Rower pod parasolem

Wciąż mokro. Nawet jak deszcz nie pada w lasach i na polach mokro. To ma wpływ na planowanie tras. Unikam dróg gruntowych. Od pewnego czasu na odnalezienie czekały dwa cmentarze ewangelickie. W Urszulinie i w Dębowcu. W niedzielę ruszyłem więc do Urszulina. Prognozy znów straszyły deszczem po południu. Przelotnym. Nie brałem więc peleryny. Miało też być ciepło więc nawet jak zmoknę to szybko wyschnę. Ale wziąłem parasol. To na wypadek gdyby znów było gradobicie. Na wielki grad nic to nie pomoże ale na drobny, gdy nie będzie się gdzie schować na pewno wystarczy.

Ruszyłem rano. Może nie skoro świt ale na tyle wcześnie rano, że jeszcze samochody spały. Droga taka jak zwykle na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie. To znaczy do Garbowa i dalej przez Niemce. Zastanawiałem się nad tym czy nie pojechać najkrótszą drogą z Końskowoli do Kurowa. Pewnie przez to, że jest nowa trasa szybkiego ruchu. Problem w tym, że to odciążyło nie tą drogę. Ostatecznie więc pojechałem przez Chrząchów do drogi na której faktycznie jest teraz pusto. Podobało mi się. Jakiś ruch zaczął się od Kurowa. To samochody jadące z Końskowoli do Lublina. Ale to mało w porównaniu z tym co tu było. Teraz można usłyszeć ciszę. Wcześniej samochody jechały niemal bez przerwy w dzień i w nocy. Jeden za drugim. Przejechałem przez Michów. Przejechałem przez Garbów. I było całkiem przyjemnie. Za Garbowem zjazd z byłej drogi krajowej i jazda do Niemiec (Niemce na trasie Lubartów – Lublin). Tu już więcej samochodów. Ale to wszędzie teraz samochodów przybywało. Budziły się po nocy. Nie tylko ten spokój na drogach był czymś innym niż zwykle. Drugą inną niż zwykle rzeczą była sama moja jazda. Zwykle poruszałem się dość powoli oszczędzając siły. Tak w razie wystąpienia problemów w postaci silnego przeciwnego wiatru podczas powrotu. Teraz nic nie oszczędzałem. Do przejechania miałem około 200 km. I to być może po setce w każdą stronę tą samą trasą. Taka jazda tą samą trasą w jedną i drugą stronę też byłaby dziwna jak dla mnie. Na przemyślenie tego miałem 100 km.

Tym razem nie pojechałem przez Kijany. Zobaczyłem na mapach, że jest droga z Zawieprzyc do Ludwina. Nie wiem czy jest krótsza ale nigdy nią nie jechałem.

Kolumna przed dawnym zespołem pałacowym, obecnie w ruinie.

Chodziło nie tylko o poznanie drogi. Z Kijan zwykle jadę w stronę Puchaczowa drogą z roku na rok coraz gorszą. Teraz miałem pojechać przez Ludwin. Ale ostatecznie i tak dojechać do ronda w Nadrybiu. Przyznam się, że próbowałem tego dojechania do ronda uniknąć. Dlatego w Uciekajce zamiast jechać ścieżką rowerową w stronę Nadrybia odbiłem w dróżkę asfaltową i dojechałem do lasu. Po czym zawróciłem. Zero znaków, a ja nie znam terenu. Powodem tej ucieczki w Uciekajce z drogi rowerowej był stan dróg prowadzących do Urszulina. Wczesną wiosną samochody tam starały się omijać asfalt. Mieszkańcy przydrożnych domów stawiali ogrodzenia żeby im nie jeżdżono po trawnikach. Obawiałem się, że nic się tam nie zmieniło. A jednak się zmieniło. Te największe dziury zostały połatane i można było jechać po asfalcie prosto, bez zabawy w slalom. Temperatura dochodziła do 30 stopni. Chwilę ochłody przyniosła mi ciemna chmura przysłaniająca słońce. Gdy byłem w Suminie słońce znów grzało. Nad jeziorem ludzie aktywnie wypoczywali unikając ruchu. Wiadomo. Walka z krzywicą. Produkcja witaminy D.

Na szosie, pod drzewami zauważyłem mokre plamy. A im bliżej Urszulina tym były większe. Pojawiły się też kałuże. Ta chmurka, która wcześniej dała mi trochę ochłody, tu przyniosła deszcz. Miało padać. Dlatego wziąłem parasol. Dlatego miałem nadzieję, że uda mi się uniknąć przemoczenia albo szybko wyschnę. Game over.

Wydawało mi się, że jadąc do Urszulina będę przejeżdżał przez Dębowiec. Tak jednak nie było. Nie dlatego, że pomyliłem drogi. To dlatego, że źle spojrzałem na mapę. Zamiast więc zacząć od cmentarza w Dębowcu pojechałem do cmentarza ewangelickiego w Urszulinie. Poprzednio byłem tuż obok niego. Nie widziałem ponieważ zasłaniał mi las. 10 metrów lasu może trochę więcej. Teren cmentarza był porządkowany. Wycięte krzaki. Wykoszone. Kilka betonowych nagrobków – nie wszystkie całe, nie wszystkie stoją.

W oddali widać zabudowania Michałowa. I zacząłem się zastanawiać czy na pewno ten cmentarz jest w Urszulinie. Przed wojną Michałów nazywał się Michelsdorf. Cmentarz znajduje się na skraju lasu właśnie do strony Michałowa.

Podczas poprzedniej wizyty pytałem o ten cmentarz będąc około 100 metrów od niego. Osoba z którą rozmawiałem nie wiedziała gdzie mam szukać ale wspomniała o nagrobkach w okolicy przystanku w Michałowie. Pojechałem to sprawdzić. Na starych mapach nie ma żadnych śladów by tam były groby. Jedyne co można było wziąć za nagrobki to stare, betonowe słupki drogowe. Chyba rozmawiałem z niewłaściwą osobą.

Wracając do Urszulina spróbowałem na zdjęciu uchwycić ruch wiatraków. Słabo to wyszło ale skrzydła trochę się rozmazały. Z lewej stornie widać fragment lasu. To tam jest cmentarz. Z tej strony patrząc jest przed lasem. Można mieszkać i nie wiedzieć, że to był Michelsdorf, że tu jest stary cmentarz.

W Urszulinie jeszcze zajechałem pod pomniki. Stary pomnik jest nieczytelny. Zakładam, że na lśniącej tablicy umieszczono matowe litery. Tablica zmatowiała i litery są słabo widoczne. Odczytałem, że pomnik wystawił z potrzeby serca Związek Kombatantów Rzeczypospolitej. Już to mi dziwnie brzmiało ponieważ trudno jest mi jest sobie wyobrazić organizację z sercem. Ale na szczycie pomnika jest zdanie (może źle odczytałem?) o akcji sabotażowej w której zostali zabicie przez hitlerowców (i tu nazwiska których w słońcu przy ruszających się cieniach odczytać się nie daje). Obok jest postawiony w zeszłym roku pomnik Żydów pomordowanych w Urszulinie podczas II wojny światowej.

I teraz jazda do Dębowca. Na cmentarz na który odsyłano mnie dwukrotnie podczas poprzedniej mojej tu wizyty. Było: "niech pan zobaczy jak go odnowili Niemcy którzy tu przyjeżdżają". Ale najpierw musiałem ten cmentarz odnaleźć. Zgodnie z mapą zjechałem z drogi asfaltowej na gruntową. I nie zgodnie z mapą pojechałem sobie prosto przed siebie. Gdy już dojeżdżałem do Urszulina sprawdziłem jeszcze raz jak to wygląda na mapach. Należało wjechać w drogę pomiędzy dwoma pierwszymi budynkami, a ja je minąłem. Powrót. Na miejscu okazało się, że droga przebiega tak jakby przez podwórko domu stojącego w pobliżu. Dom ogrodzony jest tylko od frontu. Cmentarz zarośnięty. Cztery nagrobki. Wszystkie jakoś uszkodzone. Jedyny z napisem stoi na grobie dziecka urodzonego i zmarłego w maju 1939 roku. Coś mi się zdaje, że ktoś z Niemiec mógł przyjechać ten cmentarz odwiedzić, pytał jak dojechać – bo znaleźć nie jest łatwo – i poszła plotka. Ale nikt nie przyszedł by zobaczyć jak ten cmentarz wygląda.

