Wszystkie drogi prowadzą do Stąporkowa

Plan miałem ambitny. Chciałem objechać Kielce. Chcieć a móc to jednak zupełnie co innego. Wloką się za mną konsekwencje wywrotki sprzed ponad dwóch tygodni. Tylko jak się wygodnie rozsiądę zapominam o tym i stąd plany wychodzą nierealne.

Ruszyć chciałem przed piąta rano. Poczekałem jednak aż znikną mgły za oknem. A chociaż za oknem zniknęły to jeszcze wiele ich było na drogach. Choćby na moście nad Wisłą.

A ponad mgłami świeciło słońce. To trochę mnie nawet niepokoiło. Prognozy mówiły o zachmurzeniu i możliwych opadach deszczu. A na wypadek braku chmur zwykle zakładam bluzę z długim rękawem – i tak już jestem przez słońce wypalony, a moja skóra chyba tego nie lubi. Im dalej na zachód odjeżdżałem od Puław tym więcej chmur miałem nad głową. Jeszcze w Wierzbicy gdzie chciałem rzucić okiem na stare cmentarze było chmur mało. Ale później… niebo było już szczelnie przysłonięte. A te cmentarze… Jeden to podobno cmentarz epidemiczny. O drugim jeszcze nic nie wiem. Oba są typu wczesnowiosennego. W okresie wegetacji wchodząc na ich teren mijałbym się z celem. W dżungli ciężko jest cokolwiek odnaleźć. A i z dojściem jest problem.

O cmentarzu epidemicznym w Wierzbicy wspomniała kiedyś szkieletek na forum eksploratorów. I tak mi się od czasu do czasu przypominało. Szczególnie gdy przejeżdżałem przez Wierzbicę – czyli parokrotnie w tym roku. Tak przy okazji to właśnie sobie uświadomiłem, że nie słyszałem o cmentarzu żydowskim w Wierzbicy. Trzeba będzie poszukać. Może i taki tu był. Polska zrobiła się po II wojnie światowej tak monokulturalna, że aż trudno uwierzyć, że było tu wcześniej zupełnie inaczej. Inność była na każdym rogu. A teraz wystarczy, że coś lekko odstaje i już wybucha nienawiść i pojawia się agresja. Wszystko ma być wszędzie takie samo. Nuda.

Z Wierzbicy pojechałem do Szydłowca. Ale nie zdecydowałem się na podjazd do Huty i jazdę przez Końskie. Chciałem spróbować czegoś innego i w tym celu musiałem pojechać do Chlewisk. Gdy już byłem na rondzie w Szydłowcu z którego miałem zjechać na właściwą drogę mocno się zdziwiłem widząc samochód sygnalizujący skręcanie na rondzie i nie sygnalizujący zjeżdżania. Stara szkoła. Bardzo stara. Najświeżsi kierowcy sygnalizują i jazdę po rondzie i zjeżdżanie. To ułatwia przechodzenie pieszym przez przejścia jak i rowerzystom przejazd gdy muszą poruszać się po ścieżkach rowerowych. A tu takie zaskoczenie. Do tego kierowca tego samochodu stanął zaraz za rondem i pytał mnie czy to droga do Przysuchy. A były drogowskazy. Nie. Nie czuję się bezpiecznie na drodze. Nawet gdy tacy kierowcy jeżdżą nowymi i sprawnymi samochodami. Dobrze, że pojechał przede mną. Nie widział drogowskazów to mógłby nie dostrzec rowerzysty.

W Chlewiskach miałem zamiar choć raz rzucić okiem na tamtejszy pałac. Jest w nim hotel więc zwiedzanie wnętrz odpada. Ale gdy zobaczyłem tablice informacyjną przeszło mi.

