Zysk czy strata?

Jako nastolatka moja babcia próbowała popełnić samobójstwo. Brzydko mówiąc – poderżnęła sobie gardło. Lekarz, który ją ratował, poradził by za następnym razem cięła tętnice szyjne. Dobry lekarz. Dobrze radził. Następnego razu nie było. A ja przypomniałem sobie o tym dopiero czytając Człowieka z wysokiego zamku (bardziej podobał mi się Ubik tego samego autora). Kilka lat temu.

A gdyby tak… Co tracę? Takie myśli mam gdy dopadają mnie migreny. Hedonizm. Umierając nie żegnam się z życiem tylko z bólem. O zysku nie ma mowy ale czy coś tracę? Może świat tylko zyskuje na tym? Bo jak jest jakaś strata, to jest też jakiś zysk. Konto teowe jest jak krzyż… Luźne skojarzenie. Ale nachodzi mnie czasem myśl w bólu, by pójść nad Wisłę. Położyć się w trawie i zasnąć/zniknąć. Bez żadnych listów, pożegnań itp. Bo żegnam się tylko z bólem. Mam prawo sam decydować o swoim życiu więc chyba mogę decydować też o swojej śmierci? Ale… Jeżeli brak mi odwagi? Jeżeli nie mam siły?… Dlaczego pomoc nie może być legalna? I doszedłem do eutanazji, czyli zboczyłem z trasy. Eutanazja to przecież pomoc innych ludzi. Ludzi, którzy nie czują mojego bólu. Którzy może mi może współczują i może chcą pomóc…

Ostatnio wiele pisano o depresji. Co jakiś czas pisze się o czymś dotąd przemilczanym. Wstydliwym. O migrenach też pisano. Pisano, że nieuleczalne. Można tylko leczyć objawowo – czyli usuwać ból. A jak zdarzy się, że siedzisz w pracy. Ból się właśnie zaczął. Nie masz tabletek. Nie masz na tabletki. Siedzisz w pracy i wyjesz z bólu. Tak… Należy się cieszyć, że jest praca. Bo możesz siedzieć w domu (bez pracy i pieniędzy) i wyć z bólu. Ból jest taki sam. Koszty jego leczenia też są takie same. I może być tak, że kogoś nie stać. I może być tak, że tabletki nie pomogą, bo wszystko co łykasz zaraz zwracasz… (tak silnych ataków nie mam od lat – na szczęście). Lekarz pomoże. Idziesz do przychodni. Robią zastrzyk. Czasem kilka bo trzeba jeszcze wzmocnić flaka, który ledwo dotarł do przychodni. Ból mija i czujesz zmęczenie. Bo ból męczy. Chcesz odpocząć. Ale już nie boli więc do pracy…

Brakuje rozwiązań politycznych. Migrena pozostaje problemem prywatnym. Boli głowa? Weź tabletkę. A może ja bym już wolał tak nad tą Wisłę. Położyć się w trawie… Budżet państwa poradzi sobie bez jednego podatnika. NFZ będzie miał problem z głowy….

Zaczynają działać tabletki. Zimno na dworze i ciemno. Nie chcę iść nad Wisłę. Tym razem straciłem/pożegnałem ból.

Święto palenia tęczy

11 listopada. Marsze z flagami i hasłami. Symbole narodowe. Czerwień i biel.

Nieodłącznym elementem tego święta stało się palenie tęczy na Placu Zbawiciela w Warszawie. Może już nawet nie elementem ale gwoździem programu obchodów Święta Niepodległości. Temat tęczy odżywa przed 11 listopada. Słychać o niej na ulicach, w pracy, w domu. Że się nie podoba. Że kiczowata. Że katolicka. Że homoseksualna.

Niezależnie od tego, czy jest to znak nadziei, czy jakiś inny symbol to odbiorcy sami się do niego ustosunkowują. Nie ma znaczenia co autor miał na myśli (choć ma to znaczenie dla inwestorów). Ważne jest o czym myśli obserwator. A idący co roku podpalać tęczę myślą o seksie (Freud się kłania). Nie chodzi o to by tęcza była biało czerwona jak sugerowano na początku. „Normalna rodzina, chłopak i dziewczyna”. Już samo słowo „tęcza” jest prowokacją dla ich potrzeb seksualnych. Ale może Freud się mylił? Może w tym wypadku chodzi o coś ukrytego pod cienkimi pokładami racjonalizmu i tradycji religijnej? Może chodzi o myślenie pogańskie? O potrzebę uświęcenia początku zimy?

