Świat Katarzyny

Poprzedni temat wyszedł mi chaotycznie. Dopiero dojrzewała we mnie myśl, którą tam chciałem przedstawić.

Idealizowanie rządu w Rosji ma długą tradycję. Jednak na dole panuje anarchia i na razie nic nie zapowiada zmian. Ukazy, gramoty i inne dokumenty tworzone na szczytach władzy w tym państwie zdają się być kiepskim materiałem źródłowym. Realizacja zawsze napotyka na kłopoty. Nie zawsze też na górze zdają sobie sprawę z tego jak to wygląda na dole. Poczynając od gubernatorów każdy urzędnik traktuje swój urząd jak prywatną działkę. Śmieszą pomysły typu zezwolenia dla bicia milicjantów łamiących prawo przez świadków zdarzenia. Milicjant przecież ma prawo się bronić i na pewno to zrobi. Więc nikt na niego nie podniesie ręki. Poczucie rzeczywistości w środowisku politycznym Rosji to chyba rzadkie zjawisko.

Niech przykładem będzie sprawa spisu szlachty. Jeden z pomysłów zakładał przeniesienie tego obowiązku na sejmiki szlacheckie, a jednak znalazł się w Petersburgu, który ten pomysł zablokował. Uznał on, że wręcz przysłowiowa przekupność marszałków sejmików uniemożliwia realizację tego zadania.

Spisywanie podejmowano parokrotnie i nigdy nie było dokładne. Każde podejście odkrywało nową, zapomnianą szlachtę. Ukazy kończące spis jak i go rozpoczynające były ignorowane. W końcu spisywanie wykorzystywano jako szykanę i podejmowano je niezależnie od tego czy spis miał być już zakończony czy może ponownie przeprowadzony.

Utopiści i fantaści mogli w Rosji realizować swoje pomysły. I czasami byli blisko spełnienia. Nawet w czasach Katarzyny. Jeden Zubow planuje wielkie przesiedlenia, a jego brat w tym czasie chce podbić Afganistan i Indie. Pierwszy nie mógł nic poradzić na kłopoty transportowe. Drugi musiał wracać na żądanie następcy Katarzyny. A przecież pomysły swoje mogli przeprowadzić.

Tu przypomniała mi się pewna armia. Ruszyła przeciw Rosji na początku I wojny światowej. Elementem zaskoczenia pewnie miało być jej przejście pasmami gór. Zimą. Żołnierze, by nie szli za wolno, nie mogli brać kocy i płaszczy. I poszli. Nie doszli.

Pomysły. Nawet zbrodnicze. Mogą zapisać się w dziejach dzięki samemu rozmachowi.

Katarzyna porządkuje świat

Chodzi o Katarzynę II Wielką. Najczęściej zwraca się uwagę na jej ekscesy obyczajowe ale to ta sama Katarzyna kontynuowała udanie dzieło Piotra I. By ogarnąć cały swój świat wprowadziła przepisy jasno określające miejsce każdego w społeczeństwie. Z chłopów zrobiła niewolników. Mieszczan podzieliła na grupy na podstawie ich zamożności. Szlachtę spisała w Heroldii i dała jej szerokie uprawnienia. Społeczeństwo sklasyfikowane i spisane jest w pełni pod kontrolą. Nie wszyscy mają prawo do swobodnego przemieszczania. Skarbówka może łatwo określić powinności każdego człowieka.

Budowa państwa idealnego czy społeczeństwa idealnego to pomysły utopistów. Z góry są skazane na przegraną. Tak było i tym razem. Plan Katarzyny zakładał między innymi zasiedlenie terenów bezludnych w jej imperium. Planowano więc przesiedlenia. Nie planowano jednak jeszcze skutecznych metod masowych przesiedleń. Kolej, która wydatnie ułatwiła takie kroki, jeszcze nie istniała. Chęć zdobycia nowych terenów doprowadziła do wyraźnego rozchwiania systemu klasyfikacji społecznej. Ziemie zagarnięte w wyniku rozbiorów Rzeczypospolitej zamieszkiwali ludzie nie mieszczący się w klasyfikacji.

Kozacy – wolni ludzie. Zorganizowani na sposób wojskowy. Nie przewidziano dla nich odpowiedniej kategorii. Jednak sami skierowali przeciw sobie gniew carycy wzniecając powstanie. Po jego ugaszeniu przywódców ukarano, rozwiązano samorządy kozackie, część kozaków przesiedlono. Zobowiązano ich do służby wojskowej i doskonale się z tego wywiązywali.

