Wszystkie drogi prowadzą do Stąporkowa

Plan miałem ambitny. Chciałem objechać Kielce. Chcieć a móc to jednak zupełnie co innego. Wloką się za mną konsekwencje wywrotki sprzed ponad dwóch tygodni. Tylko jak się wygodnie rozsiądę zapominam o tym i stąd plany wychodzą nierealne.

Ruszyć chciałem przed piąta rano. Poczekałem jednak aż znikną mgły za oknem. A chociaż za oknem zniknęły to jeszcze wiele ich było na drogach. Choćby na moście nad Wisłą.

A ponad mgłami świeciło słońce. To trochę mnie nawet niepokoiło. Prognozy mówiły o zachmurzeniu i możliwych opadach deszczu. A na wypadek braku chmur zwykle zakładam bluzę z długim rękawem – i tak już jestem przez słońce wypalony, a moja skóra chyba tego nie lubi. Im dalej na zachód odjeżdżałem od Puław tym więcej chmur miałem nad głową. Jeszcze w Wierzbicy gdzie chciałem rzucić okiem na stare cmentarze było chmur mało. Ale później… niebo było już szczelnie przysłonięte. A te cmentarze… Jeden to podobno cmentarz epidemiczny. O drugim jeszcze nic nie wiem. Oba są typu wczesnowiosennego. W okresie wegetacji wchodząc na ich teren mijałbym się z celem. W dżungli ciężko jest cokolwiek odnaleźć. A i z dojściem jest problem.

O cmentarzu epidemicznym w Wierzbicy wspomniała kiedyś szkieletek na forum eksploratorów. I tak mi się od czasu do czasu przypominało. Szczególnie gdy przejeżdżałem przez Wierzbicę – czyli parokrotnie w tym roku. Tak przy okazji to właśnie sobie uświadomiłem, że nie słyszałem o cmentarzu żydowskim w Wierzbicy. Trzeba będzie poszukać. Może i taki tu był. Polska zrobiła się po II wojnie światowej tak monokulturalna, że aż trudno uwierzyć, że było tu wcześniej zupełnie inaczej. Inność była na każdym rogu. A teraz wystarczy, że coś lekko odstaje i już wybucha nienawiść i pojawia się agresja. Wszystko ma być wszędzie takie samo. Nuda.

Z Wierzbicy pojechałem do Szydłowca. Ale nie zdecydowałem się na podjazd do Huty i jazdę przez Końskie. Chciałem spróbować czegoś innego i w tym celu musiałem pojechać do Chlewisk. Gdy już byłem na rondzie w Szydłowcu z którego miałem zjechać na właściwą drogę mocno się zdziwiłem widząc samochód sygnalizujący skręcanie na rondzie i nie sygnalizujący zjeżdżania. Stara szkoła. Bardzo stara. Najświeżsi kierowcy sygnalizują i jazdę po rondzie i zjeżdżanie. To ułatwia przechodzenie pieszym przez przejścia jak i rowerzystom przejazd gdy muszą poruszać się po ścieżkach rowerowych. A tu takie zaskoczenie. Do tego kierowca tego samochodu stanął zaraz za rondem i pytał mnie czy to droga do Przysuchy. A były drogowskazy. Nie. Nie czuję się bezpiecznie na drodze. Nawet gdy tacy kierowcy jeżdżą nowymi i sprawnymi samochodami. Dobrze, że pojechał przede mną. Nie widział drogowskazów to mógłby nie dostrzec rowerzysty.

W Chlewiskach miałem zamiar choć raz rzucić okiem na tamtejszy pałac. Jest w nim hotel więc zwiedzanie wnętrz odpada. Ale gdy zobaczyłem tablice informacyjną przeszło mi.

5 zł za wejście na teren parku. Ja rozumiem, że właściciel chce zarobić. Ale nie na mnie. Jeszcze nie uprawiam komercyjnej turystyki. A i pałace tak średnio mnie interesują – tym łatwiej mi zrezygnować ze zwiedzania. Ale pierwsza myśl była taka: jak chcecie żebym zapłacił to pałac nie będzie istniał na mojej stronie internetowej. No i nie będzie istniał. Tak jak wiele innych pozamykanych i niedostępnych. Dobrze, że jeszcze przyroda nie została sprywatyzowana.

Kwiatka sfotografowałem pod cmentarzem na którym spoczywają mieszkańcy wsi Skłoby. 246 mężczyzn w wieku 16-60 lat. Wieś spalono. Było to 11 IV 1940 r. Okoliczności tego zdarzenia jeszcze nie znam. Tylko Hubal chodzi mi po głowie – to on tak wkurzył Niemców?

Ten cmentarz był dla mnie punktem orientacyjnym. Przed nim znajduje się droga którą miałem zjechać z drogi głównej. Od tego momentu zaczęło się poznawanie nowych miejsc. Może nie są jakoś szczególnie ciekawe historycznie ale zmasowana obecność drzew i spokój to jest to czego potrzebowałem. Jechałem do Ruskiego Brodu. Tam znów miałem wjechać na drogę znaną. Było dziwnie. Jakiś wiekowy rowerzysta zapytał mnie czy jest ktoś w sklepie. A ja nawet sklepu nie widziałem. Musiał nie mieć szyldu. A przecież wszędzie teraz są obwieszone reklamami, widoczne z daleka. Tutaj zaś są jak tajemnica poliszynela – miejscowi wiedzą. I chociaż widziałem wiele domków letniskowych to raczej nie nastawiono się tu na obecność turystów. Są jeszcze takie miejsca. I to nie tylko na dalekim wschodzie Polski. Tu było blisko jej centrum.

W Ruskim Brodzie pomknąłem w stronę Końskich ale tylko do zjazdu do Gowarczowa. Ten odcinek poznałem całkiem niedawno. Spotkałem tylko jednego rowerzystę na szosówce. Kilka samochodów. Chociaż to droga wojewódzka to jednak było spokojnie. Można było się wsłuchać w las i szum opon. Na bocznej drodze do Gowarczowa było trochę gorzej – wertepy. Ale ruch jeszcze mniejszy. Od poprzedniego mojego przejazdu zalepiono dziury. Zatrzymałem się na chwilę na leśnym parkingu.

Na końcu lasu zauważyłem, że leśnicy mają tu przedszkole dla zwierzaków. Poprzednio tylko przemknąłem – było z góry. Teraz podjeżdżając zerknąłem przez płot. Tutejsze sarny zachowują się tak samo jak dzikie. Jadący rower ich nie rusza. Ale jak stanie to jest powód by zacząć uciekać. No i uciekły mi spod płotu gdy się zatrzymałem.

Z Gowarczowa przez Petrykozy do Białaczowa. W Gowarczowie znów rozglądałem się za cmentarzem żydowskim ale nie wziąłem z sobą wydruków przedwojennych map i nie miałem podstaw by jakąś część łąki określić jako cmentarz.

Zaintrygowała mnie jednak kapliczka z 1942 roku. Przy niej jest zagrodzony (sznurkiem chyba) teren. Być może gruntowa droga przy której kapliczka stoi biegła przy cmentarzu żydowskim. Teraz jednak nie tylko jest ona mokra ale też rozjeżdżona przez ciągniki. Może kiedyś jeszcze się tu pojawię i dowiem się więcej. Na razie miałem inne plany i ruszyłem w dalszą drogę. Właśnie w drodze zauważyłem, że mijany poprzednio dwór w Giełzowie, który wydawał mi się mało "dworski" jednak na dwór wygląda. Tylko ogrodzenie jest bardziej majestatyczne niż sam dwór. Zdjęć nie robiłem. Szkoda czasu. Za to nie było mi go szkoda dla motylków.

Przejeżdżając przez Białaczów zauważyłem budynek który wyglądał mi na ratusz. Data umieszczona na ścianach i na szczycie budynku jest z końca wieku XVIII. Budynek stoi w centrum rynku. Mieści się w nim m.in. biblioteka. Dopiero będę musiał poszukać informacji o Białaczowie. Za pierwszym razem "rzucałem okiem" na niedostępny pałac, o którym nadal nic nie wiem.

Właśnie przy pałacu zaczyna się droga do Ossy, którą podczas planowania przejazdu polecały mi rowerowe mapy Google. Droga z tych miłych. Mały ruch. Lasy. Widząc kartki w koszulkach przyczepione do drzew z napisem "Pomnik Kowalów" i strzałką pojechałem we wskazanym kierunku leśną drogą gruntową. Nie do końca może była gruntowa. Około 100 lub 200 metrów od wjazdu pojawił się stary bruk. Ale po 900 metrach znów znalazłem kolejną kartkę już bez strzałek. Może oznaczała, że należy jechać dalej? Nie wiem. Nie sprawdziłem. Pomnika nie było widać, a ja już miałem opóźnienie w przejeździe sięgające dwóch godzin. I nie wiedziałem jak będzie wyglądać dalsza droga do Żarnowa – na mapach jej nie miałem.