„Dziady” czy „święto zmarłych” to może być za mało. Na koniec zimy pali się i topi Marzannę (śmierć). Na początek zimy trzeba uśmiercić życie (tęczę). Tak można stworzyć idealną szarość. I można patrzeć na to jak Dorota Masłowska:

Można. Bo w tym kraju źle jest się wyróżniać. W tym kraju nikt na ulicę nie wyjdzie protestować przeciwko biedzie w jakiej żyje. Tu są sprawy ważniejsze: geje, pedofilia, przekręty polityków, kursy walut, ceny benzyny, korki na autostradach. Bieda nikogo nie ruszy. Bo winny jest „system”. Bo sami sobie jesteśmy winni. Bo winna jest Unia Europejska albo Rosja i jedyne co można zrobić, to stąd wyjechać.

Dawniej było szaro i ludzie pragnęli kolorów. To było tak dawno, że już mało kto o tym pamięta. Pamiętają za to, że wtedy było łatwiej o pracę. Głodu nie było.

Może dlatego, że byłem wtedy młodszy wydawało mi się, że jest nadzieja na poprawę. I była. Tylko w ten sposób uciekam od tematu zastępczego jakim jest tęcza. Od tematu, który angażuje emocje potrzebne gdzie indziej. Kanalizuje je. Daje ludziom kolejne święto związane z cyklicznością pór roku. Co roku tęcza będzie palona i odbudowywana? Co roku młodzi się wyszumią w tej ludowej zabawie mając gdzieś święto narodowe będące dla nich tylko pretekstem.

Praca tymczasowa

Korzystając z „usług” agencji pracy tymczasowej stajemy się niewolnikami? Tak to przedstawiał Marcin Wójcik w opublikowanym przez Gazetœ Wyborczą artykule „Niewolnik do wynajęcia” . Ale czy to zawsze tak wygląda?

Dlaczego pracodawcom opłaca się korzystać z agencji pracy tymczasowej?

W przypadku pracowników zewnętrznych odpada obsługa kadrowa – tą realizują agencje. Choć jest to oszczędność pośrednia to jednak… Wiadomo, że za tym idą też sprawy płatnych urlopów. Ich po prostu nie ma. Taki pracownik to tylko sztuka. Jak będzie trzeba agencja przyśle kogoś innego. Opiekun w agencji może mieć i 2000 „podopiecznych”. W firmach zatrudniających kilkaset osób w kadrach pracuje więcej niż jedna osoba. Coś z tego wynika. Przynajmniej czasami. Poszkodowanym zawsze będzie pracownik. Nie jest tylko tak jak napisał M. Wójcik, że pracownicy nie czują się związani z firmą. Bo i firma nie jest związana z pracownikiem. Ten może dla niej pozostać anonimowy. Ma być i tyle.

Dlaczego agencjom opłaca się ich działalność?

Że się opłaca to oczywiste. Podpisują umowę z firmą i dostarczają jej pracowników stosując własny system wynagrodzeń. W moim przypadku jestem w stanie nawet obliczyć przybliżone korzyści wynoszone przez pośrednika z mojej pracy. Limity przeliczane na punkty, które muszę przekroczyć w pracy by otrzymać coś więcej niż podstawowe wynagrodzenie to właśnie jest zysk pośrednika. Powyżej tych limitów też jeszcze sobie bierze „procent” od mojej pracy.

Dlaczego mi się opłaciło korzystać z agencji?

Nie mogłem znaleźć pracy. Jest ciężko. Agencje nie są oblegane przez poszukujących pracę więc miałem większe szanse. Nie dałem się złapać na lep późniejszej możliwości zatrudnienia bezpośrednio w firmie w której wykonuję pracę. Nie miałem pojęcia, że ktoś chce na mnie zarobić. Za długo pracowałem bez kontaktu z rynkiem pracy. Wziąłem więc to co dawali. W umowie zastrzeżono, że wynagrodzenie za okres szkolenia otrzymam po przepracowaniu pełnego miesiąca czyli z wypłatą za drugi miesiąc pracy. OK. Co miesiąc kolejna umowa zlecenie i świadomość, że utrzymuje się jeszcze pracowników biurowych i biura pośrednika.

Dlaczego niewolnictwo?

