Miałem skoczyć do Rzeszowa. Ale nie skoczyłem. Po deszczowym weekendzie nie czułem się na siłach by przejechać 220 km. Po jednej czy dwóch korektach trasy zrobiło się ponad 260 km. Zostawię to sobie na kiedy indziej. Na razie chyba jeszcze nie likwiduję pociągów którymi miałbym dojechać do Rzeszowa i wracać o własnych siłach. Tymczasem miałem wciąż nie zrealizowane, a zaplanowane poszukiwania cmentarzy wojennych w okolicach Sienna. Tu znów uznałem, że będzie za blisko. Celu należało poszukać nieco dalej. I przypomniałem sobie o Opatowie. Byłem tam tylko jeden raz i to przejazdem w środku nocy. Tak jak kiedyś w Szydłowie – zwróciłem uwagę na bramę miejską. Warto sprawdzić co też jeszcze można w tym mieście zobaczyć. Pomijając trasę podziemną. Ta jest reklamowana ale mnie raczej nie interesuje. Wolę poruszać się po ziemi niż pod nią. Słońce, wiatr, śpiew ptaków – tego mi brakowało najbardziej. I z rozpędu zapomniałem o czyhającym na moje życie słońcu. Może dlatego, że nawet podczas opadów deszczu próbowano mnie zabić samochodem? Nie spodziewałem się, że samochód jadący poboczem (pierwsze wykroczenie ale nagminnie popełniane przez kierowców w tym miejscu i nikt się tego nie czepia) wskoczy na chodnik. Wskoczył, a ja musiałem ostro hamować na tym śliskim od deszczy chodniku by … przeżyć. Ktoś musiał dać zlecenia na mnie kierowcy tego białego Fiata Punto. Może jak go spotkam jeszcze raz do wyduszę z niego tą informację. W deszczu i słońcu jest podobnie, choć słońce zabija pomału i każe dłużej cierpieć. Dzień po wyjeździe jeszcze ręce oddają wczorajsze ciepło. Ale zanim odczułem co słońce chce mi zrobić, sam „nadstawiłem policzek” nie zabezpieczając się przed nim – jak trzeba i jak zwykle to robię. Ten post rowerowy wymuszony deszczem bardzo mi dokuczył. Oj, bardzo.
Wyjazd po 7 rano. Nie udało mi się wcześniej zebrać. Musiałem jeszcze wracać po aparat – zapomniałem go zabrać Potem spotkałem dziwnie znajomego człowieka. Jego zaintrygowało dlaczego się tak przyglądam i się poznaliśmy. Kolega ze szkoły. Nie widzieliśmy się chyba z 10 lat, a może więcej. Może to strata czasu ale trzeba było chwilę pogadać. W końcu już dochodziła ósma gdy zatrzymałem się przy puławskim Janie (figura św. Jana Nepomucena przy dawnej kaplicy Czartoryskich). Wcześniej jej nie fotografowałem by zdjęcia umieścić na Forum Zbuntowanych Poszukiwaczy , a to dlatego, że liczyłem na jakiegoś innego autochtona. Na razie jest ich jak na lekarstwo. Lubelskie chyba ma mało ludzi cierpiących na ADHD, potrafiących czerpać z tego przyjemność i dzielących się tym z innymi. A oto Jan w nie najlepszym świetle. Podobno kiedyś był kolorowy.
Przede mną był przejazd do Solca nad Wisłą. Z dwoma powstałymi w tym roku nowymi odcinkami drogi utwardzonej – w Janowcu nad Wisłą i z Chotczy do Boisk. W soboty ludzie lubią pospać więc jeszcze nie było dużego ruchu na drodze. Jechało się więc przyjemnie. Nawet jeszcze nie było gorąco.
Już parę razy zaobserwowałem śledząc informacje o błędach wyświetlania strony, że ktoś z Microsoftu w USA usiłuje oglądać zdjęcie przedstawiające resztki ruin zamku w Solcu nad Wisłą. Nie ma tego wiele i nie wiem co może tu być tak interesującego dla kogoś mieszkającego tak daleko. Nawet na pierwszy rzut oka można nie zauważyć, że to dzieło człowieka. Niemniej jednak podjechałem tam i zrobiłem jeszcze kilka innych zdjęć. Ciekawe czy i te go zainteresują?
Przypomniałem też sobie o figurze Chrystusa Frasobliwego stojącej przy starym cmentarzu w Solcu. Zdjęcia w sam raz do galerii takich figur na forum.
Stwierdziłem zaraz, że to objawy głodu. Przecież nie raz w tym roku przejeżdżałem obok i nie myślałem o zatrzymaniu. A teraz? Wszystko do opstrykania. Ten wyjazd okazał się być bardzo potrzebny by pozbyć się objawów abstynencji do których zaliczyłem oglądanie wykresów pogodowych średnio co godzinę, dzień w dzień.