Ossa to osada przy samym wale zbiornika retencyjnego. Po drugiej stronie zbiornika biegnie droga wojewódzka z Opoczna do Żarnowa. Jeździłem nią dwukrotnie. Po tej stronie byłem pierwszy raz. I wpakowałem się w piaszczystą drogę gruntową. Miejscami grzązłem w piachu i musiałem schodzić z roweru. Tak przez może 300 – 400 m. Później – gdy już skończyły się domy – droga była w lepszym stanie. I zaraz się skończyła. Zaczął się asfalt w Nadole. I to równiutki asfalt. Przy drodze trochę kapliczek z początku XX wieku. Że jadę dobrą droga przekonałem się widząc drogowskazy wskazujące Dom Pomocy Społecznej w Niemojowicach. Takie same widziałem wcześniej w okolicach Żarnowa. Przyzwyczaiłem się, że DPS-y często są w dworkach. Myślałem, że i tutaj jest podobnie ale jednak nie. Tu jest ogrodzony wysokim płotem nowoczesny budynek pośród pól. Miejsce ładne ale to ogrodzenie trochę mnie zaniepokoiło. Na tej drodze też spotkałem kogoś na szosówce. Równe drogi przyciągają cienkie koła. Ja już wiem, że to nie dla mnie rowery. Jeżdżą szybko i lekko jakbym chciał ale trudno jest na nich spontanicznie zapuszczać się w drogi leśne czy dziurawe. A i większość ich kierowców skupiona jest bardziej na tym co robi niż na tym co mija. Trochę do tego zmusza pozycja aerodynamicznie spychająca wzrok na przednie koło.

Do Żarnowa dojechałem do strony Końskich. To mnie trochę zdziwiło. Ale najważniejsze, że dojechałem. Plan miałem prosty: jadę do lasu w którym był cmentarz żydowski, wchodzę głęboko między drzewa i szukam jakichkolwiek śladów. Macew, o których pisał Burchard już nawet nie spodziewałem się tam znaleźć. Po ponad 30 latach mogły "zniknąć". To co znalazłem to niemal kompletny obrys cmentarza w lesie. Zachowały się resztki kamiennego muru. Są nawet widoczne z drogi biegnącej skrajem lasu ale nie zwróciłem na to uwagi ani podczas poprzedniej wizyty ani teraz gdy przejeżdżałem obok nich ponownie. Burchard napisał, że na części cmentarza powstało boisko. To boisko to teraz polanka w lesie. Ale faktycznie część ogrodzenia w okolicach tej polany jest zniszczona. Na zdjęciu kawałek ogrodzenia przy samym dawnym boisku. Teren wewnątrz ogrodzenia nosi ślady wielokrotnego dawnego rozkopywania. Poza tym jest miejscami gęsto zarośnięty. Zwykły las tylko z resztkami muru.

Dalej miałem pojechać do Przedborza i jeszcze dalej ale… Bardzo mi dokuczał ból barku. Wzmagał się na nierównościach. Tak samo ból żeber. Nie wiedziałem w jakim stanie będzie dalsza droga. Droga powrotna (od Chęcin do Puław) na pewno nie było równa. Zwątpiłem w to, że dam radę. Zaplanowany na południe następnego dnia powrót też wydawał się zbyt odległy. Odłożyłem plan więc do szuflady planów niezrealizowanych i rozpocząłem powrót. Przez Końskie. Ale miałem zamiar ominąć Stąporków. Wg map mogłem w Koziej Woli pojechać w górę i zjechać do Niekłania skąd już drogę do Szydłowca dobrze znałem. Pojechałem więc przez Kozią Wolę. W drodze do Smarkowa przeleciał mnie deszcz. Przelotny rzecz jasna. Miejscami z deszczu wjeżdżałem na suchy asfalt. Słońce cały czas świeciło. W Smarkowie tak miałem, że przemoczony wjechałem do wsi w której nie spadła chyba ani jedna kropla deszczu ale po 300 m już były świeże kałuże i jeszcze kropiło. Przy tych leśnych drogach jest wiele pomników. Najwięcej chyba upamiętniających miejsca straceń z czasów niemieckiej okupacji podczas II wojny światowej. Ale też inne. Za Smarkowem pomnik pomordowanych mieszkańców wsi i partyzantów (z oddziału "Ponurego") poległych w 1943 roku w walce z pacyfikującą wieś żandarmerią. Nazwiska partyzantów z pomnika chyba widziałem wcześniej na cmentarzu w Końskich.

Obok pomnika w trawie czaił się robal. Nie chciał pozować. Wciąż chował się za źdźbłami trawy. Wstydliwy jakiś.

A komary żarły jak wściekłe. Znów miałem krew na nogach. Teraz to nawet i na twarzy ale to zobaczyłem dopiero w domu.

Za Smarkowem jest rozjazd. Logiczne wydało mi się, że powinienem pojechać w prawo – byłem przecież ponad Niekłaniem. Ta moja "logika" odbiega chyba nieco od logiki map. Rozpoczęły się przyjemne zjazdy. Mijałem pomnik w Wielkiej Wsi. Pomnik pomordowanych podczas wojny mieszkańców. I to mi nawet pasowało do map, bo miałem jechać przez Wielką Wieś. Tylko ona była za lasem, a ja miałem przez nią przejeżdżać.

Przyjemnie rozpędzony na zjazdach i rozleniwiony nie pedałowaniem byłem zaskoczony widząc tablicę z napisem "Stąporków". To było to miejsce które tak pracowicie starałem się ominąć. Dopiero teraz dokładniej przyjrzałem się mapom szukając miejsca w którym popełniłem błąd. To był rozjazd w Smarkowie. Trzeba było pojechać w lewo. Trzeba było… Nie zresetuję już tych zjazdów. Pozostało mi tylko znów powoli podjeżdżać do Niekłania tylko tym razem drogą znaną mi już dość dobrze.

Na końcu Niekłania stała grupa terrorystów przygotowana do blokowania drobi. Blokada miała być rozciągnięta przed samochodami z nowożeńcami. Taka tradycja. Bez okupu nie przejadą. Ale trochę im brakowało fantazji. 4 lata temu widziałem pod Pakosławiem lepiej przygotowanych. Mieli niebieski samochód z naklejonym białym pasem. Czapki milicyjne, takie jeszcze chyba z PRL i suszarki (kable im zwisały). Robili to samo ale przynajmniej z fantazją. W ogóle ta blokada w Niekłaniu przypomniała mi, że w Pakosławiu byłym ostatni (i pierwszy) raz 4 lata temu. Ponowne odwiedziny to chyba dobry pomysł na powrót do Puław. Nie będę snuł się kilometrami po trasie, którą jechałem kilkanaście godzin wcześniej tylko w przeciwną stronę.

W Szydłowcu chciałem ominąć centrum. I nie wyszło.

Ale dalej pojechałem czarnym szlakiem rowerowym. Nie mam go na mapie okolic Radomia. Niby mapa z 2012 roku, a nie ma na niej wielu zmian, które zaszły w terenie w ostatnich latach. To że ten czarny szlak towarzyszył mi do Iłży to zupełny przypadek. Przecież nie wiedziałem dokąd prowadzi. A w Szydłowcu uznałem, że może poprowadzi mnie na stację kolejową – biegł we właściwym kierunku.Tak samo w tym kierunku jechał ktoś w dresie na dziwnym rowerze. Koła od "szosy" reszta z crossa. Idea aerodynamicznego roweru i aerodynamicznej pozycji rowerzysty legła w gruzach. Ślepa uliczka ewolucji, która doprowadziła do wynalezienia roweru poziomego. A właśnie zdaniem kustosza muzeum dziwnych rowerów w Gołębiu osiągnięcia rowerów poziomych to "oszustwo" wykorzystujące wiedzę o aerodynamice i ergonomii. Od lat zastanawiam się na "poziomką" ale nie wiem czy czułbym się na niej bezpiecznie – siedzi się przecież niżej i mniej się widzi.

Odszedłem od tematu. A tematem jest teraz jazda do Pakosławia. Dokładnie to chodzi o to, że w Pakosławiu w 1915 roku rozpoczął się szlak bojowy Legionu Puławskiego – polskiej formacji wojskowej walczącej po stronie Rosji carskiej. Pomnik stał 4 lata temu w sąsiedztwie drzew przy drodze gruntowej. Dojechałem do niego od strony Szydłowca. Na mapie okolic Radomia droga nadal jest gruntowa. Ale tylko na mapie. Pomnik jest za tymi drzewami…

… a droga już nie jest gruntowa. Automat w aparacie rozjaśnił mi zmierzch.

Nie tylko utwardzono drogę ale też wycięto kilka drzew. Szkoda. A już się zaczynała noc. Zachód słońca nad Pakosławiem.