M. Wójcik przedstawił pewną tendencję w zatrudnieniu. Firmy coraz chętniej korzystają z usług agencji pracy tymczasowej bo im się to opłaca. Nie są dla pracowników pracodawcą i mogą sobie ich zmieniać bez oglądania się na kodeksy itp. Agencje podają, że ich pracownicy znajdują zatrudnienie w firmach w których pracują. I jest to być może prawda. Być może. Znów sięgnę po mój przykład. Agencja podpisała z firmą w której pracuje umowę zapobiegającą przechodzeniu pracowników. Warunek – dwa miesiące od zakończenia pracy dla agencji. Kto sobie może pozwolić na dwa miesiące bezrobocia lub która firma będzie czekać dwa miesiące na pracownika? Nie ma takiej opcji. I to jest niewolnictwo – zrobiono bowiem wiele by niewolnika zatrzymać. Nie ma się co łudzić – istnienie agencji pracy tymczasowej uderza w pracowników i pozbawia ich wielu praw. Korzyści odnoszą tylko agencje i firmy korzystające z ich usług. Korzyści jakie odnosi pracownik to właściwie dostęp do pracy, który miałby bez pośrednika gdyby ten nie mógł legalnie działać na rynku.

Fundamentalizm

Wyobrażam sobie świat w którym o wszystkim decydują przywódcy religijni. W którym spożywa się tylko produkty ze stemplem określonej organizacji religijnej (odpowiednio droższe oczywiście). W którym w rodzinie jedna osoba spędza całe dnie poza domem, a druga osoba zobowiązana jest z racji płci do zapewnienia tej drugiej odpowiednich warunków i zajmowania się domem, dziećmi itd. Świat w którym nie naucza się o świecie, a jedynie o religii i obowiązkach z nią związanych. Świat w którym każdy inny jest… wrogiem? Taki świat istnieje. Kiedyś w Polsce był nawet traktowany przez przybyszów z zachodu jako regionalna atrakcja.

Chasydzi to „barwny” element w opowieściach o czasach przed holocaustem. Ludzie nie z tego świata. Głęboko religijni. Wydaje się czasami, że się do tego świata chasydów zbliżamy gdy przyjeżdżają do Polski na groby cadyków. Tylko się wydaje. Brak kobiet nie znaczy przecież, ze w tym świecie kobiet nie ma. Kobiety nie przyjeżdżają ponieważ takie wyprawy do Polski to pielgrzymki religijne, a kobieta ma inną rolę do spełnienia w życiu społeczności religijnej. Ma zajmować się domem i dziećmi. Święte księgi są dla nich za trudne, a teksty religijne nawet zakazują studiowania ksiąg przez kobiety.

Anka Grupińska w książce „Najtrudniej jest spotkać Lilit: Opowieści chasydek” przybliża czytelnikom świat religijnych ortodoksów. Chodziła po ulicach na których kobiety i mężczyźni starają się nawzajem unikać. Po ulicach na których mężczyźni i kobiety powinni mieć skromnie spuszczony wzrok. Na ulicach, po których często nie jeżdżą nawet autobusy bo to jest świat zamknięty, hermetyczny. Wiele opowieści kobiet szczęśliwych w swoim życiu rodzinnym. Odnieść można wrażenie, że są to ludzie szczęśliwi gdyby nie… gdyby nie podobieństwo do tego co można poczytać o sektach religijnych. Tak jakby światopoglądy chasydek rozmawiających z Anką Grupińską były często ukształtowane w procesie prania mózgu.

Dwukrotnie chyba w książce pojawia się stwierdzenie, że w zamachach giną Żydzi niereligijni, że religijnych to nie dotyczy, że to nie na religijne osiedla spadają rakiety. Jest w tym jakaś wiara w to, ze religijni fundamentaliści się porozumieją, że nie będzie miedzy nimi niezgody. Coś w tym jest. Podobnie przecież dogadują się nacjonaliści. Miałem raz tego próbkę gdy zamieściłem informację o jednej z syjonistycznych organizacji działających w Puławach. Jej nazwa była podobna do organizacji skrajnie prawicowej Żabotyńskiego odezwał się więc jakiś nacjonalista z rewelacją, że to nacjonaliści. Pechowo w tym wypadku byli to syjoniści o poglądach bliskich komunistom. Dla polskiego nacjonalisty najważniejszy było, że to nacjonaliści choć nacjonalizm ten określiłbym na poziomie zbliżonym do nacjonalizmu PPS-frakcja rewolucyjna. Czy to jest nacjonalizm? Jaka jest różnica między nacjonalizmem, a tym co określamy patriotyzmem? Na to pytanie nie odpowiem. Przynajmniej nie teraz. A jaki ma to związek z chasydami? Ogromny. Ortodoksi są przeciwnikami państwa żydowskiego stworzonego przez syjonistów. Chcą państwa religijnego i czekają na nadejście Mesjasza, który takie państwo stworzy.