Po dojechaniu do Tarłowa znów wyposzczony wpadłem na pomysł, który wcześniej bym odrzucił. Postanowiłem pojechać do Brzozowej w gminie Tarłów by zobaczyć tamtejszy dwór. A miałem już się takimi budowlami nie interesować . Dwór jest obecnie budynkiem szkoły. Furtka i brama są zamknięte na kłódki – wakacje. Ale płot jest niekompletny od strony boiska. Tamtędy więc wszedłem na teren dworu i zobaczyłem na schodach ślady biesiadowania – zapewne byłych uczniów tej szkoły.
To nie znaczy, że tylko takie ślady mnie interesują. Interesował mnie cały budynek, a teraz będę musiał gdzieś odnaleźć jego historię.
To już było odstępstwo od planów. Miałem wg nich jechać z Tarłowa do Ożarowa. Ale skoro już parę kilometrów odjechałem od planowanej trasy… Może warto zobaczyć co jest dalej? Droga, którą dojechałem do Brzozowej biegła dalej do Borii. Mapy pokazywały, że jadąc dalej dotrę do Ćmielowa skąd bez problemu przedostanę się do Opatowa. Powiedzmy więc, że nie zmieniłem planów, a jedynie trochę je zmodyfikowałem.
W Borii wypatrzyłem figurę Jana Nepomucena. Ma wiele napisów na cokole. Nie sądzę by wszystkie były prawdziwe – zwłaszcza te „z XV wieku”.
Figura Chrystusa Frasobliwego w Rudzie Kościelnej wcale mnie nie zaskoczyła. Pasuje do tego miejsca. Bez niej czegoś by tu brakowało.
Za znajdujący się w pobliżu kościół całkiem mnie zaskoczył. Wyskoczył mi nagle przy drodze za zakrętem. Przyzwyczaiłem się, że budowle takie wznoszono z drewna modrzewiowego. Tu budowla jest sosnowa. Kościół powstał w XIX wieku. Już chyba modrzew był za drogim surowcem budowlanym.
Wielką radość sprawił mi kościelny. Widząc, że robię zdjęcia zaproponował mi pokazanie wnętrza kościoła. Radośnie się zgodziłem zakładając, że w środku znajdę barwne sklepienie. Do malowania na drewnie używa się farb zachowujących intensywniejsze kolory niż te do barwienia tynków. I się nie pomyliłem. Na sklepieniu umieszczono dwie sceny. Artysta raczej był twórcą ludowym, a właśnie ta twórczość ludowa w przydrożnych figurach i kościołach sprawia mi największą przyjemność w oglądaniu.
Spod kościoła udałem się w dalszą drogę do Ćmielowa. Kilka kilometrów drogi przez las. Przyjemny cień i zaraz wjechałem w znany mi już obszar ze znakami szlaku rowerowego.
Do Ćmielowa wjeżdżałem drogą biegnącą w pobliżu zamku. Musiałem sprawdzić co też tam się zmieniło od czasu gdy byłem tam poprzednio. Wtedy teren był zamknięty. Tak jakby ktoś chciał tam coś np wyremontować. Teraz brama była otwarta i widać, że nic się tu nie robi. Zamek po wielu przebudowach nawet nie jest trwałą ruiną jak ten z Kazimierza Dolnego. Tabliczki informują, że budynek grozi zawaleniem. W pomieszczeniach na parterze stoi woda. Dachów nie ma lub mają wiele dziur.
Przy tej samej ulicy jest figura Jana Nepomucena Stoi w kapliczce i ma niedawno wymienione drzwi. W zeszłym roku trafiłem na moment gdy drzwi wyglądały szczególnie źle (brakowało elementów drewnopodobnych). Teraz wciąż jeszcze są ponaklejane karteczki na szybach. Samego Jana nie widziałem. Zbyt mocno odbijało się światło by można było zobaczyć wnętrze. Tak samo miałem dwa tygodnie temu w Rozwadowie – na zdjęciu zamiast figury był dom stojący po drugiej stronie ulicy. Ciekawe czy filtr polaryzacyjny by sobie z tym poradził?
Słońce coraz bardziej dawało mi się we znaki. Nie tylko mi. W Buszkowicach widziałem i konie, którym słońce za bardzo już dokuczyło i szukały cienia.
