Jeszcze w czwartek i w piątek zastanawiałem się, jaką z dwóch zaplanowanych tras wybrać. Obie miały około 300 km. Ale na zachód jechałbym po asfalcie i nie chodziłbym tam po lasach i bagnach. Wyjazd zaplanowany był na zaraz po północy. I… Obudziłem się prawie dwie godziny przed budzikiem z potwornym bólem brzucha. Nie wiem co to było. Zatrucie? Infekcja (rotawirus)? Dość że już po dwóch godzinach nie miałem sił by podnieść sakwy – małe i wcale nie ciężkie. Nawet zapalenie zapalniczki było dużym wysiłkiem. To chyba jasne, że w tym stanie nie mogłem nigdzie pojechać? Wysoka gorączka. Bolały mnie wszystkie stawy i mięśnie. Co chwilę usypiałem. W sobotę po południu nie wytrzymałem i wyszedłem na chwilę na dwór. Udało mi się wrócić na własnych nogach ale byłem przezroczysty mimo opalenizny. Wieczorem jakby troszkę lepiej. Korciło. Przecież nie będę siedział dwóch dni pod rząd w domu. Ale wolałem nie ryzykować z zaplanowanymi trasami. Nie nastawiałem budzika. Pozwoliłem sobie wyspać się pierwszy raz od paru tygodni. Wyspany obudziłem się o czwartej rano. Okno śpiewało ptakami, a ja wsłuchiwałem się w siebie. Dam radę? Nie wygłupiać się i poleżeć? Stanęło na tym, że jak nie sprawdzę to nie będę wiedział.
Inna korzyść z tego leżenia to postępy w lekturze "Kultury arabskiej" Ewy Machut-Mendeckiej. Książkę autentycznie męczę. Dopóki autorka pisała o zmianach w kulturze arabskiej inspirowanych przez Al-Dżazirę oraz przez rosnącą klasę średnią książka była interesująca i to bardzo. W momencie jednak gdy pojawiają się mity, literatura i C.G.Jung robi się ciężko. O coś mi w tej lekturze chodzi. Chcę poznać odpowiedzi na parę pytań dotyczących tradycji w kręgu islamu. A szczególnie najostrzej sprzecznych z europejską tradycją. Nie doczytałem jeszcze do końca. Zostało mi około 30 stron. Ale z tych zagadnień pojawiało się tylko jedno. Chodzi o obrzezanie kobiet praktykowane w Sudanie. Autorka ocenia zwyczaj krytycznie i tłumaczy go wielowiekową tradycją i tyle. Nic więcej. Tradycja. Tyle to ja wiedziałem i bez czytania. A nie znalazłem wzmianki o kamienowaniu zgwałconych kobiet. Z całej lektury mogę w tym temacie domyślić się, że sędzia posługując się zapisami prawa koranicznego uznał, że zgwałcona sama to zdarzenie sprowokowała. Np. swoim nieskromnym strojem (może widać było kostkę u nogi, może obnażyła ramię albo zsunęła się jej chusta?). Takie coś to przecież jawna zachęta do ekstrawertyka jakimi są podobno potomkowie Beduinów. A jeszcze sprawa śmiesznie niskich wyroków za doprowadzenie do śmierci własnego dziecka wielokrotnymi gwałtami i biciem. Patriarchat tego nie wytłumaczy. Bo nie chodzi o to, że takie przypadki zdarzają się często. Nie. One zdarzają się rzadko ale prawo (szariat) jest interpretowane tak jak pasuje sędziemu. Niestety czasami są to takie rażące interpretacje. I tego w tej książce nie ma. Są obrazy życia rodzin tradycyjnych i nowoczesnych – wiele z seriali telewizyjnych i literatury. Są obrazy bazaru wschodniego tak barwnego ale też są to obrazki z literatury. Gwar i zapachy są jakby nieobecne. Jest opisana tradycja zemsty rodowej. Jakże podobna do sycylijskiej ale Sycylia też była kiedyś arabska. Nie jest to książka, którą bym polecił turystom. Ale doczytam. Bo jednak chcę wiedzieć jeszcze więcej niż dotąd się dowiedziałem.