Jak wracałem do drogi głównej pogonił mnie mały piesek ale jakoś tak bez przekonania. A ja zacząłem kombinować. Jestem na drodze którą nigdy nie jechałem. Mam ponad kilometr się wrócić do drogi do Sosnowicy albo… próbować jechać dalej i szukać jakiegoś innego przejazdu na północ. Bo już wymyśliłem też, że nie będę wracać tą samą drogą, którą przyjechałem, tylko pojadę sobie przez Sosnowicę, Parczew i Kock. Tylko nie wiedziałem, czy kierując się na zachód dojadę do jakiejś drogi zmierzającej do Sosnowicy. Zastanawiałem się jadąc już na zachód i zobaczyłem przed sobą rowerzystę jadącego w tym samym kierunku. Podjechałem. Zapytałem. Zaproponował, że mnie podprowadzi ponieważ sam jedzie w tym samym kierunku, a wybierając najprostsze drogi zakopię się w piachach. I pogadaliśmy sobie trochę o jeździe na rowerach, o stosunkach wodnych na Pojezierzu, o wegetarianizmie, a na koniec o cukrach. Choć mój przewodnik zapraszał do siebie, na działkę obiecując kawę odmówiłem. Zależało mi na dojechaniu do Puław przed zmrokiem. Dwa dni temu coś takiego się nie udało. To była kolejna próba. Jechać miałem z wiatrem. Średnia prędkość spadła mi do 21 km/h. Była okazja by to poprawić. Żar lał się z nieba. Nie było takiej możliwości bym pociągnął bez przerwy do Parczewa i mógł dalej jechać wydajnie po takim odwodnieniu. Pierwszą przerwę zrobiłem sobie w Sosnowicy. Pod cerkwią. Cmentarz znajdujący się za cerkwią w polu widać było jak gęsto porośnięty zagajnik. Ale tam nie podjechałem. Już kiedyś byłem i jeśli coś się zmieniło to tylko na gorsze. Cerkiew już chyba od ponad dwóch lat jest remontowana. Po raz pierwszy trafiłem na możliwość wejścia za ogrodzenie.

Z Sosnowicy do Parczewa. Będąc w Uhninie zauważyłem, że od wschodu idzie ogromna chmura deszczowa. Za Dębową Kłodą obserwowałem rozbłyski na niebie gdzieś w Parczewie lub za nim. Zerwał się silny wiatr i to akurat wiejący w przeciwną stronę. Na zachodzie niebo było niemal czyste. Ale uparcie jechałem do Parczewa. Gdy już byłem blisko centrum (do którego nie zajeżdżałem) poza kroplami deszczu zaczął też lecieć z nieba grad. Użyłem tajnej broni – parasola. Burza – ze śmiechu chyba – zaraz odeszła z Parczewa i mogłem jechać dalej. Mijałem nowy kościół. Kiedyś jak go budowano podejrzewałem, że to będzie cerkiew. Oj dawno mnie tu nie było.

Dalsza droga prowadziła przez Siemień. Jest tam ogromny staw. Tak ogromny, że Czartoryscy przyjeżdżali tu na ryby. Z pałacu niewiele chyba zostało ale staw jest.

Teraz już jechałem prawie sentymentalnie. Obrałem kierunek na Czemierniki w których dawno nie byłem. Jechałem jednak drogą, której nie znałem. W Wólce Siemieńskiej sprawdziłem jak tam moje Endomondo w telefonie. Program miał zapisać ślad przejazdu. Nie wiedziałem kiedy przestał. Bateria w telefonie padła. Drugą sprawą było to czy jak tak sobie padnie to czy na stronie internetowej Endomondo ten niepełny ślad zapisany do miejsca rozładowania baterii się zapisze. Zapisał się.

W Czemiernikach zajechałem pod pałac (lub zamek jak kto woli) i zobaczyłem, że tu nic się nie zmieniło. Od pewnego czasu się nie zmienia. Gdzieś czytałem o jakichś problemach z dotacjami na remont. Staw miał być tylko pogłębiony a już zarasta.

Na cmentarz żydowski nie jechałem, ruszyłem do Kocka. Przy drodze mijałem cmentarz parafialny. Gdzieś na jego terenie podobno znajdują się groby żołnierzy poległych w I wojnie światowej. Kiedyś bez powodzenia szukałem. Może jeszcze kiedyś spróbuję. Gdybym chociaż wiedział w której części cmentarza szukać. I że na pewno jeszcze nie zostały zlikwidowane.

Dwór w Bełczącu

Już padał deszcz. Zaczął nieśmiało i delikatnie. Zdążyłem spokojnie ukryć aparat do nieprzemakalnej sakwy. A później tak nadal jakby nieśmiało ale konsekwentnie nie przestawał padać i to nawet wtedy gdy świeciło słońce. Było to trochę kłopotliwe. Jechałem w kierunku słońca ale nie mogłem założyć okularów, bo nie mam wycieraczek. Na szczęście przestało padać gdy dojechałem do mostu nad Tyśmienicą wpadającą pod Kockiem do Wieprza. Nad Tyśmienicą są ogromne łąki. I teraz na pewno są podmokłe – nawet nikt nie próbuje kosić.

Pod Kockiem, obok cmentarza jest wiadukt. Miałem okazję pierwszy raz się nim przejechać. Pod nim pociągnięto obwodnicę Kocka. Ładny stąd widok na cmentarz. W centrum Kocka jakieś remonty na rynku. Ja tylko podjechałem pod pałac

i pojechałem dalej. Ulicą Berka Joselewicza. Ulica prowadzi do Białobrzegów ale obok grobu tegoż Berka. Pamiętałem, że jest tam przyjemny i łagodny zjazd. Zapomniałem, że to nie w tą stronę. Berkowi dostawiono teraz tablicę informacyjną. A jeszcze nie minęło 5 lat jak ten grób był zaniedbany. Przed wojną wpisywał się w tworzenie legendy Piłsudskiego. Odbywały się tu manifestacje patriotyczne z udziałem władz państwowych i syjonistów. A później chyba nie wiedziano co zrobić z grobem. Do momentu gdy ktoś przypomniał o dwusetnej rocznicy śmierci Berka. Z tej okazji pojawili się tu dyplomaci izraelscy, a wcześniej zdążono zrobić nowy płot i poczernić litery na kamieniach. Mam zdjęcia sprzed i po ale tutaj zdjęcie z 09.06.2013.

Zmiany w okolicy są jak dla mnie rewolucyjne. Wszędzie nowy asfalt. I jest droga asfaltowa od grobu Berka do Poizdowa. Z przyzwyczajenia pojechałem przez Białobrzegi dołem choć mogłem jechać prosto. Dalsza trasa to Przytoczno, Jeziorzany (pod nazwą Łysobyki były miastem założonym na wyspie na rzece Wieprz), Sobieszyn. Poniżej zdjęcie tamtejszego pałacu.

Dworkom w Ułężu i Sarnach darowałem i zdjęć i nie robiłem. Wciąż była nadzieja, że do Puław dojadę przed zmrokiem. W Gołębiu zrobiłem zdjęcie domku loretańskiego i schowałem aparat do sakwy zakładając, że już tego dnia nie będzie mi potrzebny.

Gdy już do domu miałem 8 km z bocznej drogi przede mną wyjechał cyklista w koszulce Puławskich Pielgrzymek Rowerowych. Dał się wyprzedzić i podczepił się. Poczułem się wykorzystywany. Ale w planie i tak miałem przejazd ścieżką rowerową przez las. Jemu to chyba nie pasowało i pojechał dalej drogą główną. Dotarłem jeszcze za dnia. Ale jednak o zmierzchu. Trzeba będzie jeszcze nad tym popracować. Nad prędkością jazdy.

Mapa z zaznaczoną trasą przejazdu

Entliczek pentliczek

Trwający już tak długo meteoterror nie nastraja mnie optymistycznie. Ale zawsze można udawać, że go nie ma. Zamiast robić szybkie wypady z nadzieją na szybki powrót gdyby pojawi się burza postanowiłem jednak wyskoczyć troszkę dalej. Opady są przelotne. Jest więc szansa, że nie mnie akurat deszcz przeleci. Tu nie ma zasad. Tu jest tylko nadzieja na to, że się uda.