5 zł za wejście na teren parku. Ja rozumiem, że właściciel chce zarobić. Ale nie na mnie. Jeszcze nie uprawiam komercyjnej turystyki. A i pałace tak średnio mnie interesują – tym łatwiej mi zrezygnować ze zwiedzania. Ale pierwsza myśl była taka: jak chcecie żebym zapłacił to pałac nie będzie istniał na mojej stronie internetowej. No i nie będzie istniał. Tak jak wiele innych pozamykanych i niedostępnych. Dobrze, że jeszcze przyroda nie została sprywatyzowana.

Kwiatka sfotografowałem pod cmentarzem na którym spoczywają mieszkańcy wsi Skłoby. 246 mężczyzn w wieku 16-60 lat. Wieś spalono. Było to 11 IV 1940 r. Okoliczności tego zdarzenia jeszcze nie znam. Tylko Hubal chodzi mi po głowie – to on tak wkurzył Niemców?

Ten cmentarz był dla mnie punktem orientacyjnym. Przed nim znajduje się droga którą miałem zjechać z drogi głównej. Od tego momentu zaczęło się poznawanie nowych miejsc. Może nie są jakoś szczególnie ciekawe historycznie ale zmasowana obecność drzew i spokój to jest to czego potrzebowałem. Jechałem do Ruskiego Brodu. Tam znów miałem wjechać na drogę znaną. Było dziwnie. Jakiś wiekowy rowerzysta zapytał mnie czy jest ktoś w sklepie. A ja nawet sklepu nie widziałem. Musiał nie mieć szyldu. A przecież wszędzie teraz są obwieszone reklamami, widoczne z daleka. Tutaj zaś są jak tajemnica poliszynela – miejscowi wiedzą. I chociaż widziałem wiele domków letniskowych to raczej nie nastawiono się tu na obecność turystów. Są jeszcze takie miejsca. I to nie tylko na dalekim wschodzie Polski. Tu było blisko jej centrum.

W Ruskim Brodzie pomknąłem w stronę Końskich ale tylko do zjazdu do Gowarczowa. Ten odcinek poznałem całkiem niedawno. Spotkałem tylko jednego rowerzystę na szosówce. Kilka samochodów. Chociaż to droga wojewódzka to jednak było spokojnie. Można było się wsłuchać w las i szum opon. Na bocznej drodze do Gowarczowa było trochę gorzej – wertepy. Ale ruch jeszcze mniejszy. Od poprzedniego mojego przejazdu zalepiono dziury. Zatrzymałem się na chwilę na leśnym parkingu.

Na końcu lasu zauważyłem, że leśnicy mają tu przedszkole dla zwierzaków. Poprzednio tylko przemknąłem – było z góry. Teraz podjeżdżając zerknąłem przez płot. Tutejsze sarny zachowują się tak samo jak dzikie. Jadący rower ich nie rusza. Ale jak stanie to jest powód by zacząć uciekać. No i uciekły mi spod płotu gdy się zatrzymałem.

Z Gowarczowa przez Petrykozy do Białaczowa. W Gowarczowie znów rozglądałem się za cmentarzem żydowskim ale nie wziąłem z sobą wydruków przedwojennych map i nie miałem podstaw by jakąś część łąki określić jako cmentarz.

Zaintrygowała mnie jednak kapliczka z 1942 roku. Przy niej jest zagrodzony (sznurkiem chyba) teren. Być może gruntowa droga przy której kapliczka stoi biegła przy cmentarzu żydowskim. Teraz jednak nie tylko jest ona mokra ale też rozjeżdżona przez ciągniki. Może kiedyś jeszcze się tu pojawię i dowiem się więcej. Na razie miałem inne plany i ruszyłem w dalszą drogę. Właśnie w drodze zauważyłem, że mijany poprzednio dwór w Giełzowie, który wydawał mi się mało "dworski" jednak na dwór wygląda. Tylko ogrodzenie jest bardziej majestatyczne niż sam dwór. Zdjęć nie robiłem. Szkoda czasu. Za to nie było mi go szkoda dla motylków.

