Życiodajne słońce

Czekając na ustabilizowanie się pogody może opiszę problemy, które wpłynęły na moją decyzję o czekaniu? Sam wypad za Iłżę, czy w las pod Kazanowem nie sądzę by były interesujące.

Za Iłżą zobaczyłem tylko, że kapliczka z felg, którą kiedyś mijałem szybko, w rzeczywistości jest tylko słupem z felgą samochodową w której umieszczono figurę Matki Boskiej. Jakoś pamiętałem to inaczej i pojechałem właśnie to odnaleźć. Za to widoki po drodze…

remontowana synagoga w Ciepielowie

figurka w Małomierzycach

wyremontowany kościółek szpitalny w Iłży

Sam las pod Kazanowem może jeszcze byłby ciekawy. Nabyłem mapę turystyczną okolica Radomia (chyba całe dawne województwo radomskie). Zaznaczone są na niej cmentarze wojenne. Zwykle jest informacja o dacie powstania. A pod Kazanowem w lesie umieszczono znaki cmentarza (lub mogiły) i krzyża. Brak informacji o dacie. Ciekawość. Chciałem ustalić co to za mogiła lub cmentarz. Choćby dla samego zaspokojenia ciekawości. We wtorek wjechałem do lasu w miejscowości Ruda i… jak zwykle coś mi się pokręciło. Co roku powtarzam sobie, że muszę kupić kompas. Ale nie kupuję bo zbyt rzadko byłby mi potrzebny i pewnie nawet bym go z sobą nie brał. W wyniku złego wyboru drogi w lesie zamiast w pobliże Osuchowa zawędrowałem w okolice Ostrówki (dokładniej to dotarłem do Pieńków Kazanowskich ale nie było żadnej tablicy na miejscu która by mnie o tym poinformowała, asfalt zaczął się dopiero w Ostrówce). Już będąc blisko Pieńków zobaczyłem mogiłę czy też tylko miejsce upamiętnione krzyżem i tablicą na której umieszczono nazwiska trzech osób zamordowanych w styczniu 1945 roku.

Kto zamordował? Dlaczego? W kalendarium wydarzeń zamieszczonym na stronie gminy Kazanów wspomina się o bandach działających w okolicy od 1946 roku. Nie mam pojęcia czy jedno z drugim ma związek. No ale tego miejsca na mapie nie miałem. Do punktu na mapie wybrałem się dwa dni później. Znów trochę pobłądziłem. Tym razem jednak poza mapą Compassa miałem też w pamięci skany map z Geoportalu – nieco się różniły jeśli chodzi o lokalizację pomnika. Różnice dotyczyły może bardziej układu dróg w lesie. Uparcie krążąc odnalazłem jednak mogiłę z tabliczką informującą o bitwie oddziału GL w 1943 z Niemcami w której zginąć miało 2 partyzantów.

Teraz już wiem co to za punkt na mapie.

Podczas drugiego wyjazdu powróciłem też na moment do Ostrówki. Za pierwszym razem dostrzegłem przy drodze kapliczkę słupową i nie zrobiłem jej zdjęcia, a warto. Błąd ten musiałem naprawić :)

Że to już sezon rowerowy przypomniały mi komary, gzy i kleszcze. Z obu wizyt w lesie przywoziłem pasażerów wgryzających mi się w skórę. W samym lesie zobaczyć ich nie mogłem – po długiej jeździe nogi całe pokryte są jakimiś drobnymi brudami. Dodatkowo pocięte przez pędy kolczastych jeżyn po spacerze w lesie wyglądają jak plecy biczownika. Przez lata przyzwyczaiłem się do tego. Jak nie kolczaste pędy to kolczaste gałęzie kwitnących właśnie grochodrzewów. Może i tym razem uda mi się uniknąć boreliozy czy zapalenia opon mózgowych (o tym ostatnio jakby się nie pisze a przecież kleszcze i czymś takim zakażają).

Jeżdżę co drugi dzień. Dla skóry to i tak za często. Zawsze jakiś jej kawałek jest odkryty. Po paru godzinach jazdy jest podrażniony przez słońce już tak mocno, że lepiej nie ryzykować wystawiania go na słońce w dniu następnym i kolejnych. Prawdopodobnie to było przyczyną, że jeden z kleszczy zmarł po próbie wgryzienia. Choć nieszczęśnik mógł się też struć moją krwią, w co wątpię – odwłok miał przezroczysty. Skóra walczy ze skutkami tego co lubię. Dlatego podczas drugiego wyjazdu zamiast bandany, kasku, miałem na głowie czapkę z doczepionym kawałkiem materiały osłaniającym kark. Daszek osłaniał spalone czoło. Mój wygląd jak zauważyłem parokrotnie wzbudził wesołość. Ale chodzi o to chodzi w życiu by się z czegoś śmiać. Na wyjazdy w dni słoneczne staram się zawsze zakładać koszule z długimi rękawami. Mam takie z materiałów bardzo przewiewnych. To wystarczy. Wiatr przewiewa mnie swobodnie i nawet nie odczuwam tego jak się pocę. A przy temperaturach oscylujących w okolicach 30 stopni nie ma takiej możliwości by się nie spocić. To jest podstawowy powód przerw między wyjazdami – odwodnienie.