Wracając z Rybnika chciałem odwiedzić cmentarz żydowski w Skarżysku-Kamiennej. Od dawna przymierzałem się do odwiedzenia kwatery z I wojny światowej w Końskich. Całkiem niedawno na mapach odnalazłem lokalizację cmentarza żydowskiego w Żarnowie. Dodatkowo jeszcze pomnik w Stąporkowie – w Wikipedii wyczytałem, że stoi tam jedyny w Polsce pomnik kaloryfera. To wyjazd na cały dzień. Mapy pogody codziennie pokazują opady po południu. Tego dnia większe miały być na wschodzie niż na zachodzie. Ruszam więc na zachód, tam gdzie będę miał większe szanse na pozostanie suchym. Najpierw do Skarżyska-Kamiennej.

Trasa biegła w stronę Iłży. Praktycznie tak jak podczas powrotu z Rybnika. Jedynie kierunek był przeciwny. Pod Kazanowem wjechałem w las rzucić okiem na pomnik ofiar terroru hitlerowskiego. Na pomniku umieszczono informację o połowie zamordowanych w jednej egzekucji. Czy dlatego, że druga połowa to Żydzi?

Za Kazanowem nie dałem się poprowadzić drogowskazowi. Nie zakręciłem do Iłży. Pojechałem nieco dalej i wjechałem w drogę której nie mam na swoich mapach (mapy sprzed paru lat). W ten sposób pierwszy raz dojechałem do Nadarczowa. Nadłożyłem może 2 km drogi ale to nie miało większego znaczenia. Do Iłży i tak miałem jeszcze około 20 km. Niebo było zakryte chmurami. Trawa była mokra. Kałuże na poboczach. Woda stojąca miejscami na polach. Mokry świat.

W Iłży. Piec garncarski. Wg opisu na tablicy informacyjnej. Jest to obudowa w której znajdują się dwa piece umieszczone piętrowo. Było ich podobno więcej.

Z Iłży dalej pojechać mogłem krajową dziewiątką (czego nie lubię) lub drogą nazwaną przez Google ul. Bodzentyńską. Google właściwie proponowały mi jeszcze inną drogę. Przez Seredzice do Trębowca. Ale to kilka kilometrów drogi gruntowej przez lasy. Wątpię bym akurat teraz przejechał nią bez problemów. Dlatego wolałem przejechać do Białki drogą, której jeszcze nigdy nie jechałem ale była cała pokryta asfaltem. To droga równoległa do dziewiątki o gorszej od niej nawierzchni, dłuższa ponieważ się wije i ma kilka zjazdów i podjazdów. A najważniejsze, że jest na niej znacznie mniejszy ruch. Spodobała mi się. Myślę, że częściej będę nią jeździł.

W miejscowości Mirzec zamiast jak zwykle skręcić w stronę Wąchocka, tym razem pojechałem prosto. Tej drogi też nie znałem ale miała mnie doprowadzić do Skarżyska. Początkowo był na niej mały ruch ale im bliżej Skarżyska tym samochodów było więcej. Spodziewałem się, że może być jeszcze gorzej więc nie uznałem tego za problem. Do cmentarza żydowskiego musiałem odbić z drogi głównej. Znajduje się on w pobliżu przystanku kolejowego Skarżysko Kościelne. Wiedząc z map z której strony mam podjechać najbliżej znalazłem się na tyłach kirkutu. A wejście jest od strony cmentarza katolickiego. Trawa wykoszona. Na macewach kamienie pozostawione przez odwiedzających. Zaskoczyła mnie grubość stel nagrobnych. Zwykle widuję niemal o połowę cieńsze.

Po zwiedzeniu kirkutu miałem przebić się przez Skarżysko-Kamienną w stronę Stąporkowa. Miałem z sobą wydrukowaną mapkę z zaznaczoną trasą przejazdu. Ale to nie uchroniło mnie przed zabłądzeniem. Na szczęście połapałem się w pomyłce kilkadziesiąt metrów za zakrętem, w który nie powinienem był wjechać. Choć są tu tabliczki z nazwami ulic to jednak nie wszystkich. Na wyczucie chyba bym nie przejechał przez to miasto. Po poprawce już byłem na drodze właściwej ale o tym przekonałem się dopiero po kolejnym zakręcie. A wcześniej zwróciłem uwagę na kobietę sunącą na rowerze po chodnikach. Była ubrana cała na niebiesko. Chustę miała tego samego koloru. Rower – stara damka. A ona w długiej sukience skakał dość szybko po krawężnikach. Dopiero gdy się z nią zrównałem odkryłem, że to zakonnica. Ostatnio w trasie widywałem zakonnice tylko w samochodach. Owszem, w Kazimierzu Dolnym dwa lata temu wczesną wiosną zakonnica zaczepiła mnie i pytała czy już się na rowerze daje jeździć ale została zbesztana przez drugą siostrę za samą chęć pedałowania. Wcale nie trzeba jeździć w obcisłym :)

Wyjechać z miasta musiałem fragmentem trasy szybkiego ruchu. Tak to wymyślono, że ścieżka rowerowa kończy się wcześniej niż ta trasa. Mam nadzieję, że policja nie ściga za to rowerzystów. Podobno nie ma innej możliwości. Pytałem. Już jadąc drogą krajową 42 zauważyłem znak wskazujący groby z II wojny światowej. Z ciekawości pojechałem tak jak prowadziły znaki. Dojechałem do mogiły 360 osób straconych za działalność w organizacji niepodległościowej. Jest to w miejscowości Bór, która znajduje się gdzieś za drzewami.

Kolejny drogowskaz o podobnej treści zobaczyłem ok. 1 km dalej. Wskazywał na asfaltowy podjazd. Tylko nie pasowała mi nazwa miejscowości. Na drogowskazie napisano Brzask, a tu była miejscowość Brześce. Przystanek kolejowy Brzask mijałem chwilę wcześniej ale nie widziałem nigdzie znaku wskazującego taką miejscowość. Na podjeździe wyprzedził mnie jakiś rowerzysta. Jego tempo mnie zdumiało ale zaraz zrozumiałem, że podjechał wspomagając się silnikiem elektrycznym w przedniej piaście. Pedałował i to mnie zmyliło. Teraz oglądając mapy widzę, że do Brzasku jedzie się przez Brześce. Ale wtedy, na miejscu tego nie wiedziałem i po podjechaniu na górę uznałem, że to chyba jakaś moja pomyłka. Zawróciłem. Gdyby na znaku była jeszcze podana odległość… Ale był tylko kierunek.

Tą samą drogą, którą jechałem przebiega fragment szlaku architektury drewnianej. Zaintrygowała mnie w Mroczkowie informacja o kaplicy św. Rocha. Święty pojawia się często w miejscach ogarniętych zarazą. Przy kaplicy jest tablica informacyjna i podana legenda wg której kaplicę wybudowano po ustaniu zarazy na miejscu pochówku jej ofiar. Widać, że kaplica była rozbudowywana.

Ta kaplica miała powstać w XVII w. W Odrowążu jest kościółek z wieku XIX. Architektonicznie nie ciekawy ale spodobało mi się stojące przy wejściu dzieło kamieniarza. A tak swoją drogą to drewniane kościoły miewają pięknie pomalowane wnętrza. Nie wiem jak jest w tych dwóch.

Kilka bocznych dróg prowadziło do Szydłowca lub Niekłania, który jest przy drodze do Szydłowca. Tamtędy miałem wracać ale jeszcze nie dojechałem do końca. Jednak już zrezygnowałem z jazdy do Żarnowa. Nie chciałem wracać w nocy. A za to miałem zamiar pojechać choć raz w przeciwną stronę, z Szydłowca do Końskich. Interesował mnie podjazd. Jak dotąd tylko raz jechałem tą drogą od Końskich. W nocy. Podobał mi się zjazd. Teraz chciałem przejechać tędy w dzień. Te dodatkowe 40 km mogły mi zabrać możliwość pierwszego dziennego zjazdu.

Dojechałem do Stąporkowa. Działała tu kiedyś odlewnia żeliwnych grzejników. Taki grzejnik właśnie ma tu swój pomnik.

