Wyjazd rocznicowy

Czwarta rocznica powstania forum http://eksploratorzy.com.pl to mój trzeci wyjazd pod hałdę w Chwałowicach. Nie wiem czy to już tradycja ale nie mogłem nie być. Początkowo chciałem wziąć namiot i jechać spokojnie dwa dni w jedną stronę. Z map wychodziło mi jakieś 360 km w jedną stronę. Do przejechania na rowerze ale przy moim tempie z zarwaną nocą. Ostatecznie stanęło na jeździe w jedną stronę pociągiem do Gliwic i powrót na własnych dwóch kółkach. Jednak w ten sposób musiałem być jak Dr Jekyll i Mr Hyde – ciuchy rowerowe nie nadają się na ognisko na którym ja jeden byłbym taki "rowerowy". Jeszcze napoje na drogę. Kilka książek. I małe sakwy okazały się za małe. A szkoda, bo są poręczniejsze. Z dużymi zawsze trudniej mi się jeździło. Na pewno chodzi o wagę bagaży. Do dużych sakw w których mam więcej miejsca zawsze coś wrzuci się tylko dlatego, że jest na to miejsce. Wziąłem np pelerynę rowerową i ochraniacze na buty, a także drugie buty (bez bloków SPD). Butów używałem ale reszta? Trudno jest mi się przekonać do tego z czego korzystam bez zastanowienia gdy jadę do pracy. Może nie czuję się pewnie w tym stroju? A może po prostu nie chce mi się przebierać podczas jazdy? Nie ważne. Nad ograniczeniem się podczas pakowania jeszcze muszę popracować. Dzień przed wyjazdem popędziłem na dworzec PKP po bilet. Pani w kasie nie wierzyła, że "Łysica" jedzie 30 maja. Ja się dziwiłem, że nie ma tego pociągu 31 maja. A dobry jest. Chyba jedyny bezpośredni ode mnie który na Śląsku jest przed południem.

Prognozy pogody straszyły porannym deszczem. Faktycznie za Włoszczową zaczęło padać. Pociąg na trasie Chełm – Wrocław jest z tych wyjątkowych. Jest to odpowiednik dawnego pociągu pospiesznego i jednocześnie skład bardzo "osobowy". Czytałem kiedyś, że poseł, który wywalczył stworzenie tego połączenia teraz zabiega o zamianę składu na taki z normalnymi przedziałami. Póki co Przewozy Regionalne puszczają to co dały. Pociąg przewozi rowery, a to dla mnie było najważniejsze. Fakt, że nie w jakimś wagonie rowerowym tylko w przedziale na końcu składu ale to i tak lepiej niż w tych normalnych składach dalekobieżnych w których zwykle musiałem stać na końcu pociągu. Może mało jeżdżę koleją ale wagony do przewozu rowerów widziałem tylko na zdjęciach. I jeszcze musiałem z rowerem lecieć na drugi koniec pociągu w Kielcach. Tam skład zmienia kierunek jazdy więc pasażerowie muszą się przenosić. Co mnie trochę zdziwiło to uprzejmość. Uprzejmi byli ludzie proszący o to by mogli zapalić w przedziale gdy jechałem jeszcze sam w tym dużym przedziale. Uprzejmi byli kontrolerzy biletów, którzy pozamykali mi okna choć w pociągu włączone było ogrzewanie bez możliwości jego wyłączenia przez pasażerów. Za Kielcami uprzejma była pani kontrolerka pouczająca jadącego tym pociągiem chłopca ze szczenięciem na kolanach, że nie powinien przewozić psa bez klatki. Deszcz niemal tak samo uprzejmie lał się przez okna, których nie dawało się domknąć. Przez zaparowane szyby niewiele było widać. Strugi wody ciekły po podłodze przedziału. A ja i tak byłem zajęty czym innym. Na drogę wziąłem dwie książki. Pierwsza o Inkach w Polsce. Doczytywałem i właśnie wiozłem ją do właścicielki. Druga to "Zarys historii Żydów puławskich" Jarosława Batora. Kupiłem chyba jesienią. Czekała. Czekała na dobrą okazję. Taką jak ta podróż. Wiedziałem, że czymś mnie zirytuje i nie da zasnąć. Tak się stało. Już wcześniej słyszałem z ust osób które czytały tą książkę sformułowanie "ta nieszczęsna książka". Ano właśnie tak. Podobno po napisaniu przez autora była redagowana przez inne osoby i chyba coś niecoś od siebie te osoby dodały. I jeszcze jedna informacja o Bundzie w Puławach. W "Zarysie historii…" napisano powołując się na mnie, że Bund działał w Puławach. A mamy tylko poszlaki, nie mamy dowodów. Więcej tam jest odniesień do pracy, która nie pojawiła się w bibliografii na końcu "Zarysu historii…". To by potwierdzało pogłoski, że Jarosław Bator nie jest autorem całej książki. Jak pomyślę, że redaktorzy zgubili przetłumaczoną na angielski księgę pamiątkową Żydów puławskich to już mi tylko ręce opadają. Jest tam też informacja o dwóch synagogach drewnianych zanim powstała synagoga murowana. To już widziałem na Wirtualnym Sztetlu. Nie wiem skąd autorka tamtego tekstu miała takie informacje. Wg mnie drewniana była jedna i miała być zburzona po powstaniu murowanej. Gdyby nie konflikt dwóch grup chasydów puławskich to może byłaby tylko jedna? Może. Może wiedzielibyśmy więcej gdyby źródła nie ginęły.

