Urlop 2011 :) część 6

1-go czerwca wstałem o świcie. A może nawet trochę wcześniej. Z miejsca wziąłem się za pakowanie, składanie namiotu, szukanie czapki… Czapka mi zginęła. Mogłem tylko mieć nadzieję, że słońce nie będzie bardzo prażyć w ciągu dnia. Nie miałem ochoty na kolejne oparzenia słoneczne na twarzy. Póki co musiała mi wystarczyć bandana. Żegnałem Nysę bez żalu. Nie zauroczyło mnie to miasto. Ale może jeszcze kiedyś skorzystam z campingu. Wiele jest jeszcze miejsc wartych zobaczenia w okolicy.

Po spakowaniu pojechałem w kierunku Korfantowa. Słońce wciąż skrywały chmury i byłem im za to wdzięczny. Na drodze był mały ruch. Co za spokój! To chyba tak na dobry początek. Być może we Włodarach sfotografowałem kościół. Nie jestem jednak pewien czy to na pewno ta miejscowość. Było tak spokojnie, że chyba nawet czas zwolnił i myślałem, że to już Korfantów.

Włodary

Do Korfantowa było jeszcze parę kilometrów i tamtejszy kościół wygląda inaczej.

Korfantów

Ta pomyłka jeszcze była malutka. Kolejna dotyczyła wyboru drogi. Zamiast pojechać prosto do Łącznika znalazłem się w Kuźnicy Ligockiej. Jak już odnalazłem się na mapach ruszyłem poprzez miejscowości o dwujęzycznych tablicach. I wśród takich tablic miałem jechać przez większość drogi. W Łączniku przed mostem stał rozsypujący się dom, a obok niego figura Jana.

Łącznik

Znów znalazłem się na terenie objętym robotami drogowymi. Jeszcze nie ustawiono ponownie drogowskazów. Znak z napisem „Zamek Moszna” coś mi mówił. Coś o tym czytałem. Chyba chodzi o coś dużego. Ale nie mogłem sobie przypomnieć żadnych zdjęć. Jednak na Forum Zbuntowanych Poszukiwaczy temat tego zamku był wielokrotnie komentowany. Pozostało mi sprawdzić który to zamek ze znanych mi tylko ze zdjęć. Pamięć nieco odświeżyły mi dwie znane ze zdjęć postacie.

brama

Zakaz wjazdu. To jak zachęta :) Wjechałem i dojechałem do stadniny koni. A tam zakazy wstępu, określone godziny zwiedzania (późniejsze niż byłem) i cennik. Podziękowałem więc uprzejmie tablicom informacyjnym i pojechałem w stronę centrum Mosznej. Poszukam zamku. Mój wierzchowiec i tak by się nie rozbrykał podczas zwiedzania stadniny.

Zamek okazał się być tym, którego już się spodziewałem. Tym z wieloma wieżyczkami i ze szkieletem w jednym z okien. Może to dziwne ale choć szkielet jest daleko to jednak niemal wszyscy zwracają na niego uwagę.

szkielet

Dla nie znających tego miejsca jeszcze widok ogólny.

widok ogólny

Zaraz wykonałem odwrót „na wcześniej zaplanowane pozycje”, czyli wróciłem na szosę główną. Trzeba było jechać dalej. Do Krapkowic i Gogolina. Powoli nabierając tempa minąłem jeden pałac w Kujawach (do sprzedania), a potem teren zarośnięty drzewami ale z bramami z wieżyczkami. Czy tu jest kolejny pałac? Podobno był. Nie wjeżdżałem choć tabliczki „teren prywatny, wstęp wzbroniony” dawały nadzieję na kolejne cacko architektury. Zatrzymałem się dopiero przy cmentarzu w Strzeleczkach (Klein Strehlitz). Zwrócił tu moją uwagę pomnik poległych w wojnach mieszkańców tej miejscowości.

pomnik

Nie chodzi o prostą przecież formę pomnika. Chodzi o to, że ludzie, których nazwiska znajduję się na kamiennych obeliskach być może spoczywają gdzieś w bezimiennych mogiłach na Lubelszczyźnie. Pamięć o nich pozostała tu gdzie wyrośli, żyli. Na Lubelszczyźnie nie ma kto o nich pamiętać. Przybyli z daleka. Teraz ja byłem daleko. I zobaczyłem jak wielu ludzi zabrały wojny z jednej wsi. Zabrały daleko od najbliższych.

W Krapkowicach rzuciły mi się w oczy resztki dawnych murów miejskich.

Krapkowice

Również rynek w Krapkowicach wydał mi się interesujący ale ten ruch samochodów…

rynek

Nie miałem ochoty w tych warunkach na rozglądanie się po rynku. Powoli i bardziej pieszo niż jadąc przemieszczałem się ku Gogolinowi. Już mi się nawet zaczynała po głowie tłuc Karolinka. Wiem, że poszła do Gogolina ale nie wiem skąd? Z Krapkowic miałaby blisko. A w Gogolinie zobaczyłem znów to co mi już dawno z okolic Puław zniknęło: stare drzewa przy drodze z namalowanymi na pniach pasami białymi i czerwonymi. Może nawet zrobiłbym im zdjęcie? Może. Gdyby nie pojawiła się burza. Może nie była to ulewa. Nawet nie wyciągnąłem ubranek przeciwdeszczowych. Jednak jak to przy burzy pojawił się też silny wiatr. Samochody podnosiły z jezdni drobiny wody zachlapując mi okulary i świat cały. Zdecydowanie zwolniłem. W kierunku Strzelec Opolskich jechałem powoli czekając na obeschnięcie asfaltu. Dość szybko jednak znalazłem poza strefą opadu. Z prawej strony widziałem tylko górę skrytą w chmurach. Górę św. Anny. Było też kilka drogowskazów do niej prowadzących. Jednak od niedawna góra ta kojarzy mi się głównie z ONR-em i hajlowaniem. Znów ktoś próbuje sobie przywłaszczyć martyrologię. Może nawet mu się udało skoro pierwsze skojarzenie na „Góra św. Anny” jakie przyszło mi do głowy to „brunatne koszule”…

Strzelce Opolskie – miasto w którym historia herbu opowiada o zmianach klimatu. Na początku XVII wieku gałązkę chmielu usunięto i na jej miejscu pojawiła się kiść winogron. Po ponownym ochłodzeniu już herbu nie zmieniono. I teraz jest trochę egzotycznie.

Na cmentarzu, na przeciwko Zakładu Karnego, stoi drewniany kościół z drugiej połowy XVII wieku.

obrazek

Dziwnie robi się zdjęcia gdy nad głową stoi uzbrojony wartownik. Czym prędzej uciekłem z tego miejsca. Zaraz dotarłem do ratusza…

ratusz

i ulicy Zamkowej. Hmm… Nie zagłębiałem się w historię Strzelec Opolskich. Zamek trochę mnie zaskoczył. Mimo tego, że czułem goniący mnie czas postanowiłem trochę się rozejrzeć.

zamek

Pod zamkiem spotkałem człowieka zainteresowanego rowerzystą z sakwami. Troszkę porozmawialiśmy o odległościach. Znając cel tego etapu mojej podróży i wiedząc, że mam zamiar omijać główne drogi trafnie odgadł, którędy pojadę dalej. I to bez mapy! Mówił, że wiele lat jeździł zawodowo samochodami. W ten sposób sieć dróg kształtuje sieć neuronów i na długo tak już zostaje.

Ze Strzelec Opolskich do Zawadzkich jedzie się ścieżkami rowerowymi. Może nie do końca. Przez las już jedzie się po jezdni. Ale jadąc ścieką rowerową, czyli wolniej, dostrzegłem w Szczepanku kościół skrywający się za domami. Kościół drewniany i tak jak ten ze Strzelec też wybudowany w XVII wieku.

obrazek

Pewnie ładnie się prezentuje iluminowany nocą. Nie mogłem jednak czekać do nocy. Słońce znów chciało mnie zabić. Drog ado Zawadzkich i stamtąd dalej do Dobrodnia biegła przez lasy. Tylko nie można w nich było liczyć na cień. Słońce stało wysoko i pewnie opadłbym zaraz sił gdyby nie przygnała tu zaraz ciemna, burzowa chmura. Pojawił się i deszcz. Dla mnie już drugi tego dnia. Przez miasto przeszedłem w pelerynie. Gdy zacząłem zastanawiać się już poza zabudową czy jechać w pelerynie dalej, deszcz przestał padać intensywnie. Przebrałem się w wygodniejszą niż peleryna kurtkę i ruszyłem po mokrych drogach w mżawce do Olesna. Obowiązkowo też założyłem kamizelkę odblaskową. Po słonecznym dniu nie było śladu. Było ciemno i mokro. Tak dojechałem do Olesna. Warunki wcale nie sprzyjały zwiedzaniu. Więc nie chciałem się zatrzymywać. Jednak chcieć to jedno, a móc to drugie. Jadąc ścieżką rowerową wzdłuż szosy zauważyłem drewniany kościół na cmentarzu. Zaraz potem następny… I stanąłem. Coś było nie tak. Dlaczego w Olesnie są obok siebie dwa kościoły drewniane na cmentarzu? Musiałem podejść bliżej.

Z bliska kościół był jeden.

obrazek

Późniejsza lektura wyjaśniła mi to zjawisko. Są to w rzeczywistości dwa kościoły. Nowszy posiada przylegające do niego kaplice i połączenie z kościołem starszym. Ten ogrom mnie poraził. Nie widziałem jeszcze tak wielkiej świątyni drewnianej – a pewnie jeszcze zobaczę :) Byłem przy nim tak malutki. Przy wejściu na ziemi leżały płatki kwiatów.

obrazek

Nowszy kościół

obrazek

Świątynie podobno niedawno zostały okradzione. Na drzwiach widziałem informację o zakazie robienia zdjęć wewnątrz. Pewnie nie tylko mnie ta świątynia poraziła. Poraziła cudownie. Chciałbym ją zobaczyć w słoneczny dzień. Może kiedyś mi się to uda. Póki co musi mi wystarczyć to co i jak widziałem.

Droga do Gorzowa Śląskiego. W Olesnie zaczęła się dla mnie ścieżką rowerową. Gruntową i jednocześnie gładką. Na drodze gruntowej raczej nie jedzie się równo i gładko. Szkoda mi było gdy zobaczyłem jakie barierki poustawiano na tej ścieżce przy skrzyżowaniach z drogami bocznymi. Z trudem w to się mieściłem na rowerze z sakwami, nie wiem czy zmieści się ktoś kto chciałby przejechać tędy z przyczepką. Na tych skrzyżowaniach odkryłem tajemnicę tej ścieżki. Z ziemi wystawały szyny kolejowe. Ścieżkę usypano na torowisku. Dlatego jezdnia biegnąca w pobliżu czasami uciekała mi w dół lub z górę, a ja jechałem bez zjazdów i podjazdów. Teraz sprawdziłem na mapach google i tam jest zaznaczona linia kolejowa. W rzeczywistości już jej nie ma. Cała ta droga rowerowa ma około 6 km. W Boroszowie linia kolejowa i szosa do Gorzowa Śląskiego się rozchodzą.

obrazek

Deszcz się przyczaił. Wydawało się, że już nie będzie padać. Dochodziła 19, a mi się zdawało, że to dopiero 18. Poślizg w czasie spotkał się z moją czasową bezwładnością. Gdy zadzwoniłem z Gorzowa do Osjakowa w sprawie kwatery dowiedziałem się, że właścicielka kwatery już w tym momencie uważała, że jest za późno. A ja jeszcze miałem trochę drogi przed sobą. Musiałem dojechać do Wielunia i z niego miałem jeszcze prawie 20 km. Postanowiłem się sprężyć jak tylko potrafię. W końcu to tylko czterdzieści parę kilometrów i potem kąpiel i sen. W Praszcze by nie tracić czasu zapytałem o dalszą drogę w stronę Wielunia. Wiedziałem, że mam zakręcić w lewo ale nie pamiętałem czy już czy trochę dalej. Ku mojej konsternacji zapytany człowiek zaczął mówić do mnie po niemiecku. Załapałem to „zweite” ale on zaraz stwierdził po polsku, że „teraz na poważnie”. I poradził pojechać drugą drogą w lewo. W sumie to samo. Ale w ten sposób jakby z przytupem żegnałem krainę dwujęzycznych tablic informacyjnych.