Przeglądając wcześniej w Googlach mapy ze zdjęciami postanowiłem do Końskich ze Stąporkowa pojechać przez lasy bocznymi drogami. Nie dość, że dojechałbym od razu pod cmentarz to jeszcze ominąłbym nudną drogę główną. Na zdjęciach widziałem też krzyż który mnie zaintrygował. Był otoczony murkiem tak jak większa mogiła. Droga którą pojechałem jest oznakowana. Nie tylko drogowskazami ale też biegnie tędy kilka szlaków rowerowych. Od początku do końca jest to szlak niebieski. 11 kilometrów bardzo przyjemnej drogi. Często w cieniu drzew. A ja od Skarżyska-Kamiennej miałem mały kryzys. Nie szła mi ta jazda. Średnia prędkość gwałtownie malała. Do tego od Skarżyska wciąż gdzieś grzmiało. Burze w prognozach miały kręcić wiatrami i kręciły. W którą stronę bym nie jechał ciągle wiatr mi w tym przeszkadzał, choć nie zawsze wiał prosto w twarz i tylko z rzadka był silny. Ale podczas kryzysu nawet najsłabszy podmuch męczy.

Krzyż postawili leśnicy w 1849 roku. Nie ma chyba żadnego związku z mogiłami.

Miałem stąd chyba 4 km do cmentarza w Końskich. Dopiero na miejscu zobaczyłem, jak duży jest to cmentarz i zastanawiałem się jak odnajdę kwaterę z I wojny. Zdjęcie dzięki któremu dowiedziałem się o istnieniu tej kwatery było zrobione od dołu – krzyże były na górze. Wszedłem więc przez główną bramę i ruszyłem pod górę. Ale się rozglądałem i dlatego dostrzegłem żeliwne krzyże w oddali. Wcale nie były na szczycie. Gdy już do nich doszedłem zobaczyłem, że zdjęcie z Googli zrobiono z drogi przebiegającej obok cmentarza. Jest tu osobna furtka w murze. Ze złej strony do cmentarza podjechałem :) . Wg konserwatora zabytków spoczywa tu 236 żołnierzy.

Wygląda to tak jakby u stóp wzniesienia usypano kopiec będący mogiłą zbiorową. U jego stóp znalazłem groby dwóch lekarzy i dwóch pielęgniarek.

To dziwne. To musiał być jakiś wypadek. Może w szpital uderzył pocisk artyleryjski? Gazy bojowe wykluczam. To nie Bolimów. Podczas I wojny światowej jeszcze szanowano znak czerwonego krzyża, a lekarze i sanitariuszki nie walczyli z bronią w ręku. I chociaż widziałem cmentarze na których pochowano więcej ofiar I wojny światowej to ten zrobił na mnie wielkie wrażenie. Jednego jednak nie rozumiem. Dlaczego są tu tylko krzyże prawosławne?

Do Stąporkowa wracałem tą samą drogą. Właściwie w Końskich mnie nie było. Chciałem odwiedzić cmentarz i tylko do niego dojechałem. A on jest na skraju miasta przy drodze, którą przyjechałem i odjechałem. W Czarnej odbiłem w stronę drogi krajowej. Do Szydłowca miałem pojechać drogą oznakowaną jako szlak rowerowy niebieski. Nie wiem czy to ten sam szlak, który z Końskich biegnie do Stąporkowa. Ale tamten biegnie w kierunku centrum i tam dopiero dochodzi do drogi krajowej. Ja zaś miałem ruszyć do Niekłania drogą przy samym początku Stąporkowa. Gdy jechałem do Końskich słyszałem grzmoty burzy za sobą. Teraz wjechałem na asfalt mokry od deszczu, który całkiem nie dawno tutaj padał. W tym wypadku udało mi się rozminąć z deszczem.

Z Niekłania miałem trochę wyboistych podjazdów. Dobra nawierzchnia zaczyna się w okolicach Huty. Tu też zaczyna się zjazd. Zrobiłem zdjęcie na którym chyba widać Szydłowiec. Chyba. Może to Chlewiska?

Zmierzyłem długość zjazdu. Około 1 km. Wcale więc nie tak dużo. Nachylenie też chyba mniejsze niż w Bochotnicy gdzie dodatkowo mam gorszą nawierzchnię. Podjazd więc nie powinien być trudny. Nie wiem jednak kiedy się wybiorę by podjechać. Na razie rozglądałem się za chmurami burzowymi. Prognozy mówiły, że o 20 ma być koniec opadów. A ta godzina była coraz bliżej.

W Szydłowcu obowiązkowo wizyta pod ratuszem.

Zaopatrzyłem się w pobliżu w napoje i również obowiązkowo odwiedziłem kirkut. Spodobała mi się cienie rzucane przez ogrodzenie.

Choć nie miałem zamiaru wchodzić na teren tego cmentarza pojechałem wzdłuż ogrodzenia. Nie odnalazłem furtki, którą dawało się kiedyś wejść na jego teren. Od frontu też są zmiany. Tablice stojące kiedyś przed wejściem są teraz na terenie cmentarza. Zamknięte na kłódkę. Nie sprawdziłem czy klucze nadal są dostępne w szkole. Może i to się zmieniło?

Trochę się spieszyłem. Już nie było szans na to bym do Puław dojechał przed zmrokiem. Ale jeszcze liczyłem na to, że w Zwoleniu będę jechał w dzień.

Kościół w Jastrzębiu.

Za Wierzbicą burze miałem z prawej i lewej strony. Wydawało się, że przejadę między nimi. Chmury jednak zajęły cały wschód. Jechałem w stronę deszczu. W Skaryszewie udało mi się jeszcze w dziennym świetle zrobić zdjęcie tamtejszym "zabawkom odpustowym".

Drugie ramię tęczy stało mi na drodze. Zaczął padać deszcz. Ponieważ dzień wcześniej założyłem stare sakwy "zakupowe" (i już nie chciało mi się ich zmieniać), które są przemakalne wyciągnąłem pokrowiec przeciwdeszczowy i do sakw schowałem wszystko co mogło zamoknąć. Zastanawiałem się tylko czy zakładać pelerynę. Deszcz nie wyglądał na ulewę. Nie był też zimny. Jakieś dzieci ze śmiechem tańczyły w deszczu. W oddali – na wschodzie – widać było przejaśnienia. Postanowiłem się przez to szybko przebić. Po ok. 10 km już deszcz zaczął zanikać, a za mną słychać było grzmoty i widać rozbłyski wyładowań. Udało mi się znowu. Tym razem nawet buty nie przemokły. Choć to mogło się zmienić. W Odechowie przez jezdnię miejscami przepływały strumienie. To dlatego, że tam z jednej strony szosy jest wzniesienie. Spływała woda z podwórek. Spływała woda z pól. W Rawicy na drodze leżało wiele postrącanych z drzew gałęzi. Tu musiało być znacznie gorzej. Ale im bliżej Zwolenia tym więcej odcinków suchych. Niestety już w Tczowie jechałem w ciemnościach. Nie udało mi się wyrobić przed zachodem słońca. W Puławach podobno była też wielka ulewa z gradem. Ja tego nie widziałem. Wierzę na słowo.

Wyjazd rocznicowy

Czwarta rocznica powstania forum http://eksploratorzy.com.pl to mój trzeci wyjazd pod hałdę w Chwałowicach. Nie wiem czy to już tradycja ale nie mogłem nie być. Początkowo chciałem wziąć namiot i jechać spokojnie dwa dni w jedną stronę. Z map wychodziło mi jakieś 360 km w jedną stronę. Do przejechania na rowerze ale przy moim tempie z zarwaną nocą. Ostatecznie stanęło na jeździe w jedną stronę pociągiem do Gliwic i powrót na własnych dwóch kółkach. Jednak w ten sposób musiałem być jak Dr Jekyll i Mr Hyde – ciuchy rowerowe nie nadają się na ognisko na którym ja jeden byłbym taki "rowerowy". Jeszcze napoje na drogę. Kilka książek. I małe sakwy okazały się za małe. A szkoda, bo są poręczniejsze. Z dużymi zawsze trudniej mi się jeździło. Na pewno chodzi o wagę bagaży. Do dużych sakw w których mam więcej miejsca zawsze coś wrzuci się tylko dlatego, że jest na to miejsce. Wziąłem np pelerynę rowerową i ochraniacze na buty, a także drugie buty (bez bloków SPD). Butów używałem ale reszta? Trudno jest mi się przekonać do tego z czego korzystam bez zastanowienia gdy jadę do pracy. Może nie czuję się pewnie w tym stroju? A może po prostu nie chce mi się przebierać podczas jazdy? Nie ważne. Nad ograniczeniem się podczas pakowania jeszcze muszę popracować. Dzień przed wyjazdem popędziłem na dworzec PKP po bilet. Pani w kasie nie wierzyła, że "Łysica" jedzie 30 maja. Ja się dziwiłem, że nie ma tego pociągu 31 maja. A dobry jest. Chyba jedyny bezpośredni ode mnie który na Śląsku jest przed południem.