Teoretycznie Izrael jest państwem świeckim. Ale tylko teoretycznie. Świeckie państwo potrzebowało wsparcia ze strony społeczności religijnej. Otrzymało ją od partii religijnej Agudas Izrael. Partia ta reprezentowała niesyjonistyczne środowisko religijnych Żydów. W okresie międzywojennym była jedną z najliczniejszych partii w RP i jednocześnie jedną z najmniej aktywnych. Syjonistom chodziło o głosy. Religijnym Żydom chodziło zaś o to, by państwo nie było aż tak świeckie. Jeśli fundamentaliści dogadają się z fundamentalistami, a nacjonaliści z nacjonalistami to już nie można się dogadać gdy nacjonalizm odwołuje się do religii, a religia do nacjonalizmu. Mieszanka polityki z wiarą jest nie tylko wybuchowa ale też nie daje podstaw do spokoju. Państwo wyznaniowe i państwo świeckie to nie tylko skrajne podejścia do kwestii państwa, to także dwa światy. W jednym z tych światów nie ma miejsca dla wolności myśli i dla niezależnego myślenia.

Gdy wziąłem pierwszy raz do rąk książkę Izraela Szahaka „Żydowskie dzieje i religia. Żydzi i goje – XXX wieków historii” zostałem od razu poinformowany, że książkę tą sprzedawał jakiś antysemita. Wcale mnie to nie dziwi. Bo chociaż autor jest Żydem to atakuje on gwałtownie ortodoksyjnych Żydów. Atakuje także samo państwo – za uleganie ortodoksji. Wiele twierdzeń zawartych w książce skłoniło mnie do poszukiwania informacji o jej autorze jak i jakichś reakcji na jej publikację. O autorze niemal się nie pisze. Trochę w Wikipedii. Na temat tej książki pisze się zaś niewiele. Zwraca się jednak uwagę, że wiele informacji autora jest nieprawdziwych. Mi też jest trudno uwierzyć, że religia nakazuje Żydom oddawać cześć szatanowi. Zawarta w książce myśl – że Żydzi ortodoksyjni i reszta społeczności żydowskiej znają dwie różne interpretacje tej samej religii – sama podsuwa myśl kolejną: że autor sam zinterpretował to czego nie zna. Nie skreślam jednak całkowicie tej publikacji – jest ważna także dlatego, że skłania do poszukiwań w celu sprawdzenia zawartych w niej treści. Opowieści o ortodoksach w osiedlach na Zachodnim Brzegu nie są przecież wyssane z palca. Religijni nacjonaliści to chyba grupa najagresywniejsza. Są niebezpieczni. To do nich odnosi się wiele uwag dotyczących interpretacji słów o terytorium państwa żydowskiego wg świętych ksiąg.

Mieszanie polityki z religią jest metodą na ciągły niepokój. Nie ma chyba całkiem świeckich państw ale gdy o narodowości człowieka decydują duchowni to już chyba przesada. Nie lubię fundamentalistów. Nie mam za co. Oferują mi świat sekciarski w którym realizuje się „boskie” plany i nie ma czasu na własne zainteresowania. Świat w którym czytanie o czymś innym niż bóg jest zakazane. Świat w którym jest się dożywotnio zwolnionym z myślenia.

Bezrobotność

To jeszcze nie jest frustracja ale już trochę się złoszczę na obecną sytuację. Jestem w obcym mieście i jeszcze nie mam pracy. To złości. Ale jeszcze bardziej złości to jak działają instytucje, które z założenia miały pomagać bezrobotnym. Może to zbyt osobiste? Może pachnie ekshibicjonizmem? Może… Najwyżej wpis za jakiś czas skasuję – ten blog nie jest popularny i nigdy takim nie miał być.

Mam 46 lat i przeprowadziłem się do Warszawy. W poprzednim miejscu zamieszkania miałem pewną pracę i jakieś szanse na awans za kilka lat. By nie robić zamieszania w poprzedniej firmie zdecydowałem się na rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Chciałem uczestniczyć w planowanych na następny rok zmianach i przeszkolić nowego pracownika na moje miejsce. Odszedłem więc zupełnie spokojnie i przeprowadziłem się do wynajętego w Warszawie mieszkania. Po urządzeniu się jako tako na miejscu zacząłem szukać pracy.