Gnałem zalewając się potem i podkręcając się colą. W Wieluniu byłem jeszcze dość wcześnie. Dalej zaś czas stracił już właściwie jakiekolwiek znaczenie. Lunął deszcz. I to nie byle jaki. Widoczność była ledwo na parę metrów. Po kilkudziesięciu minutach jazdy w takich warunkach przez las zacząłem się zastanawiać czy już nie przejechałem obok Osjakowa. Szczęśliwie nie przejechałem. Już w mniej intensywnym deszczu ruszyłem w stronę centrum miejscowości obierając sobie za kierunkowskaz majaczącą w ciemnościach na tle chmur wieżę kościoła. Po dojechaniu sięgnąłem po telefon i usłyszałem „I co ja mam z panem teraz zrobić?”. Nie wiedziałem w czym tkwi problem ale powoli sprawa zaczęła się wyjaśniać. Kwatera była 4 km od miejsca do którego dojechałem. Właścicielka kwatery mieszkała zaś blisko centrum Osjakowa. Nie miała prawa jazdy. Wczasowiczów zwykle podprowadzała z rowerem ale nie w nocy i nie podczas ulewy. Najwyraźniej dla niej to też było nowe doświadczenie. Ale z pomocą jej syna i jego samochodu jakoś dotarliśmy na miejsce i mogłem się wreszcie wykąpać, już byłem namoczony więc szybko poszło :)

Spałem i obudziłem się podczas deszczu. Padało chyba całą noc. Byłem sam w dawnym gospodarstwie rolnym, teraz gospodarstwie agroturystycznym. Przed sezonem pewnie nie ma zbyt wielu klientów. Tu byłem sam. Do najbliższych sąsiadów z 200 m. W pobliżu płynie sobie Warta. Okolicę porastają lasy poprzeplatane polami. Wyskoczyłem jeszcze podczas deszczu do Osjakowa po coś do jedzenia. Podczas powrotu przestał padać deszcz. Mogłem pogrążyć się w kontemplowaniu natury. Na podwórku pojawił się sąsiad by sprawdzić kto to się w nocy tu kręcił. Potem przyprowadził na wypas swoje zwierzęta.

obrazek

Dlaczego Osjaków? Wybór padł na tą miejscowość z powodu synagogi. Chciałem też odnaleźć cmentarz żydowski. Jednak nie posiadałem notatek, które by mi to ułatwiły. Cmentarz więc pozostał nieodnaleziony. Za to synagoga stała w pobliżu rynku. Czytając o niej na Wirtualnym Sztetlu dowiedziałem się, że nowi właściciele zamierzają w niej otworzyć galerię. Skoro to ludzie sztuki to może zrobią coś by podkreślić dawne przeznaczenie tego miejsca? Naiwny byłem i tyle. Galeria okazała się galerią handlową. W synagodze można nabyć ubrania kobiece i chyba jeszcze jakieś garnki. Nie wszedłem widząc, że przestrzeń handlowa jest odgrodzona szczelnie od reszty budynku. Robienie zdjęć zostawiłem sobie na powrót z objazdu po okolicy. Brakowało mi informacji o tych rejonach i to był jeszcze jeden powód mojego przyjazdu. Chciałem zobaczyć na własne oczy dlaczego tak mało na ten temat wiadomo. Chyba chodzi o to, że z drogi niewiele tu widać. Teraz gdy przeglądam informacje o tym regionie odkrywam miejsca w pobliżu których byłem i ominąłem zupełnie nie zadając sobie sprawy z tego co tracę. Więc nie tylko ja nie byłem przygotowany na to zwiedzanie ale i region nie jest przygotowany na turystów. Jadąc do Pajęczna minąłem nie jeden dwór, a zauważyłem tylko figurę św. Jana Nepomucena w Siemkowicach.

obrazek

Może jeszcze kiedyś wykorzystam kwaterę w Osjakowie dla pełniejszego poznania tego regionu? I to właśnie w okresie przedwakacyjnym. Chyba będzie warto. Wcześniej jednak musi mi wrócić chęć do zajmowania się pałacami i dworami.

Pajęczno nie wydało mi się interesującym miejscem. Stara zabudowa przy głównej drodze pokazywała dawny i obecny charakter tej miejscowości. Charakter małomiasteczkowy. Rynek i wiele domów drewnianych. Działoszyn również nie wydał się ciekawy. Tu przeważa nowa zabudowa ale cały czas jakbym przemieszczał się po przedmieściu – dominowały domki jednorodzinne. Tu też zobaczyłem „galerie” podobne do tej z Osjakowa. Jednak w tych sprzedawano odzież używaną. To co mi się spodobało nie miało wielkiego związku z Pajęcznem czy Działoszynem. Spodobał mi się bowiem przejazd przez lasy w kierunku Wielunia. Lasy. Cień rzucany przez drzewa. Śpiew ptaków nie zagłuszany ruchem samochodowym. Tego ostatniego niemal nie było.

Wieluń. Tutaj szukałem dwóch rzeczy. Czapki i cmentarza żydowskiego. Szukając pierwszego odwiedziłem około 6 sklepów z odzieżą, głównie sportową. Dziwne. Ale czapek w większości z nich nie ma. Ja na tą przejażdżkę wystartowałem bez nakrycia głowy i słońce już mi się dobrało nie tylko do łysiny ale i męczyło znów nos. Daszka pragnąłem. Cienia dla nosa. Tak po drodze były i miejscowe zabytki miejskie. Choćby Katownia…

obrazek

czyli wieża w której być może było więzienie i kat przechowywał swoje narzędzia pracy. Nie rozebrana z resztą murów ponieważ szczelnie przylegały do tej wieży zabudowania wzniesione przez biedniejszych mieszkańców miasta.

Albo ratusz dobudowany do bramy miejskiej, gdy brama straciła już rację bytu. Akurat trafiłem na remont.

obrazek

Nie fotografowałem pomnika postawionego na gruzach szpitala zbombardowanego przez samoloty III Rzeszy 1 września o 4:40. Jego zdjęcia bez problemu można odnaleźć w sieci. Ale dawny kościół ewangelicki już złapałem w obiektywie.

obrazek

To zdjęcie zrobiłem już z nowym nakryciem głowy. Jeden problem z głowy. Ale wciąż nie widziałem kirkutu. I go nie zobaczyłem. Szukałem nie z tej strony miasta. Może kiedy indziej? Już mi się nazbierało tych „kiedy indziej”. Można z nich zrobić chyba interesującą trasę. Zanim zdecydowałem się ostatecznie opuścić Wieluń odwiedziłem na cmentarzu rzymskokatolickim mogiłę/pomnik powstańców nazwanych „Orlętami Polskimi”.

obrazek

I wypuściłem się z powrotem do Osjakowa ale nie najkrótszą drogą :) Co to, to nie. Wymyśliłem, że podjadę tam od drugiej strony. Od strony Konopnicy. W ten sposób znów zanurzyłem się w lasy nad Wartą. I znowu nie było wielkiego ruchu samochodów. Jadąc spokojnie zatrzymałem się na chwilę w Wielgiem. Z drogi dostrzegłem wyremontowany pałacyk lub dworek. Chyba własność prywatna.

Wielgie

Rekreacyjna trasa przez lasy doprowadziła mnie pod ośrodek wypoczynkowy jakiejś uczelni łódzkiej w Konopnicy.

Konopnica

A w pobliżu całkiem nowa kapliczka ze św. Janem Nepomucenem.

nepomuk

Po kolejnych dziewięciu kilometrach znalazłem się pod synagogą w Osjakowie. Tu krótka sesja zdjęciowa…

synagoga

i już myślałem o dniu następnym. Dniu powrotu z objazdu tego kawałka świata. Wystartować chciałem o świcie. Trzeba było wcześnie iść spać. Nie miałem z tym problemu.

Urlop 2011 :) część 5

30 maja – nadszedł czas by ruszyć na zachód. Ciężko mi było rozstać się z gospodarzami. Wszyscy się rozgadaliśmy. I chyba nie tylko mi to sprawiało przyjemność? Urlop rządzi się jednak swoimi prawami. Pierwsze z nich to „prawo nierozciągliwość kalendarza”. Jak bardzo odkrycie czasu skomplikowało wszystkim życie? Czas jako coś niezmiennego i nieubłaganego. Liniowość bezpętelkowa. Jednokierunkowość upływu i brak mechanizmów nim sterujących. Choć tego jeszcze nie udowodniono (fizycy wciąż szukają kawałków materii posiadającej masę) czas też ma masę. To widać po ludziach, którzy z czasem stykają się już bardzo długo. Czas przygniata ich do ziemi. Czas robi się coraz cięższy. Ale to wygląda tak tylko wtedy gdy nikt nie wie kiedy czas ma się skończyć. Urlopowicze wiedzą kiedy się skończy czas ich urlopu. Świadomość ta mogłaby być przyczyną niepojętych cierpień gdyby nie zachłystywanie się urokami życia, pochłanianiem obrazów świata, rozkoszowaniem się wolną chwilą i szybkimi chwilami. Zagłuszanie wewnętrznego kalendarza radością życia i życiem chwilą.

Po tej chwili bełkotu już mogę napisać, że musiałem założyć sakwy na rower. Włożyć buty. Złapać kierownicę. Ruszyć ku bramie… Nie, tak łatwo nie było. Połamałbym kwiatki zakręcając ku bramie. Musiałem wyjść furtką.

Kierować się miałem na Racibórz. Po drodze miałem spotkać wiele robotów drogowych. Ale to już norma. Do Raciborza jechać miałem przez Pszów. Proste! A i miałem jeszcze ominąć zamkniętą ze względu na roboty drogowe drogę tuż obok miejsca startu. Więc najpierw… wjechałem w tą właśnie drogę. Z radością jednak odkryłem, że w ten sposób odcinek nieprzejezdny ominąłem. Było więc łatwiej niż się spodziewałem. Teraz już było tylko łatwiej. Rydułtowy, Pszów – przemknęły mi prawie niezauważone. Racibórz przywitał mnie całym zespołem supermarketów. Stąd miałem ścieżkę rowerową, którą i tu zaprojektowano tak by rowerzysta się nie nudził – trzeba było przejść na drugą stronę jezdni. Tu wypatrzyłem ładną ścieżkę rowerową, którą poruszało się wiele rowerów. Odbiłem więc od głównej drogi by po jakimś czasie wyszukać oznakowany szlak rowerowy i wzdłuż Odry dojechać do opuszczonej drogi (chyba do tej samej, nie wiem, prawda jest taka, że się zgubiłem :) ). Celem był rynek i Informacja Turystyczna. Tam liczyłem na zdobycie potrzebnych map. Jednak Informacje Turystyczne nie są wszędzie takie same. W Raciborzu mieli jeszcze na stanie tylko mapy centrum miasta. To chyba za mało by wykreślić sensowną drogę do Nysy. Poradzono mi jeszcze sprawdzić w empiku ale tam znowu mogłem kupić wszystkie mapy oprócz tych z najbliższymi okolicami. Będę więc jechał na wyczucie. Jakoś dojadę. Postanowiłem zanim ruszę dalej rozejrzeć się po najbliższej okolicy, czyli po rynku.

Wykonałem trzy ujęcia kolumny na rynku z trzech różnych stron. Tylko na tym jednym blok z wielkiej płyty nie rzuca się wyraźnie w oczy.

racibórz

A kamienice są tam ładne. Tylko nie jechałem do Raciborza. Wystartowałem jakieś 5 godzin później niż chciałem. Duuuży poślizg na początek. Czas mnie gonił. A ja gonić z całym swoim bałaganem nie mogłem. Powoli ruszyłem w stronę Kietrza. Długi podjazd, a im dalej tym robiło się przyjemniej. Tu jeszcze nie wszędzie wycięto drzewa dające chłód podróżnym. Poczułem na własnej skórze co zabrano mi na szosie biegnącej przez Włostowice i Parchatkę do Bochotnicy. Tam właśnie tak kiedyś było!