Zirytowany wysiadłem z zaparowanego i zalanego pociągu o stację za wcześnie. Rower z sakwami nie jest lekki. Gdy zorientowałem się, że to pomyłka nie chciałem już wracać do pociągu. Już lepiej jechać w tym deszczu niż dalej się kisić w przedziale. Nie chciałem też ponownie dźwigać roweru. To byłby piąty raz tego dnia. Ale nie wiedziałem, że w Zabrzu muszę go wnieść na wiadukt nad peronami. Gdybym wiedział… Jeszcze w pociągu odkryłem, że urwany mam naciąg od zaczepu w jednej sakwie. Udało mi się to jakoś związać na sztywno i naciągnąć pasem. Sztywno i z lekkim luzem. Na nierównościach hałasowałem nieprzyjemnie. I nic na to nie mogłem poradzić.

A Zabrze choć słyszałem, że zakurzone i brudne wcale takim nie było. Przynajmniej podczas deszczu takim nie było. Pokręciłem się trochę po centrum zanim odnalazłem jakiś drogowskaz do Gliwic. Podczas jazdy deszcz przestał padać. A drogi niemal puste. Przed jedenastą a miasta jakby wymarłe. Jak na jazdę na rowerze warunki niemal idealne. Być może nie tylko ta "wczesna pora" ale i deszcz wpłynęły na to, że tak mało ludzi widziałem na drodze. Gdy deszcz przestał padać zaczęło przybywać samochodów. Ale przez Gliwice przejechałem jeszcze spokojnie. Tak samo cała droga do Rybnika – samochody były ale nie było im ze mną ciasno. Patrzyłem na to co obce przybyszowi z Lubelszczyzny. Na znaki zakazu wjazdu do lasu pod którymi napisano, że nie dotyczą pojazdów ALP i rowerzystów. Na znaki drogi dla pieszych z dopiskiem, że nie dotyczą rowerów. Na zatrzymujące się samochody gdy czekałem na przejściu dla pieszych. Na samochody, które omijały mnie w bezpiecznej odległości (nauka jazdy czekała na wolny drugi pas, bez tego jechała za mną). O podobnych cudach opowiadałem dwa lata temu w Piotrkowie Trybunalskim. Słuchacze mieli nadzieję, że to się po Polsce rozejdzie. Jestem pesymistą. Uważałem, że ze Śląska zawsze dobrze rozchodził się po Polsce tylko węgiel. I jak dotąd nie zauważyłem w swoich okolicach wyraźnej poprawy. Jak był dziki wschód tak jest nadal.