Podczas długotrwałej jazdy na rowerze można odczuć wyraźne osłabienie. Sprzyjają temu wysokie temperatury. Przyczyny mogą być dwie ale często występują razem. Brak energii może być wywołany przez brak cukrów potrzebnych mięśniom do pracy. Tu pomoże odpoczynek lub dawka cukrów. Ale łatwo jest dać się oszukać. Zdarzyło mi się nabyć w trasie „sok” który cukrów niemal nie zawierał. Dosłodzony był słodzikiem. Po krótkim przypływie energii (organizm dał się oszukać słodyczą w ustach) zaraz opadłem z sił jeszcze bardziej niż przed piciem. Tak w razie czego wożę z sobą i cukierki (landrynki, nie rozpuszczają się tak łatwo w wysokich temperaturach) i rodzynki. Formą wspomagania jest też cola o dużej zawartości cukrów (żadne tam Zero % czy light, to też jest oszukiwanie samego siebie). Za to trochę nie rozumiem idei stojącej za tzw. napojami energetycznymi. Uderzają z siłą młota dając dawkę energii znacznie przewyższającą potrzeby (co wywoływało u mnie nawet drżenie nie tylko rąk) a działają tak samo długo jak wspomniana cola. Wiadomo, że taki dopalacz przestaje działać ląduje się na jeszcze niższym poziomie energetycznym niż się startowało. Im był wyższy tym niżej spadamy. Łatwo dać się wykończyć. A piszę to z perspektywy osoby chyba uzależnionej od kawy – z kawą mam do czynienia parokrotnie w ciągu dnia (gdy nie jeżdżę). W pewien więc sposób jestem przyzwyczajony do kofeiny, a jednak jej dawki w napojach energetycznych wg mnie są zdecydowanie za wysokie. A propos napojów energetycznych. Zwykle stawiane są w sklepach na półkach obok izotoników. Te mają za zadanie uzupełnić w organizmie brakujące substancje po dużym wysiłku. Pijam je ale nie mam do nich zaufania. Pomagają w sposób odczuwalny ale to dzieło chemików – i ten laboratoryjny rodowód napoju trochę mnie odstrasza.

Drugim powodem osłabienia może być odwodnienie. Podobnie jak przy braku cukru odczuwa się go z pewnym opóźnieniem. Sprawdzałem kiedyś czy dam radę w upalny dzień bez napojów przejechać na szybko 90 km. Zajęło mi to trochę mniej niż 5 godzin. Nie jestem sprinterem. Do końca udawało mi się jechać równo. Dopiero po powrocie zacząłem pić, pić i pić. Jeszcze kiedy indziej, w Górach Świętokrzyskich, skończyły mi się napoje podczas jazdy. Zakup odłożyłem na jakieś 20 km, a byłem przecież w trasie już ładnych parę godzin. Miałem też na tym odcinku 20 km kilka stromych podjazdów (i zjazdów). Wysiłek i temperatury były zabójcze. Serce przestało bić rytmicznie i natychmiast musiałem spauzować. Do najbliższego sklepu nie tyle dojechałem co się dowlokłem. Później przez godzinę szedłem z rowerem pijąc małymi łykami. Prawie 2 litry soków w ten sposób wypiłem. A to dlatego, że z powodu opóźnień w sygnalizowaniu przez organizm stanu odwodnienia jedzie się cały niemal czas na bilansie ujemnym. Rowerzyści nawet nie wiedzą ile wody tracą przez pocenie. Owiewani cały czas przez powietrze mogą to zobaczyć dopiero zatrzymując się (nie raz po zatrzymaniu nagle zalewał mi pot oczy). Od tych wydarzeń zawsze mam z sobą dwa pojemniki z napojami. Jeden rozpoczęty, drugi w zapasie. To wszystko i tak się wypije powoli. Po powrocie do domu i tak jeszcze muszę uzupełniać płyny. Nie rzadko jeden dzień to na to za mało. Bo wypicie na raz dużej ilości płynów sprawia tylko tyle, że to wszystko przez organizm przeleci. Odwodnienia w ten sposób się nie usunie. Tylko wypłucze się z organizmu potrzebne i niepotrzebne substancje.

Zmęczenie potrafi się objawić też w postaci braku chęci do kontynuowania jazdy. To szczególnie często zdarzało mi się podczas nocnych powrotów. Znużenie, odwodnienie, brak cukrów. Tutaj właśnie przydawała się cola. A noce na szczęście są chłodniejsze niż dni i raczej bez słońca. Proszę tego nie traktować jako poradnik. Nie jestem lekarzem, dietetykiem czy nawet sportowcem. To co wyżej napisałem na temat stanów do jakich sam się doprowadzałem podczas wyczerpujących wycieczek jest tylko opisem doznań i sposobów po jakie sięgam by sobie z tym radzić w trasie. Na pewno inaczej na to patrzą rowerzyści jeżdżący sportowo. To dla nich wymyślono spodenki z wkładkami higienicznymi. Przy moich „wypadach” takie wynalazki są przyczyną odparzeń, które muszę leczyć jeszcze dłużej niż odwodnienie. No i każdy ma swój własny próg wytrzymałości czy wydolności. Amatorsko jeżdżę od wielu lat i z nikim nie rywalizuję. Zauważyłem jednak, że mam tą potrzebę ścigania się. Często gonię innych rowerzystów lub tylko podpinam się do nich łapiąc ich tempo. Skutek jest taki, że szybciej opadam z sił. Na pewno wiem, że trzeba bacznie obserwować siebie i to co się czuje podczas jazdy. Sygnały, że coś jest nie tak mogą być słabe zanim dotkliwie zabolą.

Wtorkowa trasa liczyła sobie 180 km, czwartkowa 120.

Melancholia

Już znikąd nie ma nadziei. Dół. Nie dołek, tylko dół. Ciemno, chłodno, ponuro. Tylko doświadczenie podpowiada, że nadzieję przyniesie śnieżny pled otulający ziemię. Ale do tego jeszcze daleko. Dürer przedstawił melancholię jako anioła (zdradzają to skrzydła, inaczej powiedziałbym, że jest to kobieta).