Gdzieś w tych okolicach padła mi bateria w telefonie i endomondo zakończyło zapis trasy. A do Puław miałem jeszcze parę kilometrów. Widać, że zaczęły się wakacje. Młodzież na ulicach i pod sklepami. Często podpita. Drą się na rowerzystę. Zaczepiają. Krzyczą też z samochodów przez otwarte okna. To nie jest przyjemne. Jakoś te dwa miesiące trzeba będzie się z nimi przemęczyć. Czasami zdumiewała mnie moc oparów alkoholu unoszącego się z ich wydechów. Ale to dopiero początek. Ubędzie im kasy i trochę się uspokoją z piciem. Ale na pewno nie wszyscy. Też taki kiedyś byłem. Ale wiem, że nie wszystkim to przechodzi z wiekiem.

Do Puław pojechałem drogą, którą dawno nie jeździłem. Tzn pojechałem z Kazanowa do Zwolenia i dalej drogą krajową. Mijało mnie wiele TIR-ów. Wiele z nich przewoziło i roztaczało za sobą zapach truskawek. Pod koniec trasy pokazał się fragment księżyca. Był czerwony. Lato. Ale upał mnie tego dnia i nocą ominął. To dobrze. Tak lepiej się jeździ. Tylko wciąż na polach i na polnych drogach stoi woda. Może warto powrócić do pomysłu uprawy w Polsce ryżu? W puławskim IUNG-u już kiedyś próbowano.

Klasyczna zabawa w dwa mosty

Niedziela. W poniedziałek do pracy po długim urlopie. Nie mogłem sobie pozwolić na długi wyjazd. Zwłaszcza, że rano była zapowiadana w prognozach burza. Później też miało padać ale mniej. A przy temperaturach powyżej 20 stopni to właściwie bez znaczenia. Tyle tylko, że gdy będzie padać nie porobi się zdjęć. Chciałem pojechać i wrócić do dwudziestej. Wydawało się to całkiem realne. Zaraz po starcie, jeszcze przed Kazimierzem Dolnym zaczęło padać. I to trochę więcej niż symbolicznie. Okazało się, że jest to jednak problem. Wcześniejsze burze wypłukały wiele dróg gruntowych w Kazimierzu. Na jezdni była gruba warstwa lessów. Miejscami rozjeżdżona przez samochody na wodnistą papkę. Chyba liczyłem na to, że się nie ubłocę podczas tego wyjazdu. A ubłociłem się już na początku. Udało mi się w wyższych partiach terenu opłukać łańcuch z tej brei ale siebie i reszty roweru już nie. Mogłem kupić po drodze wodę i się opłukać (i rower też) ale chmury wciąż straszyły nowymi opadami nawet gdy już padać przestało. A przestało gdy już byłem za Wilkowem. Od tego momentu przestałem tylko jechać ale też trochę więcej się rozglądać. Bo same kałuże to mało ciekawe jakoś. Nawet gdy jest w nich trochę nieba.

Najpierw pojechałem rzucić okiem na przeprawę promową w Kamieniu. Właściwie to Kępa Gostecka. Myślałem, że to w tym miejscu budowany jest nowy most na Wiśle. Błąd. Przeprawa działa sobie jak działała i nie ma tu żadnych prac budowlanych. Są za to łąki :)

Są też kałuże i widziałem też jedną zdziczałą wiśnię. A na niej już sporo dojrzałych owoców. Kwaśne.

W sadach są większe i pewnie słodsze. Może jutro się kupi – naszła mnie straszna ochota na wiśnie, a truskawki już się przejadły.

Sprzęt budowlany mijałem w samym Kamieniu. To tam będzie most i dojazd do niego. A z Kamienia jest rzut beretem do Piotrawina z zabytkowym kościołem.

W Piotrawinie najbardziej lubię zatrzymywać się w punkcie widokowym nad kamieniołomami. Widać stąd którędy będę wracać.

Tak przy okazji było tu trochę kwiatów i owadów. Komarów mało. Te najczęściej czatowały na skraju lasów.

Dalsza trasa prowadziła przez Józefów nad Wisłą i dalej w stronę Annopola ale nie do samego Annopola. Ten ominąłem jadąc przez Kopiec. Z tym Kopcem miałem kiedyś problem. W Annopolu, od strony Kopca jest kopiec. Duży ziemny kopiec porośnięty drzewami i kiedyś ogrodzony. Za duży na mogiłę. Mało naturalny. Przypadkiem zapytałem kiedyś o to znajomego, który kiedyś pracował w puławskim IUNG-u. To podobno naukowcy z tego instytutu ten kopiec wymyślili. Chyba w latach siedemdziesiątych usypano kopiec ze śmieci z gminnego wysypiska, przysypano ziemią i nasadzono drzewa. Miejscowość Kopiec w pobliżu to tylko zbieg okoliczności.

Na moście na Wiśle jest ruch wahadłowy – remont. W niedzielę remontu nie ma ale wahadło chodzi. Pojechałem chodnikiem by nie stać czekając na zielone. Na środku mostu chwilę pogadałem z ludźmi z Krakowa lub okolic. Jeszcze nie widzieli tak szerokiej Wisły. Pytali czy czysta, czy można się kąpać. Może tam gdzie jest węższa to można się kąpać. Wiem, że ludzie się kąpią ale sam odradzam. Ta rzeka nie jest czysta. Przynajmniej tu i dalej w stronę Bałtyku. Po krótkiej pogawędce każdy ruszył w swoją stronę. Dla mnie zaczynał się powrót. Najpierw miałem przejechać pod Skarpą Biedrzychowską. Lubię tędy jeździć. Mały ruch samochodów i "piękne okoliczności przyrody".

Na końcu skarpy jest miejscowość Nowe. Z niej przedostać się miałem do Słupi Nadbrzeżnej. Ale uznałem, że nie dam rady podjechać. Gdy już stanąłem stwierdziłem, że lepiej bym zrobił jednak jadąc ale chyba już było za późno. Powietrze wypełniało bzyczenie krwiopijców. A moje ręce i nogi zaraz pokryły się ich krwią.

Po dojechaniu do Słupi Nadbrzeżnej miałem do wyboru dwie drogi. Obie się łączyły parę kilometrów dalej. Ciekawsza jest prowadząca nad brzeg Wisły. Chyba chciałem rzucić okiem na kościół obawiałem się tylko tego, w jakim stanie jest tamtejsza droga gruntowa. Po deszczu mogło być nieciekawie. Mimo tego pojechałem ostrym pokręconym zjazdem po bruku. A na samym dole zamiast drogi gruntowej miałem drogę asfaltową. Chyba dawno mnie tu nie było. Przy kościele się nie zatrzymałem. Pod nim trwał właśnie festyn. Orkiestra zapowiadała walczyka, a ja bez zatrzymania przejechałem dalej. Pewnie nie było warto zjeżdżać tu i zaraz znowu podjeżdżać. Ale przynajmniej wiem już, że jest tu asfalt. Nie ciągnie się daleko. Do cmentarza na szczycie skarpy. Kończy się zaraz za figurą z 1900 roku.

Przejazd przez Leopoldów też się zmienił. Kiedyś droga tu była wysypana czarnym żużlem. Koszmarnie to wyglądało w suchy dzień po przejeździe samochodu. Czarne chmury pyłu. Na szczęście zwykle kierowcy zwalniali widząc, że ktoś idzie lub jedzie na rowerze. Teraz jest wysypany piach z jakimiś kamieniami. Prawie 3 km. Dziur w kałużami niewiele. Dało się po tym jechać w miarę szybko. Zaraz przed Julianowem zaczynał się asfalt i dochodziła ominięta przeze mnie droga z Tadeuszowa. Za Julianowem pojechałem skrótem przez pola i lasy do Tarłowa. nawierzchnia taka sama jak w Leopoldowie.

Pojawiło się już słońce i świeciło mi do końca trasy.

Ponieważ nie lubię w dzień jeździć drogami głównymi w Tarłowie odbiłem w stronę Wisły. Przejechałem dokładając pewnie parę kilometrów przez kilka różnych Ciszyc i w Woli Pawłowskiej przez rzekę Kamienną wpadającą w pobliżu do Wisły. Już się spieszyłem. Żeby być na dwudziesta w Puławach musiałem w Solcu nad Wisłą być przed osiemnastą. To mi się nie udało. Osiemnastą miałem w Raju.

W Solcu byłem kilka minut później. A most z Kamienia chyba będzie dochodził do Kolonii Raj. Nie sprawdzałem do której z dróg wojewódzkich które tam kończą się na Wiśle. Godzina dziewiętnasta zastała mnie w Lucimi. Zanim tam dojechałem zatrzymałem się na moment na moście nad Zwolenką.

Do Janowca dojechałem zmęczony na tyle, że uznałem wyższość podchodzenia pod górę nad podjeżdżaniem. Do podchodzenia wybrałem drogę którą i tak bym nie próbował podjeżdżać – jest krótsza.

Po drodze mogłem opędzając się od chmar krwiopijców zrobić szybkie zdjęcie zamku.

