Zbydniów zdobyty

Zbydniów został zdobyty w trzeciej próbie. Dwie poprzednie, nieudane, były przeze mnie może nawet nie wspomniane. Głównie na przeszkodzie stał czas. Za pierwszym razem spieszyłem się do Niska i zabrakło mi orientacji w terenie. Za drugim razem – za późno przyjechałem by błądzić po lasach. Do tego za drugim razem jeździłem skrótami by czas zaoszczędzić – czas się zemścił.

Tym razem zaplanowany miałem (znowu) wyjazd do Rzeszowa. Planowanie pokazało mi, że szkoda czasu na szybki, jednodniowy wyjazd. Może nawet dwudniowy to za mało. Trzeba będzie co najmniej raz nocować. Pola namiotowe „po drodze” są w Dynowie, Łańcucie i Przeworsku. Może jest ich więcej ale te na razie odnalazłem. Tylko czy jeszcze uda się wyszarpnąć kawałek urlopu z pracy? Dwa dni na końcu lub początku tygodnia roboczego to minimum. Inną przyczyną „niewyjazdu” do Rzeszowa był zbyt krótki sen. Jak już kiedyś sprawdzałem, dwóch nocy nie dam rady zarwać, a przy wyskoku weekendowym w grę wchodziło właśnie zarwanie jednej nocy.

O zmianach zadecydowałem przed 4-tą rano w sobotę i zasnąłem. A gdy wstałem wyciągnąłem z kupki wielu wyjazdów niedokończonych – Zbydniów. Są w jego okolicy 4 cmentarze wojenne, których dotąd nie widziałem i nie odnalazłem. Nie o wszystkich można znaleźć komplet danych – lokalizacja i informacja. Pozostaje szukanie i jak przewidywałem zajmie to na miejscu parę godzin. Nie rozwijałem więc zbytnio listy miejsc do odwiedzenia. Podstawą miało być odnalezienie 3 cmentarzy przy samym Zbydniowie i Zaleszanach. W dalszej kolejności cmentarze w Agatówce i Rozwadowie (nie odnalazłem go wcześniej ponieważ opis, którym się kierowałem wskazywał na osobny cmentarz przylegający do parafialnego, a zmieniając ogrodzenie włączono go w obręb cmentarza rzymskokatolickiego). Cmentarz w Agatówce odnalazłem tylko poprzez Geoportal. Później znalazłem opis w Wikipedii (stylistyka wskazuje na autorstwo dziecka). To były wszystkie informacje i nie zrobiłem sobie wydruku mapki z zaznaczonym cmentarzem w Agatówce co się na mnie zemściło później…

Wyszukałem też dwa cmentarze wojenne „po drodze”. Jeden z nich to mogiła na cmentarzu parafialnym w Annopolu. Zakładałem, że odnalezienie może się nie udać – już to przerabiałem choćby w Czemiernikach i Wojciechowie. Kolejny cmentarz ma znajdować się w lesie za wsią Dąbrowa koło Annopola. Wiem tylko, że ma być około 300 metrów od zabudowań. Z taką listą ruszyłem w trasę po ósmej rano. Słońce zapowiadało walkę na śmierć i życie. Nie miałem zamiaru poddawać się bez walki.

Do Józefowa nad Wisłą pojechałem przez Powiśle. Nadłożyłem tym samym drogi (jakieś 5 km) ale miałem nadzieję na mniejszy ruch na drodze. Nie był wyraźnie mniejszy. Szczególnie dużo zauważyłem tirów z cysternami. Zapewne jadąc wcześniej nie miałbym tej „przyjemności” obserwacji. Tereny, przez które przejeżdżałem nosiły wyraźne ślady przemoknięcia w nocnej lub wieczornej ulewie. Wiele kałuż przemawiało za omijaniem dróg gruntowych przed południem. Słońce wciąż wykonywało swoją wysuszającą pracę ale potrzebowało czasu. Ja zaś w Józefowie uznałem, że potrzebuję zdjęcia kapliczki w formie krzyża znajdującej się pod koniec osady od strony Annopola.

Ciekawe, czy pod warstwami farby znajdują się jeszcze jakieś inskrypcje? I czy figurka jest tylko stylizowana na starą?

W Basonii pojawił się nowy element przydrożny. Jest to drewniany słup informujący o drewnianych łodziach. Nie wiem czy informacja jest „handlowa” czy „turystyczna”. Dopiero trzeba będzie to kiedyś sprawdzić. Wciąż jeszcze pamiętam artykuł o wodowaniu w tej wsi łodzi wzorowanej na dawnych łodziach kiedyś pływających po Wiśle. Dziś nie potrafię go odnaleźć w sieci, są za to zdjęcia z budowy krypy na stronach Fundacji „Ja Wisła” i zdjęcia z rejsu w galerii Gazety Wyborczej. Wyporność 16 ton – to robi wrażenie! Ale ja tędy tylko przejeżdżałem w drodze do Annopola.

W Annopolu odkryłem, że wcale nie wiem jak dojechać do cmentarza. Informacja, że znajduje się ok. 1 km od centrum i kościoła od strony Kraśnika i nie daleko od drogi do Kraśnika skierowała mnie na tą drogę i tylko widziałem cmentarz z daleka, poprzez pola. Dojazd jest prosto od kościoła. Nie zauważyłem drogi od strony szosy Annopol – Kraśnik. Bez przekonania ruszyłem na spacer po nekropolii. Nie spodziewałem się wcale, że odnajdę mogiłę. Zastanawiałem się jednak skąd pochodzi informacja, że pochowano w niej żołnierzy armii cesarsko-królewskiej narodowości polskiej? Kto i jak określał ich przynależność etniczną? Polegli w roku 1914 więc nie są to Legioniści z Legionów Polskich Piłsudskiego.

Po wykonaniu pełnego obejścia alejką wróciłem na drogę do wyjścia z cmentarza i zauważyłem mogiłę której szukałem :) Przy pierwszym przejściu obok niej pozostała przeze mnie niedostrzeżona.

Jak widać na zdjęciu, niebo zasnuły chmury. Nie wyglądało to najlepiej, a prognozy nie przewidywały deszczu. Dlatego nie wziąłem z sobą nic, co mogłoby mnie przed deszczem chronić. Jednak po ostatnich deszczach spodziewałem się, że w lesie będzie jeszcze mokro lub bardzo mokro. Odłożyłem więc szukanie cmentarza pod Dąbrową na inną okazję. I pognałem popod chmurami w stronę Stalowej Woli. Po drodze okazało się, że zachmurzenie jest stanem przejściowym. Dokuczał mi wiatr choć liście na drzewach pozostawały w większości bez ruchu. Jednak w Chwałowicach część wiatraków jeszcze pracowała coś więc jednak dmuchało. W lasach było znacznie łatwiej, a tych było po drodze sporo. Tak dojechałem do Radomyśla nad Sanem. Mijając drewniany kościół nie po raz pierwszy zastanawiałem się nad stojącymi przy nim bezimiennymi pomnikami i nowym kościołem stojącym za nim. Po powrocie z zaskoczeniem odkryłem, że PTTK przyznaje znaczki za odwiedzenie tego sanktuarium. Na liście miejsc do odwiedzenia nie ma żadnych judaików. Znowu coś mnie dziwi? Nie. To jest to samo co zawsze – wycinamy kawałki historii tak by nam pasowała do obrazu świata. Pewnego obrazu świata, który jest przyjmowany przez kogoś za obowiązujący obecnie. Nie ma w nim miejsca na obecność Żydów, Romów. Jesteśmy w Polsce i tu są tylko Polacy-katolicy. O Piłsudskim też warto przypominać, że na łożu śmierci przeszedł na katolicyzm – wybrał jedyną słuszną drogę do panteonu Polskiego (celowo z dużej litery). W szkole średniej nie omawialiśmy twórczości autorów pochodzenia żydowskiego w ostatniej klasie. Tak wymyślił nauczyciel i tym samym wpłynął na moje zainteresowanie antysemityzmem. Lektury odrzucone przeczytałem, narzucone zignorowałem. Hmm.. jestem młody póki się buntuję? Podobno buntuję się póki jestem młody. Niby to samo, a jednak nie to samo. Radomyśl tego dnia mnie zachwycił ale na pewno nie celowo. Wątpię by jego władze chciały z tego domu robić wizytówkę osady. A może warto, bo to co w okolicy warte jest poznania jest dzikie.