Obrazek pożyczyłem z Wikipedii

Po głowie mi się tylko tłukły podczas jazdy słowa: anioły robią zwykłe cuda, niezwykłe zostawiając bogom. Ale to chyba nie ten anioł. Ale to on przejął władzę nad światem. Moim światem. Czekam więc na śnieg który go przepędzi. A póki co…

Pojechałem szukać cmentarza którego już nie ma. Nawet nie wiem kto tam został pochowany. Cmentarz można odnaleźć tylko na mapach WIG, na współczesnych go nie ma. Zlokalizowany mniej więcej w połowie drogi między miejscowościami Łąkoć i Glinnik. W pobliżu granicy gmin, powiatów i blisko Kurowa więc z Puław "rzut beretem".

Jak zwykle plany miałem dużo większe. Następne punkty wycieczki to równie tajemniczy cmentarz w miejscowości Stanisławów Duży (lub Justynów) za Abramowem, potem Ryki by zrobić z bliska zdjęcie nowej macewie. Ale tak wyszło, że powoli się zbierałem. Jak już miałem się podnieść i ruszyć zaczęła się rozmowa o podziemiach w Łęcznej. I tak czas zleciał do prawie wpół do jedenastej. Może jeszcze jutro da się pojeździć?…

Pozostaje też do wyjaśnienia sprawa starego cmentarza żydowskiego w Końskowoli. Nie znam jego dokładnej lokalizacji. Znajdował się w pobliżu synagogi (ulica Spokojna). W XVIII wieku wydzierżawiono końskowolskim Żydom przejście od Rynku do ulicy Rybnej. Nazwane jest w dokumentach "przechód". czy to może być to samo miejsce?

Na końcu widać dom stojący po drugiej stronie ulicy Rybnej. Nie jest dość nowy by podejrzewać, że stanął na terenie starego cmentarza. Nowsze budynki są bardziej na północ. Czy tam był cmentarz? Między Rybną i synagogą? Potrzebna jest mi chyba jakaś jeszcze podpowiedź. Kto układa te zagadki, które tłuką mi się po głowie?

Dalsza droga miała przebiegać przez Chrząchówek i dalej przez pola i las (obok mogiły pomordowanych podczas II wojny światowej mieszkańców Kurowa) do Barłogów. Z tego kawałka drogi musiałem zrezygnować. Jest tam całkiem spory ruch samochodów. Samochodów wywożących ziemię. Gdzieś tam chyba też ma przebiegać budowana trasa S17. Postanowiłem więc zobaczyć jeszcze dalej jak będzie ona przebiegać i ruszyłem w stronę Brzozowej Gaci, tylko do niej nie dojechałem. Po przejechaniu przez Kurówkę obok ruin dawnego murowanego młyna wjechałem w drogę gruntową. Nie zrobiłbym tego gdyby nie stojący przy niej znak nakazujący ustąpienie pierwszeństwa. Założyłem, że jest to droga publiczna. I chyba miałem rację. Dojechałem do miejscowości Szumów (nigdy wcześniej tu nie byłem) i znów przekroczyłem Kurówkę. Stąd już szybko dotarłem do Kurowa. Udało mi się ominąć siedemnastkę której nie lubię.

Z Kurowa znów w stronę Barłogów. Nową S17 robią na wysokości Małej Kłody. Zmieniono nieco przebieg dotychczasowej drogi i położono nowy asfalt na nowym kawałku jezdni. Przez chwilę więc było całkiem równo. Ale tylko przez chwilę. Trzęsienie jakoś znoszę ale strasznie mi hałasuje "lodówka" (skrzynka) na bagażniku. Już wiem dlaczego. Myślałem, że słabo ją dokręciłem, a nie zauważyłem, że to sam bagażnik gubi swoje śruby. Ale to naprawiłem dopiero po powrocie do Puław. Na razie po wertepach dotarłem do lasu pomiędzy Łąkocią i Glinnikiem. I zacząłem szukać.

Wg mapy cmentarz znajduje się na wzniesieniu. Nie mogłem tego wzniesienia zlokalizować na mapach Geoportalu. Już wiem dlaczego. Wzniesienie zostało rozkopane. Była tu kopalnia piachu. Może nielegalna ale była. Teraz jest dziura w ziemi.

Zawsze zakładam, że jak są ciała w ziemi to jest i cmentarz. Nie znika wraz z usunięciem nagrobków. Nadal jest to cmentarz na którym spoczywają zmarli. Tradycja żydowska cmentarz określa jako ziemię należącą do zmarłych. Chrześcijanie podchodzą do tego nieco liberalniej. Może dlatego tyle cmentarzy zniknęło za sprawą ich działań? W samych Puławach były to cmentarze: żydowskie, prawosławny i cmentarz żołnierzy niemieckich zmarłych w szpitalu w Liceum Czartoryskich. Chyba rok temu szukałem cmentarza w Sarnach. Miałem sygnał, że na budowę trafiły ludzkie kości. Obecnie mieszkańcy tej miejscowości chowani są na cmentarzu w Parafiance. Kiedyś mieli własny cmentarz. Na piachach. Część tego terenu jest dziś zajęta przez stawy rybne. A reszta? Reszta to źródło piachu na cele budowlane. Tu, w lesie, znów zobaczyłem że cmentarz może zniknąć bez śladu i bez takich zabiegów jak ekshumacja i przenoszenie ciał. Nadal nie wiem jednak kto tu spoczywał. Nie tylko bowiem zniknął cmentarz ale i pamięć. A może ktoś wie?

Przy drodze w tej części lasu widziałem dwie tabliczki zakazujące wyrzucanie śmieci do lasu. Chyba jak zwykle ludzie potraktowali to jako zaproszenie do wyrzucania śmieci. Są tam duże ilości szklanych butelek, część potłuczona. Uważnie stąpając doszedłem do … buta. Buta wydobytego spod ziemi.

Śmieć? Wydobyty z grobu? Ten but jest nie na miejscu. I nie zgubił go chyba żaden anioł.