Teraz znów miałem do wyboru dwie drogi, które parę kilometrów dalej się łączą. Krótszą z wieloma dziurami, samochodami i podjazdami oraz dłuższą na której tego wszystkiego było mniej. Wybrałem dłuższą. Bo jak się człowiek spieszy to nie może pójść na łatwiznę. Pojechałem więc przez Wojszyn i Nasiłów. Przynajmniej było przyjemnie. Pięć po dwudziestej byłem w Górze Puławskiej. Na swoim osiedlu piętnaście minut później. 20 minut opóźnienia to niezły wynik. Zwykle liczę je w godzinach, a nie w minutach. Ale to dotyczy dłuższych tras z rozrysowanymi miejscami do odwiedzenia lub odnalezienia. Takie trasy będą teraz tylko w weekendy. I zniknę z "topu" na bikestats. Już nie będę miał tyle czasu na jeżdżenie. W sumie jednak choć ten urlop zupełnie nie spełnił moich oczekiwań był całkiem przyjemny. Z wyjątkiem wypadku i jego skutków. Ale to było w tygodniu ostatnim i jakoś mimo tego też pojeździłem.

Po bólu (prawie)

Po ostatniej wywrotce próbowałem trzykrotnie jeździć. Dopiero za trzecim razem ból nie kazał mi zejść z roweru. Przekonałem się do żelu Diclac. Nie jest tak skuteczny jak zastrzyki z tramalu ale działa i jest bez recepty. To istotne, bo gdy ból był najsilniejszy próbowałem dostać się do lekarz i w najbliższej przychodni do której z trudem doczłapałem nie mogli mnie przyjąć "z braku numerków" – cokolwiek to znaczy. Najważniejsze, że w czwartek udało się wreszcie pojechać. Na wertepach bolało. Roweru nie podniosę. Ból się wzmaga gdy mam zadyszkę więc nie mogę szaleć na podjazdach ani jechać szybciej niż w tempie rekreacyjnym. Te ograniczenia wpłynęły na moją decyzję by nie pchać się z rowerem na kolejne forumowe spotkanie. Ale jeździć się chciało. Po tylu dniach niemal bez ruchu pragnąłem tego jak kania dżdżu.

Założenia były takie, że trasa nie może być daleka i ma przebiegać po w miarę równych drogach. To drugie nie do końca się udało. I jeszcze cel. Bo przecież najbardziej lubię jeździć do celu. Cel to cmentarz wojenny w Izdebnie. Wybieram się do niego od paru miesięcy i zawsze jest nie po drodze. No to teraz specjalnie tylko tam. Po rozrysowaniu trasy na mapie wyszło mi ok. 103 km w jedną stronę. Wiedziałem, że wracając wybiorę inną drogę – nie lubię wracać tą samą. Tego jednak nie planowałem. Coś się wymyśli podczas jazdy.

Start przed szóstą rano. Nowa komórka z nową baterią mają pokazać jak długo pociągną z endomondo. Ja mam sprawdzić, czy dam radę – mogę nie dać. Na dworze przed piątą była temperatura pokojowa. Do jedenastej była już dwupokojowa. Zacząłem od jazdy ścieżką rowerową do Bochotnicy. Po piątej droga asfaltowa do Bochotnicy jest już pełna samochodów, a ja nie miałem ochoty na słuchanie ich silników. Śpiew ptaków był znacznie bardziej kuszący.

Droga z Bochotnicy do Nałęczowa była zaskakująco pusta. Kilka samochodów, może kilkanaście. By nie wspinać się pod Armatnią Górę wjechałem w boczne drogi tak by skrócić sobie przejazd do Nowego Gaju i dalej do Wojciechowa. To nie był wybór najlepszy. Na tym skrócie w Nałęczowie nawierzchnie jest z trelinki i płyt betonowych – trzęsło. Za Nałęczowem droga do Nowego Gaju już jest tak zmasakrowana, że trzeba uważać nie tylko na dziury ale i na jadące z naprzeciwka samochody. Tu wszyscy skupieni są na omijaniu dziur i mogą nie dostrzec rowerzysty, a może i innego samochodu. W ubiegłym roku w Nowym Gaju rozpoczęto remont drogi. Nie wiem na czym on polegał bo nie ma nowego asfaltu. Tylko kawałek betonowy wydaje się równiejszy.

Z Bełżyc nie kierowałem się jak zwykle w stronę Bychawy. Miałem zamiar sprawdzić jak da się przejechać właśnie z ominięciem Bychawy. W Babinie mijałem jakiś pałacyk w ogrodzonym siatką parku (trzeba będzie sprawdzić). W Strzeszkowicach Dużych zostałem zaskoczony znakiem. Cmentarz wojenny. Nie miałem go w planach tego wyjazdu.

Przecież jak mam pokazany kierunek i jestem tu i teraz to nie zignoruję. Wjechałem w drogę szukając cmentarza przy torach (napisano, że przy torach). A to znaczy, że jadąc w stronę Niedrzwicy Dużej patrzyłem w prawo. To był błąd ale o tym dowiedziałem się później. Najpierw drogą, później ścieżką i nawet po nasypie na starym wiadukcie dojechałem w pobliże Niedrzwicy…

…a cmentarza nie widać. Zapytałem młodą kobietę spacerującą z dzieckiem ale znała tylko cmentarz w Niedrzwicy. Nic dziwnego. Tam miała znacznie bliżej. Zawróciłem. Dojeżdżając już ponownie do znaku wskazującego cmentarz zapytałem starszego mężczyznę na rowerze. Nic o cmentarzu nie wiedział. Może 20 metrów dalej go zobaczyłem. Od znaku do cmentarza nie ma chyba nawet 100 m. Jest jednak po drugiej stronie drogi niż tory i przysłonięty drzewami.

Jadąc dalej zahaczyłem o Lublin. Ale to taka jego część, że tylko urzędnicy wiedzą, że to miasto. Powstają nowe ścieżki rowerowe. Chyba cały Zalew Zemborzycki będzie można objechać bez wjeżdżania na jezdnię.

W Żabiej Woli nadal na rozjeździe ręcznie sterują ruchem.

Ponieważ jechałem teraz na południe miałem z wiatrem. Już wiatr mnie nie owiewał. Pot zalewał oczy. Szukałem sklepu by kupić wodę i wylać ją na siebie. Tylko nie gazowaną. Gazowana w zetknięciu z potem się pieni i po niej na słońcu skóra łatwo się czerwieni i szczypie – nawet gdy była wcześniej brązowa (szczególnie na twarzy). Szukałem sklepu po swojej stronie drogi. Po drugiej mijałem ich kilka. Dlaczego zawsze po tej drugiej stronie jest lepsza nawierzchnia i więcej sklepów? Po mojej łatwiej było kupić dom i wytapicerować autobus niż dostać wodę. Wiedziałem, że będę miał sklep po tej stronie co trzeba w Piotrkowie. Ale liczyłem na to, że znajdę jakiś wcześniej. W Piotrkowie planowałem zjazd z drogi do Przemyśla na mniej ruchliwą biegnącą do Krzczonowa przez Chmiel, a tam sklepów nie ma.

Już z butelką wody na bagażniku ruszyłem znów na wschód. Przede mną było pewne intrygujące mnie od dawna miejsce. W Piotrkowie jest kilka cmentarzy z I wojny światowej. W Chmielu jest mogiła z 1914 roku. W Krzczonowie cmentarz wojenny. A przede mną była stalowa wieża (ta z lewej strony)…

…ogrodzona płotem jednoznacznie mi się kojarzącym z cmentarzem.

Może tylko wpasowała się w ten cmentarny klimat?

W Chmielu znów jazda na południe. I lasy. W cieniu temperatura schodziła do 30 stopni. Chłodek. Na postoju część wody przelałem do bidonu rozcieńczając jakiś napój owocowy, a resztę wody wylałem na siebie. Mokre ubranie przyjemnie zaczęło mnie chłodzić. Na krótko. I tak zaraz wyschnie. Ale chociaż przez chwilę było przyjemnie. Może do cmentarza wojennego pod Krzczonowem. Tą drogę przejechałem po raz pierwszy. Kolejną drogą nieznaną była droga przez Walentynów. Już na początku były dwie informacje: do Pustelnika 6 km i dziury w jezdni na długości 6 km. Faktycznie do Chodyłówki dziury trzymały się jezdni. Nie wiem jak dalej, w Chodyłówce odbiłem w stronę Bazaru.

To takie deprymujące. Zjazd za zjazdem, niby fajnie ale wiadomo, że potem będzie podjazd. Lecąc miałbym bliżej. Kto mi da skrzydła? W Częstoborowicach rozpoczął się podjazd. Najostrzej na początku. Później "jak cię mogę" ale traktor jadący za mną wciąż był coraz bliżej mojego roweru. Dopiero gdy nachylenie stało się nieistotne zacząłem się od niego oddalać. Nie lubię gdy mi coś hałasuje. A wiedziałem, że jeśli dam się wyprzedzić to zaraz ja będę wyprzedzał. Tak do Izdebna. A po drodze chmielniki i pola. Chmiel już ładnie wyrósł.