Następnego dnia chciałem sprawdzić jakie są możliwości dojechania do Tarnowskich Gór z ominięciem centrum Gliwic. Wcześniej już sobie taką drogę wyznaczyłem za pomocą map Google. Jest tam opcja podróży na rowerze. Na mapach naniesione są ścieżki rowerowe. Są takie nad Jeziorem Rybnickim ale Google nie chciało nimi mnie przeciągnąć. Trasa uparcie trzymała się asfaltu. Niedoróbka Google, czy działanie celowe? Faktem jest, że szutrowe ścieżki były po deszczach zalane. A w paru miejscach po rozkopaniu ich nawierzchnia była bardzo miękka. Ten dzień zaczął się deszczowo, a ja zacząłem od sprawdzenia dokąd prowadzi żółty szlak rowerowy w Jankowicach. Dojechałem do studzienki.

Od studzienki, zaraz po deszczu chyba najlepiej było po prostu wrócić do Jankowic. A ponieważ studzienka ma związek z kościołem w Jankowicach nie powinienem pominąć zdjęcia kościoła.

Od tego miejsca już rozpoczęło się właściwie przebijanie przez Rybnik. Nie mam w głowie planu miasta. Jechałem na wyczucie. A że Endomonto nagrywało ślad przejazdu mogłem zobaczyć później, że trochę to sobie skomplikowałem dodając 2 kilometry. Ale przejechałem do ulicy Rudzkiej. Tu już mogłem się kierować drogowskazami. Interesował mnie przejazd w kierunku Rud. Tak trochę po ścieżkach, trochę po asfalcie dojechałem do zapory przez którą biegną chyba dwa szlaki rowerowe. Rzut obiektywu na elektrownię i Rybnik.

Za zaporą znów skorzystałem ze szlaków choć nie wiedziałem dokąd mnie zaprowadzą. Tutaj też drogi były szutrowe. Na drzewach widziałem znaki ostrzegające przez końmi. Raz tylko sprawdziłem czy są tu głębokie kałuże. Kolejne wolałem już omijać. Dojechałem do muzeum z kolejką wąskotorową. Postanowiłem tu zajechać jeszcze raz gdy będę już jechał do Puław. Nie zatrzymałem się ponieważ nie wiedziałem jeszcze dokąd przez lasy dojechałem. A zaraz był kościół i koniec Rud.

To moje skrzywienie… Kościół nie zwrócił mojej uwagi ale nagrobki żołnierzy z I wojny światowej nie uszły mojej uwagi gdy przejeżdżałem. Było hamowanie i zdjęcia :)

Słońce już nieźle przypiekało. Na szczęście do Sośnicowic miałem trochę lasów. A jechało się lekko – wiatr pchał. Czas jaki dotąd upłynął już stawiał pod znakiem zapytania dojechanie do Tarnowskich Gór – chciałem wrócić przed piętnastą. A właśnie zaczynała mnie boleć głowa – migrena. Za Sośnicowicami znalazłem się na przedpolu Gliwic. Przywitali mnie trzej kolarze. Jeden już porasta roślinnością z powodu długiego przebywania w trasie.

Za pomnikiem z rowerzystami trochę pobłądziłem sugerując się ścieżką rowerową. Najwyraźniej nie po to tutaj ona powstała by omijać Gliwice. Dojechałem do Czechowic. Dalsza droga wydawała się prosta. Ból był już nieznośny, a powrót pod wiatr. Odpuściłem więc sobie ciąg dalszy trasy i zawróciłem. Tym razem jednak nie omijałem centrum Rud jadąc przez lasy. Pooglądałem sobie były klasztor cystersów. Jeszcze jest miejscami remontowany.

Są w Rudach jeszcze dwa co najmniej budynki zabytkowe. Szukając ich natrafiłem na coś bardziej mnie interesującego – pomnik poległych w I wojnie światowej mieszkańców tych okolic. I z dalszego szukania zrezygnowałem.