Chodząc i szukając doszedłem do wpół do czternastej. Nie było sensu jechać dalej. Zaraz po 15 robi się za ciemno na zdjęcia. Ale na powrót wybrałem inną drogę. Pojechałem przez Choszczów, Dębę i do Sielc przez lasy. Na szczęście drzewa jeszcze nie potrząsają swoimi pomponami.

A licznik pokazał mi po powrocie tylko trochę ponad 50 km. Może szkoda było wychodzić? Może warto było zapaść w sen? Zimowy.

Józefów Duży – uzupełnienie

Kontynuując poprzedni wątek odwiedziłem drugie miejsce w którym w zbrodni na ludności dokonano z udziałem miejscowych kolonistów Niemieckich. W Józefowie Dużym uczestniczyli oni w tym osobiście. W Karolinie na pewno pomagali stworzyć listę osób do rozstrzelania ale czy osobiście brali w rozstrzeliwaniu udział? Nie wiem. W Karolinie od cmentarza ewangelickiego do miejsca zbrodni jest w prostej linii około 500 m. W Józefowie 200 – 250 m. Zdjęcia lotnicze z Geoportalu pokazują, że cmentarz w Józefowie Dużym jest zarośnięty. Pojechałem więc zobaczyć ile z niego zostało do dnia dzisiejszego.

Pojechałem przez Chrząchówek. Dawno nie jeździłem tą drogą. A tak przy okazji chciałem rzucić okiem na jeszcze inny cmentarz. W Witowicach, przy granicy z Końskowolą stoi kapliczka. Na mapach z okresu międzywojennego zaznaczona jest za nią obecność cmentarza. Czy to cmentarz epidemiczny? Na mapach współczesnych nie ma tu zaznaczonego miejsca pochówków.

Kapliczka formą pasuje do "latarni umarłych" ale w pobliżu są chyba jeszcze 3 podobne: na drugim końcu Witowic (następna jest w Chrząchowie) i na początku Chrząchówka i przy kościele szpitalnym w Końskowoli. W tym ostatnim przypadku jest bardzo prawdopodobne, że kapliczka stoi na cmentarzu lub obok niego. Niestety nie ma dziś na kapliczce w Witowicach żadnych napisów. Może kiedyś były tylko z czasem podczas kolejnych remontów zniknęły. Kapliczka jest chyba często remontowana. W tym roku nie tylko zmieniła kolor ale też zniknęły tuje zasłaniającej jej front.

Pokaż Latarnie na mapie

Myślę, że temat końskowolskich cmentarzy (i tych w okolicy Końskowoli) zasługuje na obszerniejsze omówienie. Ale to nie teraz no i brakuje mi do tego materiałów. Tutaj i teraz chcę opisać ten jeden wyjazd. A po zatrzymaniu się przy cmentarzu na skraju Witowic pojechałem przez Chrząchówek w stronę Michowa. Odkryłem, że i tutaj trwają prace przy trasie S17. Wyburzane są domy stojące za blisko budowanej trasy.

Przejazd do Michowa i dalej, do Charlejowa i Poznania nie był szczególnie interesujący. Jesień. Wszystko wkoło zamiera. Ale już na ostatniej prostej przed Serokomlą zatrzymałem się przy figurze Chrystusa Frasobliwego. Zapomniałem o jej istnieniu ale też tą drogą nie jeździłem może już dwa lata.

Z okazji święta niepodległości w Serokomli trwało nabożeństwo. Echo niosło się daleko. Niemal do Józefowa Dużego. To nie jest daleko choć drogi są kręte. Spod cmentarza ewangelickiego widziałem wieżę kościoła w Serokomli. A sam cmentarz do zadbanych nie należy. Tego się podziewałem. Nie spodziewałem się za to tego, że znajdę na jego terenie krzyż z napisem. I to drewniany, i stojący.

W sumie na terenie cmentarza są 3 krzyże z tego dwa stoją samodzielnie. Brak śladów mogił. Ale są ślady wycinania zarośli. Gdyby tego nie robiono cmentarz byłby całkiem niedostępny. I wciąż nie wiem jak to było z tym sąsiedztwem? Ludzie przez kilka pokoleń żyli obok siebie, a potem i nienawiść, i mordowanie. Grass ze swoimi "Sąsiadami" tylko nakłuł lekko ten balon. Kontekst holokaustu jest tu też tylko fragmentem większej całości. Sąsiedzi nie byli tylko rzymskimi katolikami i Żydami. Byli tu przecież też ewangelicy niemieccy, prawosławni. Każde z zestawień z katolikami to historia okrucieństw. Ta ziemia o której uczymy się, że była oazą tolerancji przy bliższym poznaniu okazuje się być jednym wielkim kotłem pełnym konfliktów religijnych i narodowościowych. Najprościej byłoby zapomnieć. Wyzerować przeszłość. Zacząć od nowa? Może to i najprościej ale tak się nie da. Nie da się pamiętać tylko o krzywdach bez pamięci o ich sprawcach. Nie da się wymazać z pamięci śladów pozostawionych na ziemi. Nawet po przejściu buldożerów zostają stare mapy, stare zapisy i ktoś kto chce zobaczyć jak się to wszystko przez lata zmieniło.

Wcale nie jestem pewien czy cmentarze zostały zniszczone w wyniku tej nienawiści. Agresja skierowana przeciwko zmarłym i grobom jest nieracjonalna i skierowana raczej na zewnątrz. Tak przecież teraz niszczy się (chyba planowo) cmentarze czerwonoarmistów – bez mediów takie zniszczenie jest bez sensu i pozostaje aktem odwagi tchórza. Dopiero upublicznienie takiego zdarzenia robi z autora zniszczeń bohatera – bohatera kronik policyjnych. Czy warto w tym doszukiwać się ideologii? Chyba tylko tej tchórzliwie skrywającej się pod kapturem i maską. Nie rozumiem anonimowych wystąpień. Anonim czegoś się boi. Kłamie udając odważnego.

