Ostatni kawałek drogi chciałem przebyć jednym skokiem. Nie miało chyba sensu szukanie noclegu tak blisko końca przejażdżki. Tak mi się przynajmniej zdaje. Droga najkrótsza liczyłaby sobie około 240 km. Ze zwiedzaniem przejazd w ciągu jednego dnia wydawał się nierealny. Szczególnie z moim bagażem. Bagaż też był powodem dla którego wolałem drogi nadłożyć. Przejazd obok TIR-ów z sakwami jest dość uciążliwy. Porywy wiatru wytwarzane przez ciężarówki dokuczliwie szarpią sakwami i – co za tym idzie – kierownicą roweru. Wypadało więc na odcinku przejazdu dziennego omijać drogi najruchliwsze. To wydłużało trasę przejazdu. Mi wydłużyło do ponad 270 km. Większe znaczenie miała dla mnie jednak przyjemność z samej jazdy niż długość trasy. I tak dojechanie do Puław planowałem na poranek dnia następnego. Nie musiałem się więc jakoś szczególnie spieszyć. Ostatnie 100 km to już tereny nawiedzane przeze mnie podczas weekendów. I tak więc tam się pojawię kiedyś za dnia i tak.
Skoro świt ruszyłem w stronę Konopnicy i Widawy. Jeszcze domy spały, ludzie spali, poranne piania usłyszałem dopiero gdy ludzie obudzili kury. W Rogóźnie wjechałem w drogę do Piotrkowa Trybunalskiego. Znaki informowały, że przede mną jeszcze 50 km jazdy. Z Osjakowa miałem bliżej ale nie uśmiechał mi się przejazd przez Bełchatów. Przy tej drodze miałem spokojne łąki, lasy i wsie powoli budzące się do życia. Chyba w Rożniatowicach zatrzymałem się przy sklepie na małe co nieco. Na rynnie wypatrzyłem naklejkę Załogi Rowerowej „Zgrzyt Bełchatów”. Takie małe „nasi tu byli”. Skoro rowerzyści się tu pojawiają to chyba wybrałem dobrą drogę. Ale nie odjechałem daleko od sklepu by się zatrzymać i wyciągnąć po raz pierwszy tego dnia aparat.
W Suchcicach zatrzymał mnie widok drewnianego kościoła. Musiałem się zatrzymać. Nie było innego wyjścia.
Kościół ten powstał w drugiej połowie XIX wieku. Ale wcześniej też był tu kościół drewniany. Ten poprzedni powstał pod koniec XVIII wieku. Ciekawe czy był podobny do obecnego? O tym niestety nie napisano w krótkiej historii parafii zamieszczonej na tablicy informacyjnej przy kościele.
Z tego miejsca nie miałem już daleko do drogi nr 8, którą starałem się nie jechać z Osjakowa. Mimo sporego natężenia ruchu dawało się tędy jechać bez przeszkadzania w ruchu samochodów. Wkrótce pojawiły się dodatkowe pasy ruchu, a później ścieżki rowerowe. Z tych ostatnich skorzystałem. Moim celem był cmentarz żydowski. No może jeszcze synagoga. Tylko nie wiedziałem gdzie mam ich szukać. Liczyłem na Informację Turystyczną. Tylko nie wiedziałem jeszcze gdzie jej szukać. Tu posłużyłem się schematem podobnym do tego jakiego używam szukając synagogi w obcym mieście. W przypadku synagogi sprawdzam uliczki obiegające rynek. Rzadko się zdarza by synagoga była przy samym rynku ale często jest w jego pobliżu. Informacje Turystyczne najczęściej występują na rynku ale w Piotrkowie Trybunalskim znalazłem ją nie w rynku tylko w jego pobliżu. Tu synagoga znajdowała się także dalej od dawnego centrum miasta. Ale tego nie dowiedziałem się w Informacji. Wcale z niej nie skorzystałem. Na rynku znalazłem tablicę informacyjną z zaznaczonymi na mapie interesującymi mnie miejscami. A rynek wygląda tak:
Nie mogę powiedzieć, że jest on oblegany przez turystów. Jest raczej miejscem cichym i spokojnym blisko centrum miasta. Taka oaza spokoju. Chyba, że tylko trafiłem na spokojną chwilę piotrkowskiego rynku.