Ostatni raz bez pracy byłem kilkanaście lat temu. Zarejestrowany jako bezrobotny miałem problem z wyrejestrowaniem. Były jakiś sankcje gdybym tego nie zrobił w przewidzianym w ustawie terminie, a Urząd Pracy pracował w tych samych godzinach co ja. Musiałem więc wziąć dzień wolny zaraz po podjęciu pracy by się wyrejestrować. Nie wyglądało to najlepiej. Ale ten absurd to już podobno przeszłość i nie trzeba się teraz stawiać osobiście w Urzędzie, żeby się wyrejestrować. Jeszcze wcześniej, w okresie przemian ustrojowych zwolniłem się z pracy ponieważ zasiłek otrzymywała też żona bezrobotnego. Dwa zasiłki to było więcej niż moja pensja. Tylko przepisy… zmieniały się szybko. Straciłem prawo do zasiłku ponieważ studiowałem zaocznie. Gdybym się do tego nie przyznał podczas rejestracji być może nadal bym korzystał z zasiłku szukając lepszego zajęcia niż to z którego zrezygnowałem i do którego powróciłem po utracie praw do zasiłku.

Jeszcze nie było wtedy tak trudno o pracę. Problemy zaczęły się dopiero gdy likwidowano i prywatyzowano co się dało. Najpierw restrukturyzacja, później prywatyzacja, na koniec redukcja zatrudnienia i likwidacja nierentownych działów. Po tych krokach znalazłem się na poważnie na lodzie i odkryłem, że „rynek pracy” to nazwa skrywająca w małych miejscowościach nepotyzm. Bez znajomości nie było niemal szans na zdobycie pracy. Szczęśliwie byli znajomi i udało się zaczepić w jakiejś pracy. Przez kilkanaście lat powoli awansowałem startując z samego dołu. Drabinka awansów jeszcze się nie zakończyła gdy pojawiła się potrzeba wprowadzenia zmian w życiu. Przeprowadzka. Duże miasto z dużym rynkiem pracy. Wydawało mi się oczywiste, że zaczynam od rejestracji w Urzędzie Pracy choć wcześniej polecano mi przeglądanie ofert pracy w internecie. Ale przecież jest Urząd Pracy i posiada kadrę wykwalifikowanych pośredników. Może coś doradzą? Pomogą? Może uproszczą całe szukanie pracy.

Równia pochyła

Jak planowałem tak zrobiłem. Poszedłem do Urzędu Pracy. Daleko mi tam było ale oferty pracy… To cecha dużych miast – wszędzie jest daleko. Chodziło mi o dostęp do ofert pracy i pomoc profesjonalnego pośrednika. Bo chociaż wiem co potrafię i mogę robić to nie koniecznie orientuję się w tym czym zajmują się firmy składające oferty. No i zdawało mi się, że jako zarejestrowany będę miał dostęp do większej liczby ofert niż te udostępniane przez Urząd na jego stronie internetowej. Pośrednik mógłby też polecić mi jakieś szkolenia żebym zdobył większe kwalifikacje. Z tym oczywiście może być różnie. W przeszłości nie mogłem liczyć na szkolenia ze względu na wyższe wykształcenie… Ale to było kilkanaście lat temu. Teraz powinno być inaczej. Powinno.

Najpierw podszedłem do maszyny wydającej numerki. Wisiał z niej nieurwany kwitek więc go urwałem i wyrzuciłem. Stuknąłem w przycisk numerków do rejestracji i dostałem o numer wyższy od przed chwilą wyrzuconego. Oczywiści musiałem czekać aż przestaną wywoływać numerek wyrzucony. Pierwsze kroki nie muszą być pewne. Mogłem zarejestrować się do rejestracji ( :-) ) przez internet ale ponieważ dość często naprawiałem uszkodzone komputery i składałem nowe dla siebie i znajomych straciłem dawno zaufanie do działań wirtualnych. W pracy na szczęście obok systemu komputerowego prowadziliśmy równolegle przestarzały system papierkowy. Parę razy się to przydało. Ale odbiegam od tematu. Wracam więc do Urzędu.