To miało być tylko 13 km i Opatów. Ale na mapach drogowych nie zaznaczono podjazdów i zjazdów. Teren był rozhuśtany i dopadł mnie kryzys. Pomógłby nawet batonik. Ale nie wziąłem ze sobą nic do jedzenia. Pieniądze, które miałem trzymałem na napoje. Już kilka litrów wypociłem. I nigdzie nie widziałem bankomatu. To pech. W Puławach miałem wziąć trochę gotówki ale przez rozmowę ze znajomym wyleciało mi to z głowy. W Tarłowie chyba gdzieś bankomat jest ale akurat tego dnia nie rzucił mi się w oczy. W Ćmielowie nie byłem w centrum, a może tam bym go znalazł? W Opatowie widziałem placówki banków ale nie widziałem bankomatów.
Zanim ruszyłem do zwiedzania Opatowa zajechałem do pobliskiego Wąworkowa. Gdzieś tam jest dwór, podobno jest też wiele kapliczek. Dworu nie znalazłem i widziałem tylko jedną figurę (brak zdjęcia). Ale jeszcze co innego mnie intrygowało. Na mapach WIG z lat trzydziestych na polach w Wąworkowie jest zaznaczony cmentarz. Nie ma go na mapach geoportalu. Miejsce w którym był jest dziś polem uprawnym. Chciałem zobaczyć to na własne oczy. Może jednak coś pozostało po cmentarzu? Choćby krzyż? Nie było nic. Nie wiem też co to za cmentarz. Wojenny? Ewangelicki? I nie wiem co się z nim stało? Ciała ekshumowano? Czy tylko zaorano? Po tym rekonesansie powróciłem do Opatowa.
Teoretycznie mogłem kupić coś do przegryzienia i uzupełnienia poziomu glukozy. Praktyka była nieco inna. Spacerowałem więc po Opatowie szukając bankomatu, a przy okazji zwiedzałem miasto. Z przechadzki po rynku mam zdjęcie ratusza, który nie powstał jako ratusz. W XVII wieku był kamienicą – jedną z wielu.
Kolejny punkt zwiedzania to cmentarz żydowski. Z 3 hektarów pozostawiono tylko malutki fragment by zmieścić lapidarium. Reszta to park i teren szkoły. Zmarłych chowano tu od XVI wieku. Zostało kilka fragmentów macew umieszczonych w betonie jako pomnik.
Nie po raz pierwszy dziwię się, że nikomu to nie przeszkadza. Lokalizacja cmentarza jest raczej znana mieszkańcom choć nie wiem czy tym młodym też. O drogę pytałem starszą mieszkankę Opatowa i nadłożyła drogi by mi tą drogę pokazać. Młodzież w parku korzystała z cienia drzew i nie zachowywała się jak na cmentarzu. Ilości butelek i puszek zebrane przez kobietę sprzątającą w parku też nie wskazywały na to, by cmentarz był miejscem otoczonym szacunkiem. To chyba kolejny temat do przemyśleń. Dlaczego akurat cmentarze żydowskie są tak traktowane? Na terenie cmentarzy ewangelickich widziałem podobne ślady. Czy chodzi o brak opieki nad tymi miejscami? Cmentarze rzymsko-katolickie są znacznie częściej odwiedzane i menele z pifkiem czy inną flaszką odczuwają tam jednak dyskomfort. Nie ze względu na obecność zmarłych. Im przeszkadzają tylko żywi.
Kolejne miejsce do odwiedzenia to cmentarz wojenny. Wiedziałem, że przylega do cmentarza parafialnego. Z posiadanych przeze mnie materiałów wynikało, że znajduje się przy drodze prowadzącej do Iwanisk. I wszystko byłoby w porządku gdybym miał tam zapisane, że od tej drogi nie da się dojść do cmentarza, a jedynie można zobaczyć jego mur. Trzeba wejść w ulicę Cmentarną. Ta prowadzi prosto (może nie do końca bo trochę się wije) do bramy cmentarnej. Obok niej jest cmentarz wojenny.
Nie wiem jak wyglądał ten cmentarz zaraz po założeniu. Centralnie umieszczona jest mogiła kpt. Franciszka Piększyc-Grudzińskiego z I Brygady Legionów. Ale czy jest to jedyny żołnierz poległy w I wojnie światowej? Kwatery są ponumerowane. Zapewne więc gdzieś znajduje się spis poległych. Tablica umieszczona na płocie otaczającym z 3 stron cmentarz zawiera tylko taką informację:
Cmentarz żołnierzy polskich poległych w latach 1914-1918 1939-1945
Na bramie umieszczona jest inna data.
Cmentarz znajduje się na wzgórzu. Widać stąd dobrze np opatowską farę.
Publikacja o zabytkowych cmentarzach wymieniała jeszcze 3 miejsca pochówku powstańców z 1864 roku. Ale bez planu miasta ani rusz. Nie miałem go z sobą, ani nie znalazłem tablicy informacyjnej z planem. Jednak takie tablice się przydają. W Opatowie nic takiego nie ma. Dzięki temu może jeszcze nie raz tu zawitam. I to już nie za sprawą bramy.