Przejeżdżając przez Białaczów zauważyłem budynek który wyglądał mi na ratusz. Data umieszczona na ścianach i na szczycie budynku jest z końca wieku XVIII. Budynek stoi w centrum rynku. Mieści się w nim m.in. biblioteka. Dopiero będę musiał poszukać informacji o Białaczowie. Za pierwszym razem "rzucałem okiem" na niedostępny pałac, o którym nadal nic nie wiem.

Właśnie przy pałacu zaczyna się droga do Ossy, którą podczas planowania przejazdu polecały mi rowerowe mapy Google. Droga z tych miłych. Mały ruch. Lasy. Widząc kartki w koszulkach przyczepione do drzew z napisem "Pomnik Kowalów" i strzałką pojechałem we wskazanym kierunku leśną drogą gruntową. Nie do końca może była gruntowa. Około 100 lub 200 metrów od wjazdu pojawił się stary bruk. Ale po 900 metrach znów znalazłem kolejną kartkę już bez strzałek. Może oznaczała, że należy jechać dalej? Nie wiem. Nie sprawdziłem. Pomnika nie było widać, a ja już miałem opóźnienie w przejeździe sięgające dwóch godzin. I nie wiedziałem jak będzie wyglądać dalsza droga do Żarnowa – na mapach jej nie miałem.

Ossa to osada przy samym wale zbiornika retencyjnego. Po drugiej stronie zbiornika biegnie droga wojewódzka z Opoczna do Żarnowa. Jeździłem nią dwukrotnie. Po tej stronie byłem pierwszy raz. I wpakowałem się w piaszczystą drogę gruntową. Miejscami grzązłem w piachu i musiałem schodzić z roweru. Tak przez może 300 – 400 m. Później – gdy już skończyły się domy – droga była w lepszym stanie. I zaraz się skończyła. Zaczął się asfalt w Nadole. I to równiutki asfalt. Przy drodze trochę kapliczek z początku XX wieku. Że jadę dobrą droga przekonałem się widząc drogowskazy wskazujące Dom Pomocy Społecznej w Niemojowicach. Takie same widziałem wcześniej w okolicach Żarnowa. Przyzwyczaiłem się, że DPS-y często są w dworkach. Myślałem, że i tutaj jest podobnie ale jednak nie. Tu jest ogrodzony wysokim płotem nowoczesny budynek pośród pól. Miejsce ładne ale to ogrodzenie trochę mnie zaniepokoiło. Na tej drodze też spotkałem kogoś na szosówce. Równe drogi przyciągają cienkie koła. Ja już wiem, że to nie dla mnie rowery. Jeżdżą szybko i lekko jakbym chciał ale trudno jest na nich spontanicznie zapuszczać się w drogi leśne czy dziurawe. A i większość ich kierowców skupiona jest bardziej na tym co robi niż na tym co mija. Trochę do tego zmusza pozycja aerodynamicznie spychająca wzrok na przednie koło.

Do Żarnowa dojechałem do strony Końskich. To mnie trochę zdziwiło. Ale najważniejsze, że dojechałem. Plan miałem prosty: jadę do lasu w którym był cmentarz żydowski, wchodzę głęboko między drzewa i szukam jakichkolwiek śladów. Macew, o których pisał Burchard już nawet nie spodziewałem się tam znaleźć. Po ponad 30 latach mogły "zniknąć". To co znalazłem to niemal kompletny obrys cmentarza w lesie. Zachowały się resztki kamiennego muru. Są nawet widoczne z drogi biegnącej skrajem lasu ale nie zwróciłem na to uwagi ani podczas poprzedniej wizyty ani teraz gdy przejeżdżałem obok nich ponownie. Burchard napisał, że na części cmentarza powstało boisko. To boisko to teraz polanka w lesie. Ale faktycznie część ogrodzenia w okolicach tej polany jest zniszczona. Na zdjęciu kawałek ogrodzenia przy samym dawnym boisku. Teren wewnątrz ogrodzenia nosi ślady wielokrotnego dawnego rozkopywania. Poza tym jest miejscami gęsto zarośnięty. Zwykły las tylko z resztkami muru.