Trochę znów pojechałem ścieżkami rowerowymi. Kałuże już zdążyły przez te parę godzin trochę się zmniejszyć ale i tak nie wyglądało to dobrze.

W Rybniku pobłądziłem. Ale to nic nowego. Błądzenie tym razem miało jednak pewien cel. Chciałem odnaleźć jakiś sklep rowerowy. Pakując się do wyjazdu odkryłem, że nie posiadam już zapasowych dętek. Dwie najnowsze kupione jesienią zdążyłem już założyć na obręcze. A myślałem, że jeszcze sobie gdzieś leżą i czekają na nieszczęśliwe wypadki. Sklep znalazłem. Dętki, choć do nieco szerszych opon ale o odpowiedniej średnicy kół dostałem. Już mogłem spokojniej myśleć o planowanym powrocie do Puław. A na razie coraz bliżej było do imprezy forumowej.

Tradycyjnie w tradycyjnym miejscu. Chyba jestem konserwatystą. Dobrze się czuję na przełomie maja i czerwca pod hałdą w Chwałowicach. Przez rok ludzie się nie zmienili. Tylko tym razem było nas mniej. A i tak nie ze wszystkimi się pogadało. Deszcz odpuścił gdy już się zaczęło. I było siedzenie przy ognisku i gadanie, gadanie, gadanie…

W niedzielę, dnia następnego opuściłem gościnny dom Igiełek. Dziękuję za gościnę Kumari, Igiełce i Montenegro :) Wracać musiałem. Czwartego czerwca chciałem być w Puławach. A jazda miała mi zająć więcej niż jeden dzień. Zwłaszcza, że nie startowałem wcale o świcie. Bez wyspania się nawet bym nie próbował przejechać tej trasy. Z obciążeniem trudno jest się rozpędzić choć jak już się rozpędzi to i wyhamować trudno. W tym akurat pomagały podjazdy i delikatny wiatr.

Zacząłem tak jak podczas próby przejazdu z 31 maja. Może tylko mniej się kręciłem po Rybniku. Znów wjechałem na szlaki rowerowe nad jeziorem. Tym razem było dużo rowerzystów. W końcu to niedziela. Dzień wolny. Przed zaporą moje sakwy zainteresowały rowerzystę z Zabrza. I od sakw rozpoczęła się rozmowa. Zapomniałem o tym, że chciałem sfotografować znaki ostrzegające rowerzystów przez końmi. Zapomniałem o fotografowaniu muzeum kolejki w Rudach. I od Rud już jechałem dalej sam. Przez Sośnicowice. Przez Gliwice.

I chociaż miałem w planach przejazd przez Pyskowice wcale do nich nie dojechałem. Na mapach zobaczyłem, że mogę przejechać drogami o mniejszym natężeniu ruchu i może nawet nieco drogę skrócić. Może. Często te moje skróty wydłużają przejazd. Nawet nie wiem jak było tym razem. Jechałem przez Ziemięcice. Przez pomyłkę znalazłem się w pobliżu ruin starego kościoła. Lubię takie pomyłki.

Kamieniec i Zbrosławice wydawały się warte pozwiedzania ale trochę się spieszyłem. Z tego samego powodu bez zatrzymywania przejechałem przez Tarnowskie Góry. Przejeżdżałem obok tamtejszego zamku. Może jeszcze będę się w tych okolicach kręcić. Na razie miałem zaplanowany przejazd przez drogi, których zupełnie nie znałem. Nawet nie wiedziałem czy są przejezdne i oznakowane. Z Miastkówka Śląskiego do Bibieli przejazd wydawał się jeszcze prosty. I tak było. Nawierzchnia asfaltowa.

Wiele miejsc postoju.