W Pietrowicach Wielkich zatrzymałem się dla stojących przed kościołem Jana…

Jan

i Floriana.

Florian

Przyjemnie i nie za szybko jechało mi się i teraz widzę przeglądając mapy google ze zdjęciami, że wiele miejsc wartych zobaczenia ominąłem. Uznałem jednak, że jest to rekonesans dopiero i tereny te będę dokładniej poznawał podczas jednego z późniejszych urlopów. Nie wiem jeszcze w którym roku…

Po drodze zawitałem do Głubczyc. Nie mogłem ominąć ratusza, który podobno wygląda tak dopiero od 2008 roku.

Głubczyce

Z Głubczyc ruszyłem do Klisina ale coś mi nie dawało spokoju. Nie przypominałem sobie bym miał jechać przez Głubczyce. Przy jednym z podjazdów na drodze do Klisina w końcu wyciągnąłem z torby telefon i określiłem swoją pozycję za pomocą GPS. Potem przejrzałem okolicę na ekranie telefonu. Zaraz za Raciborzem wjechałem w złą drogę. Nadłożyłem parę kilometrów ale właśnie jadę w kierunku drogi którą miałem jechać. W sumie nie jest więc całkiem źle ale czas potrzebny na dojechanie przed zachodem słońca do Nysy już przepadł. Nie było już na to szans. Pośpiech nie wskazany. Mam dojechać do szosy nr 40. Mam nadzieję, że nie będzie tam wielkiego ruchu. Potem „się zobaczy” co dalej.

Droga. Ta którą głównie chciałem jak długo się tylko da omijać, czyli droga krajowa nr 40 okazała się na odcinku do Prudnika fantastyczną trasą dla szybkiego przejazdu na rowerze szosowym. Nie jechałem ani rowerem szosowym ani szybko. Za to parkingi z Toi toi-ami widziałem po raz pierwszy. U nas tego nie ma! Tak jak trudno o trasy z taką nawierzchnią. Poczułem, że jestem daleko od domu. Byłem za to niedaleko Prudnika. Nawet przejechałem już obok niego po obwodnicy. Słońce kładło się już spać. Postanowiłem rzucić okiem na Prudnik. Z cichą nadzieją, że odnajdę jakiś camping. Nadzieja pozostała niespełnioną, za to na karcie aparatu zagościł prudnicki ratusz.

ratusz

Była też przy drodze mojego przejazdu brama z wieżą.

brama

I bruk. W Raciborzu w pobliżu rynku też widziałem bruk. Bruk zamiast wszechobecnego asfaltu. To też tworzy klimat miejsca. I daje większe poczucie trwałości. Kamień zamiast masy bitumicznej. Kamień przetrwa dłużej pod warunkiem, że nie wjadą na niego ciężarówki i czołgi. Jak to się dzieje, że dawne centra biznesu jakimi były rynki miejskie teraz stają się miejscami wypoczynku? Oazami spokoju? Miejscami w których się odpoczywa zamiast pędzić? Rynki miejskie nadal służą mieszkańcom miast ale już inaczej. Nowoczesność zdaje się docierać tu dyskretnie. Pozornie tylko. Bo ten spokój na rynku też jest wytworem nowoczesnym. A nad moją głową robiło się coraz ciemnej. Zaopatrzyłem się w colę (kofeina i cukier – to co szkodzi mi ma pomóc w dalszej drodze). Skoro nie ma tu campingu będę jechać dalej. Tylko nie do Nysy na camping.

Czas zmienił moje plany ale nie diametralnie. Modyfikacja dotyczyła raczej tylko zarwania jednej nocy. Miejsca które planowałem odwiedzić będąc w Nysie znajdowały się niemal w linii prostej za miastem. Zamiast więc rozbijać się na campingu mogłem spokojnie nocą podjechać do miejsca najbardziej oddalonego i o świcie rozpocząć zwiedzania kierując się znów do Nysy. Odległość była na tyle niewielka, że mogłem jechać powoli i często przystawać. W samej Nysie, przed południem mogłem się rozbić z namiotem i położyć się wcześnie spać. Ten nowy plan był całkiem realny. Przystąpiłem więc do jego realizacji. Powoli zacząłem pedałować w stronę Nysy.

Takie nocne przejazdy z powodu ciemności dają poznać jedynie szosę. Ale i dzięki temu już wiedziałem jak za parę godzin będę wracał. Widziałem, że chcąc wjechać do Otmuchowa, trzeba będzie zjechać z obwodnicy (a tak fajnie się po niej jechało). Że z Kamieńca Ząbkowickiego będę jechał po drodze betonowej w pobliżu dużej ilości maszyn szukających czegoś w ziemi. Także wcześniej, w samej Nysie poznałem z grubsza przebieg dróg głównych omijających rynek. To przydało mi się podczas wyjazdu w dalszą drogę. Gdy dojechałem do Kamieńca bez problemu wypatrzyłem pałac naśladujący zamek obronny. Na górze ponad miastem. Chcąc tam dotrzeć wykonałem niepełny objazd wzniesienia. Zjazd w stronę pałacu zauważyłem dopiero z drogi prowadzącej do Ziębic. Słońce już wstawało. Poczekałem na „płatnym parkingu”. Wraz ze mną czekał jakiś wścibski kos. Czy to on pobiera opłaty za postój? Nigdy się tego nie dowiedziałem. Nie chciał ze mną rozmawiać i tylko mnie obserwował utrzymując bezpieczny, choć raczej krótki dystans.

Parking ten znajduje się obok kościoła. Nie wiem czy kościół jest używany, czy tylko zabytkowo uzupełnia krajobraz. Jak myślę jest świątynia ewangelików. Jeszcze pewnie było za ciemno by wyszły dobre zdjęcia ale już się niecierpliwiłem.

kościół

W pobliżu jest też tablica informacyjna. Pokrótce opisano na niej dzieje pałacu i jego właścicielki. Także trasę po miejscach z nią związanych. Można zobaczyć, że nawet możni tego świata nie zawsze mieli lekko. Pieniądze zapewniły im pamięć na długo po śmierci i chyba niewiele więcej. Jeszcze miasto spało. Las u podnóża pałacu budził się śpiewem ptaków. Ruszyłem z całym swoim balastem (rower z sakwami) pieszo pod górę wypatrując możliwości robienia zdjęć i zachwycając się tym co znalazłem. Pałac otaczają elementy parkowe: schody, fontanny itp. Ich nikt jeszcze nie remontuje. Na razie przynajmniej. A na niebie wciąż widziałem mury i wieżyczki.

mury

Apetyt rósł w miarę jedzenia. Tylko płot pokazywał granice mojemu łaknieniu.

arkady

Darku! Ty, który podpowiedziałeś mi bym tu przyjechał! Dzięki Ci za to. Ten dzień pięknie się dla mnie zaczynał :) Minęło już trochę czasu od mojej wizyty pod murami pałacu Marianny Orańskiej i wciąż go widuję zamykając oczy. Znacznie więcej obrazów utrwaliła moja pamięć niż aparat fotograficzny.

obrazek

Musiałem jednak rozpocząć powrót. Im później, tym gorzej. Od Paczkowa spodziewałem się bowiem rosnącego ruchu samochodowego. To duże utrudnienie w poruszaniu się obładowanym rowerem. Zszedłem więc z góry i jeszcze tęsknie spoglądałem na górę oddalając się od pałacu.

obrazek

Marianna kształtowała i samo miasto leżące u stóp pałacu. Stąd wiele tu ciekawych domów. Ale nie przyszła tu na dziewiczą ziemię. Jest tu kilka budowli starszych do pałacu. Ale raczej nie udostępnia się ich do zwiedzania o piątej rano :)

obrazek

Warto będzie wracać do Kamieńca Ząbkowickiego. Ale nadszedł czas rzucić okiem na „Śląskie Carcassone”. Po przejechaniu obok wciąż pracujących maszyn i przy rosnącym ruchy ciężarówek wożących ich urobek dotarłem pod stare mury.

Paczków

Poruszałem się bez planu. Tak jak w świętokrzyskim Szydłowie. Skoro zabytkiem jest całe miasto to powinno mieć swój klimat. I ma! Choć mi się trafił „przewodnik”. Sam nie wiem jak traktować takich „degustatorów napojów”? Twierdził, że jest przewodnikiem. Ziejąc nieświeżymi oparami alkoholi opowiadał o kościele i Tatarach oblegających miasto. Gdy zapytałem o Żydów (po jego wzmiance o nich) zaraz zaczął mi wciskać, że chowano ich na cmentarzu ewangelickim, a stojące tam ruiny kościoła nazwał synagogą. Szybko podziękowałem mu za pomoc i obdarowałem go tym czego potrzebował – monetą pozwalającą odświeżyć oddech na początek dnia. Mogłem spokojnie kontynuować zwiedzanie. Uff… Ale też zacząłem się zastanawiać czy lepiej gdy usłyszę „Szefie, masz dwa złote na piwo?”. Czy też lepiej gdy trafię na ambitnego człowieka, który sądzi, że zarobi te pieniądze robiąc ze mnie idiotę? Czasami żałuję, że nie potrafię powiedzieć takiemu prosto w oczy, że wiem o co chodzi i wiem więcej od niego o tym o czym mi opowiada. Ale to ja tu jestem turystą. A na turystach się zarabia. Np. na piwo. W końcu był miły i poświęcił mi trochę czasu może jednocześnie cierpiąc głód… alkoholowy.

Poszedłem rzucić okiem na cmentarz ewangelicki. Darek mówił, że niewiele tu z niego pozostało. Po zwiedzeniu uznałem to „niewiele” za eufemizm.

obrazek

Jednak dawnych mieszkańców upamiętniono wykorzystując ruiny starego kościoła.

obrazek

obrazek

Kirkutu nie szukałem. Jak sądziłem musiałbym odejść od centrum, a przecież wpadłem tu tylko „rzucić okiem” by mieć jakieś rozeznanie podczas ewentualnego powtórnego zwiedzania w bliżej nie określonej przyszłości. Nadeszła kolej na Otmuchów. Z daleka widziałem zamek ale drogi są tu pokręcone. Znów tak jak w Tarnowie poczułem, że miasto budowano bez szczegółowego założenia architektonicznego. Lekki, ludzki chaos. Bo są miasta budowane „dla ludzi” i miasta budowane „przez ludzi”. To dwa różne modele. Lepiej się czuję w tym drugim choć jest tu znacznie łatwiej się zagubić. W Otmuchowie do rynku doszedłem ze strony przeciwnej niż przyjechałem. Tak poprowadziła mnie droga. I dobrze. Pominąłbym pewnie coś ważnego. A może i tak minąłem? Nie wiem jeszcze ale miasto zrobiło na mnie miłe wrażenie.

obrazek

obrazek

Założyłem, że ulica Zamkowa doprowadzi mnie do zamku. Pan Humboldt dostał tu całkiem fajny domek.

obrazek

Po tym pobieżnym zwiedzaniu udałem się do Nysy. Nadszedł czas by znaleźć miejsce obozowania. Tzn. rozbicia namiotu. Camping nad Jeziorem Nyskim znajduje się akurat z tej samej strony z której nadjechałem. Tłumów raczej nie było. Może trochę plażowiczów ale na plażę zajrzałem tylko pod koniec dnia. W cieniu drzew rozłożyłem sobie namiot. Wykąpałem się w zimnej wodzie (cóż za orzeźwienie!) i w recepcji będącej jednocześnie informacją turystyczną nabyłem plan miasta. Niewiele więcej tam mieli. Ale plany miasta były trzy różne. Tzn. trzy wydania bo sam plan, jak sądzę, na każdej mapie był taki sam. A potrzebowałem planu by zrealizować najważniejszy punkt tej całej wyprawy. Chciałem odnaleźć dom w którym mieszkałem przez pierwsze trzy lata życia. Co prawda pamiętałem tylko podwórko i las za nim ale front budynku widziałem kiedyś na zdjęciu. Znałem nazwę ulicy. Nie spodziewałem się by jeszcze był tam bruk z polnych kamieni. Zmiany poszły jeszcze dalej. Domofon w głównym wejściu, a od tyłu nie las tylko osiedle domków jednorodzinnych. Zdjęcie ulicy i kilku domów sąsiednich jednak zrobiłem. Tak dla pamięci. Może jeszcze kiedyś znów tu podjadę by oglądać dalsze zmiany. Powiedzmy za kolejne 40 lat?