Zaraz było Izdebno. Tu musiałem odnaleźć właściwą drogę do lasu. Lasu z Izdebna nie widać. Jest do niego ponad kilometr i trzeba wjechać na wzniesienie. Wybrałem drogę najbardziej wyjeżdżoną. Na innych była trawa. A ta droga miała mnie poprowadzić prosto na cmentarz. I poprowadziła. Spodziewałem się jednak, że będzie on wyglądać nieco inaczej. Były przygotowania do jego uporządkowania, a ja myślałem, że to zrobiono. Na miejscu zobaczyłem dlaczego nie jest to wcale takie proste.

Na terenie cmentarza (wlazłem tam przez krzaki) są wyraźne, wysokie mogiły. Nie ma krzyży. Rozmiary mogił wyraźnie mówią, że są to mogiły zbiorowe. Na mogiłach rosną już duże drzewa. W kilku lisy wykopały sobie jamy (jednego lisa spłoszyłem swoim najściem). Oczyszczenie cmentarza tak, by upodobnił się do cmentarza zamiast do lasu wymagałoby użycia sprzętu mechanicznego i zgody na wycięcie części drzew. Teraz jest tylko tabliczka na skraju lasu z której odpadła już część liter. Zadanie trudne do przeprowadzenia. Wymagałoby zaangażowania kilku instytucji i wielu ludzi.

Cmentarz był celem tego wyjazdu. Teraz rozpoczynał się powrót. Licznik pokazywał, że błądząc dołożyłem sobie około 20 km. Całkiem niezły wynik jak na jazdę z włączonym błądnikiem :) Nie chciałem wracać przez Bychawę. Za to miałem ochotę objechać Lublin. Do wyboru miałem jazdę przez Piaski lub przez Fajsławice i Trawniki. Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie. A to znaczyło, że mam ruszyć drogą widoczną na zdjęciu powyżej. Poniżej zbliżenie na chaszcze odcinające cmentarz od drogi. Trzmiel chcąc zachować anonimowość skrył głowę za słupkiem. Lasy są monitorowane to i zwierzęta się do tego dostosowują.

W Fajsławicach uzupełniłem zapasy płynów. W Trawnikach ponownie podjechałem pod mural, który zaraz po powstaniu został pomazany swastykami i szubienicami. Teraz już jest chyba zabezpieczony tak by łatwiej ten antysemityzm i nazizm usuwać.

Jest jeszcze jeden mural historyczny w Trawnikach. O nim nie mówiono. Nie powstał w ramach projektów europejskich. I nie jest niszczony. A i historia mniej znana.

Pojechałem dalej przez Biskupice w kierunku Łęcznej. Nie miałem zamiaru do Łęcznej zajeżdżać. Musiałbym dwukrotnie przejeżdżać przez Wieprz by dostać się do Kijan. W drodze jednak pojawiły się nowe problemy. Nie wiem czy to z gorąca czy dlatego, że tak mało się ostatnio ruszałem ale zaczęły mnie łapać kurcze w łydce. Wcale nie było to miłe. Trochę pomagało rozchodzenie (albo nie pedałowanie). Postoje robiłem mniej więcej co 10 km ale i tak mnie łapały. Piłem już na potęgę. Mimo starań jednak się odwodniłem. Na szczęście nie na tyle by opadać z sił. W Kijanach wszedłem na chwilę w cień drzew pod pałacem. Czegoś w pałacu mi brakowało. Kto go wcześniej widział, ten będzie wiedział co zniknęło. Mam nadzieję, że to nie kradzież tylko zabezpieczenie przed kradzieżą.

Miałem nadzieję na trochę cienia w drodze do Niemiec. Ale słońce już świeciło od zachodu i cienia nie było. Może nie był to wielki problem. Prognozy wskazywały na możliwe opadu pod wieczór. I jeszcze zanim dojechałem do Krasienina niebo się zachmurzyło. Nie wiem dlaczego nie wpadłem na to, że to może być burza. Jeszcze jadąc przez Grabów i Markuszów dawną drogą krajową miałem przyjemny cień i niezrozumiały tłok na jezdni. W Kurowie okazało się, że niemal wszystkie samochody jadą do Puław. Odcinek w stronę Żyrzyna był niemal pusty. Tylko gdy już na niego wjechałem zerwał się silny przeciwny wiatr. Teraz zaczęło się ciężko jechać. Na południu, kilka kilometrów ode mnie tłukły pioruny. W Chrząchowie – przez który jechałem do Końskowoli – dwukrotnie popadał deszcz i zaraz przestawał. Błyskawice tłukły już i na wprost przede mną. Wiatr był przyjemnie chłodny i męczący ale dawało się jednak jechać. Gdy wjeżdżałem do Końskowoli zaczął padać deszcz. Podjechałem do sklepu i pod drzewem przepakowywałem się tak by ocalić to co nie powinno zmoknąć. Licząc na to, że zaraz się ten deszcz jednak skończy jeszcze zrobiłem piwne zakupy i ruszyłem dalej. 6 km mogę pomoknąć. Po całodniowym upale ten deszcz był nawet przyjemny. Mokłem krócej. Przestało padać gdy już wjechałem do Puław. Jednak to co było zanim dojechałem do wiaduktu to był potężny prysznic. Jechałem poboczem z zapalonymi światłami. Mijające mnie samochody też miały zapalone światła, a mimo tego były prawie niewidoczne. Aż dziwne, że to były jednak pojedyncze krople. Blisko im było do formy wodospadu. Deszcz nie był zimny. A ten rozgrzany na jezdni moczył mi na ciepło buty i nogi. Szczęśliwie większość samochodów jechała powoli i żaden nie jechał poboczem. Mogłem przeczekać w Końskowoli. Ale nie wiedziałem jak długo przyjdzie czekać. No i to było w sumie przyjemne. Obawiałem się tylko samochodów i czy deszcze nie zmieni się w grad – nie miałem się gdzie schronić.

Zlecenie

Na ostatnie dni urlopu chciałem wyskoczyć pod namiot na Roztocze. Zapomniałem zupełnie, że umówiłem się ze znajomymi na sobotnie łażenie gdzieś w okolicach Puław. Jak już sobie przypomniałem do zagospodarowania został mi tylko piątek. Chyba siłą rozpędu zacząłem planować do objechania miejsca, do których łatwiej i szybciej dojechałbym obozując w Zwierzyńcu. Czułem, że to za daleko ale w głowie tylko jakaś antykoncepcja, bo urlop się kończy i trzeba się spieszyć. Przypadek pomógł stworzyć plany realniejsze. Podczas czwartkowej rozmowy z koleżanką o problemach z lokalizacją cmentarzy żydowskich padła nazwa: Tyszowce. To bliżej niż Lubaczów o którym myślałem wcześniej. I coś do odnalezienia, a nie podane na tacy. Konkretnie chodziło o nowy cmentarz żydowski. Stary jest na mapach. Jedyne informacje to: na ulicy 3-go maja poza terenem zabudowanym. Oglądając katastry na geoportalu wypatrzyłem tam jedną działkę o dość dziwnym wyglądzie. Nie była zwykłym prostokątem. Wyglądało to tak jakby do oddalonego o kilkadziesiąt metrów od ulicy prostokątnego placu prowadziła wydzielona droga. Ale to było widać tylko w katastrach i nie było informacji o tym co na działce się znajduje. Nie było to też tak całkiem poza terenem zabudowanym – obok stoi dom i to po stronie przeciwnej niż centrum Tyszowców. To trzeba było sprawdzić naocznie. By się wyrobić w ciągu jednego dnia pojechać miałem do Chełma pociągiem. Akurat w dni robocze jest taki pociąg zaraz po czwartej rano z Puław. Nie daleko od drogi Chełm – Hrubieszów też miałem kilka miejsc do odwiedzenia i odnalezienia. Dodałem jeszcze kilka w pobliżu i znalazłem też coś na drogę powrotną. Wracać miałem przez Zamość. Chyba w zeszłym roku do niego nie zaglądałem. Chyba.