Rano, gdy ruszałem było jeszcze chłodno. Tylko 22 stopnie. Postanowiłem jechać góra 100 km. Początek był ostry. Bo nie tylko temperatury sprzyjały ale i wiatr podstępnie popychał. A rano przypomniał mi się teledysk Misfits który skojarzył mi się z moim zmartwychwstaniem po wczorajszych katuszach. Byłem żywy ale jakby nie do końca.
W Dęblinie zjechałem z głównej drogi by rzucić okiem na cmentarz Balonna. Widziałem zdjęcie mogiły bolszewików, a gdy byłem tu wcześniej sam jej nie zauważyłem. To się wyjaśniło gdy już ją odnalazłem. Poprzednio nie podszedłem do niej i nie widziałem tablicy z informacją kto w tej mogile spoczywa.
Ostatni raz byłem tu jakoś w zimie czy jesienią. Na prośbę jakiegoś Czecha. Robił stronę o czechosłowackich lotnikach, którzy uciekli do Polski gdy Niemcy wkroczyli do Czech. Kilku z nich spoczywa na tym właśnie cmentarzu. Jakoś nie mogłem się z nim dogadać. Po angielsku ale ja w tym cienki jestem, a i on chyba korzystał z tłumacza googla. Coś nie tak miał tam u siebie napisane o pilocie zastrzelonym przez polską policję pod Bełżycami. Podobno spoczywa na bełżyckim cmentarzu – nie szukałem. Policjanci wzięli go za Niemca. Nie mieli lekko.
Ponieważ na cmentarzu w Dęblinie wciąż coś poprawiają to pojawiło się też trochę odświeżonych tabliczek imiennych pochowanych żołnierzy. Jedna mnie zaskoczyła. Mam nadzieję, że jakoś się to da wyjaśnić?
Nie wiem jeszcze od kiedy w Dęblinie funkcjonował obóz przejściowy dla powracających z obozów jenieckich na Syberii. Ale to chyba po 1920 roku.
Dalsza trasa to miał być dojazd do Paprotni i jazda drogą przebiegającą obok cmentarza wojennego. Jeszcze nigdy nie jechałem nią do końca. Mogłem sprawdzić dokąd biegnie na mapach. Ale tak jest ciekawiej. Jadę. Ale nie wiem dokąd I tak dojechałem do Trojanowa. Nie wiedziałem, że jest tam zabytkowy dwór.
Przy Urzędzie Gminy w Trojanowie jest mapa gminy z zaznaczonymi zabytkami. Wg niej mijałem jeszcze dwa dwory. Może tamte nie są na terenie prywatnym? Ten jest. Tak więc tylko jedno z zdjęcie z daleka i dalej w drogę przecinając trasę Warszawa – Lublin. Po 60 km zacząłem wymiękać, a dopiero co stworzyłem w głowie trasę na jakieś 180 km. Stworzyłem trasę – dobrze to brzmi ale ja tylko w przybliżeniu wiedziałem gdzie jestem i jak daleko mam do miejsc mi znanych lepiej. Pod Wylezinem zrobiłem przerwę i zadzwoniłem do córci. Rozmowie przysłuchiwała się ciekawska jałówka (a może jeszcze ciele?). Chciała podejść i się bała.
Znaną mi miejscowością na tej drodze był Kłoczew. A skoro znany to pojechałem z niego drogą, której – jak sądziłem – nie znam. Tablica z napisem Jagodne wyjaśniła mi, że musiałem tu kiedyś być. Mam przecież wśród starych zdjęć dwór z tej miejscowości. Co się zmieniło? Pojawiła się tabliczka "Teren prywatny". I chociaż nadal nie ma bramy i płotu nie pchałem się tam z rowerem. A zsiadać nie chciałem.
Droga prowadziła do Okrzei. Z Okrzei chciałem pojechać do Woli Okrzejskiej i dalej, tak by dojechać do Kocka. Ale seria znaków zmieniła ten plan. A zaczęło się od postoju przy muzeum Sienkiewiczów.