Nysa

Całkiem niedaleko miałem odnaleźć cmentarz żydowski. Znajduje się obok cmentarza ewangelickiego. W tym mieście chyba nie ma mieszkańców z rodzin zakorzenionych tu przed II wojną światową. Dlatego nie pytałem w Informacji Turystycznej na campingu o te miejsca, ani nie szukałem ich na mapie. Wykonałem tylko telefon do Małgosi by podpowiedziała mi nazwę ulicy na której mam cmentarza szukać. Tak przy okazji okazało się, że na Wirtualnym Sztetlu nazwę ulicy wpisano błędnie dodając ogonek jednej z liter. Cmentarze są zaniedbane. Nikt się chyba nimi nie opiekuje. Jednak nikomu jeszcze chyba nie przyszło do głowy zamieniać ich teren w działki budowlane. Historia tu sobie dogorywa w cieniu drzew i pewnie niewiele osób jest nią zainteresowanych.

kirkut

To nie cmentarze są wizytówką turystyczna Nysy. Tą jest dawne centrum miasta. Ale ja nie przepadam za centrami w których panuje tak duży ruch. I to ruch samochodowy. Na szybko więc tylko zrobiłem zdjęcia jakie i tak mógłbym znaleźć w sieci.

rynek

Oczywiście jedną z wizytówek miasta są jeszcze forty twierdzy nyskiej. Ja jednak myślałem już o dniu następnym. I o tym, że muszę choć trochę odespać zarwaną noc. Wróciłem więc do namiotu i zacząłem planować trasę na dzień następny. To miał być dłuższy odcinek. Trochę na wschód i na północ. Miałem opuścić Opolszczyznę i Śląsk. I ruszyć chciałem jeszcze zanim słońce znów zacznie prażyć niemiłosiernie.

Urlop 2011 :) część 4 małorowerowa

28 maja – zaplanowane pod Rybnikiem spotkanie Eksploratorów
Wstałem skoro świt. Padał deszcz. Drobny i zaraz przestał. Jednak namiot już był mokry. Żebym chociaż nie pamiętał, że tak już jeden namiot straciłem – zgnił spakowany. Ale tam było trochę bawełny, a tu jeżeli już jest to bawełna strzelnicza. Producent twierdzi, że wszystko jest łatwopalne. Nic to. Przystąpiłem do pakowania gratów. Wybieram się za wcześnie, bo nie wiem czy bez problemu dotrę do stacji i czy łatwo przedostanę się na peron.

Trafić trafiłem. Może nie najkrótszą drogą ale nie pomyliłem wież kościelnych, które obrałem za punkt orientacyjny. Z pełnym obciążeniem rower znów chciał tańczyć na kostce ścieżek rowerowych. Ale już do tego się przyzwyczajałem i czułem jak bardzo rozwinęły mi się w ostatnich dniach mięśnie klaty. Na dworcu nie wypatrzyłem znaków przejścia na drugi peron dla niepełnosprawnych. Tak samo nie widziałem stojąc na środku dawnych przejazdów dla wózków bagażowych czy pocztowych. Pozostało mi ruszać w podziemia po schodach, a co dalej się zobaczy. A się zobaczyło schody i na starcie wspinaczki okazało się, że łatwo nie będzie. Zanim przystąpiłem do zmiany strategii (chciałem zdjąć przednie sakwy) uczynni ludzie wepchnęli mnie na szczyt. Może więc strategię oprzeć na chęci niesienia pomocy? Nie lubię liczyć na innych ale to miłe, że sobie nawzajem pomagamy. Sam też tak robię i nie liczę na wdzięczność. Po prostu rozwiązuję czyjś problem bo wiem, że potrafię i mogę. Jako jednostka aspołeczna wciąż się sobie dziwię jak wiele we mnie pozostaje tych odruchów społecznych…

Czekałem na pociąg. Niski peron. Pociągów z niską podłogą chyba jak na lekarstwo. Trzeba będzie się jakoś do wagonu wrzucić. Ale czy będzie wagon do przewozu rowerów? Nie było. To ciekawe. Wagon taki widziałem już dawno na zdjęciach i nigdy na żywo. Może sfotografowano jakiś prototyp, który nigdy nie wszedł do produkcji? Jednak tak mi zawsze jakoś wychodzi, że nie jeżdżę w okresie wakacyjnym. Może wtedy one faktycznie jeżdżą? Jakoś brak mi wiary i dlatego tego nie sprawdzałem. Tu jednak nie było takiego wagonu i trzeba było ładować się na koniec składu. Nikogo jeszcze z rowerem tam nie było. Wrzuciłem przednie sakwy, potem rower i utknąłem. Powinienem był zdjąć wszystkie sakwy, a nie tylko przednie. Trzymałem w powietrzu tył roweru, a przód sobie zakręcił zamiast wjechać głębiej. Poprosiłem o pomoc wsiadających. Pomogli. Uff… W środku z myślą o wysiadaniu zdjąłem już wszystkie sakwy. Nie cierpię jeździć z rowerem pociągiem. Ale byłem za daleko by zdążyć na imprezę pod hałdą jadąc na dwóch kółkach. Szyby pociągu szybko zmokły. Deszcz. Deszcz, który wcześniej był oczekiwany, dziś mi nie pasował. Nie odłożę jazdy na kiedy indziej, gdy będzie sucho. Muszę jechać, a wciąż jeszcze nie wiedziałem, którą drogą pojadę. Autostrada z Gliwic do Rybnika odpada – zakaz wjazdu furmanek i rowerów. Wcześniej planowałem przejechać bocznymi drogami. Ale już nie miałem tamtej mapy. Obecna była w innej skali i nie widziałem na niej dróg którymi dałoby się prześliznąć. Chyba pozostało mi jechać drogą krajową i tylko miałem nadzieję, że będzie tam utwardzone pobocze.

Co chwilę ktoś wskakiwał do łazienki. A tu ciasno przez mój rower. Wkrótce rowery były już dwa. Ten drugi leciutki szkieletor do jazdy po mieście. Właściciel przypiął go łańcuchem pewnie niewiele lżejszym od roweru. Dla kogoś kto rowerami się nie interesuje mógł nie być wart zachodu. Ale mimo wyglądu było to cacko. Przyzwyczaiłem się już do przerzutek więc taki rower bez nich nie bardzo mnie kręci. Ale do jazdy po mieście bardzo fajny. Gdybym jeszcze lubił jeździć po mieście. Wychodzę z założenia, że miast wymyślono po to by nie było nigdzie za daleko. Dlatego używam dróg w mieście zgodnie z ich przeznaczeniem – do poruszania się pieszo. Poprosiłem jadącego do Wrocławia rowerzystę o pomoc przy wyładunku w Gliwicach. I znów zostałem sam na końcu pociągu. I pewnie długo bym stał gdybym nie zauważył napisu „Gliwice” na peronie przy którym pociąg się zatrzymał. Jak pamiętam, dawno, dawno temu w pociągach zapowiadano zbliżające się przystanki. Ale wtedy korzystano ze standardowo montowanych systemów głośników w wagonach. Teraz się nie korzysta i pozostają zbędnym gadżetem. Ale trzeba się „wyładować” na peron. A tu przypięty rower zaklinował mi drzwi. Za szybko chciałem wysiąść. Wystarczyło go unieść. Ale na moje wołanie o pomoc przybył jego właściciel i wspólnie wyrzuciliśmy mnie z pociągu. Miłą podróż koleją mogłem podsumować sakramentalnym: Nigdy więcej. Ogólnie straty poniesione w pociągu to: upaprana w smarach z łańcuchów rowerowych koszulka. Spodnie też ale te dodatkowo też ze śladami bieżnika z opony, który w żaden sposób nie daje się zeprać. Nadto zerwana szprycha w tylnym kole. To jednak zauważyłem dopiero po powrocie do Puław czyli jakieś 900 km dalej. Bo może to już ponad połowa relacji ale jeszcze nie przejechałem połowy drogi.

Gliwice w deszczu. Po zejściu do podziemi z rowerem i sakwami z ulgą zobaczyłem, że wyjście nie jest tak wysoko jak perony. Mokro. Chmury zsyłają na ziemię życiodajną wodę zasilającą kałuże na asfalcie i systemy ściekowe odprowadzające deszczówkę do oczyszczalni ścieków. A ja wyprowadziłem na spacer rower. Powoli maszerowałem obserwując kolejne drogowskazy. Czekałem na jednoznaczny sygnał, że doszedłem do drogi krajowej biegnącej przez Rybnik. Gdy już znalazłem się w miejscu małego ruchu pieszego powoli popedałowałem w deszczu po chodniku. Gdy chodnik się skończył odziałem kamizelkę odblaskową i ruszyłem poszukiwanym utwardzonym poboczem. Nie udało mi się tylko odpalić światła. Deszcz musiał spowodować zwarcie przy dynamie. Po wyschnięciu wszystko poprawnie działało.

Jechałem więc sobie spokojnie w deszczu po w miarę bezpiecznym pasie. Cały czas prosto. Po drodze niewiele było do oglądania. I tego żałowałem. Rybnik przywitał mnie ścieżkami rowerowymi. Oczywiście z kostki utrudniającej jazdę. Pewnie jest najtańsza. Czasami wydaje mi się, że to złośliwość urzędników sądzących, że jazda rowerem to wybór oszczędnościowy więc oszczędnościowo podchodzą do wyrzucenia rowerzystów z dróg zaprojektowanych dla ruchu samochodowego. Do tego ścieżki łączą z chodnikami. W ten sposób piesi cieszą się szerszym chodnikiem, a rowerzyści muszą między nimi kluczyć. Ale nawet gdy między ścieżką i chodnikiem jest pas zieleni to i tak piesi wchodzą na ścieżki rowerowe. I jedź tu człowieku z prędkością podróżną. 20 km/h to stwarzanie niebezpieczeństwa dla pieszych. Dodatkowo jadąc ścieżką już nie korzystam z praw kierowców wynikających z jazdy drogą z pierwszeństwem przejazdu. Hamowanie przed każdą boczną drogą. Tu było jednak coś na co zwróciłem uwagę. I przypomniałem sobie, że i w Tarnowie widywałem to częściej niż na Lubelszczyźnie. Uprzejmość kierowców dla rowerzystów. Przepuszczanie przez przejścia. Tu nie byłem przeźroczysty. Później, w województwie łódzkim miałem okazję i o tym porozmawiać. Tam mieli nadzieję, że takie zachowania rozprzestrzenią się ze Śląska na całą Polskę. Jestem pesymistą. Ze Śląska na całą Polskę rozprowadzany jest tylko węgiel. Zwyczaje i zachowania nie mają swoich dystrybutorów i nie są przedmiotem handlu.