Udałem się ku synagodze mijając po drodze zamek? Chyba tak o tym budynku napisano – zamek.
Dalej zaś była synagoga, czyli dzisiejsza Biblioteka Miejska. W budynku szkoły przy synagodze jest dziś czytelnia. Tam na ścianie miało się zachować naścienne malowidło do którego niemieccy okupanci strzelali z broni palnej. I obraz i ślady po kulach zakonserwowano i można je do dziś dnia oglądać. Nie byłem w środku o wszystkim tym dowiedziałem się na cmentarzu żydowskim od spotkanej tam pani. Pokazywała mi też zdjęcia synagogi zniszczonej podczas okupacji – nie miała dachu. Stały same ściany. Jak mówiła była w niej gdy znajdowała się w tym stanie i oglądała zniszczenia. Ocalało tylko to malowidło.
W środku synagogi/biblioteki nie byłem. I dlatego, że choć wszyscy się w tych temperaturach pocą to ja byłem spocony bardziej. I dlatego, że wciąż jeszcze nie widziałem piotrkowskiego cmentarza żydowskiego. Nie mogłem liczyć na proste wskazówki dojścia takie jak w Tarnowie – tam gdzie widać te duże drzewa. Tutaj po drodze miałem też inne cmentarze. Na wszystkich rosły drzewa. Ale gdyby ktoś powiedział, że droga jest brukowana to już byłoby łatwiej. Nikt nie powiedział. Sam to zobaczyłem. W ten sposób można pod furtę cmentarną dojechać już wstrząśniętym. I dobrze, bo na miejscu jest tak spokojnie… Tylko furtka stawia opór. Dobrze, że ktoś życzliwy podpowiedział mi gdy się z nią zmagałem bym pchał mocniej
Pchnąłem i znalazłem się w innym świecie. Przy samym murze ułożono tu lapidarium, którego mogłoby pozazdrościć niejedno miasto pozbawione macew ze swoich cmentarzy. Te w Piotrkowie wydobyto z jednej z remontowanych w mieście dróg.
W pobliżu samego wejścia najpierw przechodzi się obok grobów kryjących ofiary teorii rasowych i ludzi wierzących w hierarchię ras usadawiającą ich ponad wszystkimi innymi. Ich buta pozwoliła stać im się bogami dającymi innym śmierć. Na cmentarzu w Piotrkowie są dwie mogiły masowe. W jednej spoczywają ludzie zamordowani na terenie cmentarza. Na mogile umieszczono macewy z nazwiskami.
Po przeciwnej stronie chodnika cmentarnego znajduje się mogiła kilkuset ludzi zamordowanych w podpiotrkowskim lesie. Tu brakuje nazwisk.
Jak nakazuje starożytna tradycja powinniśmy zapominać nazwiska katów. Usuwać je, zamazywać. Tak by po ich śmierci nie było już nawet śladu w pamięci o nich jako o osobach, ludziach. Potwór nie ma imienia. Historia odarła z imion także tych ludzi pomordowanych przez katów. Jaka jest liczba tu spoczywających ludzi chyba nie ma znaczenia. A na pewno nie określa rozmiaru tragedii. To tylko liczba, która tragedie może przysłonić.
O tych miejscach opowiedziała mi pani Janina, którą spotkałem na terenie cmentarza. Namówiła mnie też bym wprowadził rower na teren cmentarza. Co też zrobiłem, by nie sprawdzać co chwilę czy nikt się przy nim nie kręci. Dalsza opowieść dotyczyła dalszych części cmentarza. Podobno jest na nim obecnie najwyżej 1/3 macew stojących przed II wojną światową. Ohele piotrkowskie wzniesiono na fundamentach pozostałych sprzed wojny. Najstarsza część cmentarza znajduje się na lekkim wzniesieniu. Ostrzeżenie przed kleszczami odebrałem jak zachętę by tam właśnie się udać.
Miejsca takie wytwarzają szczególną aurę ale i tu nawet gdy już ludzie nie niszczą grobów to pojawia się czas i nieodłączna erozja.
