Klasyczna zabawa w dwa mosty

Niedziela. W poniedziałek do pracy po długim urlopie. Nie mogłem sobie pozwolić na długi wyjazd. Zwłaszcza, że rano była zapowiadana w prognozach burza. Później też miało padać ale mniej. A przy temperaturach powyżej 20 stopni to właściwie bez znaczenia. Tyle tylko, że gdy będzie padać nie porobi się zdjęć. Chciałem pojechać i wrócić do dwudziestej. Wydawało się to całkiem realne. Zaraz po starcie, jeszcze przed Kazimierzem Dolnym zaczęło padać. I to trochę więcej niż symbolicznie. Okazało się, że jest to jednak problem. Wcześniejsze burze wypłukały wiele dróg gruntowych w Kazimierzu. Na jezdni była gruba warstwa lessów. Miejscami rozjeżdżona przez samochody na wodnistą papkę. Chyba liczyłem na to, że się nie ubłocę podczas tego wyjazdu. A ubłociłem się już na początku. Udało mi się w wyższych partiach terenu opłukać łańcuch z tej brei ale siebie i reszty roweru już nie. Mogłem kupić po drodze wodę i się opłukać (i rower też) ale chmury wciąż straszyły nowymi opadami nawet gdy już padać przestało. A przestało gdy już byłem za Wilkowem. Od tego momentu przestałem tylko jechać ale też trochę więcej się rozglądać. Bo same kałuże to mało ciekawe jakoś. Nawet gdy jest w nich trochę nieba.

Najpierw pojechałem rzucić okiem na przeprawę promową w Kamieniu. Właściwie to Kępa Gostecka. Myślałem, że to w tym miejscu budowany jest nowy most na Wiśle. Błąd. Przeprawa działa sobie jak działała i nie ma tu żadnych prac budowlanych. Są za to łąki :)

Są też kałuże i widziałem też jedną zdziczałą wiśnię. A na niej już sporo dojrzałych owoców. Kwaśne.

W sadach są większe i pewnie słodsze. Może jutro się kupi – naszła mnie straszna ochota na wiśnie, a truskawki już się przejadły.

Sprzęt budowlany mijałem w samym Kamieniu. To tam będzie most i dojazd do niego. A z Kamienia jest rzut beretem do Piotrawina z zabytkowym kościołem.

W Piotrawinie najbardziej lubię zatrzymywać się w punkcie widokowym nad kamieniołomami. Widać stąd którędy będę wracać.

Tak przy okazji było tu trochę kwiatów i owadów. Komarów mało. Te najczęściej czatowały na skraju lasów.

Dalsza trasa prowadziła przez Józefów nad Wisłą i dalej w stronę Annopola ale nie do samego Annopola. Ten ominąłem jadąc przez Kopiec. Z tym Kopcem miałem kiedyś problem. W Annopolu, od strony Kopca jest kopiec. Duży ziemny kopiec porośnięty drzewami i kiedyś ogrodzony. Za duży na mogiłę. Mało naturalny. Przypadkiem zapytałem kiedyś o to znajomego, który kiedyś pracował w puławskim IUNG-u. To podobno naukowcy z tego instytutu ten kopiec wymyślili. Chyba w latach siedemdziesiątych usypano kopiec ze śmieci z gminnego wysypiska, przysypano ziemią i nasadzono drzewa. Miejscowość Kopiec w pobliżu to tylko zbieg okoliczności.

Na moście na Wiśle jest ruch wahadłowy – remont. W niedzielę remontu nie ma ale wahadło chodzi. Pojechałem chodnikiem by nie stać czekając na zielone. Na środku mostu chwilę pogadałem z ludźmi z Krakowa lub okolic. Jeszcze nie widzieli tak szerokiej Wisły. Pytali czy czysta, czy można się kąpać. Może tam gdzie jest węższa to można się kąpać. Wiem, że ludzie się kąpią ale sam odradzam. Ta rzeka nie jest czysta. Przynajmniej tu i dalej w stronę Bałtyku. Po krótkiej pogawędce każdy ruszył w swoją stronę. Dla mnie zaczynał się powrót. Najpierw miałem przejechać pod Skarpą Biedrzychowską. Lubię tędy jeździć. Mały ruch samochodów i "piękne okoliczności przyrody".