Dopiero za Bibielą zaczęło to wyglądać trochę inaczej. Zanim wjechałem w drogi szutrowe zapytałem, czy uda mi się przejechać do Koziegłów. Ale pytany człowiek jeszcze tak jechać nie próbował. Jechał przez te lasy ale do innej miejscowości. Bliżej Woźników, które ja chciałem lasami ominąć. Pocieszałem się, że mam oznakowane szlaki rowerowe. I to dwa razem.

Czerwony z numerem 1 odbił w lewo po niecałych stu metrach. Niebieski z numerem 23 leciał przez około 3 km tak jak chciałem. Ale i on w końcu odszedł od drogi najczęściej używanej. I tak wpuściłem się w bagna.

Gdy dojechałem do drogowskazu wskazującego Woźniki wiedziałem, że mam jechać dalej prosto. Droga miała wiele odgałęzień, których ma mapie nie miałem. Trzymałem się więc własnego cienia, tzn starałem się by był cały czas przede mną. I jakoś się udało. Nie zawsze było łatwo.

Był też kawałek piaszczysty. Był kawałek zalany wodą z ogromną dziurą pod wodą. Ale nawet woda była przejrzysta i dziurę widziałem. To był odcinek którego obawiałem się najbardziej. 9 km drogi przez las. Nie wiem czy błądziłem. Może dałoby się krócej. Mi wystarczyło to, że dojechałem do Cynkowa. Dalej już miałem mieć asfalt i drogowskazy. Tak mi się przynajmniej wydawało. W Cynkowie kupiłem wodę by obmyć nogi z błota. I zaraz za zabudowaniami mijałem siedemnastowieczny kościół cmentarny.

Koziegłowy zaskoczyły mnie brukowanymi drogami. Nie miałem pewności jak zachowają się na nim moje opony. Ale na szczęście nie był mokry. Dlatego gdy pod Domem Kultury jeden z aniołów na szczudłach schylił się by przybić ze mną "piątkę" podjechałem bez hamowania i "przybiłem". Zapraszali do środka. Najwyraźniej była tam jakaś impreza. A ja w drodze. I nawet nie wiedziałem co też będzie się tam działo. Pisząc sprawdziłem na stronie gminy Koziegłowy. To był spektakl charytatywny "Zakochana syrenka" w którym aktorami byli politycy i przedsiębiorcy. Pomysł ciekawy. Ale chyba nie tego szukałem. Bardziej interesowały mnie znaki wskazujące pobliskie zamki. Zastanawiałem się czy będę je miał przy samej drodze, czy gdzieś dalej? W tym drugim wypadku ich oglądanie odpadało. Na pewno nie chciałem jechać do nich o zmroku, a ten się powoli i nieubłaganie zbliżał. Byłem też coraz bliżej Żarek. A tam czekały na mnie cmentarz żydowski i synagoga. Synagogę widać doskonale, a na cmentarz prowadzą przyjezdnych rozmieszczone przy wszystkich chyba głównych drogach Żarek drogowskazy.

Cmentarz zadbany. Podobno największy na Jurze. Synagoga też spora i zadbana.

Za Żarkami zacząłem się przygotowywać do nocy. Nasmarowałem łańcuch. Wyciągnąłem z sakw bluzę i kamizelkę odblaskową. Włączyłem światła. Z tym ostatnim był mały problem. Przednie, na dynamo nie chciało świecić. Było jeszcze bateryjne ale lampa na dynamo w porównaniu z nim to potęga. Trzeba było to jakoś naprawić. Tylko nie wiedziałem co. Jak już udało mi się ją odpalić zgasła po kilku kilometrach i już nic nie pomagało. W Koniecpolu, w świetle latarni mogłem się temu przyjrzeć lepiej. Rozebrałem wtyczkę. Oczyściłem nożem styki i… już było wszystko OK. Proste. Jak się jeździ to się brudzi. Nie tylko w miejscach widocznych.