Ostatnio chyba za bardzo się złoszczę zamiast ignorować górnolotne słowa wypowiadane przez anonimowych "prawdziwych Polaków". Oni te cmentarze dawnych sąsiadów najchętniej zrównaliby z ziemią w imię jedynej słusznej ideologii, wiary, historii. Ale to nie oni zniszczyli cmentarze w Józefowie Dużym i w Karolinie. To zrobiła zła przeszłość która jednym nie pozwoliła zostawić cmentarzy w spokoju, a drugim nie pozwala odwiedzić grobów ich bliskich. Ideolodzy czasami usiłują tą przeszłość wykorzystać by sterować ludźmi. To manipulacja i ma na celu tylko walkę polityczną. Ksenofobia jest tylko narzędziem. Politycy kochają wyborców. Gdyby tak jeszcze podatników kochały urzędy skarbowe. Temat sąsiadów i cmentarzy wciąż wymaga badań i oby były one jak najdalej od polityki bo ta działa się nie w Józefowie Dużym i nie w Karolinie.

Z Józefowa ruszyłem do Adamowa. Zapomniałem o znajdującym się przy drodze kościółku. Dziś jest to kaplica. Raczej nie widać, że stoi tu od niedawna. Kościół powstał co prawda pod koniec XVII w. ale do Zakępia trafił dopiero pod koniec wieku XX.

W Adamowie nie mogłem sobie odmówić odwiedzenia cmentarza żydowskiego. Jeszcze nie widziałem go w okresie wegetacji. Druga wizyta i znów drzewa bez liści i sucha trawa.

Właściwie to nie wiem dlaczego pojechałem przez Adamów. Z Zakępia miałem krótszą drogę do Woli Gułowskiej. Właśnie przez Wolę Gułowską planowałem pojechać do Ryk i dalej do Bobrownik. W Bobrownikach interesował mnie wypatrzony na mapach cmentarz o którym wcześniej nie słyszałem ani nie czytałem. Ale skoro w Adamowie zajrzałem na cmentarz żydowski to chyba wypadało zobaczyć co się zmieniło na cmentarzu żydowskim w Rykach. W Adamowie i w Rykach pozostały znicze. Ale w Rykach widać, że już byli tu też wandale. Odrzucono daleko tablicę informacyjną. Część macew przewrócono. Wiatr tego nie zrobił.

Później porównałem zdjęcia zrobione rok temu z tymi z 11 listopada i zobaczyłem, że macewy stoją jak stały ale jest jedna więcej. Pamięć figluje

I tak jakoś samo mi się przypomniało co powiedział Marek Edelman o sprawcach holokaustu cytując Leona Bluma: To nie Niemcy zrobili. To zrobili ludzie. A podobno "człowiek" to brzmi dumnie. Ale te słowa można odnieść nie tylko do sprawców holokaustu. Zawsze sprawcami są ludzie. Dopóki nikt nie udowodni, że jest inaczej…

Tajemniczy cmentarz w Bobrownikach okazał się być starym cmentarzem parafialnym. Używany był to lat czterdziestych. Poza grobem żołnierzy AK zainteresowała mnie mogiła 5 mieszkańców Bobrownik zamordowanych w 1945 roku.

Niby wszystko jasne tylko na tablicy poniżej jest jako data śmierci podany 31 V 1944 roku. I dlaczego opiekunem jest szkoła w Niwie Babickiej a nie szkoła w Bobrownikach?

Może uda mi się szybko odnaleźć odpowiedź. Jak nie, pozostaną tylko czytelnicy dla których często oczywistym jest to co dla mnie jest zagadką.

Do Puław udało mi się wrócić tuż przed zachodem słońca. 132 km. Całkiem nieźle jak na jesienne chłody.

Karolin – uzupełnienie

W maju 2010 roku zjechałem z drogi do Kazanowa by zobaczyć miejsce pamięci narodowej. W ten sposób dowiedziałem się o mordzie dokonanym w 1942 roku na mieszkańcach okolicznych wsi. Trochę na ten temat napisałem na stronie Złe miejsca dla ślimaków Przyczyną całego tego tragicznego zdarzenia była śmierć mieszkańca Karolina – niemieckiego kolonisty. Potrzebowałem ponad roku by zastanowić się gdzie jest cmentarz tych kolonistów. Osiedlali się tu przecież w XIX wieku. Mieszkali dłużej niż 50 lat. Podobnie w Kazanowie. Ale po przeglądaniu map z okresu międzywojennego i współczesnych znalazłem tylko cmentarz w Karolinie. To 9 km od Kazanowa. Może tamtejsi koloniści nie mieli własnego cmentarza? To możliwe jeśli nie było ich wielu. W Karolinie musiało być tych osadników więcej. Uciekli razem z armią niemiecką i chyba już tu nigdy nie wracali. Za dużo złych wspomnień zostało na miejscu. Podobnie było i w Józefowie Dużym ale tam jeszcze nie szukałem opuszczonych cmentarzy.

Dzisiaj wyjechałem do Karolina zobaczyć ten cmentarz ewangelicki. Zakładałem, że mogę znaleźć same krzaki. Wcale bym się nie zdziwił. Wg map nie mogłem do cmentarza dojechać bezpośrednio ze wsi. Pojawił się rów melioracyjny na drodze. Może dałoby się przez niego jakoś przejechać ale wolałem wjechać w las za wsią i stamtąd przedostać się do cmentarza – od tyłu. Zaraz za wsią znalazłem krzyż i figurę, które upewniły mnie w tym, że pewnie nic nie znajdę. Został tu zastrzelony szesnastoletni chłopiec w dniu masowej egzekucji. Jego nazwiska nie widziałem na tablicach umieszczonych w lesie. Ale tam są wymienieni zamordowani w tamtym miejscu. Dlaczego ten chłopak zginął w tym miejscu? Był przypadkową ofiarą?