Kolejka nie była długa. Szło dość szybko. Jeden z załatwionych interesantów zatrzymał się przy mnie i radośnie zakomunikował, że nie potrzebne były wszystkie świadectwa pracy bo do ubezpieczenia wystarczy zaświadczenie o zwolnieniu z zakładu karnego. Nie posiadając takiego zaświadczenia powinienem chyba żałować ale nie przyszedłem się ubezpieczać tylko znaleźć pracę. Gdy nadeszła moja kolej usiadłem na przeciwko urzędniczki i … musiałem poczekać ponieważ zawiesił się jej komputer. Poprosiła jednak o dowód osobisty i numerek. Gdy już system pracował musiałem jeszcze pokazać dyplom z uczelni. Stwierdzenie „humanistyczne” zabrzmiało jak przekleństwo. No cóż, humanistów jak „mrówków”. Na koniec jeszcze prośba o ostatnie świadectwo pracy. Przy jego lekturze pani się wyraźnie ożywiła. Pokazała mi jedną linijkę i oświadczyła, że gdyby napisano, że rozwiązanie umowy nastąpiło z powodu zmiany miejsca zamieszkania to przysługiwałby mi zasiłek po siedmiu dniach, a nie po trzech miesiącach. Tak jakby nie miało żadnego
znaczenia to, że nie mogę zarejestrować się jako bezrobotny bez zameldowania w Warszawie. Ale to była tylko rejestracja. Dalszą obsługę przeprowadzić mieli już pośrednicy. Zostałem zapisany na wizytę u pośrednika za 2 tygodnie. I swoją obecność miałem potwierdzić podpisem pod rygorem skreślenia z listy poszukujących pracy i bez prawa do ponownej rejestracji przez 120 dni. Na sam koniec pani rejestratorka poleciła mi bym udał się od razu do pośredników jeśli nie ma do nich kolejki.

Kolejki nie było. W jednym pokoju urzędowały trzy panie i miały dostęp do systemu w który wprowadzono moje dane podczas rejestracji. Najpierw zostałem przepytany: co chciałbym robić, jakie mam umiejętności. By to nieco ułatwić podałem pani moje CV w którym zamieściłem przynajmniej część informacji o umiejętnościach i doświadczeniu zawodowym. Ciekawe jednak, że pani już miała w głowie słowo klucz wg którego wyszukała mi ofertę pracy, którą i ja wcześniej widziałem na stronie Urzędu. Nie było to szczyt moich marzeń jednak zapytałem czy jako zarejestrowany mam dostęp do większej liczby ofert – myślałem, że tak to działa. Dowiedziałem się, że mogę pytać o oferty do których na stronie internetowej Urzędu nie dodano informacji o pracodawcy. Jednak są one przeznaczone dla zarejestrowanych bezrobotnych, a nie dla poszukujących pracy. Rejestracja więc dała mi… nakaz pojawienia się za dwa tygodnie u tej pani i nic więcej. A tak przy okazji, skoro zapytałem to pośrednik poinformowała mnie, że od nowego roku zmienią się przepisy i być może nie będę musiał być zameldowany by zarejestrować się jako bezrobotny z prawem do zasiłku.

Cała ta wyprawa to była tylko strata czasu. Odniosłem wrażenie, że pracownikom Urzędu Pracy zależy na tym, żebym dostał zasiłek ale nie pracę. Szukając ofert pracy na własną rękę znajdę ich więcej niż urzędnicy. Po co więc mi była cała ta rejestracja? Myślałem… Ech… za dużo myślałem. Trzeba zacząć przeglądać serwisy z ofertami, poszukać jakiegoś prywatnego biura pośrednictwa, pochodzić zostawiając po sobie CV. A Urząd? Urząd szuka chętnych do pobierania od niego zasiłków i zobligowanych do podejmowania prac interwencyjnych.

Po dwóch tygodniach

Kolejna wizyta w Urzędzie była równie pożyteczna jak ta pierwsza. Fakt: podałem inne słowo kluczowe i „poznałem” inne oferty pracy, tak jak poprzednie już przeze mnie wcześniej widziane. Obawiałem się jednego: że kolejną wizytę wyznaczy mi się znów na za dwa tygodnie. To ponad 10 km i wyprawa jest najzwyklejszą stratą czasu, który można poświęcić na szukanie pracy. Na szczęście zostałem potraktowany ulgowo i mogę już się nie przejmować tym, że w przypadku „nie stawienia się” w wyznaczonym terminie nie będę mógł się ponownie zarejestrować przez 120 dni. Pracy szukam.