Tak jak się dokładniej porozglądać to widać, że nowości nie pasują tu do krajobrazu. Każdy nowy budynek tak go zmienia, że potrzeba czasu by się do tej zmiany przyzwyczaić. Na poniższym zdjęciu grupa tubylców stara się ogarnąć zmiany wniesione przez nowy budynek.

Gmina Zaleszany chwali się wieloma kapliczkami. Faktycznie jest ich całkiem dużo choć nie dostrzegłem żadnej ze św. Janem Nepomucenem, a przecież dużo jest tu wody. Figury przedstawiające św. Floriana zdają się mówić, że częściej niż woda mieszkańcom dokuczał ogień. Jedna stoi w Zaleszanach od strony Radomyśla

Drugą znalazłem w Turbii przy drodze Sandomierz – Stalowa Wola.

Ale to już było później. Wcześniej przekroczyłem na drugą stronę tej trasy i rozpocząłem poszukiwanie drogi, która doprowadzi mnie do cmentarza, który bywa opisywany jako cmentarz w Zaleszanach choć bliżej z niego do Zbydniowa czy Ruskiej Wsi. Wiedziałem, że muszę najpierw dojechać do torów kolejowych i przedostać się na ich drugą stronę. Dalej liczyłem na łut szczęścia lub czyjąś pomoc. Gdy dojechałem do linii kolejowej zobaczyłem, że w odległości ok. 200m od siebie znajdują się dwie drogi i dwa przejazdy. Wybór wydawał się trudny ale ja jak zwykle wybrałem dobrze. Tzn. pojechałem do złego przejazdu i tam zapytałem o dalszą drogę, po czym mogłem wrócić do przejazdu właściwego. Jak zwykle dowiedziałem się więcej niż tylko jak dojechać. Wcześniej nie wiedziałem, że las w którym znajduje się cmentarz jest Lasem Księżym lub Plebańskim – należy do parafii. Nie zdziwiło mnie więc, że choć nekropolię ogrodzono i postawiono przy niej krzyż, maszty na flagi, nasadzono kwiatków to jednak nie zrobiono tego co wydaje się ważniejsze z pozycji pamięci o zmarłych – nie podwyższono zacierających się już mogił, nie postawiono na nich nowych krzyży.

Nie znalazłem w literaturze informacji o tym cmentarzu. Pytany o drogę człowiek powiedział mi, że spoczywa tu ok. 300-400 poległych. Jeszcze będę szukał, żeby jakoś te informacje zweryfikować.

Kolejny cmentarz jest zaznaczony na wielu mapach. Nie zaznaczono tylko drogi, którą do niego można dojechać. Pozostało mi sprawdzić zachodni brzeg lasu w którym się znajduje. Gdy już go odnalazłem odkryłem, że najpierw blisko niego przejechałem zanim go znalazłem. Do cmentarza bowiem prowadzi od drogi leśnej jedynie wąska ścieżka. Od strony zabudowań nie ma chyba możliwości dotarcia. Ze skarpy na której znajduje się cmentarz widać boisko do siatkówki i staw. Z dołu widać jedynie górną część krzyża postawionego w 1995 roku na cmentarzu.

Nie pierwszy raz spotykam się z datą 1995. W tym samym roku postawiono nowy pomnik i krzyż w Salominie Górnym i wydano książkę poświęconą zabytkowym cmentarzom woj. tarnobrzeskiego. W przypadku tego cmentarza w Zbydniowie napisano, że jest otoczony drutem kolczastym. Czyżby ta publikacja zmotywowała lokalne władze do opieki nad grobami, która jest jej obowiązkiem prawnym? Nie znam odpowiedzi ale nie wygląda mi to na czysty zbieg okoliczności.

Na cmentarzu tym pochowano 722 żołnierzy poległych w 1915 roku. Przed odnowieniem znajdował się tu tylko drewniany krzyż na jedynej zachowanej mogile. Dziś są to 3 mogiły i obok nich grób nieznanego żołnierza Wehrmachtu, obok którego zagnieździły się wojownicze mrówki.

Po odwiedzeniu tego cmentarza ruszyłem na poszukiwanie innego, chyba najtrudniejszego do znalezienia. W Zabytkowych cmentarzach napisano, że znajduje się przy samych torach w lesie. Nie podano ani strony torowiska po której należy go szukać, ani odległości od zabudowań. Ruszyłem więc najpierw drogą po stronie północnej torowiska ale zrezygnowałem po około 500m. Zanim zacznę szukać pomocy gotowy byłem jeszcze przeszukać drogą stronę ale na przejeździe kolejowym spotkałem mężczyznę spacerującego z dwójką kilkuletnich chłopaków. Zapytałem i … nie otrzymałem odpowiedzi i jednocześnie ją otrzymałem. Pytałem o cmentarz wojenny. Tymczasem kierunek w jakim szukałem wg pytanego był właściwym dla grobu niejakiego Panieńskiego, który był właścicielem tych ziem i został tam pochowany z koniem i uprzężą. Po odczytaniu sentencji z obelisku zamieszczonej w książce ożywił się jeden z chłopaków. Mówił, że babcia mówiła, że tam jest napisane „Boże” a tak zaczynała się sentencja. Na szczycie obelisku wg słów informatora znajdowała się kiedyś „głowa Panieńskiego”, wg książki obelisk ma uszkodzony szczyt. To wszystko jakoś się układało, pasowało. Pozostało ustalić jak to miejsce odnaleźć. Podobno dzieliło mnie od niego 700m, czyli więcej niż przejechałem w pierwszej próbie. Pozostało mi pojechać jeszcze raz tylko dalej. Ale jeszcze informator zatrzymał mnie by mi powiedzieć o dwóch pozostałych cmentarzach wojennych, które już tego dnia zdążyłem odwiedzić. Nie są to więc miejsca zapomniane. Nawet na „grobie Panieńskiego” stoją stare znicze. Tylko czy ktoś na miejscu wie o tym, że pochowano tu prawdopodobnie 109 żołnierzy? Swoją drogą o Panieńskim nie znalazłem żadnych informacji. Czy rzeczywiście istniał? Może legenda zniekształciła nazwisko? Znaleziona w internecie historia Zaleszan i Zbydniowa o nikim takim nie wspomina.

Spod tego cmentarza chciałem szybko dojechać do Kotowej Woli i dalej do Agatówki. Pojechałem na wyczucie. Był przejazd kolejowy więc powinna być i droga. Dziwnie jednak była zarośnięta. Im dalej w las tym była też bardziej mokra. Na koniec dojechałem do rowów wypełnionych wodą. Nad pierwszym dawało się przejść po zwalonych, cienkich pniach. Nad drugim nie było już żadnych ułatwień. Pozostało mi zawrócić do głównej szosy i jechać w stronę Rozwadowa. Może nie potrzebnie? Po dojechaniu do lasu w Agatówce nie znalazłem żadnych znaków wskazujących właściwą drogę do poszukiwanego cmentarza. Zapytałem przejeżdżającego na rowerze człowieka i … nic na ten temat nie wiedział. Wyszło na to, że będę musiał tu jeszcze wrócić po ustaleniu na mapach, którą drogą mam wjechać w las. Spodziewam się, że cmentarz znajduje się ok. 100m od jego brzegu. Nie miało sensu błąkać się po lesie i szukać na wyczucie. A skoro i tak będę musiał tu pojawić się jeszcze raz zrezygnowałem z jazdy do samego Rozwadowa. Oba te miejsca odwiedzę przy następnej okazji – lato jeszcze się nie kończy.