Dalej miałem pojechać do Przedborza i jeszcze dalej ale… Bardzo mi dokuczał ból barku. Wzmagał się na nierównościach. Tak samo ból żeber. Nie wiedziałem w jakim stanie będzie dalsza droga. Droga powrotna (od Chęcin do Puław) na pewno nie było równa. Zwątpiłem w to, że dam radę. Zaplanowany na południe następnego dnia powrót też wydawał się zbyt odległy. Odłożyłem plan więc do szuflady planów niezrealizowanych i rozpocząłem powrót. Przez Końskie. Ale miałem zamiar ominąć Stąporków. Wg map mogłem w Koziej Woli pojechać w górę i zjechać do Niekłania skąd już drogę do Szydłowca dobrze znałem. Pojechałem więc przez Kozią Wolę. W drodze do Smarkowa przeleciał mnie deszcz. Przelotny rzecz jasna. Miejscami z deszczu wjeżdżałem na suchy asfalt. Słońce cały czas świeciło. W Smarkowie tak miałem, że przemoczony wjechałem do wsi w której nie spadła chyba ani jedna kropla deszczu ale po 300 m już były świeże kałuże i jeszcze kropiło. Przy tych leśnych drogach jest wiele pomników. Najwięcej chyba upamiętniających miejsca straceń z czasów niemieckiej okupacji podczas II wojny światowej. Ale też inne. Za Smarkowem pomnik pomordowanych mieszkańców wsi i partyzantów (z oddziału "Ponurego") poległych w 1943 roku w walce z pacyfikującą wieś żandarmerią. Nazwiska partyzantów z pomnika chyba widziałem wcześniej na cmentarzu w Końskich.

Obok pomnika w trawie czaił się robal. Nie chciał pozować. Wciąż chował się za źdźbłami trawy. Wstydliwy jakiś.

A komary żarły jak wściekłe. Znów miałem krew na nogach. Teraz to nawet i na twarzy ale to zobaczyłem dopiero w domu.

Za Smarkowem jest rozjazd. Logiczne wydało mi się, że powinienem pojechać w prawo – byłem przecież ponad Niekłaniem. Ta moja "logika" odbiega chyba nieco od logiki map. Rozpoczęły się przyjemne zjazdy. Mijałem pomnik w Wielkiej Wsi. Pomnik pomordowanych podczas wojny mieszkańców. I to mi nawet pasowało do map, bo miałem jechać przez Wielką Wieś. Tylko ona była za lasem, a ja miałem przez nią przejeżdżać.

Przyjemnie rozpędzony na zjazdach i rozleniwiony nie pedałowaniem byłem zaskoczony widząc tablicę z napisem "Stąporków". To było to miejsce które tak pracowicie starałem się ominąć. Dopiero teraz dokładniej przyjrzałem się mapom szukając miejsca w którym popełniłem błąd. To był rozjazd w Smarkowie. Trzeba było pojechać w lewo. Trzeba było… Nie zresetuję już tych zjazdów. Pozostało mi tylko znów powoli podjeżdżać do Niekłania tylko tym razem drogą znaną mi już dość dobrze.

Na końcu Niekłania stała grupa terrorystów przygotowana do blokowania drobi. Blokada miała być rozciągnięta przed samochodami z nowożeńcami. Taka tradycja. Bez okupu nie przejadą. Ale trochę im brakowało fantazji. 4 lata temu widziałem pod Pakosławiem lepiej przygotowanych. Mieli niebieski samochód z naklejonym białym pasem. Czapki milicyjne, takie jeszcze chyba z PRL i suszarki (kable im zwisały). Robili to samo ale przynajmniej z fantazją. W ogóle ta blokada w Niekłaniu przypomniała mi, że w Pakosławiu byłym ostatni (i pierwszy) raz 4 lata temu. Ponowne odwiedziny to chyba dobry pomysł na powrót do Puław. Nie będę snuł się kilometrami po trasie, którą jechałem kilkanaście godzin wcześniej tylko w przeciwną stronę.