W piątek pociągiem do Chełma wracała jakaś wycieczka szkolna. Wsiedli pewnie w Dęblinie. Prawie cały koniec pociągu spał (poza opiekunami). Z rowerem więc przez całą drogę stałem. To mi nie przeszkadzało ale to ciągłe przesuwanie się bo raz otwierają się drzwi z jednej strony, raz z drugiej i jeszcze ludzie przechodzą między przedziałami. Ale przecież nie liczyłem na to, że jazda pociągiem będzie mnie cieszyć. Wystarczy, że na wielu stacjach nie ma jak z rowerem przedostać się na perony. Ten problem akurat na tej trasie nie istnieje. I to powinno mi wystarczyć. Wyjazd z Chełma w kierunku Hrubieszowa też nie jest trudny, chyba że ja prowadzę. Zrobiłem po mieście niezłą pętlę zanim wjechałem na właściwą drogę. A Chełm mi się kojarzy nie tylko z cmentarzami i knajpą w synagodze. Przed wojną o Żydach chełmskich opowiadano wiele dowcipów w których przedstawiano ich jako największych w Polsce głupców – to jedno skojarzenie. Drugie to fantazja niektórych mieszkańców Chełma. Ostatnio jeden z mieszkańców Chełma wyjechał na starym rometowskim Jubilacie do Gdańska. Gdy to piszę właśnie wraca. Akcja jest opisana na Facebooku i społeczność internetowa pomaga jak może. A poszło o zakład…

Trochę żałuję, że nie zobaczyłem jak teraz wygląda rynek w Chełmie. Ale może od zeszłego roku już się nie zmienił? W ostatnich latach przeszedł transformację i jest teraz miejscem w którym przyjemnie można spędzić czas. Ja spędzam przyjemnie czas trochę inaczej. Jadąc i szukając. Jechałem pod wiatr, a słońce już przygrzewało. Do pierwszego celu podróży miałem około 30 km. Temperatura już przekraczała 25 stopni. Prognozy mówiły o jeszcze wyższych temperaturach i zmianie kierunku wiatru i jego siły – powrót do Puław miałem mieć trudniejszy. Ten pierwszy cel to mogiła i pomnik w Buśnie. Jest przy samej drodze Chełm – Hrubieszów. Pędząc można go nie zauważyć. A ja nie dość, że jechałem tylko około 25 km/h to jeszcze wiedziałem gdzie on jest – robiłem mu już zdjęcia ale pod słońce i to chciałem poprawić. Pochowano tu ludzi gnanych w grudniu 1939 roku z Chełma do Hrubieszowa. To była bardzo mroźna zima i nie wszystkim wiek i zdrowie pozwalały maszerować tak daleko. Takich mogił pewnie jest więcej przy drodze. Ta jedna została upamiętniona.

Kilka kilometrów od tego miejsca znajduje się jeszcze jedna mogiła. W Strzelcach. Kilka lat młodsza. W zeszłym roku jej szukałem ale bez powodzenia. Teraz się uparłem. O niej napisano, że znajduje się obok dworu w Strzelcach i z tym miałem problem – w Strzelcach nie było wg starych map dworu. Był za to folwark. Gdy już odnalazłem folwark (szukając skupiska starych drzew) nadal nie wiedziałem gdzie szukać mogiły. Zapytałem. Moja informatorka stwierdziła, że sam nie trafię i zaprowadziła mnie w pobliże mogiły. Do samej mogiły nie chciałem nawet by szła. Trawa i pokrzywy były tak mokre, że momentalnie miałem przemoczone buty. Mogiła jest na skraju parku. Widziałem tam drogę ale nie dla mojego roweru. Tak jak doszedłem też nie mógłbym rowerem dojechać. Szedłem skrajem parku po niekoszonej, mokrej trawie. Nawet nie było tu ścieżki.

Obydwa pomniki wystawiła Fundacja "Pamięć, która trwa". A mnie coś mieszkające w tej mokrej trawie użarło w nogę. Nie zwróciłbym pewnie uwagi ale było to tuż przy bucie i spuchło. Sprawdziłem tylko czy nie ma śladów zębów. Po godzinie opuchlizna zeszła, a ból zniknął. Nie mam pojęcia co to było ale najprawdopodobniej jakiś mokry owad.

Kolejnym celem mojej trasy były Wojsławice. Byłem tam już parokrotnie. Parokrotnie też jechałem z Buśna do Wojsławic. Więc choć droga nie była prosta to była mi znana. Temperatury już dochodziły do 30 stopni i trochę się martwiłem jak sobie poradzę z podjazdami. W upały ciężko mi jest wykrzesać z siebie potrzebną na podjazdy energię. A i przy powolnej jeździe pot zalewa oczy. Udało się jednak i dojechałem. Na rynku w Wojsławicach rok temu widziałem, że coś się buduje. Teraz już widać, że to ratusz. Ale do końca budowy jeszcze trochę czasu. Nie wiem czy to rekonstrukcja dawnego ratusza, czy zupełnie nowy projekt. Domyślam się, że część urzędów przeniesie się do ratusza z budynku synagogi.

Chociaż w Wojsławicach byłem parokrotnie, nigdy nie starczyło mi czasu na odnalezienie cmentarzy żydowskich. Teraz szukałem jednego z nich, nowego. Na starym nie ma żadnych nagrobków i podobno stoi stodoła (chyba widziałem to miejsce po drodze). Nowy cmentarz wg opisów jest ogrodzony siatką i znajduje się na wzgórzu. Na jego terenie miały zachować się 3 fragmenty nagrobków. Miejsce znalazłem.

Z tą siatką to nie do końca jest prawda. Od przebiegającej dołem drogi gruntowej rzeczywiście jest takie właśnie ogrodzenie. Ale tylko z tej strony. Boki ogrodzone są starym drutem kolczastym i nie do końca. A po przeciwnej stronie cmentarza ogrodzenia nie ma wcale. Fragmentów macew nie odnalazłem. W tej zieleni trudno jest cokolwiek znaleźć. Za to rzucają się w oczy poziomki…

i kwiaty.

To rzucało mi się w oczy, a na mnie rzuciły się komary. Dużo komarów. Znów miałem ich krew na rękach i nogach. Na szczęście miały opory przed lataniem w pełnym słońcu. Cmentarz jest bardzo zarośnięty, i tam mają wiele cienia. Po wyjściu z cmentarza na słońce jeszcze zrobiłem zdjęcie owadom w jakimś kwiatku.

Zadzwoniłem do pracy w sprawie przedłużenia urlopu i choć się tego nie spodziewałem udało się. Jeszcze tydzień na włóczenie się.

Przede mną był chyba najgorszy odcinek drogi do przejechania. Z Wojsławic do Grabowca. Teren pofałdowany, a droga potwornie podziurawiona. No i te temperatury. Już powyżej trzydziestu stopni. Pamiętałem, że gdzieś po drodze jest drewniany kościółek. Raz już kiedyś tędy jechałem. Wtedy nie zrobiłem zdjęcia ponieważ trwała msza i było przy kościele dużo ludzi. Ale nie pamiętałem nazwy miejscowości. Teraz zapamiętałem – Tuczępy.

Kościół ten budowano w latach 1939 – 1942. Nie jest więc stary.

W Grabowcu był cmentarz żydowski. Podobno nie ma na jego terenie żadnych nagrobków, są za to gdzieś w osadzie wykonane z nich schody. Po obejrzeniu zdjęć zamieszczonych w Wirtualnym Sztetlu doszedłem do wniosku, że informacja o tych schodach jest już nieaktualna (jest zdjęcie z kilkoma macewami ustawionymi pod jakąś ścianą). Nie po raz pierwszy zastanawiałem się, czy warto pchać się do wąwozu by zobaczyć drzewa – bo przecież nic więcej tam nie zobaczę. Po ostatnich deszczach to nawet mógłbym z sobą zabrać wiele błota. Zrezygnowałem. Tak samo zrezygnowałem po raz kolejny z wejścia na górę na której stał kiedyś zamek (w Bronisławce pod Grabowcem). Zostawiam to sobie na "kiedy indziej".

Parokrotnie po drodze mijałem pola pokryte makami. Raz się przy takim zatrzymałem. Nie było najładniejszym z tych mijanych. Ale tamte były przy zjazdach ;) Gorąco było tak, że rower miejscami grzązł w asfalcie.

Jechałem do Werbkowic. Po drodze – w Bereściu – widziałem ludzi pielęgnujących tamtejszy cmentarz wojenny. Gdy kiedyś robiłem mu zdjęcia porośnięty był wysokimi trawami. W Werbkowicach nigdy nie byłem. Jadąc z Hrubieszowa do Zamościa omijałem drogę krajową choć jest najkrótsza. Zamiast niej wybierałem drogę przez Bereść i Grabowiec. Być może jest bardziej rozbujana ale jest na niej znacznie ciszej. Teraz przez Werbkowice chciałem przelecieć przecinając tylko drogę krajową w poprzek. Przejechałem krajówką tylko obok parku i na szczycie wzniesienia, za parkiem zobaczyłem pałac? Chyba pałac. Podjechałem na górę by się mu przyjrzeć z bliska.

Mieści się w nim Rolniczy Zakład Doświadczalny. Od tyłu nie wygląda ładnie. Ale tam zasłaniają go blaszane garaże. Wróciłem na trasę. Tą drogą nigdy nie jechałem. Równoległą wojewódzką tak ale tą nie. Rozglądałem się więc licząc na jakieś niespodzianki. Pierwszą była kapliczka z figurą Napomucena we wsi Malice.

Drugą niespodzianką była tablica informująca o grodzie Czerwień we wsi Czermno.