Wracając miałem nadzieję, że dojadę przed zachodem słońca chociaż do Annopola. Przewidując zmęczenie chciałem kupić sobie pobudzającą kolę. To się nie udało. Sklep przy którym się zatrzymałem nie posiadał jej w butelkach mieszczących się w mojej torbie. Miał za to napój Tiger. Nie przepadam za tymi nowymi napojami energetyzującymi – są za mocne. Uznałem jednak, że jakoś to przeżyję i wziąłem co było. Postanowiłem jednak nie otwierać butelki zanim nie zrobi się całkiem ciemno. W Chwałowicach już wszystkie wiatraki nie poruszały skrzydłami. Jedyny wiatr który mi dokuczał powstawał w wyniku mojego ruchu. A mógł mi choć trochę podmuchać w plecy. Łatwiej by się jechało. Tymczasem od Opoki Kolonii znów jechało mi się ciężko. Ale teraz się temu przyjrzałem dokładniej. Przecież nie mogę mieć zawsze w tym samym miejscu kryzysu. Wygląda na to, że w stronę Annopola droga prowadzi lekko pod górę. W połączeniu ze nierównościami nawierzchni to może sprawiać trudność. I sprawia zawsze gdy zmęczony wracam z przejażdżki.

W Annopolu zatrzymałem się na chwilę przy ruinach dawnej fabryki. Nie wiem czy była to filia kraśnickiej fabryki łożysk. Tak mi się to kojarzy. Aż dziwne, że przez te wszystkie lata nikt nie wpadł na to, by urządzić tu poligon dla miłośników strzelania kulkami z farbą. Może za mało tych ruin?

Ale pusto tu wcale nie jest. Gdy usłyszałem: „To tylko jakiś turysta” wycofałem się z terenu fabryki. Założyłem kamizelkę odblaskową, zapaliłem światła – to już noc. Nie wyszło dojechanie przed 20-tą do Józefowa. Po drodze jeszcze jakiś automobilista pytał mnie o drogę do Rzeszowa. Chyba chciał mnie zdołować. W końcu mi wyjazd do Rzeszowa nie wyszedł. No i ta jazda nocna. Niby proste: wstawić rower w koleinę i jazda przed siebie. Jednak miejscami koleiny zawodzą. Trzeba patrzeć przed siebie. Tylko w ciemnościach to robi się nudne. A czasami nawet się nie chce patrzeć bo potem nie zawsze wspomnienia są miłe. Co prawda widok martwej felgi w poboczu nie powinien dziwić, a borsuk czy kuna na drodze to spotkania miło wspominane. Jednak parę lat temu wypatrzyłem w przydrożnym rowie kozła. Leżał z podniesioną wysoko głową i się nie ruszał. To było w Janowie Lubelskim. Kierowcy przejeżdżających samochodów osobowych nie mieli możliwości go zobaczyć. Rów był jeszcze głęboki. Jego dno za to mógł zobaczyć rowerzysta jadący skrajem drogi i mający głowę wyżej niż większość kierowców. Tylko rowerzysta nie mógł w żaden sposób koziołkowi pomóc. Otaczała go kałuża krwi i miał nienaturalnie rozrzucone tylne nogi. Musiał go potrącić duży samochód. Dotąd pamiętam te zachodzące już mgłą oczy. Około 100m wcześniej mijałem patrol drogówki i zawróciłem do nich by zgłosić potrąconego koziołka. Policjant wysłuchał mnie, obiecał że zajmą się tym jak tylko skończą spisywanie zatrzymanego kierowcy. Myślałem, że to zakończy sprawę i cierpienia rannego zwierzaka. Ale mogłem tak myśleć tylko przez ok. 5 km. Tyle bowiem zdążyłem przejechać zanim dogonili mnie policjanci szukający zgłoszonego zwierzaka. Może nieuważnie mnie słuchano? Wyjaśniłem im, że muszą wrócić i szukać w rowie pieszo, a nie siedząc w samochodzie. Do dziś czasami widzę oczy koziołka i w nocy unikam przyglądania się zawartości rowów przydrożnych. Poczucie bezsilności ani nie jest przyjemne ani nie dodaje mi sił.

Do Puław dojechałem pół godziny po północy. Być może dzięki napojowi energetyzującemu tak szybko. Nawet górę w Skowieszynku pokonałem na wyższym przełożeniu niż zwykle. Jednak to chemiczne doładowanie jest niesportowe i pewnie niezdrowe. Powiedziałbym nawet, że jest to ostateczność. I tak to traktuję. Trening daje trwalsze efekty i na pewno nie ma co dla wyników sięgać po takie używki. A ja się teraz wymądrzam jak dopiero co napisałem, że to wypiłem. Widocznie nie jestem wolny od hipokryzji. Pozostaje jeszcze sprawa urlopu i wyjazdu w okolice Rzeszowa. Chyba żebym wrócił do dawnego, niezrealizowanego pomysłu odwiedzenia Tykocina.

Po lipcowych deszczach

Miałem skoczyć do Rzeszowa. Ale nie skoczyłem. Po deszczowym weekendzie nie czułem się na siłach by przejechać 220 km. Po jednej czy dwóch korektach trasy zrobiło się ponad 260 km. Zostawię to sobie na kiedy indziej. Na razie chyba jeszcze nie likwiduję pociągów którymi miałbym dojechać do Rzeszowa i wracać o własnych siłach. Tymczasem miałem wciąż nie zrealizowane, a zaplanowane poszukiwania cmentarzy wojennych w okolicach Sienna. Tu znów uznałem, że będzie za blisko. Celu należało poszukać nieco dalej. I przypomniałem sobie o Opatowie. Byłem tam tylko jeden raz i to przejazdem w środku nocy. Tak jak kiedyś w Szydłowie – zwróciłem uwagę na bramę miejską. Warto sprawdzić co też jeszcze można w tym mieście zobaczyć. Pomijając trasę podziemną. Ta jest reklamowana ale mnie raczej nie interesuje. Wolę poruszać się po ziemi niż pod nią. Słońce, wiatr, śpiew ptaków – tego mi brakowało najbardziej. I z rozpędu zapomniałem o czyhającym na moje życie słońcu. Może dlatego, że nawet podczas opadów deszczu próbowano mnie zabić samochodem? Nie spodziewałem się, że samochód jadący poboczem (pierwsze wykroczenie ale nagminnie popełniane przez kierowców w tym miejscu i nikt się tego nie czepia) wskoczy na chodnik. Wskoczył, a ja musiałem ostro hamować na tym śliskim od deszczy chodniku by … przeżyć. Ktoś musiał dać zlecenia na mnie kierowcy tego białego Fiata Punto. Może jak go spotkam jeszcze raz do wyduszę z niego tą informację. W deszczu i słońcu jest podobnie, choć słońce zabija pomału i każe dłużej cierpieć. Dzień po wyjeździe jeszcze ręce oddają wczorajsze ciepło. Ale zanim odczułem co słońce chce mi zrobić, sam „nadstawiłem policzek” nie zabezpieczając się przed nim – jak trzeba i jak zwykle to robię. Ten post rowerowy wymuszony deszczem bardzo mi dokuczył. Oj, bardzo.