Prognozy pogody straszyły porannym deszczem. Faktycznie za Włoszczową zaczęło padać. Pociąg na trasie Chełm – Wrocław jest z tych wyjątkowych. Jest to odpowiednik dawnego pociągu pospiesznego i jednocześnie skład bardzo "osobowy". Czytałem kiedyś, że poseł, który wywalczył stworzenie tego połączenia teraz zabiega o zamianę składu na taki z normalnymi przedziałami. Póki co Przewozy Regionalne puszczają to co dały. Pociąg przewozi rowery, a to dla mnie było najważniejsze. Fakt, że nie w jakimś wagonie rowerowym tylko w przedziale na końcu składu ale to i tak lepiej niż w tych normalnych składach dalekobieżnych w których zwykle musiałem stać na końcu pociągu. Może mało jeżdżę koleją ale wagony do przewozu rowerów widziałem tylko na zdjęciach. I jeszcze musiałem z rowerem lecieć na drugi koniec pociągu w Kielcach. Tam skład zmienia kierunek jazdy więc pasażerowie muszą się przenosić. Co mnie trochę zdziwiło to uprzejmość. Uprzejmi byli ludzie proszący o to by mogli zapalić w przedziale gdy jechałem jeszcze sam w tym dużym przedziale. Uprzejmi byli kontrolerzy biletów, którzy pozamykali mi okna choć w pociągu włączone było ogrzewanie bez możliwości jego wyłączenia przez pasażerów. Za Kielcami uprzejma była pani kontrolerka pouczająca jadącego tym pociągiem chłopca ze szczenięciem na kolanach, że nie powinien przewozić psa bez klatki. Deszcz niemal tak samo uprzejmie lał się przez okna, których nie dawało się domknąć. Przez zaparowane szyby niewiele było widać. Strugi wody ciekły po podłodze przedziału. A ja i tak byłem zajęty czym innym. Na drogę wziąłem dwie książki. Pierwsza o Inkach w Polsce. Doczytywałem i właśnie wiozłem ją do właścicielki. Druga to "Zarys historii Żydów puławskich" Jarosława Batora. Kupiłem chyba jesienią. Czekała. Czekała na dobrą okazję. Taką jak ta podróż. Wiedziałem, że czymś mnie zirytuje i nie da zasnąć. Tak się stało. Już wcześniej słyszałem z ust osób które czytały tą książkę sformułowanie "ta nieszczęsna książka". Ano właśnie tak. Podobno po napisaniu przez autora była redagowana przez inne osoby i chyba coś niecoś od siebie te osoby dodały. I jeszcze jedna informacja o Bundzie w Puławach. W "Zarysie historii…" napisano powołując się na mnie, że Bund działał w Puławach. A mamy tylko poszlaki, nie mamy dowodów. Więcej tam jest odniesień do pracy, która nie pojawiła się w bibliografii na końcu "Zarysu historii…". To by potwierdzało pogłoski, że Jarosław Bator nie jest autorem całej książki. Jak pomyślę, że redaktorzy zgubili przetłumaczoną na angielski księgę pamiątkową Żydów puławskich to już mi tylko ręce opadają. Jest tam też informacja o dwóch synagogach drewnianych zanim powstała synagoga murowana. To już widziałem na Wirtualnym Sztetlu. Nie wiem skąd autorka tamtego tekstu miała takie informacje. Wg mnie drewniana była jedna i miała być zburzona po powstaniu murowanej. Gdyby nie konflikt dwóch grup chasydów puławskich to może byłaby tylko jedna? Może. Może wiedzielibyśmy więcej gdyby źródła nie ginęły.

Zirytowany wysiadłem z zaparowanego i zalanego pociągu o stację za wcześnie. Rower z sakwami nie jest lekki. Gdy zorientowałem się, że to pomyłka nie chciałem już wracać do pociągu. Już lepiej jechać w tym deszczu niż dalej się kisić w przedziale. Nie chciałem też ponownie dźwigać roweru. To byłby piąty raz tego dnia. Ale nie wiedziałem, że w Zabrzu muszę go wnieść na wiadukt nad peronami. Gdybym wiedział… Jeszcze w pociągu odkryłem, że urwany mam naciąg od zaczepu w jednej sakwie. Udało mi się to jakoś związać na sztywno i naciągnąć pasem. Sztywno i z lekkim luzem. Na nierównościach hałasowałem nieprzyjemnie. I nic na to nie mogłem poradzić.

A Zabrze choć słyszałem, że zakurzone i brudne wcale takim nie było. Przynajmniej podczas deszczu takim nie było. Pokręciłem się trochę po centrum zanim odnalazłem jakiś drogowskaz do Gliwic. Podczas jazdy deszcz przestał padać. A drogi niemal puste. Przed jedenastą a miasta jakby wymarłe. Jak na jazdę na rowerze warunki niemal idealne. Być może nie tylko ta "wczesna pora" ale i deszcz wpłynęły na to, że tak mało ludzi widziałem na drodze. Gdy deszcz przestał padać zaczęło przybywać samochodów. Ale przez Gliwice przejechałem jeszcze spokojnie. Tak samo cała droga do Rybnika – samochody były ale nie było im ze mną ciasno. Patrzyłem na to co obce przybyszowi z Lubelszczyzny. Na znaki zakazu wjazdu do lasu pod którymi napisano, że nie dotyczą pojazdów ALP i rowerzystów. Na znaki drogi dla pieszych z dopiskiem, że nie dotyczą rowerów. Na zatrzymujące się samochody gdy czekałem na przejściu dla pieszych. Na samochody, które omijały mnie w bezpiecznej odległości (nauka jazdy czekała na wolny drugi pas, bez tego jechała za mną). O podobnych cudach opowiadałem dwa lata temu w Piotrkowie Trybunalskim. Słuchacze mieli nadzieję, że to się po Polsce rozejdzie. Jestem pesymistą. Uważałem, że ze Śląska zawsze dobrze rozchodził się po Polsce tylko węgiel. I jak dotąd nie zauważyłem w swoich okolicach wyraźnej poprawy. Jak był dziki wschód tak jest nadal.

Następnego dnia chciałem sprawdzić jakie są możliwości dojechania do Tarnowskich Gór z ominięciem centrum Gliwic. Wcześniej już sobie taką drogę wyznaczyłem za pomocą map Google. Jest tam opcja podróży na rowerze. Na mapach naniesione są ścieżki rowerowe. Są takie nad Jeziorem Rybnickim ale Google nie chciało nimi mnie przeciągnąć. Trasa uparcie trzymała się asfaltu. Niedoróbka Google, czy działanie celowe? Faktem jest, że szutrowe ścieżki były po deszczach zalane. A w paru miejscach po rozkopaniu ich nawierzchnia była bardzo miękka. Ten dzień zaczął się deszczowo, a ja zacząłem od sprawdzenia dokąd prowadzi żółty szlak rowerowy w Jankowicach. Dojechałem do studzienki.

Od studzienki, zaraz po deszczu chyba najlepiej było po prostu wrócić do Jankowic. A ponieważ studzienka ma związek z kościołem w Jankowicach nie powinienem pominąć zdjęcia kościoła.

Od tego miejsca już rozpoczęło się właściwie przebijanie przez Rybnik. Nie mam w głowie planu miasta. Jechałem na wyczucie. A że Endomonto nagrywało ślad przejazdu mogłem zobaczyć później, że trochę to sobie skomplikowałem dodając 2 kilometry. Ale przejechałem do ulicy Rudzkiej. Tu już mogłem się kierować drogowskazami. Interesował mnie przejazd w kierunku Rud. Tak trochę po ścieżkach, trochę po asfalcie dojechałem do zapory przez którą biegną chyba dwa szlaki rowerowe. Rzut obiektywu na elektrownię i Rybnik.

Za zaporą znów skorzystałem ze szlaków choć nie wiedziałem dokąd mnie zaprowadzą. Tutaj też drogi były szutrowe. Na drzewach widziałem znaki ostrzegające przez końmi. Raz tylko sprawdziłem czy są tu głębokie kałuże. Kolejne wolałem już omijać. Dojechałem do muzeum z kolejką wąskotorową. Postanowiłem tu zajechać jeszcze raz gdy będę już jechał do Puław. Nie zatrzymałem się ponieważ nie wiedziałem jeszcze dokąd przez lasy dojechałem. A zaraz był kościół i koniec Rud.