Obie te niespodzianki nie byłby niespodziankami gdybym wcześniej przejrzał mapę Google ze zdjęciami. Obie tam są. Grodu nie szukałem. Nie wiem też czy jest stuprocentowa pewność co do tego, że jest to ten Czerwień od "Grodów Czerwieńskich" z dawnych kronik. I czy jest na powierzchni ziemi coś więcej niż tylko ta tablica. Nie sprawdzałem. Miałem już blisko do Tyszowców. Tam miałem zabawić się w poszukiwacza. Nie miałem z sobą wydrukowanego planu. Po Tyszowcach więc poruszałem się na pamięć. Ta jest jednak zawodna. Zapamiętałem, że cmentarz katolicki i żydowski (stary) są blisko siebie i kościoła. Ale nie pamiętałem gdzie mam szukać ulicy 3-go maja. Na początek przejechałem obok kościoła, podjechałem pod górkę i zaraz z niej zjechałem. Na domach była nazwa ulicy Podgórze. Ano tak. Wracać musiałem pod górę. Zapytałem jednak jak dojechać do miejsca którego szukałem. Zapytany rowerzysta objaśnił mi to bardzo dokładnie. A cmentarz okazał się być dokładnie w tym miejscu, które zajmuje działkę, która zwróciła moją uwagę swoim kształtem.

Będąc za płotem zrobiłem zdjęcie telefonem komórkowym i posłałem do koleżanki – mam nadzieję, że dane GPS które podobno aparat zapisuje w zdjęciu są do odczytania. Gdyby nie, od Chełma miałem w aparacie aktywne Endomondo – zapisywało ślad. Wyłączyłem też na cmentarzu. Można więc zobaczyć mapę na której w miarę dokładnie zaznaczony jest punkt końcowy trasy – nowy cmentarz żydowski. Tu też rosną poziomki.

Po powrocie na ulicę Kościelną jeszcze zrobiłem zdjęcie pomnikowi na terenie placu zabaw przy przedszkolu…

…i ruszyłem w stronę Zamościa. Dokładniej to jechałem do Komarowa Osady, że to jest droga do Zamościa dowiedziałem się z drogowskazu. Wcześniej nie zwróciłem na to uwagi ponieważ planując na szybko ten wyjazd w planie miałem jeszcze wizytę w Krasnobrodzie. Ten punkt programu został wykreślony gdy udało mi się przedłużyć urlop. W Komarówce też miałem odwiedzić cmentarz żydowski. Czytałem, że jest zamykany na klucz ale miałem też zapisany numer domu w którym klucz jest dostępny. Zanim dojechałem znów spotkałem Nepomucena. Tym razem figura z wieku XVIII (w Malicach była z wieku XIX).

Cmentarz jest już właściwie w Komarowie Dolnym. Furtka była otwarta. Trawy nikt nie kosi i mieszkają tu całe zastępy komarów.

Trudno go przeoczyć. Na bramie jest kilka tablic informacyjnych.

Jest wiele nagrobków nowych upamiętniających dawnych mieszkańców Komarowa pochowanych na tym cmentarzu. Także jest pomnik w miejscu pochowania ponad 200 osób zamordowanych podczas okupacji niemieckiej.

Po dojechaniu do drogi łączącej Tomaszów Lubelski z Zamościem wypatrywałem cmentarza na terenie którego stoi kolejna figura Jana Nepomucena. Kiedyś ją dostrzegłem jadąc tą drogą o zmierzchu. Nie dość, że się wtedy już ściemniało to jeszcze było mgliście. Teraz słońce jeszcze było wysoko więc mogłem zdjęcia robić. Cmentarz był w miejscowości Łabunie.

W Łabuńkach dostrzegłem cmentarz z I wojny światowej. Trochę dziwny. W XXV lecie PRL uczczono tu dwóch działaczy ZMP zamordowanych przez bandę "Pakosa" 6 maja 1951 roku (tak napisano w oryginale). Nie wiem czy wtedy postawiono cały pomnik czy umieszczono na starszym pomniku tablicę. Faktem jest, że nie ma to żadnego związku z cmentarzem wojennym. Ale z tym cmentarzem też nie powinny mieć związku porozrzucana po terenie butelki po piwie (najliczniej występuję butelki po Perle).

Zamość. Tutaj nie mogłem ominąć Starego Miasta. A na Starym Mieście nie mogłem ominąć synagogi.

Na Rynku Solnym rzuciłem okiem na kotwicę – nowy nabytek z którym chyba nie wiedziano co zrobić. Na rynku parasolki, parasolki. A przez nie rynek wizualnie zrobił się malutki.

Ostatni raz gdy tu byłem ratusz był remontowany. Teraz jest już po remoncie choć nie wiem od kiedy.

Z Zamościa pojechałem najkrótszą drogą do Puław. A przynajmniej mi się wydaje, że ona jest najkrótsza i od zawsze gdy chcę jechać drogą najkrótszą to wybieram tą do Żółkiewki. Na początku nie było źle. Zapowiadane porywiste wiatry, które miały mi dokuczać od około godziny szesnastej pojawiły się dopiero po godzinie dziewiętnastej. W wyniku odwodnienia nie miałem wiele sił by się rozpędzić. Na odcinku 30 km wypiłem litr coli. I jakoś nie wpłynęło to w sposób odczuwalny na moją wydolność. Dalej byłem niewydolny. Gdy już zaczęło dmuchać pocieszałem się, że przed Żółkiewką mam bardzo fajny zjazd w lesie. Pamięć znów płatała mi figle. Ten zjazd jest gdy jedzie się w przeciwną stronę. Do samej Żółkiewki jest zjazd w terenie odkrytym czyli mogłem lekko na nim kręcić bo wiatr mnie zatrzymywał. Przed dojechaniem do miejscowości Wysokie zapaliłem światła. Już było ciemno. Do Bychawy się jakoś dowlokłem. W tym czasie wiatr się uspokoił. Wciąż zatrzymywałem się by złapać kilka łyków płynów. I coraz lepiej się jechało. Noce na szczęście zwykle pomagają. Już przez Bochotnicę, Parchatkę i Włostowice jechałem blisko 30 km/h. Tak do puławskiego miasteczka holenderskiego. Tutaj nie ma pasów dla rowerów. Trudno byłoby mnie wyprzedzić a od tyłu szybko zbliżał się do mnie samochód. Zjechałem mu z drogi chcąc jechać chodnikiem.

Po raz drugi w tym miejscu wjeżdżając pod ostrym kontem na bardzo niski krawężnik straciłem przyczepność i się przewróciłem. Poprzednio jechałem znacznie wolniej i nic się praktycznie nie stało poza tym, że upadłem na betonową kostkę. Teraz jechałem ponad 10 km/h szybciej. Runąłem z siłą wodospadu. Zatrzaski jak trzeba puściły i nawet nie zauważyłem kiedy. Kask zamortyzował uderzenie głowy w beton i być może zawdzięczam mu nawet życie. Podarte spodnie, pozdzierana skóra i bolesne stłuczenia na prawym boku. Mam nadzieję, że żebra są całe. Nie wiem czy zachowałem się przytomnie. Pierwsza myśl była: sprawdź czy nie połamałeś kończyn. Mimo bólu wstałem jeszcze gdy w pełnym pędzie mijał mnie samochód któremu chciałem zrobić tak dobrze. Jak już wstałem (cały się trząsłem) pomyślałem, że jestem w szoku i muszę poczekać aż się uspokoję. Usiadłem w wiacie przystankowej i zaraz wstałem by zabrać rower. Nie leżał na jezdni ale przy samym jej skraju. Jemu nic się nie stało. A na pewno się nie skarżył. A ja czekałem na uspokojenie się oddechu. Im był spokojniejszy tym bardziej czułem, że oddychanie boli. Chodzić mogłem. Ruszyłem więc pieszo. Do przejścia miałem około 3 km ale i tak w końcu wsiadłem na rower. Trochę żebra bolały na nierównościach ale dawało się powolutku jechać. Bycie uprzejmym może się wcale nie opłacać. Ale jakoś nie potrafię do życia podchodzić w sposób biznesowy.

Dzień suchy ale buty mokre

Plan na środę przewidywał kolejną wizytę w Żarnowie. Miałem też odwiedzić Przysuchę i objechać Radom od północy. Taka mała pętelka wokół Radomia. Udać się nie udało ale to nie znaczy, że nie jestem z wyjazdu zadowolony.

Zacząłem od szybkiej jazdy do Szydłowca. Nie miałem zamiaru go zwiedzać. Nie raz to robiłem. Teraz tylko zwróciłem uwagę na prowadzone w zamku remonty. Głównie chodziło mi w tym przejeździe przez Szydłowiec o podjazd do Huty. Musiałem sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak jak mi się wydawało – że podjazd w Bochotnicy jest trudniejszy. Dopiero końcówka podjazdu w Hucie była trudna i porównywalna z Bochotnicą. Już wiem. Nie wiem czy jeszcze będę próbował. Jakoś nie jestem fanem pedałowania pod górę czy pod wiatr. Więcej radości daje mi jazda, która nie męczy. Po wjechaniu na szczyt pomyliłem drogi. Chciałem drogami bocznymi dojechać jak najbliżej Końskich zanim będę zmuszony wjechać na drogę krajową. I tutaj mimo tego, że mapę miałem przed nosem musiałem się pomylić. Zamiast zakręcić na pierwszym skrzyżowaniu za mostem w prawo pojechałem prosto. W ten sposób zobaczyłem, gdzie jest cmentarz w Niekłaniu i dojechałem do Stąporkowa. Nie tak to miało wyglądać ale skoro już tak wyszło to trudno. Do Końskich pojechałem w końcu drogą krajową na której na szczęście nie było wielkiego ruchu. Gdy w Końskich dojechałem do zespołu pałacowo-parkowego postanowiłem sprawdzić jak on wygląda. Poprzednio nawet nie próbowałem widząc, że część budynków jest remontowana. Nadal są remontowane. Do tego trwały przygotowania do jakiejś imprezy plenerowej.