Wyjazd po 7 rano. Nie udało mi się wcześniej zebrać. Musiałem jeszcze wracać po aparat – zapomniałem go zabrać :) Potem spotkałem dziwnie znajomego człowieka. Jego zaintrygowało dlaczego się tak przyglądam i się poznaliśmy. Kolega ze szkoły. Nie widzieliśmy się chyba z 10 lat, a może więcej. Może to strata czasu ale trzeba było chwilę pogadać. W końcu już dochodziła ósma gdy zatrzymałem się przy puławskim Janie (figura św. Jana Nepomucena przy dawnej kaplicy Czartoryskich). Wcześniej jej nie fotografowałem by zdjęcia umieścić na Forum Zbuntowanych Poszukiwaczy , a to dlatego, że liczyłem na jakiegoś innego autochtona. Na razie jest ich jak na lekarstwo. Lubelskie chyba ma mało ludzi cierpiących na ADHD, potrafiących czerpać z tego przyjemność i dzielących się tym z innymi. A oto Jan w nie najlepszym świetle. Podobno kiedyś był kolorowy.

Przede mną był przejazd do Solca nad Wisłą. Z dwoma powstałymi w tym roku nowymi odcinkami drogi utwardzonej – w Janowcu nad Wisłą i z Chotczy do Boisk. W soboty ludzie lubią pospać więc jeszcze nie było dużego ruchu na drodze. Jechało się więc przyjemnie. Nawet jeszcze nie było gorąco.

Już parę razy zaobserwowałem śledząc informacje o błędach wyświetlania strony, że ktoś z Microsoftu w USA usiłuje oglądać zdjęcie przedstawiające resztki ruin zamku w Solcu nad Wisłą. Nie ma tego wiele i nie wiem co może tu być tak interesującego dla kogoś mieszkającego tak daleko. Nawet na pierwszy rzut oka można nie zauważyć, że to dzieło człowieka. Niemniej jednak podjechałem tam i zrobiłem jeszcze kilka innych zdjęć. Ciekawe czy i te go zainteresują?

Przypomniałem też sobie o figurze Chrystusa Frasobliwego stojącej przy starym cmentarzu w Solcu. Zdjęcia w sam raz do galerii takich figur na forum.

Stwierdziłem zaraz, że to objawy głodu. Przecież nie raz w tym roku przejeżdżałem obok i nie myślałem o zatrzymaniu. A teraz? Wszystko do opstrykania. Ten wyjazd okazał się być bardzo potrzebny by pozbyć się objawów abstynencji do których zaliczyłem oglądanie wykresów pogodowych średnio co godzinę, dzień w dzień.

Po dojechaniu do Tarłowa znów wyposzczony wpadłem na pomysł, który wcześniej bym odrzucił. Postanowiłem pojechać do Brzozowej w gminie Tarłów by zobaczyć tamtejszy dwór. A miałem już się takimi budowlami nie interesować ;) . Dwór jest obecnie budynkiem szkoły. Furtka i brama są zamknięte na kłódki – wakacje. Ale płot jest niekompletny od strony boiska. Tamtędy więc wszedłem na teren dworu i zobaczyłem na schodach ślady biesiadowania – zapewne byłych uczniów tej szkoły.

To nie znaczy, że tylko takie ślady mnie interesują. Interesował mnie cały budynek, a teraz będę musiał gdzieś odnaleźć jego historię.

To już było odstępstwo od planów. Miałem wg nich jechać z Tarłowa do Ożarowa. Ale skoro już parę kilometrów odjechałem od planowanej trasy… Może warto zobaczyć co jest dalej? Droga, którą dojechałem do Brzozowej biegła dalej do Borii. Mapy pokazywały, że jadąc dalej dotrę do Ćmielowa skąd bez problemu przedostanę się do Opatowa. Powiedzmy więc, że nie zmieniłem planów, a jedynie trochę je zmodyfikowałem.

W Borii wypatrzyłem figurę Jana Nepomucena. Ma wiele napisów na cokole. Nie sądzę by wszystkie były prawdziwe – zwłaszcza te „z XV wieku”.

Figura Chrystusa Frasobliwego w Rudzie Kościelnej wcale mnie nie zaskoczyła. Pasuje do tego miejsca. Bez niej czegoś by tu brakowało.

Za znajdujący się w pobliżu kościół całkiem mnie zaskoczył. Wyskoczył mi nagle przy drodze za zakrętem. Przyzwyczaiłem się, że budowle takie wznoszono z drewna modrzewiowego. Tu budowla jest sosnowa. Kościół powstał w XIX wieku. Już chyba modrzew był za drogim surowcem budowlanym.

Wielką radość sprawił mi kościelny. Widząc, że robię zdjęcia zaproponował mi pokazanie wnętrza kościoła. Radośnie się zgodziłem zakładając, że w środku znajdę barwne sklepienie. Do malowania na drewnie używa się farb zachowujących intensywniejsze kolory niż te do barwienia tynków. I się nie pomyliłem. Na sklepieniu umieszczono dwie sceny. Artysta raczej był twórcą ludowym, a właśnie ta twórczość ludowa w przydrożnych figurach i kościołach sprawia mi największą przyjemność w oglądaniu.


Spod kościoła udałem się w dalszą drogę do Ćmielowa. Kilka kilometrów drogi przez las. Przyjemny cień i zaraz wjechałem w znany mi już obszar ze znakami szlaku rowerowego.

Do Ćmielowa wjeżdżałem drogą biegnącą w pobliżu zamku. Musiałem sprawdzić co też tam się zmieniło od czasu gdy byłem tam poprzednio. Wtedy teren był zamknięty. Tak jakby ktoś chciał tam coś np wyremontować. Teraz brama była otwarta i widać, że nic się tu nie robi. Zamek po wielu przebudowach nawet nie jest trwałą ruiną jak ten z Kazimierza Dolnego. Tabliczki informują, że budynek grozi zawaleniem. W pomieszczeniach na parterze stoi woda. Dachów nie ma lub mają wiele dziur.

Przy tej samej ulicy jest figura Jana Nepomucena :) Stoi w kapliczce i ma niedawno wymienione drzwi. W zeszłym roku trafiłem na moment gdy drzwi wyglądały szczególnie źle (brakowało elementów drewnopodobnych). Teraz wciąż jeszcze są ponaklejane karteczki na szybach. Samego Jana nie widziałem. Zbyt mocno odbijało się światło by można było zobaczyć wnętrze. Tak samo miałem dwa tygodnie temu w Rozwadowie – na zdjęciu zamiast figury był dom stojący po drugiej stronie ulicy. Ciekawe czy filtr polaryzacyjny by sobie z tym poradził?

Słońce coraz bardziej dawało mi się we znaki. Nie tylko mi. W Buszkowicach widziałem i konie, którym słońce za bardzo już dokuczyło i szukały cienia.

To miało być tylko 13 km i Opatów. Ale na mapach drogowych nie zaznaczono podjazdów i zjazdów. Teren był rozhuśtany i dopadł mnie kryzys. Pomógłby nawet batonik. Ale nie wziąłem ze sobą nic do jedzenia. Pieniądze, które miałem trzymałem na napoje. Już kilka litrów wypociłem. I nigdzie nie widziałem bankomatu. To pech. W Puławach miałem wziąć trochę gotówki ale przez rozmowę ze znajomym wyleciało mi to z głowy. W Tarłowie chyba gdzieś bankomat jest ale akurat tego dnia nie rzucił mi się w oczy. W Ćmielowie nie byłem w centrum, a może tam bym go znalazł? W Opatowie widziałem placówki banków ale nie widziałem bankomatów.