W Koniecpolu pierwsze ostrzeżenie – znak informujący o remoncie drogi na długości 40 km. Fajnie. Myślałem, że będzie 40 km wybojów, dziur i ruch wahadłowy. Dziury były głównie w terenie zabudowanym. Wahadła chyba tylko dwa. A poza tym nowiutka nawierzchnia i bardzo mały ruch samochodów. Świerszcze grały, żaby kumkały. Tylko gwiazd na niebie mi brakowało i księżyca. No nie tylko. Brakowało też tablic z nazwami miejscowości. I tablic z podanymi odległościami. Tzn jedną taką widziałem jeszcze w Koniecpolu ale przy Kielcach albo nie było cyferek, albo nie były odblaskowe bo ich nie zauważyłem. A na mapach wcześniej nie sprawdzałem jakie odległości mam do przejechania w województwie świętokrzyskim. Trochę żałowałem, że w ciemnościach nie zobaczę pałacu w Koniecpolu, kirkutu we Włoszczowej. Ale planowałem przejazd przez Skarżysko-Kamienną i tam też miałem odwiedzić cmentarz żydowski. W Łopusznie mijałem kościół.

I zastanawiałem się. Do Skarżyska-Kamiennej planowałem jazdę przez Mniów. Do Mniowa jak i dalej miałem jechać drogami bocznymi. Wiły się na mapach i rozgałęziały. W nocy łatwo o pomyłkę. I nie wiadomo czy dojechałbym po wschodzie słońca czy wcześniej. W myśleniu nad dalszą trasą wcale nie pomagał deszcz, który właśnie zaczął padać. Założyłem, że to tylko przelotny opad i nie wyciągałem peleryny i ochraniaczy. Założyłem tylko pod kamizelkę lekką wiatrówkę. Ona też trochę przed deszczem chroniła. Zatrzymywałem się w wiatach przystankowych gdy deszcz się wzmagał. Drogowskaz do Mniowa minąłem. Nie chciałem ryzykować zabłądzenia w nocy. Gdybym tylko wiedział jak będzie dalej. Może jednak pojechałbym przez Mniów. Przecież to wszystko jedno czy zgubię się w lesie czy w mieście. A wszystko przez remonty dróg. Najpierw był objazd do Kielc. Z tego co napisano na tablicach wynikało, że mam nadłożyć ok. 7 km. To mało. Po wjechaniu do Kielc znaki objazdu stały się znacznie rzadsze. Kierowcom samochodów może to wystarcza. Za to częściej były wiaty przystankowe i mogłem się częściej chronić przed deszczem. Już się nie spieszyłem. Chciałem tylko przedostać się do drogi do Nowej Słupi. Ale remonty. Pobłądziłem. Na pewno ponad godzinę się kręciłem po Kielcach szukając właściwej drogi. Jak już był jakiś drogowskaz to zaraz był też objazd. Tylko laminowanej mapie to nie przeszkadzało. Mapie na której ani nie było zaznaczonych objazdów i zakazów wjazdu, ani nie było zaznaczone, że droga krajowa 74 z której chciałem pojechać do Nowej Słupi jest teraz S74 i rowerem po niej nie pojadę.

Świt zastał mnie podczas jazdy wzdłuż eski po ścieżce rowerowej. Już wiedziałem, że zabłądziłem mijając zjazd w kierunku Łodzi. To tam miałem pojechać i byłoby wszystko prostsze. Albo nie wszystko. Problem z S74 miałbym przecież dalej. Tylko byłoby jeszcze ciemno. Ale gdyby było ciemno to może nie zauważyłbym w Domaszewicach szlaku rowerowego który zaprowadził mnie na podmokłe łąki. Jak bym nim nie pojechał szybciej bym dotarł do Woli Kopcowej i nie zrobiłbym zdjęcia tamtejszej kaplicy.

O kaplicy wiadomo tylko, że stanęła w Woli Kopcowej w XIX wieku. Czy wcześniej stała gdzie indziej nie wiadomo na pewno. Mogła być wybudowana już w tym miejscu w XIX wieku.