To moje skrzywienie… Kościół nie zwrócił mojej uwagi ale nagrobki żołnierzy z I wojny światowej nie uszły mojej uwagi gdy przejeżdżałem. Było hamowanie i zdjęcia :)

Słońce już nieźle przypiekało. Na szczęście do Sośnicowic miałem trochę lasów. A jechało się lekko – wiatr pchał. Czas jaki dotąd upłynął już stawiał pod znakiem zapytania dojechanie do Tarnowskich Gór – chciałem wrócić przed piętnastą. A właśnie zaczynała mnie boleć głowa – migrena. Za Sośnicowicami znalazłem się na przedpolu Gliwic. Przywitali mnie trzej kolarze. Jeden już porasta roślinnością z powodu długiego przebywania w trasie.

Za pomnikiem z rowerzystami trochę pobłądziłem sugerując się ścieżką rowerową. Najwyraźniej nie po to tutaj ona powstała by omijać Gliwice. Dojechałem do Czechowic. Dalsza droga wydawała się prosta. Ból był już nieznośny, a powrót pod wiatr. Odpuściłem więc sobie ciąg dalszy trasy i zawróciłem. Tym razem jednak nie omijałem centrum Rud jadąc przez lasy. Pooglądałem sobie były klasztor cystersów. Jeszcze jest miejscami remontowany.

Są w Rudach jeszcze dwa co najmniej budynki zabytkowe. Szukając ich natrafiłem na coś bardziej mnie interesującego – pomnik poległych w I wojnie światowej mieszkańców tych okolic. I z dalszego szukania zrezygnowałem.

Trochę znów pojechałem ścieżkami rowerowymi. Kałuże już zdążyły przez te parę godzin trochę się zmniejszyć ale i tak nie wyglądało to dobrze.

W Rybniku pobłądziłem. Ale to nic nowego. Błądzenie tym razem miało jednak pewien cel. Chciałem odnaleźć jakiś sklep rowerowy. Pakując się do wyjazdu odkryłem, że nie posiadam już zapasowych dętek. Dwie najnowsze kupione jesienią zdążyłem już założyć na obręcze. A myślałem, że jeszcze sobie gdzieś leżą i czekają na nieszczęśliwe wypadki. Sklep znalazłem. Dętki, choć do nieco szerszych opon ale o odpowiedniej średnicy kół dostałem. Już mogłem spokojniej myśleć o planowanym powrocie do Puław. A na razie coraz bliżej było do imprezy forumowej.

Tradycyjnie w tradycyjnym miejscu. Chyba jestem konserwatystą. Dobrze się czuję na przełomie maja i czerwca pod hałdą w Chwałowicach. Przez rok ludzie się nie zmienili. Tylko tym razem było nas mniej. A i tak nie ze wszystkimi się pogadało. Deszcz odpuścił gdy już się zaczęło. I było siedzenie przy ognisku i gadanie, gadanie, gadanie…

W niedzielę, dnia następnego opuściłem gościnny dom Igiełek. Dziękuję za gościnę Kumari, Igiełce i Montenegro :) Wracać musiałem. Czwartego czerwca chciałem być w Puławach. A jazda miała mi zająć więcej niż jeden dzień. Zwłaszcza, że nie startowałem wcale o świcie. Bez wyspania się nawet bym nie próbował przejechać tej trasy. Z obciążeniem trudno jest się rozpędzić choć jak już się rozpędzi to i wyhamować trudno. W tym akurat pomagały podjazdy i delikatny wiatr.

Zacząłem tak jak podczas próby przejazdu z 31 maja. Może tylko mniej się kręciłem po Rybniku. Znów wjechałem na szlaki rowerowe nad jeziorem. Tym razem było dużo rowerzystów. W końcu to niedziela. Dzień wolny. Przed zaporą moje sakwy zainteresowały rowerzystę z Zabrza. I od sakw rozpoczęła się rozmowa. Zapomniałem o tym, że chciałem sfotografować znaki ostrzegające rowerzystów przez końmi. Zapomniałem o fotografowaniu muzeum kolejki w Rudach. I od Rud już jechałem dalej sam. Przez Sośnicowice. Przez Gliwice.

I chociaż miałem w planach przejazd przez Pyskowice wcale do nich nie dojechałem. Na mapach zobaczyłem, że mogę przejechać drogami o mniejszym natężeniu ruchu i może nawet nieco drogę skrócić. Może. Często te moje skróty wydłużają przejazd. Nawet nie wiem jak było tym razem. Jechałem przez Ziemięcice. Przez pomyłkę znalazłem się w pobliżu ruin starego kościoła. Lubię takie pomyłki.

Kamieniec i Zbrosławice wydawały się warte pozwiedzania ale trochę się spieszyłem. Z tego samego powodu bez zatrzymywania przejechałem przez Tarnowskie Góry. Przejeżdżałem obok tamtejszego zamku. Może jeszcze będę się w tych okolicach kręcić. Na razie miałem zaplanowany przejazd przez drogi, których zupełnie nie znałem. Nawet nie wiedziałem czy są przejezdne i oznakowane. Z Miastkówka Śląskiego do Bibieli przejazd wydawał się jeszcze prosty. I tak było. Nawierzchnia asfaltowa.

Wiele miejsc postoju.

Dopiero za Bibielą zaczęło to wyglądać trochę inaczej. Zanim wjechałem w drogi szutrowe zapytałem, czy uda mi się przejechać do Koziegłów. Ale pytany człowiek jeszcze tak jechać nie próbował. Jechał przez te lasy ale do innej miejscowości. Bliżej Woźników, które ja chciałem lasami ominąć. Pocieszałem się, że mam oznakowane szlaki rowerowe. I to dwa razem.

Czerwony z numerem 1 odbił w lewo po niecałych stu metrach. Niebieski z numerem 23 leciał przez około 3 km tak jak chciałem. Ale i on w końcu odszedł od drogi najczęściej używanej. I tak wpuściłem się w bagna.

Gdy dojechałem do drogowskazu wskazującego Woźniki wiedziałem, że mam jechać dalej prosto. Droga miała wiele odgałęzień, których ma mapie nie miałem. Trzymałem się więc własnego cienia, tzn starałem się by był cały czas przede mną. I jakoś się udało. Nie zawsze było łatwo.

Był też kawałek piaszczysty. Był kawałek zalany wodą z ogromną dziurą pod wodą. Ale nawet woda była przejrzysta i dziurę widziałem. To był odcinek którego obawiałem się najbardziej. 9 km drogi przez las. Nie wiem czy błądziłem. Może dałoby się krócej. Mi wystarczyło to, że dojechałem do Cynkowa. Dalej już miałem mieć asfalt i drogowskazy. Tak mi się przynajmniej wydawało. W Cynkowie kupiłem wodę by obmyć nogi z błota. I zaraz za zabudowaniami mijałem siedemnastowieczny kościół cmentarny.

Koziegłowy zaskoczyły mnie brukowanymi drogami. Nie miałem pewności jak zachowają się na nim moje opony. Ale na szczęście nie był mokry. Dlatego gdy pod Domem Kultury jeden z aniołów na szczudłach schylił się by przybić ze mną "piątkę" podjechałem bez hamowania i "przybiłem". Zapraszali do środka. Najwyraźniej była tam jakaś impreza. A ja w drodze. I nawet nie wiedziałem co też będzie się tam działo. Pisząc sprawdziłem na stronie gminy Koziegłowy. To był spektakl charytatywny "Zakochana syrenka" w którym aktorami byli politycy i przedsiębiorcy. Pomysł ciekawy. Ale chyba nie tego szukałem. Bardziej interesowały mnie znaki wskazujące pobliskie zamki. Zastanawiałem się czy będę je miał przy samej drodze, czy gdzieś dalej? W tym drugim wypadku ich oglądanie odpadało. Na pewno nie chciałem jechać do nich o zmroku, a ten się powoli i nieubłaganie zbliżał. Byłem też coraz bliżej Żarek. A tam czekały na mnie cmentarz żydowski i synagoga. Synagogę widać doskonale, a na cmentarz prowadzą przyjezdnych rozmieszczone przy wszystkich chyba głównych drogach Żarek drogowskazy.

Cmentarz zadbany. Podobno największy na Jurze. Synagoga też spora i zadbana.