Za resztę gotówki nabyłem coca-colę. Nie po raz pierwszy pokazała jak bardzo jest napojem niezdrowo nasyconym kofeiną i cukrami. Jedno i drugie było mi potrzebne by przełamać kryzys i ruszyć dalej. Ponieważ jednak było już po szesnastej i nie byłem pewien jeszcze czy cola wystarczy, zrezygnowałem z jazdy w okolice Sienna. Ruszyłem powoli w drogę powrotną i to inaczej niż zwykle – tą samą drogą, którą przyjechałem. Mogłem teraz zobaczyć w którą stronę ta droga jest łatwiejsza (pomijając oddziaływanie wiatru). Subiektywnie wyszło na to, że do Ćmielowa jedzie się łatwiej niż w stronę przeciwną. Ale w Ćmielowie postanowiłem trasę trochę zmienić. Zamiast jechać do Borii pojechałem do Podgórza przed Stoki Duże. To nie był całkiem dobry pomysł. Polna droga od Borowni do Stoków nie jest całkiem przejezdna. A nawet gdy jest to prędkość 14 km/h wydaje się być idealną dla gzów. Zaletą jej jest całe otoczenie przez jakie przebiega. Pola, lasy i pobliska rzeka. Warto było choć trzeba pomyśleć o zastosowaniu opon innych niż szosowe.
Kolejna odmienność w stosunku do przejazdu w stronę przeciwną dotyczyła przejazdu przez Ciszyce (jest ich kilka pomiędzy Tarłowem i Solcem). Rano przejechałem przez nie prosto i bez problemu. Wracając zgubiłem się parokrotnie. I chyba wiem na czym polega problem, bo nie pierwszy raz mi się to zdarzyło. Tym razem jednak przyglądałem się znakom drogowym i zauważyłem, że nie informują one o drogach bocznych. Informują tylko o zakrętach. Wypoczywający przy piwie po całym dniu pracy mieszkańcy Ciszyc musieli mieć ubaw widząc jak parę razy koło nich przejeżdżałem sprawdzając która droga z krzyżujących się w tym miejscu prowadzi do poszukiwanego przeze mnie mostu na Kamiennej. A wystarczyło pojechać drogą z pierwszeństwem przejazdu – to chyba już było zmęczenie, że nie pomyślałem tylko sprawdzałem wszystkie możliwości.
Wraz z zachodem słońca zrobiło się wreszcie trochę chłodniej. Udało mi się poprawić własny bilans wodny ale martwiłem się czy napojów wystarczy mi do końca. W zasadzie do Puław dojechałem po 22 na „oparach”. Tu miałem i bankomat i jeszcze czynny sklep. W domu więc nadal uzupełniałem płyny. Policzyłem też ile to w siebie wlałem podczas jazdy. Wyszło mi, że trochę ponad 5 litrów. I to było za mało. Trochę za mało. Bo nie odwodniłem się tak by nie mieć już całkiem sił. A to już się zdarzało. To był gorący dzień. Za gorący.
Licznik rowerowy pokazał 234 km. Może jednak trzeba było wybrać się do Rzeszowa? Przecież 30 km to niewielka różnica. Ale w planowaniu tych kilometrów było o 30 mniej. 60 km to już różnica 2 razy niewielka czyli istotna. No i czy na pewno te 260 km nie okazałoby się w praktyce dłuższe? Pozostaje w tym tygodniu poćwiczyć trochę. Tak by kryzysy następowały dalej niż 100 km od startu.
Fragment powyższej opowieści prawie uratował mi kiedyś życie. Miałam już w swoich piechurskich nogach wiele kilometrów. Wiele też było przede mną. Czekałam na otwarcie kościółka kryjącego ponoć piękne wnętrza, a potem „gaz do dechy” w daleką drogę powrotną. Kto wie czy uda mi się po drodze złapać jakiegoś zapóźnionego busa, aby podjechać choć kawałek. Słońce było coraz niżej, a ja opadłam całkowicie z sił. Wtedy przypomniałam sobie Twój „kawałek” o tym jak ratowałeś się coca-colą. Trochę sceptycznie do tego podchodziłam, ale skoro napotkałam jakiś otwarty sklepik…
Po tej dawce coli, plus mały odpoczynek, dostałam takiego turbodoładowania jak te reklamowe zajączki na bateriach duracel Niebo pełne było gwiazd, grały świerszcze. Piękne są wędrówki nocą i piesze i rowerowe. Cały świat wygląda inaczej.
To już wychodzi z tego reklama powszechnie znanej używki Ale pomaga. I nie trzęsie tak jak napoje energetyzujące. Kiedyś ograniczałem się do zagryzania rodzynków ale to nie działa tak szybko.