Deszcz już nie padał. Nisko zawieszone chmury skrywały szczyty. Czasami z nich coś kapało. Ale to już nie był deszcz. Droga miała mnie zaprowadzić przez Świętą Katarzynę do Bodzentyna. Pomysł z przejazdem przez Ostrowiec Świętokrzyski i Sienno już był nieaktualny. Teraz miałem na trasie Starachowice i Iłżę. Miałem też problem. Od początku trasy lekko bolało mnie jedno ścięgno w lewej nodze. Teraz ten ból już był duży. Wzmagał się podczas podjazdów. Myślałem, że to jakieś skurcze i próbowałem to rozchodzić. Następnego dnia też bolało. Mocniej gdy dźwigałem zakupy w prawej ręce. Prawdopodobnie nadwyrężyłem ścięgno dźwigając rower z sakwami. Rozchodzenie nic nie dało. Tylko tyle, że podczas marszu mniej bolało.

W Bodzentynie zajechałem na rynek. W poprzednim roku był rozkopany i nie dawało się podejść do kolumny z pomnikiem świętego Floriana. Tu nic się nie zmieniło. Zmiany są widoczne tylko na drogach dojazdowych.

Z daleka Bodzentyn wcale nie był u stóp góry. Chmury ją obcięły.

W Rzepinie nie było lepiej.

Ale w Starachowicach już było lepiej. Zajechałem pod cmentarz żydowski. Nie miałem zamiaru wchodzić. Na pewno nie na mokro.

Do Iłży właściwie się dowlokłem. Po drodze trochę podniosłem siodełko. Jak już mnie bolało zauważyłem, że nie prostuję całkiem nogi pedałując. To dlatego, że w butach przesunąłem kilka dni wcześniej bloki. Nogę już prostowałem ale bolało nadal.

W Iłży wieża zamku skrywa się pod charakterystyczną parasolką.

Czytałem, że ostatnio modne jest fotografowanie jedzenia. Ja też jestem trendy. Zdjęcie drożdżówki, wykonane w Iłży.

Zaraz wyszło słońce i humor mi się znacznie poprawił. Noga boli ale tylko jedna i to nie cała i tylko gdy nią ruszam. Jest więc prawie dobra. Przemokłem ale szybko wyschłem. Jak się mało ma na sobie to nie ma co zamoknąć. Obcisłe schnie szybciej i nie koniecznie chodzi o styl.

Gdzieś za Kazanowem. Tradycyjny letni zestaw kwiatów polnych.

Nieco dalej. Było tak blisko. Nie po raz pierwszy. Raz sprawdziłem. Nic ciekawego. Zwykłe Szczęście.

Od Szczęścia do Dobrosławowa jechało się całkiem fajnie. Już wyschły nawet skarpety. Niepokoiła mnie tylko chmura na wschodzie. Wyglądała na burzową. Nie tylko skarpety zmokły zanim w Dobrosławowie dojechałem do wiaty przystankowej. Nie chowałbym się. Blisko już Puławy. Ale coś szczypało mnie w ręce. I nie był to kwaśny deszcz. Zdążyłem przed większą porcją gradu schować się pod dachem. Kilka minut i już tylko jezdnia była mokra. Puławy też były mokre. Wisła tak jak wiosną wypełniła całe koryto. A ja zdjąłem mokre ciuchy i wypiłem kawę. Dojechałem. Później niż planowałem. Ale dojechałem mimo bólu który wydawało się, że mi to uniemożliwi. Kolejne zwycięstwo. Zwycięstwo nad sobą.

3 thoughts on “Wyjazd rocznicowy

  1. Przegadanie raz do roku kilkudziesięciu godzin, poruszając tysiące intrygujących tematów, to niezbędne do życia minimum. Weź więc sobie do serca tę trzyletnią świecką tradycję :-)

  2. Nie komentuję ale czytam regularnie i jestem pod wrażeniem, powinien Pan mieć facebooka i dać możliwość czytania większej ilości osób, także tych rozsianych po świecie a chętnie zaglądających w stare kąty i interesujących się tematyką żydowską, cmentarzy wojennych, Nepomuków…pzdr

Comments are closed.