Za Żarkami zacząłem się przygotowywać do nocy. Nasmarowałem łańcuch. Wyciągnąłem z sakw bluzę i kamizelkę odblaskową. Włączyłem światła. Z tym ostatnim był mały problem. Przednie, na dynamo nie chciało świecić. Było jeszcze bateryjne ale lampa na dynamo w porównaniu z nim to potęga. Trzeba było to jakoś naprawić. Tylko nie wiedziałem co. Jak już udało mi się ją odpalić zgasła po kilku kilometrach i już nic nie pomagało. W Koniecpolu, w świetle latarni mogłem się temu przyjrzeć lepiej. Rozebrałem wtyczkę. Oczyściłem nożem styki i… już było wszystko OK. Proste. Jak się jeździ to się brudzi. Nie tylko w miejscach widocznych.

W Koniecpolu pierwsze ostrzeżenie – znak informujący o remoncie drogi na długości 40 km. Fajnie. Myślałem, że będzie 40 km wybojów, dziur i ruch wahadłowy. Dziury były głównie w terenie zabudowanym. Wahadła chyba tylko dwa. A poza tym nowiutka nawierzchnia i bardzo mały ruch samochodów. Świerszcze grały, żaby kumkały. Tylko gwiazd na niebie mi brakowało i księżyca. No nie tylko. Brakowało też tablic z nazwami miejscowości. I tablic z podanymi odległościami. Tzn jedną taką widziałem jeszcze w Koniecpolu ale przy Kielcach albo nie było cyferek, albo nie były odblaskowe bo ich nie zauważyłem. A na mapach wcześniej nie sprawdzałem jakie odległości mam do przejechania w województwie świętokrzyskim. Trochę żałowałem, że w ciemnościach nie zobaczę pałacu w Koniecpolu, kirkutu we Włoszczowej. Ale planowałem przejazd przez Skarżysko-Kamienną i tam też miałem odwiedzić cmentarz żydowski. W Łopusznie mijałem kościół.

I zastanawiałem się. Do Skarżyska-Kamiennej planowałem jazdę przez Mniów. Do Mniowa jak i dalej miałem jechać drogami bocznymi. Wiły się na mapach i rozgałęziały. W nocy łatwo o pomyłkę. I nie wiadomo czy dojechałbym po wschodzie słońca czy wcześniej. W myśleniu nad dalszą trasą wcale nie pomagał deszcz, który właśnie zaczął padać. Założyłem, że to tylko przelotny opad i nie wyciągałem peleryny i ochraniaczy. Założyłem tylko pod kamizelkę lekką wiatrówkę. Ona też trochę przed deszczem chroniła. Zatrzymywałem się w wiatach przystankowych gdy deszcz się wzmagał. Drogowskaz do Mniowa minąłem. Nie chciałem ryzykować zabłądzenia w nocy. Gdybym tylko wiedział jak będzie dalej. Może jednak pojechałbym przez Mniów. Przecież to wszystko jedno czy zgubię się w lesie czy w mieście. A wszystko przez remonty dróg. Najpierw był objazd do Kielc. Z tego co napisano na tablicach wynikało, że mam nadłożyć ok. 7 km. To mało. Po wjechaniu do Kielc znaki objazdu stały się znacznie rzadsze. Kierowcom samochodów może to wystarcza. Za to częściej były wiaty przystankowe i mogłem się częściej chronić przed deszczem. Już się nie spieszyłem. Chciałem tylko przedostać się do drogi do Nowej Słupi. Ale remonty. Pobłądziłem. Na pewno ponad godzinę się kręciłem po Kielcach szukając właściwej drogi. Jak już był jakiś drogowskaz to zaraz był też objazd. Tylko laminowanej mapie to nie przeszkadzało. Mapie na której ani nie było zaznaczonych objazdów i zakazów wjazdu, ani nie było zaznaczone, że droga krajowa 74 z której chciałem pojechać do Nowej Słupi jest teraz S74 i rowerem po niej nie pojadę.

Świt zastał mnie podczas jazdy wzdłuż eski po ścieżce rowerowej. Już wiedziałem, że zabłądziłem mijając zjazd w kierunku Łodzi. To tam miałem pojechać i byłoby wszystko prostsze. Albo nie wszystko. Problem z S74 miałbym przecież dalej. Tylko byłoby jeszcze ciemno. Ale gdyby było ciemno to może nie zauważyłbym w Domaszewicach szlaku rowerowego który zaprowadził mnie na podmokłe łąki. Jak bym nim nie pojechał szybciej bym dotarł do Woli Kopcowej i nie zrobiłbym zdjęcia tamtejszej kaplicy.

O kaplicy wiadomo tylko, że stanęła w Woli Kopcowej w XIX wieku. Czy wcześniej stała gdzie indziej nie wiadomo na pewno. Mogła być wybudowana już w tym miejscu w XIX wieku.

Deszcz już nie padał. Nisko zawieszone chmury skrywały szczyty. Czasami z nich coś kapało. Ale to już nie był deszcz. Droga miała mnie zaprowadzić przez Świętą Katarzynę do Bodzentyna. Pomysł z przejazdem przez Ostrowiec Świętokrzyski i Sienno już był nieaktualny. Teraz miałem na trasie Starachowice i Iłżę. Miałem też problem. Od początku trasy lekko bolało mnie jedno ścięgno w lewej nodze. Teraz ten ból już był duży. Wzmagał się podczas podjazdów. Myślałem, że to jakieś skurcze i próbowałem to rozchodzić. Następnego dnia też bolało. Mocniej gdy dźwigałem zakupy w prawej ręce. Prawdopodobnie nadwyrężyłem ścięgno dźwigając rower z sakwami. Rozchodzenie nic nie dało. Tylko tyle, że podczas marszu mniej bolało.

W Bodzentynie zajechałem na rynek. W poprzednim roku był rozkopany i nie dawało się podejść do kolumny z pomnikiem świętego Floriana. Tu nic się nie zmieniło. Zmiany są widoczne tylko na drogach dojazdowych.

Z daleka Bodzentyn wcale nie był u stóp góry. Chmury ją obcięły.

W Rzepinie nie było lepiej.

Ale w Starachowicach już było lepiej. Zajechałem pod cmentarz żydowski. Nie miałem zamiaru wchodzić. Na pewno nie na mokro.

Do Iłży właściwie się dowlokłem. Po drodze trochę podniosłem siodełko. Jak już mnie bolało zauważyłem, że nie prostuję całkiem nogi pedałując. To dlatego, że w butach przesunąłem kilka dni wcześniej bloki. Nogę już prostowałem ale bolało nadal.

W Iłży wieża zamku skrywa się pod charakterystyczną parasolką.

Czytałem, że ostatnio modne jest fotografowanie jedzenia. Ja też jestem trendy. Zdjęcie drożdżówki, wykonane w Iłży.

Zaraz wyszło słońce i humor mi się znacznie poprawił. Noga boli ale tylko jedna i to nie cała i tylko gdy nią ruszam. Jest więc prawie dobra. Przemokłem ale szybko wyschłem. Jak się mało ma na sobie to nie ma co zamoknąć. Obcisłe schnie szybciej i nie koniecznie chodzi o styl.

Gdzieś za Kazanowem. Tradycyjny letni zestaw kwiatów polnych.

Nieco dalej. Było tak blisko. Nie po raz pierwszy. Raz sprawdziłem. Nic ciekawego. Zwykłe Szczęście.

Od Szczęścia do Dobrosławowa jechało się całkiem fajnie. Już wyschły nawet skarpety. Niepokoiła mnie tylko chmura na wschodzie. Wyglądała na burzową. Nie tylko skarpety zmokły zanim w Dobrosławowie dojechałem do wiaty przystankowej. Nie chowałbym się. Blisko już Puławy. Ale coś szczypało mnie w ręce. I nie był to kwaśny deszcz. Zdążyłem przed większą porcją gradu schować się pod dachem. Kilka minut i już tylko jezdnia była mokra. Puławy też były mokre. Wisła tak jak wiosną wypełniła całe koryto. A ja zdjąłem mokre ciuchy i wypiłem kawę. Dojechałem. Później niż planowałem. Ale dojechałem mimo bólu który wydawało się, że mi to uniemożliwi. Kolejne zwycięstwo. Zwycięstwo nad sobą.