Samego Henia nie lubię. Negatywne stereotypy upowszechnił. Zraził mnie na wiele lat do Szwedów, Tatarów, Ukraińców. Uprościł obraz świata i wmawiał wszystkim, że mają się utożsamiać z tradycją szlachecką. Tak kopiąc się z myślami o indoktrynacji w edukacji szkolnej podszedłem pod tablicę informacyjną o Woli Okrzejskiej. I jak się okazuje to nie tylko muzeum H. Sienkiewicza. Jest tu np. mogiła powstańców (pierwszy znak). Uznałem, że kiedyś trzeba by tu wpaść by ją zobaczyć. Przeszedłem parę kroków i niemal wszedłem w drogowskaz. Oczywiście drogowskaz do mogiły powstańców (drugi znak). OK. Znaki wygrały. Jadę do mogiły. Miała być w lesie za torami. Dojazd jednak nie jest prosty. Więcej. Trzeba trzykrotnie zakręcać w prawo. Pierwszy raz by pojechać w stronę lasu. Przy każdym zakręcie drogowskaz do mogiły. Tak wyjechałem z lasu na pola. I nic. W takich okolicznościach wypadało zawrócić do ostatniego znaku i po drodze się rozglądać. Wypatrzyłem na pagórku za drzewami krzyż. To było to.
W cieniu drzew temperatura spadała do 26 stopni. I właśnie przy mogile skończył mi się pierwszy litr napojów jakie z sobą wziąłem (trzeci znak). Drugi litr był ostatnim. A ja bez karty i grosza. Nie miało to niby znaczenia w lesie ale ponieważ teraz właśnie pragnienie rosło wypadało zawrócić. No może nie do końca – zawrócić. Są lepsze sposoby. Można na przykład pojechać lasem (w cieniu) przed siebie i liczyć na to, że tak będzie bliżej. Najpierw dojechałem do drogi która wyglądała na najbardziej uczęszczaną.
Następnie zakręciłem w prawo (w stronę Ryk) na drodze jeszcze bardziej uczęszczanej oznakowanej jako niebieski szlak pieszy. A przy wylocie z lasu odkryłem, że tą drogą już kiedyś jechałem w przeciwną stronę cały czas prosto. Poznałem po pomniku, a raczej po tabliczce na pomniku. Bo sam pomnik trochę się zmienił przez te lata jakie minęły od mojego ostatniego tu pobytu.
Dalsza trasa to dojazd do Nowodworu i z niego najkrótszą drogą do Baranowa. Z mostu na Wieprzu widziałem jak ktoś spływał. Ostatnio często widuję na Wieprzu kajaki. Nawet kajakarzom zazdrościłem. Puści taki jedną ręką wiosło, zanurzy rękę w wodzie i już mu się nie klei. A ja wody nie wziąłem. Jak do bidonu przelewałem napój to bidon się od słodkiego zaczął kleić. I ja zacząłem się kleić. Na kajaku jest z tym łatwiej. Ale z mogiłami mają gorzej. A jak się tak lepiej nad tym zastanowić to ja teraz miałem lepszą przyczepność się nie ślizgałem na kierownicy. I tak się nie ślizgałem. Ale jakiś plus dodatni musi w tym być.
Drogę z Baranowa lekko sobie skomplikowałem ponieważ nie wiedziałem dokąd prowadzi jedna droga boczna w Śniadówce. Już wiem. Gdybym tego nie sprawdził miałbym bliżej. Za Żyrzynem zdecydowałem się na przejazd przez lasy. Ale jeszcze na początku drogi gdy sobie spokojnie paliłem przejeżdżał rowerzysta i zapytał czy "na Piskory to w tą stronę?". Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak. Ale po chwili sobie zdałem sprawę, że mógł pytać o drogę a nie o kierunek. To jest różnica. Bo w pobliżu jest jeszcze jedna wieś, z której droga prowadzi "Na Piskory" i do niej powinien pojechać. Jadąc prosto dojechałby do tablicy informacyjnej o Piskorach i nie wiedziałby jak jechać dalej. Sam to kiedyś przerabiałem. To było w dzień ojca. Córka składała mi życzenia przez telefon, a ja zastanawiałem się gdzie jestem. Byłem w lesie ale nie wiedziałem jak się z niego wydostać. Nadal nie wiem. Jechałem przed siebie aż się las skończył. Teraz wydarłem za cyklistą by jemu się to nie przytrafiło – było już po szesnastej. Dogoniłem. Pokazałem. I ze spokojnym sumieniem wypiłem resztę obrzydliwie słodkiego napoju bananowego. Temperatury były okropne. Ale ja już chyba zdrowy.