W jakim stopniu praktykowane niegdyś malowanie stel nagrobnych chroniło je przed działaniem erozji? A może farba ją przyspieszała? Życia za mało by to sprawdzić. Jednak w głowie rodził mi się obraz kolorowego cmentarza. Jakie kolory mogły tu dominować? Z innych cmentarzy pamiętam zabarwione na żółto inskrypcje i błękit. Czy ograniczano się do tych dwóch kolorów? Zapomniałem o to zapytać panią Janinę. Ale potwierdziła, że cmentarz był kolorowy. A ja choć nigdy tego nie widziałem zatęskniłem za kolorowym cmentarzem.
Po moim powrocie z najstarszej części cmentarza zaraz wydało się, że nie byłem w innych częściach. Nie widziałem bowiem uszkodzonego muru przez który na cmentarz wrzucane są śmieci. Za śmieciami nie tęsknię ale porozmawialiśmy trochę w duchu tradycji, tzn. ponarzekaliśmy na administrację, zarządy, na ciągłe mówienie zamiast robienia tego o czym się mówi. Także o synagodze w Piotrkowie i o jeździe po mieście na rowerze. Miło się rozmawiało. Niby się spieszyłem ale rozmowa zawsze jest ważniejsza, szczególnie miła rozmowa. Toteż z pożegnaniem się wcale nie spieszyłem choć było ono nieuniknione. Na koniec tylko zapytałem o najlepszą drogę w stronę Jeziora Sulejowskiego. Chciałem je objechać omijając jeszcze drogi krajowe. I ruszyłem zachowując szczególną sympatię dla tego miejsca.
W Piotrkowie też prowadzone są remonty dróg. Jakoś jednak się udało przez nie przedostać. I znalazłem się w cieniu drzew. Wkrótce też przydrożny las zmienił się w las parku krajobrazowego. Tak było do Koła. Na pewno wybrałem drogę dobrą choć nie koniecznie właściwą. Może po drodze krajowej przejechałbym szybciej. A tu wciąż zbliżałem się do Tomaszowa Mazowieckiego, którego nie miałem w planach odwiedzać. Jednak będąc w pobliżu zapory na Pilicy o Tomaszów się otarłem.
Za zaporą słońce przeciw mnie użyło dodatkowej broni. Obróciło przeciw mnie samą drogę. Jej nawierzchnia pokryta była czymś o konsystencji gumy do żucia. Zostawiałem za sobą odcisk bieżnika. Jechało się ciężko i powoli. Na szczęście nie długo. Najpierw pojawił się las ocieniający asfalt, potem zmiana nawierzchni na nową, słóncoodporną. Skoro lekko się jechało i było trochę cienia, to zrobiłem sobie krótką przerwę. Trochę picia, coś przegryźć. Na pustej drodze pojawił się rowerzysta, który zwracając się do mnie per „kierowco” zapytał czy tędy dojedzie do Opoczna. Musiałem być więc już blisko. To tylko jeszcze bardziej mnie rozleniwiło. Wkrótce jednak musiałem „zasiąść za kierownicą” (jak przystało na kierowcę) i ruszyłem w nieznane – tzn. zamiast jechać jak chciała droga wjechałem w drogę boczną. Założyłem, że skoro mam mapę sprzed paru lat i na niej jest pasująca mi droga gruntowa, to może już ona wcale gruntowa nie jest. Nie była. Teraz do asfalt. tak znalazłem się tuż pod Opocznem. I tylko starałem sobie przypomnieć co też takiego ja chciałem w Opocznie zobaczyć oraz gdzie to miało być. To znów dawało o sobie znać zgubienie notatek. Może po raz ostatni bo słońce było już nisko, a na ranek planowałem dojechać do Puław.
Chciałem odnaleźć synagogę, kirkut, zamek. W sprawie cmentarza tłukła mi się po głowie nazwa ulicy Limanowskiego. Przejechałem ją wzdłuż. W jednym miejscu mijałem miejsce porośnięte trawą i drzewami. Czy to było to? Na Placu Kilińskiego rzuciła mi się w oczy figura Chrystusa Frasobliwego. Z 1747 roku.
Zrezygnowany uznałem dalsze krążenie po Opocznie bez planu za pozbawione sensu. Ruszyłem w stronę drogi do Radomia i… znalazłem zamek.