Już nie miałem stąd daleko. Szukanie jednak nie szło mi najlepiej. Nie ma żadnych drogowskazów wskazujących właściwą drogę. Mniej więcej jednak pamiętałem jak to miejsce może wyglądać. W końcu więc odnalazłem. Miejsce niczym szczególnym się nie wyróżnia. To las po prawej stronie. Robiąc zdjęcie stałem tyłem do wsi.

Był jednak jeden znak szczególny wskazujący na to, że jest tu cmentarz – barwinek. Porasta cały teren cmentarza.

Nie widziałem tu pomników z piaskowca. Tylko betonowe krzyże i betonowe kawałki pomników. Chyba miejscowi osadnicy nie należeli do zamożnych albo piaskowiec został stąd zabrany. To się zdarza. I to dość często. I to by mogło znaczyć, że zniszczeń nie dokonali nawet mieszkańcy wsi. Piaskowiec i inne "surowce kamieniarskie" nie raz zmieniały się w pomniki na nowych grobach, na innych cmentarzach. Smutne – cmentarze przecież to zawsze historia miejsca. Zatrzymana dla następnych pokoleń.

Jadąc z Puław do Karolina wybrałem drogę omijającą Zwoleń. Nie lubię przez niego przejeżdżać. Zakazy poruszania się rowerów po głównej drodze są dokuczliwe gdy chce się przedostać na jej drugą stronę. Teraz przy okazji poszukiwania cmentarza na mapach poszukałem i mostu na rzeczce Zwolence. Okazało się, że most taki jest tylko nie ma tam drogi asfaltowej. Miałem więc okazję przejechać się po drogach gruntowych.

Poniżej zdjęcie drogi z Zielonki Nowej

Tu jeszcze był żwir na drodze. Za mostem był już tylko piach ale dało się po tym jechać.

Zdjęcia zrobiłem wracając. Wcześniej byłem za bardzo skupiony na tym co zobaczę za kolejnym laskiem, za kolejnym zakrętem. Ale tak mi się to spodobało, że już bliżej Puław znów zapuściłem się w lasy i piachy. Pojechałem z Ignacowa do Kochanowa. Choć wcale nie wiedziałem dokąd dojadę. Kierunek był słuszny. Cel był nieznany. Po dojechaniu do Sosnowa znów zastanowiłem się nad tym co mnie tego dnia wyciągnęło z domu. Te historie w których mieszkający obok siebie ludzie nagle stali się wrogami na śmierć i życie. Historie które wykluczyły niemal odwiedzanie grobów bliskich. W Sosnowie chyba nie było aż tak źle ale cmentarz kolonistów pozostał. Opuszczony i zapomniany.

Pomachamy skrzydełkami i wio!

Tak znienacka mnie to naszło. I nie ma nic wspólnego ze zbliżającym się świętem. Wychodząc z domu zobaczyłem sąsiadkę niosącą psa. Pies jest już w bardzo podeszłym wieku. Lubię go, a on zawsze lubił moje psy. A teraz … Już widać, że jego czas się kończy. Smutne. Smutne? Naturalna kolej rzeczy. I zanuciła mi się Esencja Voo Voo. I wracała do mnie co jakiś czas podczas tego sobotniego przejazdu. Bynajmniej nie przy cmentarzach obstawionych przez handlarzy kwiatów i zniczy.

Już niebawem pewnie zdarzy się że
Przyjdzie pora stąd zabierać się
Umrzesz ty, umrę ja i już koniec, więcej nic
Nie zdarzy się nam.

A jeśli będzie wtedy padał śnieg
I otuli ludzi w biały pled
Umrzesz ty, umrę ja, a ten rój zziębniętych ciał
Będzie bez nas marzł.

Poza tym nic nie zmieni się
Może urodzi się ktoś
Będzie odnawiał, ulepszał wciąż
Nim nie ulepszą go.

Pomachamy skrzydełkami i wio!
Myślę, że zabierze jeszcze się ktoś
Umrzesz ty, umrę ja i tyko wierzycieli tłum
Wpisze nas na listę strat.

Ten tekst można odnaleźć na kilku stronach z tekstami piosenek. Na youtubie jest fatalnie nagrana wersja koncertowa. Na wrzucie już jest trochę lepiej.

VOO VOO - Esencja

A niedługo pewnie będę znów podśpiewywał Nim stanie się tak jak gdyby nigdy nic (najbardziej lubię wersję z czarnej płyty "Radio nieprzemakalnych"). To mój przewodni motyw zimowy. Ale miało być o jeździe.

Nie miałem na tą sobotę w planie bogatego programu. W ogóle plan narodził się na szybko. Początkowo miałem jechać pod Radom zobaczyć dwa drewniane kościoły. Ale na Forum Zbuntowanych Poszukiwaczy pojawiła się informacja o cmentarzu wojennym, który w swoich poszukiwaniach pominąłem. Już myślałem, że ten region dość dokładnie zjeździłem i nie będę musiał za szybko tam wracać. A tu coś takiego. Jest cmentarz w pobliżu którego parokrotnie przejeżdżałem i nawet nie wiedziałem o jego istnieniu. Okolice Radomia będą musiały więc poczekać "na kiedy indziej". A ponieważ miałem znaleźć się w pobliżu Strzyżewic to nic nie stało na przeszkodzie by wracając, "po drodze", odwiedzić ponownie cmentarz w Dzierzkowicach Podwodach. Niedawno się zmienił tak jak i cmentarz w Niedrzwicy Dużej. Wypadało zobaczyć jak teraz wygląda. A że ostatnio nie padało za bardzo, zakładałem, że łatwiej będzie mi tam dojechać niż za pierwszym razem gdy porobiłem zdjęcia mojego roweru w "masie budyniowej". Wiem, że oba te miejsca dzieli spory kawałek. Ale nie lubię wracać tą samą drogą. Do tego jadąc ze Strzyżewic do Kraśnika mogłem przejechać przez las drogą gruntową. Przez ładny las i po całkiem dobrej drodze. Szkoda było tego nie zrobić gdy słońce tak ładnie świeciło.