Skoro już byłem w Rybniku trzeba było spytać o drogę. Najpierw oczekujących mnie gospodarzy. Ciekawe, że gdy tylko o tym pomyślałem zadzwonił telefon. Ale numer był nieznany. Skąd mogłem wiedzieć, że nie znam wszystkich numerów należących do osób oczekujących mojego przyjazdu :) ? Zaczęło się prowadzenie za rączkę. A ja niesforny jestem. Zakręć w prawo, zakręć w lewo, miniesz Biedronkę, miniesz Policję… Wszystko OK. Ale ja widzę drogowskaz „Centrum” i mam nie zobaczyć tego „Centrum”? Zobaczyłem. Może w deszczu nie jest szczególnie urokliwe ale chciałem złapać klimat miejsca. I poczułem to stare miasto. Ten mokry kamień bruku schowany pod asfaltem. Ściany kamienic i kościołów… i zacząłem pytać ludzi o drogę. Nie wszyscy chcieli się zatrzymać i pomóc. Być może dlatego, że padał deszcz, a większość ludzie jednak bez parasoli o kapturów. Wcale się nie dziwiłem. Deszcz był ciepły i upragniony po ostatnich upalnych dniach. Znów mówiono mi o przejeździe obok Policji. Stwierdzam, że Policja (a raczej jej budynek) w Rybniku jest mitem. Nie widziałem jej ale wielokrotnie o niej słyszałem :) . Już na długiej prostej poczułem się zaniepokojony napisami Meksyk. To nie tutaj miałem jechać. Nic o przejeździe przez Meksyk mi nie mówiono. Ale telefoniczne uzgadnianie dalszej trasy mnie uspokoiło. Droga dobra, Meksyk nie jest tym Meksykiem o którym pomyślałem. Dalsze instrukcje mówiły: za tablicą Jankowice w prawo i padła nazwa ulicy ale nie tej która była zaraz za tablicą. Przejechałem ze 100 m z górki i jeszcze raz zadzwoniłem by się upewnić, a tu słyszę: to ta ulica, córka wyjechała ci naprzeciw na rowerze. No co za ludzie! Dziecko wysyłają w deszcz na rowerze. Ale to eksploratorzy. I o tym zapomniałem. Dla nich pogoda nie jest problemem. Tak jak dla skautów. Albo tak jak i dla mnie. Może jednak jestem eksploratorem? Dotąd nie potrafię sobie na to pytanie odpowiedzieć bo niejasne jest dla mnie pojęcie eksploracji. Takie myśli mi się po głowie tłukły gdy zasuwałem najszybciej jak mogłem pod górkę i dalej by nie przeginać z moknięciem na deszczu córki gospodarzy. I zaraz już w deszczu zaczęło się zwiedzanie :) Co prawda nie podjechaliśmy do drewnianego kościoła ale przynajmniej go zobaczyłem. A potem mnie zobaczyli i sfotografowali.

trobal w deszczu wygląda tak:

deszczowy trobal

Teraz już tylko zmiana ubrania na suche i można pomyśleć o planowanej imprezie. Czasu trochę było. Udało mi się nie spóźnić.

A impreza? Miała być w ogródku pod hałdą. Deszcz zagonił wszystkich do garażu, który wypełnił się zaraz przyjazną rozgadaną przyjazną atmosferą. Nie miałem czasu by przynieść coś z sobą. Ale poratowali mnie ludzie piwem :) Może tego dnia niebo nie było łaskawe ale ludzie – bardzo. W nocy już nawet przenieśliśmy się do ogródka w pobliże ogniska. I był wspaniały blues! A ja na ramieniu cały czas trzymałem „czarną koszulkę organizacyjną”. Następnego dnia w niej zwiedzałem okolice Rybnika…

Właśnie nie jestem pewien czy brać się za ten dzień następny. Rowerowo wcale nie było. Nie miałem też wpływu na trasę. Dałem się powieźć. Zainteresowani i tak znają przebieg imprezy i tego dnia następnego. Wszystko jest na forum choć nie wiem czy widoczne dla zwykłych użytkowników. Nie będę więc się tu rozpisywał. Było fajnie. Jednak zwiedzanie samochodem obcego terenu to coś zupełnie mi obcego. Ale pojechaliśmy. Pojechaliśmy zobaczyć nieznany mi wcześniej świat. A zaczęliśmy od wieży przy której nowiutką koszulkę rozerwałem :) Lepiej niech ona będzie ofiarą niż ja.

wieża

Zaraz podjechaliśmy pod pałacyk

pałacyk

chwilę później kolejna budowla. Ktoś chciał ją podwyższyć i całość zaczęła się psuć. To było dawno. Teraz kolejny ktoś próbuje to naprawić, a towarzyszyła nam muzyka AC/CD – zrobiło się swojsko.

AC/DC

Dalej był hotel o nazwie Zamek

zamek

I pojechaliśmy do Czech na pole golfowe

pole golfowe

Nad polem golfowym wznosi się pałac. Zdjęcie od jego frontu

silherovice

A propos frontu. Gdy popatrzyłem na świńskie ogonki przypomniałem sobie powiedzenie o glebie ukraińskiej, tak żyznej, że z wsadzonego w nią ogona świńskiego wyrasta świnia. Ktoś chciał to sprawdzić w Czechach?

ogonki

I znów Polska

podtrzymywanie balkonów

i zwiedzania zabytków które czas mają wypisany na ścianach

zabytek

Odwiedzając kolejny pałac już większą grupą ubranych w czarne koszulki organizacyjne wzbudziliśmy niepokój właściciela. Ale nie o haracz nam chodziło. Przynajmniej nie teraz ;)

pałac

Wizyta w Krowiarkach. Mieli nie wpuszczać do środka więc od środka zaczęliśmy

krowiarki

krowiarki

A z zewnątrz też było ciekawie

krowiarki

Gorzej sprawa wyglądała z kościołem obok pałacu. Spłonął na długo zanim przyjechaliśmy.

kościelisko

Ale wciąż nas nieufnie obserwowano. Mafia.

obserwatorzy

Przyszła kolej na następny bliżej mi wtedy nieznany pałac

pałac

A później zapuściliśmy się na pokoje w Sławikowie

Sławików

Jeszcze pałacyk „niemieckiego Mickiewicza”

pałacyk

i cmentarz w tej samej miejscowości

cmentarz

Pod koniec dnia jeszcze śliczne zabudowania gospodarcze. Tu kuźnia ze stajniami

kuźnia

i wnętrza pałacowe

dworek

Jak nakazuje nowa tradycja za zniszczenia powinni zapłacić dawni właściciele budynków. Tak ten dzień w biegu (na wysokim biegu) dobiegł końca. Jazda na rowerze tak nie męczy jak coś takiego. Spałem jak zabity, a jutro trzeba ruszać dalej. Zapomniałem tylko, że brakuje mi map sięgających tak daleko jak planowałem pojechać. Ale po drodze będą Informacje Turystyczne i sklepy. Pewnie coś uda się kupić. W ramach planowania mojej dalsze podróży zaproponowano mi odwiedzenie Kamieńca Ząbkowickiego, a raczej pałacu tam się znajdującego. Uznałem, że to dobry pomysł na objazd okolic po rozbiciu się na polu namiotowym w Nysie. I tak się skończył dzień i tak się kończy ta część opisania. Lakoniczna i skrótowa. Więcej na Forum Zbuntowanych Poszukiwaczy.

Urlop 2011 :) część 3

26 maja obudziłem się w namiocie blisko centrum Tarnowa. Trochę przeszkadzały nocne hajlowania młodzieży przechodzącej obok campingu. Adresatami mieli być turyści w camperze stojącym na terenie campingu. Czy to w edukacji jest za wiele martyrologii rodem z II wojny światowej? Może to już z domu wyniesione stereotypy nienawiści o podłożu nacjonalistycznym? Jakie by nie były przyczyny spać mi nie dawał młodociany nacjonalizm. Teraz gdy to piszę przypomina mi się opowiadanie znajomego o spotkanym już w czerwcu na Lubelszczyźnie turyście. Przemierzał Polskę na rowerze z przyczepką i szukał noclegu. Jechał podobno z Salzburga. Szukał kogoś mówiącego po angielsku. Znalazł mówiącego po niemiecku znajomego. Zapuścił się więc człowiek w dzikie polskie ostępy bez znajomości terenu i języka. O naiwności ludzka! Myślał, że łatwo się tu dogada. Ale przyznać muszę, że i ja zawsze miałem problemy z językami obcymi. Wielokrotnie rozpoczynałem naukę i nie widząc postępów rezygnowałem. Co jednak z tymi młodzieńcami którzy Niemców kojarzą tylko z III Rzeszą? Pewnie umknęły im wieki niemieckiej kultury, nauki, sztuki. Utrwaliło się jednak „to co oni nam zrobili”. „Nam” tzn. tym „nam” abstrakcyjnym, społecznym „nam”. Bo przecież nie chodzi o jakieś doświadczenia osobiste tych młodych jednostek społecznych. Opisy takich prowokacji co rusz pojawiają się i w prasie. Mi najbardziej utkwiło w pamięci zdarzenie z Warki gdzie młody amerykański Żyd przyjechał odwiedzić cmentarz żydowski. Młodzież chyba go tylko nie pobiła bo jawnie się z niego naśmiewała i obrażała. Sam będąc w Warce zapytałem młodego człowieka o drogę do cmentarza żydowskiego. Nie znał ale po chwili zapytał czy chodzi mi o „kierkut”. I drogę wskazał. Obyło się bez prowokacji czy zaczepek. A tego się spodziewałem po przygodzie Amerykanina w Warce. Temat ksenofobii można ciągnąć i ciągnąć. Nie wiem czy to polska specjalność. Pewnie nie ale przykładów nie podam. Na pewno ulegając stereotypom polskiej ksenofobii po kraju poruszają się wycieczki Żydów z USA i z Izraela. Zero kontaktu z mieszkańcami odwiedzanych miejsc. Ochrona i przezroczystość spojrzeń. To pewnie wyraz strachu. Strachu przed Polakami. Strachu, który też zrodził się ze stereotypów. Te wygłupy czy wyskoki młodych ludzi utrwalają przesądy. Skąd to się bierze…? I odleciałem w „nie na temat”. Obudziłem się więc w Tarnowie na polu namiotowym. Z bólem głowy. Koszmarnym. Zdaje się, że przyczyną było dwudniowa jazda w słońcu. Niby głowa była chroniona bandaną. Jednak i tak twarz miałem poparzoną słońcem. Tego dnia wypadało więc słońca raczej unikać. I koniecznie na głowę czapka z daszkiem. Czerwony nochal niech też ma trochę cienia.