Zanim ruszyłem do zwiedzania Opatowa zajechałem do pobliskiego Wąworkowa. Gdzieś tam jest dwór, podobno jest też wiele kapliczek. Dworu nie znalazłem i widziałem tylko jedną figurę (brak zdjęcia). Ale jeszcze co innego mnie intrygowało. Na mapach WIG z lat trzydziestych na polach w Wąworkowie jest zaznaczony cmentarz. Nie ma go na mapach geoportalu. Miejsce w którym był jest dziś polem uprawnym. Chciałem zobaczyć to na własne oczy. Może jednak coś pozostało po cmentarzu? Choćby krzyż? Nie było nic. Nie wiem też co to za cmentarz. Wojenny? Ewangelicki? I nie wiem co się z nim stało? Ciała ekshumowano? Czy tylko zaorano? Po tym rekonesansie powróciłem do Opatowa.

Teoretycznie mogłem kupić coś do przegryzienia i uzupełnienia poziomu glukozy. Praktyka była nieco inna. Spacerowałem więc po Opatowie szukając bankomatu, a przy okazji zwiedzałem miasto. Z przechadzki po rynku mam zdjęcie ratusza, który nie powstał jako ratusz. W XVII wieku był kamienicą – jedną z wielu.

Kolejny punkt zwiedzania to cmentarz żydowski. Z 3 hektarów pozostawiono tylko malutki fragment by zmieścić lapidarium. Reszta to park i teren szkoły. Zmarłych chowano tu od XVI wieku. Zostało kilka fragmentów macew umieszczonych w betonie jako pomnik.


Nie po raz pierwszy dziwię się, że nikomu to nie przeszkadza. Lokalizacja cmentarza jest raczej znana mieszkańcom choć nie wiem czy tym młodym też. O drogę pytałem starszą mieszkankę Opatowa i nadłożyła drogi by mi tą drogę pokazać. Młodzież w parku korzystała z cienia drzew i nie zachowywała się jak na cmentarzu. Ilości butelek i puszek zebrane przez kobietę sprzątającą w parku też nie wskazywały na to, by cmentarz był miejscem otoczonym szacunkiem. To chyba kolejny temat do przemyśleń. Dlaczego akurat cmentarze żydowskie są tak traktowane? Na terenie cmentarzy ewangelickich widziałem podobne ślady. Czy chodzi o brak opieki nad tymi miejscami? Cmentarze rzymsko-katolickie są znacznie częściej odwiedzane i menele z pifkiem czy inną flaszką odczuwają tam jednak dyskomfort. Nie ze względu na obecność zmarłych. Im przeszkadzają tylko żywi.

Kolejne miejsce do odwiedzenia to cmentarz wojenny. Wiedziałem, że przylega do cmentarza parafialnego. Z posiadanych przeze mnie materiałów wynikało, że znajduje się przy drodze prowadzącej do Iwanisk. I wszystko byłoby w porządku gdybym miał tam zapisane, że od tej drogi nie da się dojść do cmentarza, a jedynie można zobaczyć jego mur. Trzeba wejść w ulicę Cmentarną. Ta prowadzi prosto (może nie do końca bo trochę się wije) do bramy cmentarnej. Obok niej jest cmentarz wojenny.
Nie wiem jak wyglądał ten cmentarz zaraz po założeniu. Centralnie umieszczona jest mogiła kpt. Franciszka Piększyc-Grudzińskiego z I Brygady Legionów. Ale czy jest to jedyny żołnierz poległy w I wojnie światowej? Kwatery są ponumerowane. Zapewne więc gdzieś znajduje się spis poległych. Tablica umieszczona na płocie otaczającym z 3 stron cmentarz zawiera tylko taką informację:

Cmentarz żołnierzy polskich poległych w latach 1914-1918 1939-1945

Na bramie umieszczona jest inna data.

Cmentarz znajduje się na wzgórzu. Widać stąd dobrze np opatowską farę.

Publikacja o zabytkowych cmentarzach wymieniała jeszcze 3 miejsca pochówku powstańców z 1864 roku. Ale bez planu miasta ani rusz. Nie miałem go z sobą, ani nie znalazłem tablicy informacyjnej z planem. Jednak takie tablice się przydają. W Opatowie nic takiego nie ma. Dzięki temu może jeszcze nie raz tu zawitam. I to już nie za sprawą bramy.

Za resztę gotówki nabyłem coca-colę. Nie po raz pierwszy pokazała jak bardzo jest napojem niezdrowo nasyconym kofeiną i cukrami. Jedno i drugie było mi potrzebne by przełamać kryzys i ruszyć dalej. Ponieważ jednak było już po szesnastej i nie byłem pewien jeszcze czy cola wystarczy, zrezygnowałem z jazdy w okolice Sienna. Ruszyłem powoli w drogę powrotną i to inaczej niż zwykle – tą samą drogą, którą przyjechałem. Mogłem teraz zobaczyć w którą stronę ta droga jest łatwiejsza (pomijając oddziaływanie wiatru). Subiektywnie wyszło na to, że do Ćmielowa jedzie się łatwiej niż w stronę przeciwną. Ale w Ćmielowie postanowiłem trasę trochę zmienić. Zamiast jechać do Borii pojechałem do Podgórza przed Stoki Duże. To nie był całkiem dobry pomysł. Polna droga od Borowni do Stoków nie jest całkiem przejezdna. A nawet gdy jest to prędkość 14 km/h wydaje się być idealną dla gzów. Zaletą jej jest całe otoczenie przez jakie przebiega. Pola, lasy i pobliska rzeka. Warto było :) choć trzeba pomyśleć o zastosowaniu opon innych niż szosowe.

Kolejna odmienność w stosunku do przejazdu w stronę przeciwną dotyczyła przejazdu przez Ciszyce (jest ich kilka pomiędzy Tarłowem i Solcem). Rano przejechałem przez nie prosto i bez problemu. Wracając zgubiłem się parokrotnie. I chyba wiem na czym polega problem, bo nie pierwszy raz mi się to zdarzyło. Tym razem jednak przyglądałem się znakom drogowym i zauważyłem, że nie informują one o drogach bocznych. Informują tylko o zakrętach. Wypoczywający przy piwie po całym dniu pracy mieszkańcy Ciszyc musieli mieć ubaw widząc jak parę razy koło nich przejeżdżałem sprawdzając która droga z krzyżujących się w tym miejscu prowadzi do poszukiwanego przeze mnie mostu na Kamiennej. A wystarczyło pojechać drogą z pierwszeństwem przejazdu – to chyba już było zmęczenie, że nie pomyślałem tylko sprawdzałem wszystkie możliwości.

Wraz z zachodem słońca zrobiło się wreszcie trochę chłodniej. Udało mi się poprawić własny bilans wodny ale martwiłem się czy napojów wystarczy mi do końca. W zasadzie do Puław dojechałem po 22 na „oparach”. Tu miałem i bankomat i jeszcze czynny sklep. W domu więc nadal uzupełniałem płyny. Policzyłem też ile to w siebie wlałem podczas jazdy. Wyszło mi, że trochę ponad 5 litrów. I to było za mało. Trochę za mało. Bo nie odwodniłem się tak by nie mieć już całkiem sił. A to już się zdarzało. To był gorący dzień. Za gorący.

Licznik rowerowy pokazał 234 km. Może jednak trzeba było wybrać się do Rzeszowa? Przecież 30 km to niewielka różnica. Ale w planowaniu tych kilometrów było o 30 mniej. 60 km to już różnica 2 razy niewielka czyli istotna. No i czy na pewno te 260 km nie okazałoby się w praktyce dłuższe? Pozostaje w tym tygodniu poćwiczyć trochę. Tak by kryzysy następowały dalej niż 100 km od startu.