Nie wystartowałem przed wschodem słońca. Znów były mgły. Nie czułbym się bezpiecznie w takich warunkach na drodze. Odczekałem aż zacznie się robić jasno. Przynajmniej na tyle by pomarańczowa kamizelka odblaskowa była widoczna nawet bez padających na nią świateł. Wybrałem drogę przez Bochotnicę, Nałęczów i Wojciechów. Ze względu na jakość nawierzchni. Odcinek z Wąwolnicy do Nałęczowa jest już blisko zakończenia robót. Parchatka – Bochotnica też. A odcinek Bochotnica – Wierzchoniów niedawno zakończono robić. Mogłem się więc do Nałęczowa nieźle rozpędzić. Z Wojciechowa do Bełżyc też. Jedynie kawałek Nałęczów – Wojciechów prezentuje się z roku na rok coraz gorzej. Tam strach jest się rozpędzić. Nie wiadomo w jak głęboką dziurę się wpadnie.

Rozpędzając się za Wierzchoniowem zahamowałem przy pomniku. Pomnik od paru lat jest bezimienny. Wcześniej jak się zdaje upamiętniał poległych funkcjonariuszy UB. Polegli w walce z oddziałem "Orlika". A ja właśnie sobie czytam dokumenty z pierwszego roku funkcjonowania UB na Lubelszczyźnie. I miałem przyjemność zobaczyć krótki opis tej bitwy przedstawiony przez UB oraz sprostowanie bliższe prawdzie.

Dnia 23 V 1945 r. PUBP w Puławach otrzymał wiadomość, że w rejonie wsi Cholewianka, pow. puławski, pojawiła się dobrze uzbrojona banda w ilości około 60 ludzi. Wysłana operacyjna grupa wojsk NKWD w ilości 50 ludzi wyjechała do wsi Cholewianka 24 V 1945 r., gdy banda już wycofała się. Wtedy grupa operatywna chciała przeprowadzić likwidację aktywnych członków AK, którzy byli na ewidencji PUBP ze wsi Kazimierz. W międzyczasie otrzymano doniesienie, że we wsi Las Stocki rozkwaterowała się banda AK w ilości około 20 ludzi. Grupa operacyjna zostawiła samochody i pieszo wyruszyła w stronę Lasu Stockiego. W pobliżu wsi grupa podzieliła się na trzy oddziały celem okrążenia. Bandyci otworzyli ogień z broni maszynowej i kbk, strzelając z domów. W tej walce zginęło 17 ludzi z grupy. W krótkim czasie operacyjna grupa została otoczona przez wielką bandę i tak, że zajęła stanowiska obronne. Odparto siedem ataków. Z braku amunicji banda musiała się wycofać. Wzięty do niewoli karabinier od ckm zeznał, że to jest banda "Orlika", licząca 500 ludzi. Dnia 25 V 1945 r. przyszła pomoc z Lublina, gdy bandy już nie było. Zabitych bandytów 80. Z grupy operacyjnej zabitych 20, a rannych 3. W tej walce zginął kpt. Henryk Deresiewicz, kierownik Wydziału do Walki z Bandytyzmem WUBP w Lublinie.

W przypisie znajduje się informacja z opracowania R. Wnuka: W starciu poległo ośmiu partyzantów, dziesięciu funkcjonariuszy MO i UB oraz siedemnastu żołnierzy NKWD.

Zdaje się, że groby poległych funkcjonariuszy są na cmentarzu komunalnym w Puławach. Będę musiał się pewnie przejść. A rano po zrobieniu zdjęcia znów wskoczyłem na rower i pognałem w stronę Wąwolnicy. Przy wjeździe znów musiałem zrobić zdjęcie kapliczce z dwiema błękitnymi Matkami Boskimi (jednej na zdjęciu nie widać). Tym razem chciałem by kolory jesieni zrobiły ładne tło. Ale mgła nie ustępowała.

Jadąc dalej już się tak często nie zatrzymywałem. Nałęczów, Wojciechów (remontują wieżę "ariańską"), Bełżyce, Niedrzwica Kościelna nie posiadają zdjęć z datą 29 X 2011 mojego autorstwa. Mapy Googli chciały mnie poprowadzić do Piotrowic drogą okrężną. Ale na zdjęciach satelitarnych widoczna była wyraźnie droga leśna. Geoportal jeszcze mi podpowiedział, że wjechać w nią mam przy przydrożnym krzyżu. Tak też zrobiłem choć krzyż stoi nie po tej stronie drogi po której się spodziewałem go zobaczyć. Niewiele brakowało, a pojechałbym za daleko. A jesienny las potrafi być ładny. Nawet z błotnistą drogą.

Słońce już przedarło się przez mgły, choć te jeszcze nie ustąpiły całkowicie. Cmentarz do którego wkrótce dojechałem sprawia wrażenie zaniedbanego. Stoi przy nim przydrożny krzyż ale nie jestem wcale pewien czy intencją fundatorów było upamiętnienie w ten sposób poległych żołnierzy. Brakuje rowu i wału ziemnego. Za to mogiły na pewno były kilka lat temu podwyższane.