Pierwsze kroki swoje tego poranka skierowałem do Parku Strzeleckiego. I zastanawiałem się co to za Strzelecki jest tak w Tarnowie znany, że aż nadano parkowi jego nazwisko jako nazwę :) Sprawa się wyjaśniła troszkę później. Najpierw rzuciłem okiem na mauzoleum gen. Józefa Bema.

mauzoleum

To była wyprawa piesza. Spokojny spacer z cichym błogosławieniem cienia drzew. Tak wolno przemieszczając się alejkami parku doszedłem do domku. Domku Strzeleckiego. Zdaje się, że remontuje go teraz Towarzystwo Kurkowe. Ale to tu załapałem wreszcie, że nie chodzi o jakiegoś Strzeleckiego tylko o Towarzystwo Strzeleckie w Tarnowie.

strzelecki

Później trochę sobie o tym poczytałem. Informacje są zapisane też przy wejściu głównym do parku. Ale nim to ja wyszedłem, a nie wchodziłem. Było już po ósmej rano więc skierowałem się do Informacji Turystycznej. Jeszcze w recepcji campingu dowiedziałem się, że tam może znajdę mapy z zaznaczonymi cmentarzami wojennymi. Liczyłem, że też może inne mapy tam znajdę. W końcu większość teraz mi potrzebnych straciłem dzień wcześniej. Informacja ma swą siedzibę na tarnowskim rynku nie mogłem więc ominąć starówki tarnowskiej i ratusza.

ratusz

Tu nie tylko mają mapy. Dowiedziałem się także, że i klucz od furty cmentarza żydowskiego. Za jego wydanie pobierana jest zwrotna kaucja. Licząc na to, że nieco później będę się czuł lepiej odłożyłem wizytę na cmentarzu na później i udałem się na poszukiwanie bimy z tarnowskiej synagogi. W wielu punktach widziałem tablice z planem starówki, więc trafienie tam nie było trudne. Za to podejście było niemożliwe. Trwały prace modernizacyjne chodników w okolicach bimy. Drogi pozamykane. Mogłem więc tylko rzucić okiem przez płot.

bima

Zmęczony dopiero wstającym słońcem wróciłem do namiotu i na chwilę ległem. Chyba potrzebowałem odpoczynku i po tych dwóch dniach pedałowania z ciężarami. Jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłem. Nie poleżałem jednak długo. Przecież skoro już jestem w Tarnowie i mam w planach jeden dzień przeznaczyć na zwiedzanie okolic miasta to nie mogę tracić czasu w namiocie. Wyposażony w mapę Ziemi Tarnowskiej poplanowałem trochę trasę na dzień następny. Wybierałem punkty do odwiedzenia na podstawie oznaczeń cmentarzy Wielkiej Wojny. W przybliżeniu chciałem przejechać 100 km. To dystans, którym nie powinienem się zmęczyć i dam radę następnego dnia wstać o świcie by zdążyć na pociąg do Gliwic. Z miejsc do odwiedzenia nie mogły wypaść Dąbrowa Tarnowska i Szczurowa. Po drodze miałem m.in. Biskupice Radłowskie z trzema cmentarzami Wielkiej Wojny. Trochę niepokoiłem się, czy odnajdę cmentarze wojenne znajdujące się w obrębie cmentarz rzymskokatolickich. Na Lubelszczyźnie miałem z tym przykre doświadczenia. Kwatery znikały lub nikt nie wiedział gdzie mam szukać. A ja przeznaczam sobie na to jeden dzień. Tylko jeden dzień. Dzień w biegu gdy będę chciał zobaczyć jak najwięcej. Ale przecież następnego dnia odpocznę. Najpierw stojąc w pociągu, potem jadąc jedynie z Gliwic do Rybnika. Świadomie z wielu miejsc do odwiedzenia rezygnowałem. Może kiedy indziej i do nich dotrę. Na razie nie było sensu dalej leżeć nad mapą. Trzeba było ruszyć w miasto. Najpierw w celu odwiedzenia cmentarza żydowskiego. Czyli znów na rynek do Informacji Turystycznej.

Pani w Informacji poprosiły o kaucję (20 zł) i jakiś dokument tożsamości by wpisać mnie do ewidencji odwiedzających cmentarz. Jak się okazało ewidencja to karty do których pisuje się dane osobowe. Może to nie teczka na mnie ale nie spodobało mi się. Skąd mam mieć pewność, że ktoś z tych danych potem nie skorzysta w celach mi nie znanych i mi osobiście szkodzących? Ale cmentarz zobaczyć chciałem. Najpierw jednak zdziwiony prośbą o dokumenty oświadczyłem, że ich z sobą nie wziąłem. Tak mi się przynajmniej zdawało, że zostały w namiocie. Upewniając się oklepałem kieszenie i znalazłem dowód osobisty. Uff… Obeszło się bez jeszcze jednego spaceru do namiotu i z powrotem.

Wyposażony w klucz ruszyłem w stronę która wydawała mi się tą jedyną właściwą by do cmentarza dojść. W słońcu było to strasznie daleko. Wydawało mi się, że już zabłądziłem. Pytałem o drogę. I wciąż wydawało mi się, że to strasznie daleko (tam gdzie widać te drzewa). Po dojściu przeczytałem na murze, że klucze znajdują się w muzeum. Hmm… Czy mam legalną kopię? Spodobał mi się dopisek by pukać w okno muzeum. Tylko nie wiedziałem gdzie to muzeum jest choć zauważyłem, że są do niego kierujące drogowskazy. Poprzekreślane. Czyżby muzeum było przeszłością? Teraz pod bramą cmentarza to nie miało znaczenia. Przez bramę widziałem dużo stel nagrobnych i cień drzew. Pierwsze chciałem zobaczyć z bliska, drugiego pragnąłem bardzo mocno.

kirkut

To pierwszy duży cmentarz, który widziałem na własne oczy. Poczułem się dziwnie. Nie muszę szukać fragmentów macew w trawie. Sprawdzać co też twardego wyczuwam pod butem. Nie ma macew z kamieni polnych. Wkoło bogato zdobione stele. To duże miasto i nagrobki wskazują na zamożność jego mieszkańców. To jest inny świat niż miasteczka Lubelszczyzny. A jednak świat ten skończył się tak samo jak ten lepiej przeze mnie znany.

kirkut

Z zaskoczeniem odkryłem groby żołnierzy Wielkiej Wojny. Jakoś przeoczyłem przeglądając mapę informację o cmentarzu wojennym nr 201. Przypadek skorygował moje niedopatrzenie. Ale gdyby nie było tabliczki informacyjnej nie wiedziałbym, że to macewy żołnierzy. Powierzchnia kamieni jak i betonu eroduje zacierając znaki, słowa, znaczenia.

macewy żołnierzy

Ale to nie był koniec informacji które mnie zaskoczyły. Znalazłem symboliczny pomnik wystawiony m.in. ku pamięci pochowanego na tym cmentarzu wieloletniego prezesa Towarzystwa Sportowo-Gimnastycznego „Strzelec” – Eliasza Simche. Prezesa tego samego Towarzystwa, które założyło park w Tarnowie. Człowiek się włóczy niby bez celu, a historie się powoli same układają w opowieści.

Simche

I tak sobie pomyślałem, jak wiele osób wie gdzie powstały pierwsze tego typu towarzystwa, kiedy i jak się zasłużyły? A to trzeba sięgnąć do historii Prus jeszcze do okresu wojen napoleońskich. To wtedy odkryto, że i zapał patriotyczny trzeba jakoś okiełznać bo członkowie jednego z tych pierwszych towarzystw na polu bitwy na rozkaz do odwrotu odpowiedzieli dowódcy „Pocałuj nas w d….” i zwyciężyli. Ale znów odbiegłem od tematu podróży urlopowej i odleciałem daleko w czasie i przestrzeni przez jakieś tłukące się po głowie skojarzenia.

Wizyta na cmentarzu żydowskim w Tarnowie na pewno sprawiła mi ogromną radość. Jest tu wiele historii, wielu niezwykłych i całkiem zwykłych ludzi. Tylko czy komuś będzie się chciało te historie pozbierać i opisać? I czy ktoś będzie chciał potem to czytać? Na pewno nie jest to robota dla turysty z Puław. I tak mam wiele dziur historycznych wokół siebie do zapełnienia. A na następny dzień zaplanowałem wyjazd. Trzeba więc wracać z kluczem (może ktoś jeszcze chce z niego skorzystać?) i trzeba zobaczyć gdzie jest dworzec. Może od razu kupić bilet by się z tym nie spieszyć 28 maja rano? Zamknąłem furtę. Droga do rynku okazała się znacznie krótsza niż w przeciwną stronę. Widocznie zakrzywienia przestrzeni są jednokierunkowe. Nabyłem mapę województwa śląskiego z myślą o dalszej podróży. Bardzo ucieszyło mnie to, że sięgała i do Piotrkowa Trybunalskiego. Zasmuciło, że nie sięgała do Nysy. Trudno. Po obejrzeniu map na campingu sięgnąłem wreszcie po rower i ruszyłem szukać dworca PKP.

Droga wydawała się prosta. I pewnie byłaby taka gdybym miał podgląd z lotu ptaka. Poruszając się blisko ziemi musiałem jechać na wyczucie. Rzecz jasna pytałem o drogę. Nie najlepiej wychodziło mi jednak (jak zwykle) stosowanie się do podanych wskazówek. Dlatego najpierw, jeszcze zanim odnalazłem dworzec trafiłem w okolice zabudowy dziewiętnastowiecznej. Serce mnie jeszcze boli na wspomnienie tych wszystkich brudnych kamienic którym brakuje remontu. Porównując to z Krakowskim Przedmieściem w Lublinie chyba miałem powód by nie być zadowolonym z tego co zobaczyłem. I żałuję, że tego nie złapałem aparatem. Fotograficy dobrze się czujący w klimatach rozpadu mieliby co robić. Firmy remontowe też. Ta dzielnica może być piękna. Czeka na to by zabłysnąć. Może być następną atrakcją turystyczną miasta powiększając obszar turystyczny. Pocieszam się, że jak przetrwała PRL to może doczeka i remontów. Także i dworca nie sfotografowałem choć warto. Ten akurat nie jest przykładem secesji głodnej kolorów. Odnowiony jest prawdziwą ozdobą. Inaczej jednak sprawa ma się z obsługą podróżnych.

Kupując bilet zapytałem o wagon do przewozu rowerów. Pani w kasie nic o tym nie wiedziała. Informacja internetowa podała, że pociąg przewozi rowery. To jednak pewnie miało być tak jak gdy wybierałem się dwa lata wcześniej do Płocka – informacja sobie, a życie sobie. Wtedy jednak pani z kasy mnie wyśmiała. Tu zasłaniała się niewiedzą. Kolejne pytanie dotyczyło przejścia z ciężkim rowerem na drugi peron. To to samo chyba co przedostanie się na wózku inwalidzkim? Oznakowane podjazdy do kas i na pierwszy peron są. Na drugi nie widziałem. Pani w kasie stwierdziła, że chyba nie ma. Wyglądało na to, że otrzymałem odpowiedź wyczerpującą informatorkę ale nie zagadnienie. Musiałem uznać, że jakoś muszę sobie sam poradzić. A teraz, już co raz bliżej zachodu słońca ruszyłem jeszcze trochę powłóczyć się po mieści i jeszcze sprawdzić czy potrafię sam powrócić do swojego obozowiska. Wydawało się to dość łatwe więc pozwoliłem sobie na kolejne zagubienie. W ten sposób z utwardzonych szlaków trafiłem na drogę żwirową i zauważyłem za murem równe rzędy krzyży. Miejsce mnie zaintrygowało. Jeszcze nie wiedziałem, że koniec końców pcham się na cmentarz wojenny od tyłu. Dopiero po przejściu przez niskie ogrodzenie pod pomnikowy krzyż zauważyłem furtkę z drugiej strony więc tam przejechałem zaraz i zobaczyłem tabliczkę informacyjną: Cmentarz Wojenny nr 200 Tarnów – Chyszów. To tak jakby mi się już zaczynał kolejny dzień.

Tarnów-Chyszów

Nie omieszkałem sprawdzić jeszcze dokąd zaprowadzi mnie droga szutrowa przebiegająca obok cmentarza. Dojechałem nią w okolice czerwonego szlaku rowerowego. Założyłem, że skoro jego znaki widziałem w pobliżu campingu, a z dwóch kierunków jeden zdaje się biec do widzianego przeze mnie wcześniej komina ruszyłem nieśmiało przed siebie. Tak dojechałem do muru cmentarza, który widziałem już w dniu przyjazdu (gdy trochę zabłądziłem szukając campingu). I znów puściłem się szutrową drogą obok cmentarza, a potem wśród ogródków działkowych. Dalej kierując się bardziej na wyczucie niż mapami przedostałem się chodnikami w pobliże Parku Strzeleckiego. Trochę już to miasto poznałem :) Pozostało mi więc tylko iść spać by następnego dnia rano ruszyć poznawać okolice.

27 maja zerwałem się o świcie na nogi (jeszcze było chłodno – co za ulga) i wyruszyłem w trasę. Wydostać się z Tarnowa zamierzałem drogą przy mijanym poprzedniego dnia cmentarzu. Wiem, że na nim jest cmentarz wojenny ale nie chciałem go teraz szukać nie wiedząc w której dokładnie części nekropolii się on znajduje. Zanim jednak dojechałem w tą okolicę odwiedziłem cmentarz o numerze 202. Prawdopodobnie cmentarz ten miał zniknąć z powierzchni ziemi. Umieszczenie krzyża z nazwiskami kilku pochowanych tu żołnierzy i nagłośnienie tej sprawy mogło zmienić decyzję urzędników. Wiele przemawia za tym, że cmentarz zostanie nadal cmentarzem wojennym. Pojawił się bowiem monument i żwirowe alejki.