W Szydłowcu chciałem ominąć centrum. I nie wyszło.

Ale dalej pojechałem czarnym szlakiem rowerowym. Nie mam go na mapie okolic Radomia. Niby mapa z 2012 roku, a nie ma na niej wielu zmian, które zaszły w terenie w ostatnich latach. To że ten czarny szlak towarzyszył mi do Iłży to zupełny przypadek. Przecież nie wiedziałem dokąd prowadzi. A w Szydłowcu uznałem, że może poprowadzi mnie na stację kolejową – biegł we właściwym kierunku.Tak samo w tym kierunku jechał ktoś w dresie na dziwnym rowerze. Koła od "szosy" reszta z crossa. Idea aerodynamicznego roweru i aerodynamicznej pozycji rowerzysty legła w gruzach. Ślepa uliczka ewolucji, która doprowadziła do wynalezienia roweru poziomego. A właśnie zdaniem kustosza muzeum dziwnych rowerów w Gołębiu osiągnięcia rowerów poziomych to "oszustwo" wykorzystujące wiedzę o aerodynamice i ergonomii. Od lat zastanawiam się na "poziomką" ale nie wiem czy czułbym się na niej bezpiecznie – siedzi się przecież niżej i mniej się widzi.

Odszedłem od tematu. A tematem jest teraz jazda do Pakosławia. Dokładnie to chodzi o to, że w Pakosławiu w 1915 roku rozpoczął się szlak bojowy Legionu Puławskiego – polskiej formacji wojskowej walczącej po stronie Rosji carskiej. Pomnik stał 4 lata temu w sąsiedztwie drzew przy drodze gruntowej. Dojechałem do niego od strony Szydłowca. Na mapie okolic Radomia droga nadal jest gruntowa. Ale tylko na mapie. Pomnik jest za tymi drzewami…

… a droga już nie jest gruntowa. Automat w aparacie rozjaśnił mi zmierzch.

Nie tylko utwardzono drogę ale też wycięto kilka drzew. Szkoda. A już się zaczynała noc. Zachód słońca nad Pakosławiem.

Gdzieś w tych okolicach padła mi bateria w telefonie i endomondo zakończyło zapis trasy. A do Puław miałem jeszcze parę kilometrów. Widać, że zaczęły się wakacje. Młodzież na ulicach i pod sklepami. Często podpita. Drą się na rowerzystę. Zaczepiają. Krzyczą też z samochodów przez otwarte okna. To nie jest przyjemne. Jakoś te dwa miesiące trzeba będzie się z nimi przemęczyć. Czasami zdumiewała mnie moc oparów alkoholu unoszącego się z ich wydechów. Ale to dopiero początek. Ubędzie im kasy i trochę się uspokoją z piciem. Ale na pewno nie wszyscy. Też taki kiedyś byłem. Ale wiem, że nie wszystkim to przechodzi z wiekiem.

Do Puław pojechałem drogą, którą dawno nie jeździłem. Tzn pojechałem z Kazanowa do Zwolenia i dalej drogą krajową. Mijało mnie wiele TIR-ów. Wiele z nich przewoziło i roztaczało za sobą zapach truskawek. Pod koniec trasy pokazał się fragment księżyca. Był czerwony. Lato. Ale upał mnie tego dnia i nocą ominął. To dobrze. Tak lepiej się jeździ. Tylko wciąż na polach i na polnych drogach stoi woda. Może warto powrócić do pomysłu uprawy w Polsce ryżu? W puławskim IUNG-u już kiedyś próbowano.