Przy cmentarzu stoi słup z tabliczką o treści: Cmentarz żołnierzy austriackich i rosyjskich z 1915 roku. Powinno być: austro-węgierskich. Ale to już tylko szczegół – jeden z kilku, które sprawiają wrażenie "odwalenia" konserwacji. Po wykonaniu zdjęć pojechałem dalej, w głąb Piotrowic. Nigdy wcześniej tu nie byłem więc skorzystałem z okazji by się porozglądać. W ten sposób odkryłem we wsi dworek. Wyremontowany z wykorzystaniem środków unijnych. W przyszłości zainteresuję się nim bardziej. Teraz tylko jedno ujęcie budynku od tyłu.

Dalej moja droga prowadziła do Strzyżewic i Zakrzówka. Coś mi ten Zakrzówek chodzi po głowie. Coś się tam wydarzyło lub coś tam jest co mnie kiedyś zainteresowało. Tylko to zainteresowanie było tak dawno, że zanim do Zakrzówka dojechałem zdążyłem zapomnieć o co mi wtedy chodziło. Może tej zimy uda mi się odnaleźć to co mi się gdzieś w niepamięci zapodziało. Dotąd w Zakrzówku byłem dwa razy. Pierwszy raz gdy jechałem z Kraśnika do Kiełczewic oglądać cmentarze wojenne. Teraz był drugi raz i jechałem w przeciwnym kierunku. Z Zakrzówka pojechałem do Rudek by za nimi wjechać w las. Było ładnie ale zdjęć nie robiłem. Już zastanawiałem się jak przejechać przez Kraśnik. Nie lubię tłuc się głównymi drogami, a wyglądało na to, że nie mam innego wyjścia. Inaczej do Liśnika nie dojadę.

Planowałem rzucić okiem na kościół w Kraśniku. Dawno mnie tu nie było, a poprzednio trwał remont. Zanim jednak do kościoła dojechałem zainteresowałem się pewnym budynkiem. Widać, że się sypie. Ale… Na pewno wart jest remontu i pokazania się światu. Nie wiem jeszcze co w tym budynku się mieściło (a może jeszcze się w nim mieści?).

Za to kościoła w końcu nie obfotografowałem. Ale warto. Bardzo się zmienił. Już nie jest pokryty białym tynkiem. Być może przynajmniej część ścian, ta z kamienia, pochodzi z czasów Tęczyńskich. Tęczyńscy kojarzeni są z palatynem Sieciechem – potomkiem księcia Wiślan. Czuję do niego sentyment. Tylko to powinowactwo z Tęczyńskimi nie pasuje mi do informacji o wyrżnięciu całego rodu Sieciecha. Czyżby pokrewieństwo było dalsze niż zasięg mieczy siepaczy Bolesława Śmiałego? Ale nie zrobiłem zdjęć kościoła. Nic straconego – przez Kraśnik często przejeżdżam. Może tylko nie w zimie, a ta coraz bliżej.

Pędząc do Olbięcina z górki dałem się zaskoczyć. Wiedziałem, że gdzieś po drodze miałem zjazd z zakrętami z których ostatni jest na tyle ostry, że trzeba zwolnić. Nie pamiętałem że to już w tym miejscu. Udało mi się nie wpaść w poślizg i nie wpaść na barierkę przy drodze. Jednak hamując na chwilę opuściłem asfalt. I jak tu być rozważnym jak tak fajnie się pędzi z górki? Dla fotoradaru i tak byłem za wolny. Przez Olbięcin w tym roku jeździłem częściej niż przez Kraśnik. Z tej górki zjeżdżałem w tym roku po raz drugi. Za pierwszym razem profilaktycznie hamowałem bo nie znałem tego miejsca. Teraz nie hamowałem bo już raz w tym roku tędy jechałem :)

Zaraz był Liśnik Mały, za nim Liśnik Duży i zjechałem wreszcie z drogi krajowej. Ulga i obowiązkowe podjazdy. Nie byłem pewien czy wybrałem dobrą drogę ale postanowiłem to sprawdzić zanim zacznę szukać informatora. Ale szukać nie musiałem. Wystarczyło jechać cały czas prosto. I chociaż wiele się tu zmieniło to cmentarz odnalazłem. Już niewiele pozostawiono drogi gruntowej. Być może przy okazji odnawiania cmentarza wyasfaltowano część drogi i to całkiem dużą jej część.

Cmentarz zmienił się nie do poznania. Wcześniej miał swój wiejski klimat. Teraz… sam nie wiem co o nim myśleć. To chyba tak jak z dworami i pałacami. Czasami po remoncie to już nie jest to samo miejsce do którego chce się wracać. Ten cmentarz kojarzył mi się z barwinkiem i ze starą, białą kapliczką. Teraz nie ma tu barwinka a kapliczka jest teraz szara.

To już nie jest to samo miejsce, które zapamiętałem i polubiłem.

Ale wciąż są jesienne krajobrazy

Na szczęście nie wszędzie położono asfalt

I tutaj kończy się fotorelacja. Po dojechaniu do Dzierzkowic Podwodów ruszyłem do Urzędowa, a następnie przez Chodel i Poniatową do Wąwolnicy. Słońce już się kładło spać, a mi było coraz chłodniej. Od Wąwolnicy jechałem drogą już rano przejechaną. Od Poniatowej miałem już za sobą dość poważny kryzys. Znowu w okolicach 130 km. Tydzień wcześniej jednak objawiał się on bólem mięśni. Teraz zupełnie opadłem z sił. Potrzebowałem trochę czasu by dojść do siebie na tyle by jechać w miarę szybko. Nie wiem czy za tydzień da się sprawdzić jak się będę czuł na sto trzydziestym kilometrze. Pocieszam się tylko, że kilkanaście lat temu takie rzeczy zdarzały mi się zawsze na czterdziestym kilometrze jazdy. Przejechałem 190 km. Ale dnia zabrakło.