Na końcu skarpy jest miejscowość Nowe. Z niej przedostać się miałem do Słupi Nadbrzeżnej. Ale uznałem, że nie dam rady podjechać. Gdy już stanąłem stwierdziłem, że lepiej bym zrobił jednak jadąc ale chyba już było za późno. Powietrze wypełniało bzyczenie krwiopijców. A moje ręce i nogi zaraz pokryły się ich krwią.

Po dojechaniu do Słupi Nadbrzeżnej miałem do wyboru dwie drogi. Obie się łączyły parę kilometrów dalej. Ciekawsza jest prowadząca nad brzeg Wisły. Chyba chciałem rzucić okiem na kościół obawiałem się tylko tego, w jakim stanie jest tamtejsza droga gruntowa. Po deszczu mogło być nieciekawie. Mimo tego pojechałem ostrym pokręconym zjazdem po bruku. A na samym dole zamiast drogi gruntowej miałem drogę asfaltową. Chyba dawno mnie tu nie było. Przy kościele się nie zatrzymałem. Pod nim trwał właśnie festyn. Orkiestra zapowiadała walczyka, a ja bez zatrzymania przejechałem dalej. Pewnie nie było warto zjeżdżać tu i zaraz znowu podjeżdżać. Ale przynajmniej wiem już, że jest tu asfalt. Nie ciągnie się daleko. Do cmentarza na szczycie skarpy. Kończy się zaraz za figurą z 1900 roku.

Przejazd przez Leopoldów też się zmienił. Kiedyś droga tu była wysypana czarnym żużlem. Koszmarnie to wyglądało w suchy dzień po przejeździe samochodu. Czarne chmury pyłu. Na szczęście zwykle kierowcy zwalniali widząc, że ktoś idzie lub jedzie na rowerze. Teraz jest wysypany piach z jakimiś kamieniami. Prawie 3 km. Dziur w kałużami niewiele. Dało się po tym jechać w miarę szybko. Zaraz przed Julianowem zaczynał się asfalt i dochodziła ominięta przeze mnie droga z Tadeuszowa. Za Julianowem pojechałem skrótem przez pola i lasy do Tarłowa. nawierzchnia taka sama jak w Leopoldowie.

Pojawiło się już słońce i świeciło mi do końca trasy.

Ponieważ nie lubię w dzień jeździć drogami głównymi w Tarłowie odbiłem w stronę Wisły. Przejechałem dokładając pewnie parę kilometrów przez kilka różnych Ciszyc i w Woli Pawłowskiej przez rzekę Kamienną wpadającą w pobliżu do Wisły. Już się spieszyłem. Żeby być na dwudziesta w Puławach musiałem w Solcu nad Wisłą być przed osiemnastą. To mi się nie udało. Osiemnastą miałem w Raju.

W Solcu byłem kilka minut później. A most z Kamienia chyba będzie dochodził do Kolonii Raj. Nie sprawdzałem do której z dróg wojewódzkich które tam kończą się na Wiśle. Godzina dziewiętnasta zastała mnie w Lucimi. Zanim tam dojechałem zatrzymałem się na moment na moście nad Zwolenką.

Do Janowca dojechałem zmęczony na tyle, że uznałem wyższość podchodzenia pod górę nad podjeżdżaniem. Do podchodzenia wybrałem drogę którą i tak bym nie próbował podjeżdżać – jest krótsza.

Po drodze mogłem opędzając się od chmar krwiopijców zrobić szybkie zdjęcie zamku.

Teraz znów miałem do wyboru dwie drogi, które parę kilometrów dalej się łączą. Krótszą z wieloma dziurami, samochodami i podjazdami oraz dłuższą na której tego wszystkiego było mniej. Wybrałem dłuższą. Bo jak się człowiek spieszy to nie może pójść na łatwiznę. Pojechałem więc przez Wojszyn i Nasiłów. Przynajmniej było przyjemnie. Pięć po dwudziestej byłem w Górze Puławskiej. Na swoim osiedlu piętnaście minut później. 20 minut opóźnienia to niezły wynik. Zwykle liczę je w godzinach, a nie w minutach. Ale to dotyczy dłuższych tras z rozrysowanymi miejscami do odwiedzenia lub odnalezienia. Takie trasy będą teraz tylko w weekendy. I zniknę z "topu" na bikestats. Już nie będę miał tyle czasu na jeżdżenie. W sumie jednak choć ten urlop zupełnie nie spełnił moich oczekiwań był całkiem przyjemny. Z wyjątkiem wypadku i jego skutków. Ale to było w tygodniu ostatnim i jakoś mimo tego też pojeździłem.