Praca niewolnicza jako podstawa rozwoju sieci drogowej i kolejowej w Polsce

droga

Remont odcinka Krasnystaw – Piaski trwał dłużej. Ale poznałem teorię, która naprowadziła mnie na ten temat i tłumaczącą dlaczego tak szybko tą drogę wybudowano. Teoria mówi, że w pierwszej połowie XIX wieku drogowcy nie musieli ciągnąć za sobą ciężkiego sprzętu. Z tego żartu rodził się powoli pomysł i przybywało relacji potwierdzających moje przypuszczenia – budowa drogi, czy linii kolejowej na terenach nazywanych Kongresówką jest łatwa gdy nie trzeba płacić za pracę i można ludzi zmusić do tej pracy.

Najpierw był szarwark.

W okresie zaborów to właśnie to wywodzące się jeszcze ze średniowiecza zobowiązanie było istotnym elementem planowania i realizacji budowy dróg. Ludność zamieszkała w pobliżu powstającej drogi była zobowiązana uczestniczyć w jej budowie. Dostarczała też środków transportowych niezbędnych przy budowie. Tak było przy budowie drogi Zamość – Piaski. Tak było też przy budowie drogi z Moszczanki do Sławatycz. W tym drugim przypadku budowa drogi była istotnym problemem dla budowniczych szkoły rolniczej w Sobieszynie – ich budowa była czymś drugorzędnym i trudno było im podczas budowy drogi znaleźć pracowników.

Szarwark z czasem zamienił się w podatek. Tylko nie podatek ściągany od użytkowników drogi ale podatek ściągany od ludzi zobowiązanych do świadczenia szarwarku w okresie gdy dróg nie budowano. Nie był to więc znany dzisiaj „podatek drogowy” tylko jeden z „podatków bezpośrednich”. Zanim szarwark zniesiono (co zrobiono dopiero w PRL-u) stworzono podstawowy szkielet dzisiejszej sieci dróg utwardzonych i linii kolejowych. Warto chyba zwrócić uwagę na losy linii kolejowej Warszawa – Lublin.

Otwarcie tej linii kolejowej, nie możliwej do wykonania bez pracy darmowej ludności, nie oznaczało, że wyglądała ona tak jak dzisiaj. Owszem. Budynki dworców niewiele się zmieniły. Ale było to tylko jedna nitka kolei szerokotorowej. Dopiero w kilka lat po oficjalnym otwarciu oddano do użytku mijanki pozwalające pociągom jechać nie 6 godzin tylko… tyle tle samo co dzisiaj – bo tu nic się nie zmieniło. Tylko dzisiaj nie jest to ani linia szerokotorowa, ani nie jest to tylko jedna nitka. I tu można się zastanowić po co powstała druga nitka skoro nic to nie przyspieszyło? A odpowiedzi należy szukać w dziejach wojen. Bo drogi i koleje to przede wszystkim infrastruktura potrzebna w celach wojskowych.

Pierwsza zmiana na linii kolejowej dotyczyła szerokości torów. Z szerokotorowej na normalnotorową przebudowywali ją okupanci podczas I wojny światowej. I znów wykorzystywano darmową siłę roboczą ludności okolicznej, czasami jeńców wojennych. A chodziło o usprawnienie transportu wojskowego podczas dalszych działań militarnych na wschodzie.

Budowa drugiej nitki też miała na celu usprawnienie transportu wojskowego podczas działań wojennych na wschodzie. Tym razem jednak była to już II wojna światowa. Okupanci znów wykorzystywali jeńców oraz pracę niewolniczą ludności okolicznej. Powstawały obozy pracy przymusowej w których pracowało wielu młodych ludzi. Reżim pracy nie wykluczał kontaktów z rodziną gdy obóz znajdował się w pobliżu domów rodzinnych ale nie zawsze tak było. Nie zmienia to faktu, że była to praca niewolnicza. Tak powstawała ta druga nitka kolejowa. Tak powstawała utwardzona droga z Kraśnika do Annopola.

W przypadku tej ostatniej drogi informacje wpadły mi przypadkiem podczas rozmowy o cmentarzach wojennych. W Olbięcinie, we dworze mieszkać miał Niemiec zawiadujący budową drogi. Prace wykonywali mieszkańcy pobliskich wiosek. M.in. Węglinka.

Koszty budowy drogi są dziś horrendalnie wysokie. Dlatego nowe drogi powstają w wielkich bólach. Dziś też bierze w tym udział społeczność lokalna. Np. protestując przeciwko przerwaniu budowy lub domagając się budowy. Jednak skąd wziąć pieniądze? Podczas II wojny światowej w cięciu kosztów okupanci posunęli się znacznie dalej niż wszyscy wcześniej. Nie tylko korzystali z pracy niewolniczej ale też pozyskiwali materiały na budowę w sposób wręcz podły. Np. do utwardzania dróg wykorzystywali płyty nagrobne z cmentarzy żydowskich i muzułmańskich. Dzisiaj czasami podczas jakiegoś remontu jeszcze te płyty są wydobywane. Największy zbiór potrzaskanych płyt znajduje się dziś chyba w Piotrkowie Trybunalskim. Tworzą lapidarium na tamtejszym cmentarzu żydowskim.

obrazek

W przypadku wykorzystania płyt nagrobnych najlepiej do dziś zachowały się nie używane jako tłuczeń pod drogę tylko wykorzystane do budowy chodników. Tak jest w Sobieniach-Jeziorach gdzie macewami wyłożony był plac przy plebanii. Dziś płyty leżą na terenie cmentarza żydowskiego.

obrazek

Co jednak z siecią drogową czy też kolejową? Brakuje środków budżetowych nie tylko na ich budowę ale i na rozebranie nie używanych dziś torowisk. Czy potrzebna jest kolejna okupacja? Dla twierdzących, że okupantem jest dziś Unia Europejska dowodem mogą być środki napływające z Unii na budowę dróg lokalnych. Dla twierdzących, że w Polsce nie ma okupacji dowodem może być wycofanie się nawet firm chińskich z budowy autostrad – ich budowa jest nieopłacalna, tak jak pewnie nieopłacalna jest okupacja tego kraju.

A ja co jakiś czas odkrywam, że kolejna droga gruntowa, którą lubiłem jeździć na rowerze pokryła się asfaltem. Co z tego, że przejadą szybciej i lżej? Śpiew ptaków, szum wiatru, odgłosy żab czy świerszczy w ten sposób zastępuje tylko ryk silników. Prawdziwa wolność jest tylko na drodze gruntowej. Cała reszta to ślady wojen, okupacji i niewolnictwa.

Urlop 2011 :) część 7 ostatnia

Ostatni kawałek drogi chciałem przebyć jednym skokiem. Nie miało chyba sensu szukanie noclegu tak blisko końca przejażdżki. Tak mi się przynajmniej zdaje. Droga najkrótsza liczyłaby sobie około 240 km. Ze zwiedzaniem przejazd w ciągu jednego dnia wydawał się nierealny. Szczególnie z moim bagażem. Bagaż też był powodem dla którego wolałem drogi nadłożyć. Przejazd obok TIR-ów z sakwami jest dość uciążliwy. Porywy wiatru wytwarzane przez ciężarówki dokuczliwie szarpią sakwami i – co za tym idzie – kierownicą roweru. Wypadało więc na odcinku przejazdu dziennego omijać drogi najruchliwsze. To wydłużało trasę przejazdu. Mi wydłużyło do ponad 270 km. Większe znaczenie miała dla mnie jednak przyjemność z samej jazdy niż długość trasy. I tak dojechanie do Puław planowałem na poranek dnia następnego. Nie musiałem się więc jakoś szczególnie spieszyć. Ostatnie 100 km to już tereny nawiedzane przeze mnie podczas weekendów. I tak więc tam się pojawię kiedyś za dnia i tak.