202

Z tego miejsca udałem się w zaplanowanym kierunku, czyli ku nekropoliom obok drogi wylotowej z Tarnowa. Intrygował mnie pewien pomnik widziany już pierwszego dnia. Są to nagrobki bez napisów i pomnik. Pomnik z daleka zwracający na siebie uwagę. Nie mam zielonego pojęcia kto tu spoczywa lub dopiero ma spocząć.

pomnik

Chciałem dojechać do Dąbrowy Tarnowskiej ale omijając drogę nr 73. Przejazd przez Pawęzów i Śmigno nieco utrudniają ścieżki rowerowe (po nich jeździ się wolniej) i zakazy wjazdu rowerów na asfalt. Jednak dopiero się rozkręcałem. Trochę spacerku pod górki. Trochę śmigania z górek bez pedałowania. Ruch samochodów był dość mały. Wstające powoli słońce jeszcze dawało długie, przyjemne cienie. Gdy ścieżki się skończyły już wchodziłem na obroty „rowerowe”. Zaraz też musiałem przedostać się na drugą stronę omijanej trasy 73 i znalazłem się w Lipinach. Tu trochę się posiliłem. I dalszy przejazd odbywał się coraz dłuższymi i szybszymi etapami. Zatrzymałem się na moment w Szarwarku. Zwrócił moją uwagę pomnik przy drodze. Pomnik jak się okazało mieszkańców tej miejscowości zamordowanych za udzielanie pomocy Żydom podczas okupacji niemieckiej.

Szarwark

Zapewne jak zwykle w takich przypadkach bywało osoby którym udzielano pomocy również zginęły. O tym jednak nie wspomniano więc pewien być nie mogę.

Dalsza trasa do Dąbrowy Tarnowskiej przebiega przez las i jest w większości zjazd. Rozkosz dla cyklisty :) Dopiero w samej Dąbrowie musiałem zwolnić by nie przegapić tego co zobaczyć tu chciałem. Najpierw więc cmentarz wojenny. Do niego dojechać nie było trudno choć znajduje się nieco dalej od centrum niż cmentarz rzymskokatolicki.

cmentarz wojenny

Wracając ku centrum Dąbrowy Tarnowskiej zwróciłem uwagę na znak zakazujący kąpieli w stawie. Było tam napisane: Zakaz kąpieli psów . Nie widziałem dotąd czegoś podobnego ale rzeczywiście staw nie zachęcał do kąpieli hominidów. Po dojechaniu bliżej centrum miasta najpierw skierowałem się do parku. Jeszcze pragnąłem cienia, a słońce znów zdawało się planować dokuczanie z całą mocą. W parku odnalazłem pomnik. Pomnik ofiar wojen wystawiony w okresie międzywojennym z piękną, secesyjną tablicą. Odbudowano go w 1990 roku na rocznicę 11 listopada.

tablica

Kolejnym „obiektem” zwiedzania miała być dąbrowska synagoga. Niestety jeszcze nie zakończono jej remontowania. Cała pokryta rusztowaniami i zakryta przed wzrokiem obserwatorów. Może w przyszłym roku będzie ozdobą miasta obok kilku innych ciekawych architektonicznie budynków? Może uda mi się to zobaczyć? Jeszcze więc udałem się w stronę cmentarza żydowskiego. Zamknięty na klucz. Klucz w zakładzie fryzjerskim ale już nie chciałem krążyć w tą i z powrotem. Poprzestałem na zdjęciach zza płotu.

kirkut

Kolejny cel: Żabno. Po drodze znów szalały ciężarówki budowy drogi. Mimo tego dało się jechać w miarę spokojnie. W samym Żabnie planowałem najpierw odnaleźć cmentarz wojenny na cmentarzu parafialnym. Zanim jednak tam dojechałem zatrzymałem się przy kopcu. Kopcu dość tajemniczym. Nawet nie udało mi się odczytać napisu na umieszczonej na szczycie tablicy. Biały kamień raził słonecznym światłem. Ale z tego co widziałem nie wynikało bym mógł ustalić czy kopiec jest mogiłą czy tylko kopcem pamiątkowym. W historii miejscowości wspomina się o epidemii cholery z roku 1873, która pochłonęła życie kilkuset mieszkańców miasta. Czy tu ich pochowano?

kopiec

Kwatera wojenna na cmentarzu dała się łatwo odnaleźć. Teren jest ogrodzony i ogrodzenie doskonale widać od jeszcze nie wykorzystanej pod pochówki strony cmentarza. Wejście na teren kwatery/cmentarza znajduje się od strony głównej alei.

cmentarz

Teraz miałem udać się do części miasta noszącej nazwę: Zakirchale Dla mnie jednoznaczna choć pierwszy raz spotkałem się z nazwą kirchał Jak informuje tabliczka na murze cmentarz uporządkowano w ramach programu Antyschematy i zapewne by schematy tak całkiem nie zniknęły całość pozostawiono zamkniętą na kilka spustów nie pozostawiając informacji o tym jak można wejść na teren cmentarza.

antyschemat 1

antyschemat 2

Trochę jednak udało się zobaczyć mimo muru. Szkoda tylko, że tak wyraźnie poczułem się zagrożeniem dla cmentarza. W Dąbrowie Tarnowskiej chociaż wiedziałem gdzie można poprosić o klucz.

kirkut

W planach miałem sfotografowanie i ratusza w Żabnie. Jest ładny ale był tak obstawiony przez młodzież (chyba jest w nim szkoła i była akurat przerwa), że odpuściłem sobie czekanie aż przerwa się skończy. Pognałem do Niedomic. Tu dojazd do cmentarza był prosty. Przy głównej drodze stał znak wskazujący właściwą drogę. Na miejscu jednak był zakaz ustawiania zniczy na pomnikach. Na pewno trudno je usunąć z pomników ale tak oficjalnie zakazywać? Życie wciąż czymś zadziwia :)

Niedomice

Po tej wizycie musiałem zawrócić do ronda pod Żabnem i ruszyć drogą do Biskupic Radłowskich. W tej miejscowości znajdują się trzy cmentarze z pierwszej wojny światowej. Dwa po przeciwnej stronie Dunajca niż Biskupice. Po dwóch stronach drogi dwa cmentarze. Myślałem, że może chciano rozdzielić poległych z obu walczących stron ale chyba nie o to chodziło. Być może to element z wizji artystycznej projektanta obu cmentarzy?

z prawej

z lewej

Trzeci cmentarz znajduje się we wsi po drugiej stronie Dunajca. Przy samej drodze. Dodam, że drodze bardzo zniszczonej. Ale bardzo mi się podobało gdy zaprzęg konny wyjeżdżający z jednego z gospodarstwa zatrzymał na raz kilka ciężarówek budowy. Mną by się tak nie przejęli.

trzeci

W towarzystwie tych wszystkich ciężarówek i w pełnym słońcu podróż robiła się męcząca. Do tego jeszcze cmentarz nr 260 w Zabawie wzbudził moje wątpliwości. Tylko mapa informowała, że jest to cmentarz z I wojny światowej. Postumenty tam postawione pozostawały nieme. Nazwiska są tylko na mogile żołnierzy poległych 8 września 1939 roku.

Zabawa

Znacznie lepiej wygląda to na kolejnym na trasie cmentarzu – w miejscowości Wał-Ruda. Tu cmentarzem opiekuje się młodzież z pobliskiej szkoły.

wał-ruda

I powoli dotoczyłem się do Szczurowej. Z miejsca zignorowałem stojący w centrum pałac. Jakaś taka niechęć mnie ogarnęła do tych budowli po nudnych i bezowocnych rozważaniach co jest pałacem, a co zamkiem na forum Eksploratorów. Ruszyłem więc ku cmentarzowi. Kiedyś czytałem o wymordowanych przez okupantów mieszkających w Szczurowej Romów. Podobno na cmentarzu znajduje się wystawiony im pomnik. I nie kierowała mną ciekawość. Raczej chodzi mi o to by o tym mówiono. Bo zbrodnie popełniane na Romach giną gdzieś wśród innych okrutnych wydarzeń II wojny światowej.

szczurowa

Będąc na terenie cmentarza parafialnego w Szczurowej zapytałem o groby z I wojny. Na mapie zaznaczono, że jest tu cmentarz wojenny nr 264. Niestety pytana przeze mnie kobieta nic o tym nie wiedziała. Wskazała tylko jak mogę dojść do mogiły Romów ale o cmentarzu z I wojny nie słyszała. Ale to okazało się nie być problemem. Cmentarz wojenny znajduje się obok pomnika. Składa się z dwóch części pomiędzy którymi przebiega aleja cmentarna i stoi jakiś mały budynek. Obie części otoczone są pielęgnowanym żywopłotem ale tylko na jednej zauważyłem tabliczki imienne.

264

Wyjeżdżając ze Szczurowej w kierunku Brzeska musiałem przejechać nad kanałem. Po obu jego stronach stoją figury św. Jana Nepomucena. Nie mogłem przejechać obok nich obojętnie :) Musiałem je sfotografować. Najpierw tą od strony Szczurowej…

nepomuk

potem tą od strony Brzeska

nepomuk

Kolejny cmentarz wojenny na trasie znajduje się w miejscowości Rudy-Rysie. A trasa tu spokojna. Już tutaj ruch budowy nie sięgał.

265

A za wsią, w lesie ale przy drodze, stoi figura Chrystusa Frasobliwego.

frasobliwy

Plan był taki, że z Przyborowa miałem udać się do Wokowic. I pomyliłem drogi. Pojechałem do Szczepanowa. Za późno się zorientowałem w pomyłce więc ominąłem przyborowski cmentarz wojenny. Ale w Szczepanowie nie odpuściłem. Skoro miał być na cmentarzu parafialnym to chciałem choć spróbować go odnaleźć. Nie musiałem się wysilać. Jeszcze zanim dojechał pod mur cmentarny już widziałem gdzie mam iść. Cały wschodni mur swoimi monumentalnymi krzyżami wskazywał na cmentarz wojenny. Jednak jest to cmentarz zdewastowany. Jedyny taki na jaki się natknąłem podczas mojego pobytu w województwie małopolskim (wiem, że byłem krótko ale wcale mnie to podbudowuje). Wycięto drzewa oddzielające cmentarz wojenny od parafialnego. Krzyże z cmentarza wojennego są zniszczone. Teren zaniedbany i pewnie nie jest zaśmiecony tylko dlatego, że w pobliżu jest śmietnik cmentarny.

273

Skoro już dojechałem do Szczepanowa, którego nie miałem w planach uznałem, że przejazd do Bielczy nie będzie żadnym problemem. Faktycznie „do” nie był, dopiero „z” był już problemem. Najpierw jednak cmentarz. Jest pod opieką młodzieży szkolnej. Na grobach znajdują się emaliowane tabliczki imienne i… zachodzą bielmem.

270

Dalszą drogę zaplanowałem tak by nie wracać do cmentarza w Biadolinach Szlacheckich. Na drodze stanęła mi budowa drogi. Do tego miejsca przyjeżdżało wiele ciężarówek budowy ale już nie o tej godzinie. Wydawało mi się więc, że jest to spokojna, choć zniszczona droga, którą spokojnie przejadę. Niestety tak nie jest. Nie dość, że nie przejechałem to jeszcze w drodze powrotnej mijałem ciężarówki. Szczęśliwie jechały tak bym nie mijał ich od zawietrznej. Ogromne chmury pyłu ze zniszczonej drogi uleciały ku polom. Ja ze swej strony jechałem powoli by nie zakurzyć ciężarówek ;)

Pozostało mi więc podjechać do Biadolin drogą dłuższą i nadłożyć drogi do cmentarza. I tak właśnie zrobiłem. Droga choć dłuższa okazała się dość przyjemna. Po przejechaniu przez tory ruszyłem w stronę Brzeska ale nie daleko. Do cmentarza miałem tylko kilkaset metrów. Więcej przejechałem chcąc przejechać krótszą drogą. Że też moje skróty zawsze są dłuższe od objazdów.