S17 dla rowerów

Głównym celem tego wyskoku był przejazd po gotowym już chyba odcinku S17. Ta trasa odciąży drogi którymi czasami jeżdżę przez Garbów, Markuszów i Kurów. Rowery miały być wpuszczane od godziny 10. Deszcz planowano na godzinę 11 lub 12. Wypadało więc przejechać szybko i wracać. Czyli przed dziesiątą najlepiej było pojechać na drugi koniec drogi tak by po niej wracać w stronę Puław. Tak przy okazji chciałem sprawdzić jak działa aplikacja Endomondo. Od początku wiedziałem, że nie będę w niej wciskać pauzy – zapomniałbym ją ponownie uruchomić. Do tego nie wiedziałem czy telefon złapie sygnał GPS leżąc w torbie i czy się nie rozładuje mu bateria (ładowana w piątek rano). Zacząłem od… ścieżki rowerowej, którą obiecywałem sobie nie jeździć. I rzeczywiście nie pojechałem. Dojechałem blisko jej końca w Bochotnicy po asfalcie. Podobno już można przejechać przez Bystrą na drugi brzeg. Ale ta ścieżka nie wygląda na skończoną.

Mówiono mi o jakiejś kładce po której przejeżdża się na drugi brzeg. Wszedłem na wał by sprawdzić jak to wygląda. Jest to najwyraźniej jeszcze teren budowy. Nie pojechałem tam rowerem.

Zawróciłem do drogi asfaltowej. Po drodze pojedyncze maki. Ale już jest ich wiele. To chyba znak, że wiosna się kończy.

W Bochotnicy skierowałem się na podjazd w stronę Opola Lubelskiego. Około 700 m. Nachylenie 7 % czyli bez górskich rewelacji. Spokojnie wspinałem się pod górę by nie paść przed szczytem. Na drodze do Niezabitowa też było kilka podjazdów ale już krótszych, prawie bez znaczenia. Tylko patrząc na znaki informujące o wybojach zastanawiałem się czy nie byłoby taniej stawiać znaki informujące o braku wybojów. Pewnie nie. Bo gdy odbiłem do Obliźniaka już miałem równy asfalt. Podobnie z Obliźniaka do Kolonii Niezabitów. Do Obliźniaka odbiłem z przyczyny oczywistej – nigdy tam nie byłem. Za to słyszałem kiedyś opowieść klezmera, który grał tam na jakimś weselu w latach siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Mówił, że jest to zupełny koniec świata. Jak na koniec świata jest tam wręcz rewelacyjnie. Gdy dojechałem do drogi Poniatowa – Wąwolnica zwróciłem uwagę, że mam jakąś drogę na wprost. I znów: wjechałem bo nigdy tam nie byłem. Droga równa, wąska, kończy się na skrzyżowaniu z drogą gruntową. Ale tej gruntowej jest nagle może 40 m i znów asfalt do skrzyżowania z drogą Niezabitów – Bełżyce. To przy tej drodze, w Łubkach zauważyłem jesienią znak wskazujący zabytkowy dworek. Teraz tam pojechałem. I okazało się, że dworek widać z drogi tylko jego tył jakoś z dworkiem mi się nie kojarzył.

Front (szkoła, przedszkole):

Tył widoczny z drogi.

Kolejna miejscowość na trasie to Wojciechów. Tu jest już parokrotnie odwiedzana przeze mnie "wieża ariańska" z muzeum kowalstwa w którym jeszcze nie byłem (chyba). Z drogi którą jechałem tej wieży wiele nie widać.

A stałem robiąc to zdjęcie nieopodal figury przydrożnej która mnie intryguje. Brakuje na niej inskrypcji. Nie wiem więc kiedy została postawiona. Wydaje się jednak, że stoi na kopcu. Może tylko mi się zdaje. To chyba jakieś skrzywienie, że wszędzie doszukuję się cmentarzy. Ale będę musiał poszukać informacji bo ile razy tędy przejeżdżam tyle razy wraca pytanie: czy to nie jest cmentarz epidemiczny?

Jadąc z Wojciechowa w stronę Miłocina mijałem kilka patroli policji. Trzy samochody pojechały w tą stronę co i ja. Dwa w przeciwną. Nie wiem czy miało to związek z przejazdem do Nałęczowa większej grupy rowerzystów z Lublina. Mieli jechać. Mieli też przejechać siedemnastką ku której jechałem. Im bliżej Bogucina, tym więcej rowerów na drodze. Trochę się zaplątałem i musiałem przejechać przez Pociechę po uczęszczanej trasie 12/17 do Lublina. Ale nie daleko. W Bogucinie był wjazd dla rowerów na nową drogę. Wyczekiwaną od lat obwodnicę Garbowa, Markuszowa i Kurowa. Wjazd tylko dla rowerów :) . Ta cisza… To jej ostatnie dni w tym miejscu. Ekrany niewiele pomogą.

Budowniczy obiecywali piękne widoki. I one są gdy nie ma ekranów.

Wiedziałem, że w stronę przeciwną jechać będzie zorganizowana grupa rowerzystów z Puław. Mają na fejsie swój fanpage. Grunt, że wiedziałem i wypatrywałem znanych mi ze zdjęć twarzy. Zobaczyłem. Zrobiłem zdjęcie i podjechałem się przedstawić. W końcu to, że ich "lubię" na fejsie nic nie znaczy.

Może tłumów na trasie nie było. Ale i tak od pozdrawiania jadących można było się zmęczyć :) Nie wszyscy odpowiadali. Młodzi szosowcy tradycyjnie nie, również nastolatki "pci menskiej" w strojach cywilnych. I jeszcze kilku nie pasujących do tych kategorii. Jechało się bajecznie. Przynajmniej w tą stronę w którą jechać chciałem. Tylko na jednym łagodnym podjeździe zwolniłem do 28 km/h. A tak 31 – 37 km/h. Wiatr pchał. Jadący w przeciwną stronę mieli więcej czasu na oglądanie drogi i okolic. Ostatnie kilometry siedemnastki były przegadane. Dogonił mnie wyprzedzony wcześniej rowerzysta w kurtce z napisem MTB Mazovia i pogadaliśmy o szlakach w Górkach Parchackich. Mówił o jakimś planowanym rajdzie ale chyba nie chodziło o ten który już zaraz ma się zacząć lub już trwa. Jak myślę chodziło o jakąś grupę rowerzystów z Lublina. Polecałem mu szlak zielony ale zapomniałem dodać, że to szlak pieszy. Może się domyśli? On parę razy łączy się ze szlakami rowerowymi ale w innych chyba kolorach. Sam nie wiem. Nie planuję tras po szlakach. Czasami tylko zwracam uwagę na to, że te szlaki są akurat na mojej trasie.

Na zdjęciu powyżej jest przedostatni wiadukt. Jeszcze parę kilometrów i koniec gładkiego asfaltu bez samochodów. Mogliby więcej robić takich ścieżek rowerowych. Po uczęszczanej siedemnastce przejechałem ok. 100 m i odbiłem do lasu. Tam po 700 m drogi szutrowej też jest asfalt. I zielony szlak rowerowy. Wystarczyło te 100 m w towarzystwie samochodów bym nie zastanawiał się nawet nad przejazdem i przejściem przez błoto do drogi która wydała mi się równie dobra jak przejechane 27 km nowiutkiego asfaltu.

Wkrótce znów byłem na siedemnastce ale na krótko i na odcinku z poboczem. A później Borysów, Bałtów i jazda przez lasy. Niewiele tego. Trochę ponad 3 km. Może szlakiem rowerowym więcej ale wiele osób jeździ przez las skrótem. No i są te fajne rowerowe ścieżki obok dróg gruntowych w których rowery się zakopują.

Zapowiadany na okolice południa deszcz najwyraźniej się opóźniał. I całe szczęście. Z przeciwdeszczowych ciuchów miałem z sobą tylko kamizelkę nieprzemakalną jedynie od przodu. Już pod ciemnymi chmurami przejechałem obok Zakładów Azotowych i tradycyjnie jak w dni robocze ścieżką rowerową do miasta. Zaraz zaczęło grzmieć i może po pół godzinie spadł deszcz. Zdążyłem. Wielu rowerzystów dziś nie miało tyle szczęścia.

Co do Endomondo – telefon rozładował się dopiero w domu. Trasa złapana raczej poprawnie. Tylko ta średnia… Postoje też w nią weszły. Licznik roweru pokazuje, że rower poruszał się przez 4 godziny i 38 minut. Na dłuższe wyjazdy toto się nie nadaje. Telefon przyda się np do telefonowania – to funkcja na której najbardziej mi w nim zależy.