Inny nie remontowany teraz budynek to Domek Grecki. Chyba dawna oranżeria.

Po tym spacerze po parku, podczas którego nie mogłem się nadziwić, że facet z kosą mechaniczną kosi ogromny trawnik (zwykle używa się wydajniejszych kosiarek do takich areałów) ruszyłem w dalszą drogę. Tzn. pobłądziłem. Dopóki na drogowskazach był wymieniony Żarnów wszystko było OK. W momencie gdy zniknął kierowałem się numerami dróg wojewódzkich. Nieszczęśliwie obstawiłem zły numerek. Po dojechaniu do Dyszowa sprawdziłem na mapach czy to właściwa droga. To że kiedyś przejeżdżałem przez Końskie nic mi nie mogło pomóc – jest tu kilka dróg jednokierunkowych, a ja wtedy jechałem w przeciwną stronę. Zawróciłem i już trzymałem się znaków wskazujących Piotrków Trybunalski. I tak było dobrze. W Modliszewicach zajechałem pod dwór obronny.

Nie wiem czy ten pawilon z ładnym portalem jest częścią dworu. Właściwy dwór ma tabliczkę z zakazem wstępu.

Do Żarnowa miałem tylko kilkanaście kilometrów. Poszło szybko. Na miejscu miałem sprawdzić w terenie sprzeczne informacje o cmentarzu żydowskim. Nie dość, że lokowany jest w dwóch miejscowościach (a był jeden) to jeszcze jego losy powojenne są podawane różnie. Z własnych ustaleń wiedziałem, że cmentarz był w lesie. I nadal w tym miejscu rośnie las. Tymczasem jedno ze źródeł mówi, że na terenie cmentarza powstało boisko. Pochodziłem, pooglądałem. Macew nigdzie nie ma. Las wygląda jak las. Boisko też jak boisko. To co je łączy w tej chwili to wilgoć po ostatnich deszczach. W lesie jest kilka małych polanek mniej więcej na terenie dawnego kirkutu.

I rosną rośliny kwitnące.

Stadion znajduje się obok wysypiska śmieci (chyba już nieczynnego).

Tutaj też coś kwitnie.

Z map wynikało, że cmentarz znajdował się na lewo do drogi odchodzącej od ulicy Leśnej. I miejsce w lesie i stadion tak są usytuowane ale nie przy jednej drodze tylko dwóch różnych. No i stadion nie znajduje się w lesie.

Jeszcze skorzystałem z obecności w pobliżu jednego z mieszkańców okolic Żarnowa i zapytałem o lokalizację kirkutu. Wskazał na las. Już więcej nie szukałem. Ruszyłem w dalszą drogę. Na cmentarz epidemiczny w Żarnowie. Znajduje się on w pobliżu drogi do Opoczna, którą miałem pojechać dalej. Czytałem, że jest tam kilka nagrobków postawionych ofiarom epidemii. Ale…

on nie tylko z zewnątrz jest tak zarośnięty. Dodatkowo miejscami widziałem rozbłyski słońca w wodzie. To zły czas by tam wchodzić.

Nagrobków pewnie i tak bym w tej dżungli nie odnalazł. Pozostaje przyjechać tu wczesną wiosną. A teraz ruszyłem w stronę Opoczna. Z tej drogi miałem zjechać za zbiornikiem retencyjnym. Celem był Gowarczów. Ale po drodze był Białaczów w którym jest pałac. Pałac jest ogrodzony, zamknięty i tyle. Nic nie wiem na temat jego przyszłości.

Chcąc wyjechać z Białaczowa miałem dylemat – którą drogę wybrać? Drogowskaz trochę jednak pomógł – mapa mówiła, że to zły kierunek.

W Petrykozach już nie miałem problemu z wyborem. Zakręciłem bez zastanowienia w złą stronę. Połapałem się, że coś jest nie tak po kilkuset metrach – brakowało mi zapamiętanego z map przejazdu przez rzekę. Zawróciłem i znalazłem most na drodze do Gowarczowa. A z map Google-a pamiętałem jeszcze jeden dworek po drodze. W Giełzowie zobaczyłem wysokie ogrodzenie, zamkniętą bramę i nie wiele więcej. Był tam jakiś budynek ale nie wyglądał na dworek. Pojechałem więc dalej. W samym Gowarczowie chciałem odnaleźć kirkut. Niewykonalne bez wydrukowanego planu z zaznaczoną lokalizacją. To, że pamiętałem nazwę ulicy nie wystarczyło. Układ dróg mi nie pasował do tego, co zapamiętałem z geoportalu. Być może chodziło o jakąś drogę gruntową. A te w środę były tak niemiłe, że nie próbowałem nimi jeździć. Odłożyłem więc i to na kiedy indziej. Teraz pozostało mi jechać w stronę drogi do Przysuchy. Przede mną kilka kilometrów lasów. I na początek długi zjazd. Ptaki śpiewają, rower sam jedzie, może gdyby jeszcze droga była bez dziur to by już nic nie brakowało? I zabrakło mi w tym historii o czym zaraz przypomniał pomnik.

Las jest więc dość młody, a poligon dla którego przesiedlono ludzi istniał bardzo krótko.

Dziwnie mi się jechało przez ten las. Po może dwustu metrach parking leśny z krzesełkiem wyrzeźbionym z pniaka. Znów musiałem się zatrzymać.

Kolejne 200 – 300 metrów i ruiny starego domu. Obok krzyża była lub miała być tablica.

Ziemia nie tylko w lasach jest bardzo mokra. W Przysusze chciałem najpierw zobaczyć świątynię słowiańską. Znajduje się w lesie i chyba nie ma tam utwardzonej drogi. Zrezygnowałem z tego pomysłu jeszcze zanim dojechałem do Ruskiego Brodu. W miejscowości Gwarek spotkałem Jana. Jakiś taki inny. Ogolony i bez czapki. Ale za to z końca XVIII wieku.

W Przysusze pojechałem jednak tak by zobaczyć czy jest tu jakiś oznakowany szlak prowadzący do lasu. Jeden, zielony dla pieszych. Ale nie wiem czy prowadzi do interesującego mnie miejsca. Szukałem też czerwonego szlaku rowerowego. Prowadzi do Czarnolasu, czyli niemal pod same Puławy. Ale na mapach zobaczyłem, że parokrotnie biegnie drogami gruntowymi. Na to jeszcze wg mnie za wcześnie. Niech ten świat trochę podeschnie zanim w nim zagoszczę. Podjechałem więc pod synagogę by zobaczyć jak się zmieniła od remontu. A remont wciąż trwa. I wizualnie chyba nic nie zmieni. Cel tego remontu to wzmocnienie konstrukcji, a nie przebudowa.

Zdecydowałem się więc na powrót bez zataczania pętli woków Radomia. I przypomniałem sobie, że od tej strony w Radomiu są fajne ścieżki rowerowe – u nas we wsi takich nie ma. Do Radomia miałem 38 km. Wcześniej, w Mniszku miałem drogę do Orońska na wypadek gdybym jednak zmienił zdanie. I zmieniłem. Jeszcze w Zbożennej zrobiłem jedno kiepskie zdjęcie dworku. Okazję by zrobić zdjęcie temu dworkowi miałem nie jeden raz. Nigdy jednak nie zrobiłem. Teraz sfotografowałem dwór zasłonięty przez drzewa. Wcześniej nie robiłem ponieważ nie przepadam za restauracjami i hotelami w dworkach. A teraz mam już czyste sumienie – paliłem ale się nie zaciągałem – jak Bill Clinton.

Hałas jaki robiły przejeżdżające tuż obok mnie samochody był trudny do zniesienia. W Wieniawie dołączył do tego jeszcze pociąg. Tak więc po 14 kilometrach zrezygnowałem z jazdy przez Radom. Pojechałem przez Orońsko. Zdjęć w Orońsku nie robiłem, bo ile razy można robić to samo zdjęcie? Trening czyni mistrza? No nie wiem czy akurat taki trening. Poza tym chciałem już zakończyć ten koncert kolejnych rezygnacji. Pognałem nawet nie zaglądając na cmentarz z I wojny w Rudzie Wielkiej. Na pocieszkę zdjęcie kapliczki w Chomentowie na cmentarzu epidemicznym. Nadal nie wiem co za święty w niej rezyduje.

A dalej to już powtórka z wcześniejszego przejazdu w drugą stronę. Do Puław dotarłem znów po zmierzchu. To jak zwykle. Wciąż nie wyrabiam się z czasem.