271

Z Biadolin Szlacheckich ruszyłem na szlak czerwony. Zastanawiał mnie umieszczony przy jednym ze znaków wykrzyknik. Chyba już wiem o co chodzi. Za tym znakiem trzeba uważać by nie zgubić szlaku. Droga biegnie za nim bowiem przy samych torach, a nie główną szosą. Jechałem w stronę drogi opisanej na mapie jako Wielka Droga Królewska . Widząc jak to wygląda trochę się zdziwiłem. Zwykła polna droga prowadziła wgłąb lasu. Po kilkuset metrach miałem przeprawę przez jakiś strumyk a za nim już była droga szutrowa. Tak myślę, że szutrowa. Może wcześniej była jakoś inaczej utwardzona ale się zużyła? Co innego jednak zauważyłem. To była idealna nawierzchnia do tych moich „nieprzebijalnych” opon. Tu pokazały swój gumowy pazur. Pędziłem prawie jak po równym asfalcie na zwykłych oponach. I tak jeszcze przed zachodem słońca dojechałem do Łętowic. Tu już nie szukałem cmentarza choć jest. Bardziej zależało mi na dotarciu w miarę szybko do campingu, kąpieli i śnie. Rano przecież pobudka skoro świt albo wcześniej.

Zanim dojechałem do Tarnowa znalazłem się na terenach podeszczowych. A gdy dojechałem do campingu byłem już na terenach bezdeszczowych – bo nie wiedziałem jeszcze, że tak naprawdę są to tereny przeddeszczowe. Nie wiem czy nie za dużo na raz popisałem ale nie dowiem się na pewno jak tego nie zrobię, a tak może ktoś napisze: Nudne

Urlop 2011 :) część 2

25 maja wystartowałem rano z Niska. Przygotowując się wcześniej do wyjazdu określiłem miejsce w którym powinienem poszukać cmentarza żydowskiego. Wg opisów miejsce to było zdewastowane. Częściowo rozkopane (wydobywano piach) i nie oznakowane. Poszukując lokalizacji na zdjęciach lotniczych geoportalu i porównując je z mapami Wojskowego Instytutu Geograficznego z lat trzydziestych wytypowałem miejsce obok jakiegoś dużego budynku z boiskiem. Zakładałem, że jest to szkoła. Cmentarz jak mi się zdawało mógł być obok niej. Teren częściowo porośnięty był chaszczami, częściowo wyglądał na piaszczystą wydmę. Na miejscu okazało się, że w wytypowanym miejscu stoi w tej chwili nowiutki kościół. A ja wcale nie jestem pewien czy dobre miejsce wyszukałem. Lokalizacja zaznaczona na portalu Wirtualny Sztetl jest nieco inna. Może jeszcze się tam kiedyś pokręcę. W planie miałem też odnalezienie synagogi w Nisku. Ciężka sprawa. Nie odnalazłem ulicy PCK przy której ma się ona znajdować. Może zmieniono nazwę ulicy? To też jeszcze kiedyś sprawdzę. Ostatnie miejsce do odwiedzenia w Nisku jakie mi pozostało to kwatera z I wojny światowej na cmentarzu rzymskokatolickim.

Nisko

Tu już nie było problemu. Choć nie wiedziałem w której części cmentarza szukać zakładałem, że rozrastał się on w kierunku zachodnim i rozpocząłem poszukiwania od części wschodniej. Kwaterę odnalazłem zaraz obok kaplicy cmentarnej. Na terenie cmentarza zachowała się jedna oryginalna stela z nieczytelnym już napisem oraz tabliczka umieszczona na betonowym krzyżu z nazwiskiem jednego z pochowanych tu żołnierzy cesarsko-królewskiej armii. Tabliczkę wykonano na pewno później sądząc po umieszczonych na niej polskich napisach.

Po wizycie na cmentarzu w Nisku przyszedł czas ruszyć w dalszą drogę. Jechało mi się zdecydowanie lepiej niż poprzedniego dnia. Przyzwyczajałem się do obciążonego roweru. Pogoda wciąż sprzyjała. Troszkę pokropiło zanim dojechałem do cmentarza. Później było sucho. Coraz bardziej sucho i coraz więcej słońca. Pierwszy przystanek planowałem zaraz po przejechaniu przez lasy za Niskiem. W Przyszowie. Przy bocznej drodze miałem odnaleźć cmentarz wojenny. Jest przy nim nawet parking. Cmentarz wojenny przylega bowiem do cmentarza rzymskokatolickiego. Oba cmentarze otoczono takim samym płotem. Oddzielone od siebie są płotem drewnianym. Prawdopodobnie jest to pozostałość dawnego ogrodzenia cmentarza wojennego, takie bowiem ogrodzenie zostało opisane w wydawnictwie poświęconym cmentarzom z 1995 roku. Nie dostrzega się już mogił na terenie cmentarza wojennego. Jest za to pomnik.

Przyszów

Wciąż przemieszczając się w stronę Majdanu Królewskiego zajechałem do Bojanowa. Wg opisów i tu jest cmentarz wojenny. Za wsią, przy polnej drodze. Skoro nie przy drodze głównej to trzeba było zapytać kogoś na miejscu. W końcu nie wiadomo z której strony jest „za wsią”. Zagadnięty człowiek wskazał mi kierunek i określił z grubsza drogę dojazdową: „Na skraju lasu w lewo obok leśniczówki. Następnie w prawo jak prowadzi droga i już powinienem widzieć ogrodzenie cmentarza.” Faktycznie :) Tam je zobaczyłem.

Bojanów

W lasach za Bojanowem już kiedyś byłem. Zdaje się, że większość tej drogi już kiedyś przemierzałem. To musiało być podczas przejazdu z Baranowa Sandomierskiego do Stalowej Woli. Wtedy do Niska nie zajeżdżałem tylko zakręciłem w las tak jak chciały drogowskazy – ku Stalowej Woli. Moje przeczucie powtórki potwierdziły tablice informujące o poligonie wojskowym po jednej stronie drogi. Poligon jest spory i nawet jak się na tabliczki nie zwraca uwagi to w końcu któraś w oczy się rzuci.

Majdan Królewski. Tu chciałem odnaleźć cmentarz żydowski. Nie ma go zaznaczonego na mapie przy urzędzie gminy. Pamiętałem, że powinienem szukać przy drodze prowadzącej do Komorowa. Może nie ten zagajnik wybrałem? Nie wiem. Na pewno nic nie znalazłem i nabrałem tylko wątpliwości co do poprawnej lokalizacji. Pozostawię sobie to zagadnienie do sprawdzenia w późniejszym terminie. Na razie pozostanę na… krzakach.

majdan

W Mielcu chciałem pozwiedzać. Tylko Mielca nie znałem i nie wiedziałem jak dostać się w rejony mnie interesujące – bliżej centrum. Nie chciałem za to jechać do Mielca przez Kolbuszową. Nie przepadam za głównymi drogami. Za duży ruch, a sakwy działają przy TIR-ach jak żagle, kierownica jak koło sterowe, ja jak kurek na dachu… No nie aż tak. Nie będzie mi byle podmuch wskazywał drogi. Stawiam opór ale wolę unikać takich sytuacji w których ręce bolą od sprzeciwiania się silniejszym. Dlatego zaraz za Majdanem odbiłem ku Ostrowom Tuszowskim i Przyłękowi. Warto było. Poza małym ruchem samochodów czekały tam na mnie przepiękne łąki umajone kwieciem. Najwięcej kwiatów żółtych i fioletowych. To wszytko z lasem w tle. Choć na tym odcinku droga nie często zagłębiała się w lesie to jednak zawsze było on gdzieś na horyzoncie lub horyzont zasłaniał. W końcu to Puszcza Sandomierska. Drzewa muszą w niej też być.

W Przyłęku ten błogi przejazd się zakończył. Wjechałem na świeżo wyremontowaną szosę do Mielca. Brak utwardzonego pobocza. Strome, i piaszczyste pobocza. I las. Być może jeszcze niedawno były tu utrudnienia i dlatego był mały ruch? Przejechać się dało ale to już nie to samo. Tylko pomnik wystawiony przez budowniczych drogi w latach 1938-39 był tu czymś przypominającym, że nie zawsze tak to wyglądało.

mielec

Samego Mielca nie zwiedziłem. Już na wstępie trafiłem na objazd, który skierował mnie na objazd miasta jego obrzeżami. Trochę niepokoiłem się, czy zdążę do Tarnowa jeszcze przed zamknięciem recepcji na campingu. Odpuściłem.

Wyjazd z Mielca w stronę Tarnowa okazał się być czymś bliskim koszmarowi. Ścieżka rowerowa dawała mi pewien komfort gdy droga była zapchana samochodami, szczególnie ciężarowymi ale po wjechaniu nią na most znalazłem się w miejscu, w którym nawet nie było chodnika. Szczęśliwie większość dużych samochodów zjeżdżała z tej drogi w stronę Szczucina. Wydawało się, że jednak jakoś dopedałuję spokojnie do Tarnowa. To było tylko złudzenie. Pogłębił je przejazd przez las gdzie znalazłem kolejną figurę Chrystusa frasobliwego.

mielec

Z Radomyśla Wielkiego jeszcze przedzwoniłem na camping. Zdaje się, że po tym telefonie czekano tam na mnie. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie gdy po przyjeździe usłyszałem „już jest”. Zanim jednak to nastąpiło musiałem jeszcze przejechać ponad 30 km. I to nie bez problemów. By łatwiej mi było sięgać po mapy i notatki wyciągnąłem je na wierzch i wiozłem ściśnięte zapięciem od sakwy razem ze śpiworem. Na pewno jeszcze tak było w Nowej Jarząbce, gdzie zatrzymałem się przy sklepie. To już był wjazd do województwa małopolskiego. Na bocznej drodze panował straszny ruch samochodów ciężarowych. Wjeżdżały i wyjeżdżały. Wszystko wskazywało na to, że przynajmniej do Lisiej Góry będę musiał znosić ich towarzystwo. Droga była fatalnej jakości – ogromne dziury blisko pobocza, czyli na tej części którą musiałem się poruszać. Rower całkiem dobrze sobie na tym radził i to była zasługa opon. Choć są ciężkie i fatalnie sprawują się na podłużnych rowkach pomiędzy kostkami czy też na ściętych koleinach to tam gdzie nie jechałem po równym zdecydowanie przejazd mi ułatwiały. Dojechałem jakoś do Lisiej Góry i gdy zobaczyłem co się dzieje na rondzie chciałem sprawdzić jak to ominąć. Nie miałem jak sprawdzić. Wszystkie papiery zgubiłem gdzieś na wertepach. Pozostało mi pchać się drogą najkrótszą i o największym natężeniu ruchu. Miło nie było. Ale w Tarnowie rozpoczęła się ścieżka rowerowa. Przy drodze były drogowskazy do campingu. Zgubiłem się dopiero gdy na drogowskazie miałem dwie strzałki: prosto i w prawo. Jak później ustaliłem chodziło o to, że dojechać dalej można było na dwa sposoby. Ja pojechałem jakimś trzecim, pokręconym sposobem. Nie dałbym rady bez pomocy ludzi. Co prawda dość późno dowiedziałem się, że powinienem pytać nie o camping 202 czy camping pod jabłoniami ale o camping koło Parku Strzeleckiego. Ale i tego się dowiedziałem i dojechałem. Pozostało jeszcze tylko odnaleźć najbliższy bankomat bo kartą płacić tam nie można. Wcześniej tylko rozbiłem namiot i się wykąpałem. Dotarłem :)

Zawsze w obcym mieście błądzę. Nawet już uznałem to za metodę poznawania miasta. Tak było też i w Tarnowie. Ale zacząłem już na początku więc kolejny dzień był już napiętnowany pewnym doświadczeniem. O tym jednak kiedy indziej.