Skoro świt ruszyłem w stronę Konopnicy i Widawy. Jeszcze domy spały, ludzie spali, poranne piania usłyszałem dopiero gdy ludzie obudzili kury. W Rogóźnie wjechałem w drogę do Piotrkowa Trybunalskiego. Znaki informowały, że przede mną jeszcze 50 km jazdy. Z Osjakowa miałem bliżej ale nie uśmiechał mi się przejazd przez Bełchatów. Przy tej drodze miałem spokojne łąki, lasy i wsie powoli budzące się do życia. Chyba w Rożniatowicach zatrzymałem się przy sklepie na małe co nieco. Na rynnie wypatrzyłem naklejkę Załogi Rowerowej „Zgrzyt Bełchatów”. Takie małe „nasi tu byli”. Skoro rowerzyści się tu pojawiają to chyba wybrałem dobrą drogę. Ale nie odjechałem daleko od sklepu by się zatrzymać i wyciągnąć po raz pierwszy tego dnia aparat.

W Suchcicach zatrzymał mnie widok drewnianego kościoła. Musiałem się zatrzymać. Nie było innego wyjścia.

Suchcice

Kościół ten powstał w drugiej połowie XIX wieku. Ale wcześniej też był tu kościół drewniany. Ten poprzedni powstał pod koniec XVIII wieku. Ciekawe czy był podobny do obecnego? O tym niestety nie napisano w krótkiej historii parafii zamieszczonej na tablicy informacyjnej przy kościele.

Z tego miejsca nie miałem już daleko do drogi nr 8, którą starałem się nie jechać z Osjakowa. Mimo sporego natężenia ruchu dawało się tędy jechać bez przeszkadzania w ruchu samochodów. Wkrótce pojawiły się dodatkowe pasy ruchu, a później ścieżki rowerowe. Z tych ostatnich skorzystałem. Moim celem był cmentarz żydowski. No może jeszcze synagoga. Tylko nie wiedziałem gdzie mam ich szukać. Liczyłem na Informację Turystyczną. Tylko nie wiedziałem jeszcze gdzie jej szukać. Tu posłużyłem się schematem podobnym do tego jakiego używam szukając synagogi w obcym mieście. W przypadku synagogi sprawdzam uliczki obiegające rynek. Rzadko się zdarza by synagoga była przy samym rynku ale często jest w jego pobliżu. Informacje Turystyczne najczęściej występują na rynku ale w Piotrkowie Trybunalskim znalazłem ją nie w rynku tylko w jego pobliżu. Tu synagoga znajdowała się także dalej od dawnego centrum miasta. Ale tego nie dowiedziałem się w Informacji. Wcale z niej nie skorzystałem. Na rynku znalazłem tablicę informacyjną z zaznaczonymi na mapie interesującymi mnie miejscami. A rynek wygląda tak:

rynek

Nie mogę powiedzieć, że jest on oblegany przez turystów. Jest raczej miejscem cichym i spokojnym blisko centrum miasta. Taka oaza spokoju. Chyba, że tylko trafiłem na spokojną chwilę piotrkowskiego rynku.

Udałem się ku synagodze mijając po drodze zamek? Chyba tak o tym budynku napisano – zamek.

zamek

Dalej zaś była synagoga, czyli dzisiejsza Biblioteka Miejska. W budynku szkoły przy synagodze jest dziś czytelnia. Tam na ścianie miało się zachować naścienne malowidło do którego niemieccy okupanci strzelali z broni palnej. I obraz i ślady po kulach zakonserwowano i można je do dziś dnia oglądać. Nie byłem w środku o wszystkim tym dowiedziałem się na cmentarzu żydowskim od spotkanej tam pani. Pokazywała mi też zdjęcia synagogi zniszczonej podczas okupacji – nie miała dachu. Stały same ściany. Jak mówiła była w niej gdy znajdowała się w tym stanie i oglądała zniszczenia. Ocalało tylko to malowidło.

synagoga

W środku synagogi/biblioteki nie byłem. I dlatego, że choć wszyscy się w tych temperaturach pocą to ja byłem spocony bardziej. I dlatego, że wciąż jeszcze nie widziałem piotrkowskiego cmentarza żydowskiego. Nie mogłem liczyć na proste wskazówki dojścia takie jak w Tarnowie – tam gdzie widać te duże drzewa. Tutaj po drodze miałem też inne cmentarze. Na wszystkich rosły drzewa. Ale gdyby ktoś powiedział, że droga jest brukowana to już byłoby łatwiej. Nikt nie powiedział. Sam to zobaczyłem. W ten sposób można pod furtę cmentarną dojechać już wstrząśniętym. I dobrze, bo na miejscu jest tak spokojnie… Tylko furtka stawia opór. Dobrze, że ktoś życzliwy podpowiedział mi gdy się z nią zmagałem bym pchał mocniej :)

Pchnąłem i znalazłem się w innym świecie. Przy samym murze ułożono tu lapidarium, którego mogłoby pozazdrościć niejedno miasto pozbawione macew ze swoich cmentarzy. Te w Piotrkowie wydobyto z jednej z remontowanych w mieście dróg.

lapidarium

W pobliżu samego wejścia najpierw przechodzi się obok grobów kryjących ofiary teorii rasowych i ludzi wierzących w hierarchię ras usadawiającą ich ponad wszystkimi innymi. Ich buta pozwoliła stać im się bogami dającymi innym śmierć. Na cmentarzu w Piotrkowie są dwie mogiły masowe. W jednej spoczywają ludzie zamordowani na terenie cmentarza. Na mogile umieszczono macewy z nazwiskami.

obrazek

Po przeciwnej stronie chodnika cmentarnego znajduje się mogiła kilkuset ludzi zamordowanych w podpiotrkowskim lesie. Tu brakuje nazwisk.

obrazek

Jak nakazuje starożytna tradycja powinniśmy zapominać nazwiska katów. Usuwać je, zamazywać. Tak by po ich śmierci nie było już nawet śladu w pamięci o nich jako o osobach, ludziach. Potwór nie ma imienia. Historia odarła z imion także tych ludzi pomordowanych przez katów. Jaka jest liczba tu spoczywających ludzi chyba nie ma znaczenia. A na pewno nie określa rozmiaru tragedii. To tylko liczba, która tragedie może przysłonić.

O tych miejscach opowiedziała mi pani Janina, którą spotkałem na terenie cmentarza. Namówiła mnie też bym wprowadził rower na teren cmentarza. Co też zrobiłem, by nie sprawdzać co chwilę czy nikt się przy nim nie kręci. Dalsza opowieść dotyczyła dalszych części cmentarza. Podobno jest na nim obecnie najwyżej 1/3 macew stojących przed II wojną światową. Ohele piotrkowskie wzniesiono na fundamentach pozostałych sprzed wojny. Najstarsza część cmentarza znajduje się na lekkim wzniesieniu. Ostrzeżenie przed kleszczami odebrałem jak zachętę by tam właśnie się udać.

obrazek

Miejsca takie wytwarzają szczególną aurę ale i tu nawet gdy już ludzie nie niszczą grobów to pojawia się czas i nieodłączna erozja.

obrazek

W jakim stopniu praktykowane niegdyś malowanie stel nagrobnych chroniło je przed działaniem erozji? A może farba ją przyspieszała? Życia za mało by to sprawdzić. Jednak w głowie rodził mi się obraz kolorowego cmentarza. Jakie kolory mogły tu dominować? Z innych cmentarzy pamiętam zabarwione na żółto inskrypcje i błękit. Czy ograniczano się do tych dwóch kolorów? Zapomniałem o to zapytać panią Janinę. Ale potwierdziła, że cmentarz był kolorowy. A ja choć nigdy tego nie widziałem zatęskniłem za kolorowym cmentarzem.