Zachęcony tym przypadkowym sukcesem udałem się do drugiej części miasta i pokrążyłem jeszcze w okolicach Placu Kościuszki. Wyszło na to, że Opoczno zostawiam sobie też na „kiedy indziej”. Nie najlepiej wyglądał więc koniec tego wyjazdu. Wiele niepowodzeń w poszukiwaniach. A jednocześnie zachęta do powtórzenia wyjazdu w te miejsca jeszcze raz. Może dam się skusić? Teraz pełen obaw ruszyłem w stronę Radomia.
Obawiałem się dużego ruchu na drodze pozbawionej wygodnego pobocza. Ale jednocześnie przecież zakładałem, że w tych godzinach ruch będzie niewielki. To założenie okazało się słuszne. Zacząłem nawet zastanawiać się nad przejechaniem przez Radom. Zwykle staram się to miasto omijać. Teraz też chciałem przejechać bokiem, przez Orońsko i Skaryszew. Jednak w ten sposób ryzykowałem bliskie spotkania z psami, czego jakoś dotąd nie polubiłem choć jeszcze mnie nie pogryziono. Ten Radom kusił. Dawno w nim nie byłem. A być planuję w tym roku. Choćby po to by odwiedzić cmentarz żydowski. Może więc warto zrobić mały rekonesans po obwodnicach? Tak się zastanawiałem i minąłem bez zatrzymania (a miałem akurat podjazd) ogromny, okrągły kamień przy którym umieszczono informację, że jest to talerz z którego jadł król Kazimierz. To było blisko Przysuchy. Do ostatecznego podjęcia decyzji co do wyboru drogi miałem jeszcze kilkanaście kilometrów. Gdybym miał jechać przez Orońsko musiałbym zjechać z głównej drogi w miejscowości Mniszek.
Do Mniszka jeszcze się nad tym od czasu do czasu zastanawiałem jak pojechać dalej. W samym Mniszku już było ciemno i z powodu remontu mostu ruch puszczono po moście starym, pokrytym deskami. To przeważyło choć nie wiem w jaki sposób w wyborze drogi przez Radom. Chyba po prostu uznałem, że to może być ciekawe. I było choć z powodu bynajmniej nie zabytków czy widoków. W Radomiu przy głównych drogach (które tak omijają centrum miasta, że aż podejrzewałem, że jeżdżę w kółko) zrobiono ścieżki rowerowe. Pokryto je nawierzchnią po której jechało mi się wyjątkowo przyjemnie. Mimo oświetlenia ulicznego nie mogłem jednoznacznie określić z czego wykonana jest nawierzchnia tych ścieżek. Jednak już Radom mnie zaintrygował zamiast odstraszać. Szkoda tylko, że bliżej wylotu z miasta ścieżki wykonane były z tradycyjnej kostki, a tam gdzie nie dochodziły jest zniszczona nawierzchnia. Jednak to wszystko nie miało już dużego znaczenia. To był ostatni odcinek przed Puławami. Zatrzymałem się znów dla pokrzepienia w Zwoleniu. Tu jest dość dziwnie. Nie można jeździć na rowerze po głównej drodze, a jednocześnie pamiętam, że rowerzyści giną na przejściach dla pieszych. Może taki przypadek był tylko jeden ale jakoś tak utkwił mi w głowie. Zakaz wjazdu na jezdnię nie na wiele się przydał jeśli miał chronić mieszkańców przed rosnącym ruchem samochodów.
Kończyła się noc. Kończyła się droga. Tylko urlop jeszcze się nie skończył. O świcie byłem przy kamiennym obelisku postawionym chyba w czasach PRL-u na granicy województw. Nie było mnie tylko 11 dni. Może to za krótko by coś się zmieniło? Wszystko wyglądało tak jak przed moim wyjazdem. Ja za to wyglądałem nieco inaczej, bo nareszcie pozbyłem się paru kilogramów uzbieranych zimą. Na coś się przydały Bez nich mógłbym nie dać rady przejechać te ok. 1300 km. Po powrocie już nie były mi potrzebne. Zapisuję je jednak na listę strat obok szprychy w tylnym kole i czapki pozostawionej gdzieś w Nysie. Konto zysków wypełniają zaś wszystkie części tego opisu urlopu i to co nieopisane, a widziane lub wymyślone zostało po drodze.