Po moim powrocie z najstarszej części cmentarza zaraz wydało się, że nie byłem w innych częściach. Nie widziałem bowiem uszkodzonego muru przez który na cmentarz wrzucane są śmieci. Za śmieciami nie tęsknię ale porozmawialiśmy trochę w duchu tradycji, tzn. ponarzekaliśmy na administrację, zarządy, na ciągłe mówienie zamiast robienia tego o czym się mówi. Także o synagodze w Piotrkowie i o jeździe po mieście na rowerze. Miło się rozmawiało. Niby się spieszyłem ale rozmowa zawsze jest ważniejsza, szczególnie miła rozmowa. Toteż z pożegnaniem się wcale nie spieszyłem choć było ono nieuniknione. Na koniec tylko zapytałem o najlepszą drogę w stronę Jeziora Sulejowskiego. Chciałem je objechać omijając jeszcze drogi krajowe. I ruszyłem zachowując szczególną sympatię dla tego miejsca.

W Piotrkowie też prowadzone są remonty dróg. Jakoś jednak się udało przez nie przedostać. I znalazłem się w cieniu drzew. Wkrótce też przydrożny las zmienił się w las parku krajobrazowego. Tak było do Koła. Na pewno wybrałem drogę dobrą choć nie koniecznie właściwą. Może po drodze krajowej przejechałbym szybciej. A tu wciąż zbliżałem się do Tomaszowa Mazowieckiego, którego nie miałem w planach odwiedzać. Jednak będąc w pobliżu zapory na Pilicy o Tomaszów się otarłem.

obrazek

Za zaporą słońce przeciw mnie użyło dodatkowej broni. Obróciło przeciw mnie samą drogę. Jej nawierzchnia pokryta była czymś o konsystencji gumy do żucia. Zostawiałem za sobą odcisk bieżnika. Jechało się ciężko i powoli. Na szczęście nie długo. Najpierw pojawił się las ocieniający asfalt, potem zmiana nawierzchni na nową, słóncoodporną. Skoro lekko się jechało i było trochę cienia, to zrobiłem sobie krótką przerwę. Trochę picia, coś przegryźć. Na pustej drodze pojawił się rowerzysta, który zwracając się do mnie per „kierowco” zapytał czy tędy dojedzie do Opoczna. Musiałem być więc już blisko. To tylko jeszcze bardziej mnie rozleniwiło. Wkrótce jednak musiałem „zasiąść za kierownicą” (jak przystało na kierowcę) i ruszyłem w nieznane – tzn. zamiast jechać jak chciała droga wjechałem w drogę boczną. Założyłem, że skoro mam mapę sprzed paru lat i na niej jest pasująca mi droga gruntowa, to może już ona wcale gruntowa nie jest. Nie była. Teraz do asfalt. tak znalazłem się tuż pod Opocznem. I tylko starałem sobie przypomnieć co też takiego ja chciałem w Opocznie zobaczyć oraz gdzie to miało być. To znów dawało o sobie znać zgubienie notatek. Może po raz ostatni bo słońce było już nisko, a na ranek planowałem dojechać do Puław.

Chciałem odnaleźć synagogę, kirkut, zamek. W sprawie cmentarza tłukła mi się po głowie nazwa ulicy Limanowskiego. Przejechałem ją wzdłuż. W jednym miejscu mijałem miejsce porośnięte trawą i drzewami. Czy to było to? Na Placu Kilińskiego rzuciła mi się w oczy figura Chrystusa Frasobliwego. Z 1747 roku.

obrazek

Zrezygnowany uznałem dalsze krążenie po Opocznie bez planu za pozbawione sensu. Ruszyłem w stronę drogi do Radomia i… znalazłem zamek.

obrazek

Zachęcony tym przypadkowym sukcesem udałem się do drugiej części miasta i pokrążyłem jeszcze w okolicach Placu Kościuszki. Wyszło na to, że Opoczno zostawiam sobie też na „kiedy indziej”. Nie najlepiej wyglądał więc koniec tego wyjazdu. Wiele niepowodzeń w poszukiwaniach. A jednocześnie zachęta do powtórzenia wyjazdu w te miejsca jeszcze raz. Może dam się skusić? Teraz pełen obaw ruszyłem w stronę Radomia.

Obawiałem się dużego ruchu na drodze pozbawionej wygodnego pobocza. Ale jednocześnie przecież zakładałem, że w tych godzinach ruch będzie niewielki. To założenie okazało się słuszne. Zacząłem nawet zastanawiać się nad przejechaniem przez Radom. Zwykle staram się to miasto omijać. Teraz też chciałem przejechać bokiem, przez Orońsko i Skaryszew. Jednak w ten sposób ryzykowałem bliskie spotkania z psami, czego jakoś dotąd nie polubiłem choć jeszcze mnie nie pogryziono. Ten Radom kusił. Dawno w nim nie byłem. A być planuję w tym roku. Choćby po to by odwiedzić cmentarz żydowski. Może więc warto zrobić mały rekonesans po obwodnicach? Tak się zastanawiałem i minąłem bez zatrzymania (a miałem akurat podjazd) ogromny, okrągły kamień przy którym umieszczono informację, że jest to talerz z którego jadł król Kazimierz. To było blisko Przysuchy. Do ostatecznego podjęcia decyzji co do wyboru drogi miałem jeszcze kilkanaście kilometrów. Gdybym miał jechać przez Orońsko musiałbym zjechać z głównej drogi w miejscowości Mniszek.

Do Mniszka jeszcze się nad tym od czasu do czasu zastanawiałem jak pojechać dalej. W samym Mniszku już było ciemno i z powodu remontu mostu ruch puszczono po moście starym, pokrytym deskami. To przeważyło choć nie wiem w jaki sposób w wyborze drogi przez Radom. Chyba po prostu uznałem, że to może być ciekawe. I było choć z powodu bynajmniej nie zabytków czy widoków. W Radomiu przy głównych drogach (które tak omijają centrum miasta, że aż podejrzewałem, że jeżdżę w kółko) zrobiono ścieżki rowerowe. Pokryto je nawierzchnią po której jechało mi się wyjątkowo przyjemnie. Mimo oświetlenia ulicznego nie mogłem jednoznacznie określić z czego wykonana jest nawierzchnia tych ścieżek. Jednak już Radom mnie zaintrygował zamiast odstraszać. Szkoda tylko, że bliżej wylotu z miasta ścieżki wykonane były z tradycyjnej kostki, a tam gdzie nie dochodziły jest zniszczona nawierzchnia. Jednak to wszystko nie miało już dużego znaczenia. To był ostatni odcinek przed Puławami. Zatrzymałem się znów dla pokrzepienia w Zwoleniu. Tu jest dość dziwnie. Nie można jeździć na rowerze po głównej drodze, a jednocześnie pamiętam, że rowerzyści giną na przejściach dla pieszych. Może taki przypadek był tylko jeden ale jakoś tak utkwił mi w głowie. Zakaz wjazdu na jezdnię nie na wiele się przydał jeśli miał chronić mieszkańców przed rosnącym ruchem samochodów.

Kończyła się noc. Kończyła się droga. Tylko urlop jeszcze się nie skończył. O świcie byłem przy kamiennym obelisku postawionym chyba w czasach PRL-u na granicy województw. Nie było mnie tylko 11 dni. Może to za krótko by coś się zmieniło? Wszystko wyglądało tak jak przed moim wyjazdem. Ja za to wyglądałem nieco inaczej, bo nareszcie pozbyłem się paru kilogramów uzbieranych zimą. Na coś się przydały :) Bez nich mógłbym nie dać rady przejechać te ok. 1300 km. Po powrocie już nie były mi potrzebne. Zapisuję je jednak na listę strat obok szprychy w tylnym kole i czapki pozostawionej gdzieś w Nysie. Konto zysków wypełniają zaś wszystkie części tego opisu urlopu i to co nieopisane, a widziane lub wymyślone zostało po drodze.