Żydzi – też wolni ludzie. Zamieszkiwali wsie i miasta. Zajmowali się głównie handlem i rzemiosłem. Ich podciągnięto pod klasyfikację mieszczan. Wcześniej jednak nakazano wszystkim Żydom opuścić tereny wiejskie i zamieszkać w miastach.

Szlachta – wolni ludzie. Zajmując ziemie polskie rozciągnięto na nią przywileje szlachty rosyjskiej. Powstały jednak problemy już przy tworzeniu wpisów do Heroldii. Po pierwsze chodziło o setki tysięcy ludzi herbowych. Wielu z nich nie posiadało wymaganych dowodów swego szlachectwa. Co więcej istniała bardzo liczna grupa szlacheckiej gołoty. Ci ostatni stanowili w zasadzie większość herbowych na tych terenach. W zamian za czynsz mogli mieszkać i uprawiać ziemię, która do nich nie należała.

Szlachta czynszowa była problemem i dla Rzeczypospolitej. Szczególnie utyskiwali na nią właściciele ziemscy ale nie magnaci. Ci ostatni widzieli ją chętnie na ziemiach ukrainnych i białoruskich. Bynajmniej nie jako masy do głosowania na sejmikach. Chodziło o utrzymanie się ich władzy na terenach zamieszkanych przez chłopstwo narodowości niepolskiej. Częste bunty chłopskie mogły być gaszone za pomocą wojska ale tego Rzeczpospolita niemal nie miała. Pozostawała obrona organizowana własnym sumptem. A czy obrońcy nie będą skuteczniej walczyć gdy będą bronić też siebie? Gołota szlachecka pełniła funkcje obronne magnatów. Pomniejsi posiadacze ziemscy nie pozwalali sobie na oddawanie części ziemi czynszownikom, woleli mieć tylko chłopów. Oni też najbardziej cierpieli z braku ochrony.

W czasach panowania carskiego wykorzystano różnice religijne i narodowościowe na tych terenach i car stał się opiekunem chłopstwa przeciw panom (nawet jeżeli to car dał panu całkowite prawo do chłopa). Armia carska była jedyną siłą zbrojną mającą prawo wystąpienia przeciw zaburzeniom społecznego spokoju. Szlachta czynszowa stała się niepotrzebna.

To znów pewna idealizacja. Armia szła gdzie chciał jej dowódca. Tak samo władze lokalne choć podporządkowane bezwzględnie carom nigdy nie działały tak jakby car chciał. Rosja w sposób dość tajemniczy funkcjonowała zawsze jak gigant na glinianych nogach. I się nie przewracała. Z góry, z perspektywy władzy centralnej to wyglądało zawsze bardzo dobrze ale tam nie docierały wszystkie informacje. Urzędnicy odpowiadali co prawda za realizację zadań i byli karani za ich niewykonanie. Co z tego, skoro rzadko informacje o niewykonaniu docierały na górę. Tak samo informacje o nadużyciach były prawie zawsze gdzieś po drodze wyciszane.

Zagadnienie czynszowników usiłowano rozwiązać prze pierwszych 20 lat. Bezskutecznie. Problem pojawił się znów w momencie uwłaszczenia chłopów. Dostawali oni kawałki ziemi na własność. Czynszownicy, ponieważ nie byli chłopami, nadal nic nie mieli. Można powiedzieć, że masy szlacheckie na ziemiach nazywanych Kresami przetrwały dzięki niedowładowi administracji carskiej. Ale antagonizmy obecne tam od wieków co jakiś czas doprowadzały do buntów i rzezi. Szlachta miała ukształtowane poczucie przynależności narodowej. U chłopstwa ono dopiero się kształtowało. Aa teraz francuski historyk pyta dlaczego na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie Polacy niemal bez wyjątków byli herbowi? A ja zaraz zastanawiam się czy Polacy nigdy nie mieli kolonii?

Rozwodnienie odpowiedzialności

Wciąż jeszcze kręcę się wokół „Pierwszej wojny światowej” Pajewskiego. Książce zawdzięczam poznanie militaryzmu. Dotąd pojęcie to było dla mnie dość abstrakcyjne. Wydawało mi się, że władzę w Niemczech podczas I wojny światowej trzymali cesarz i kanclerz. To jednak tylko złudzenie. Cesarz powołuje i odwołuje kanclerza. Ale czy realizuje tym samym swoją wolę. W tym czasie? Ten cesarz? Nie. To nie cesarz podejmuje decyzje. Właściwa władza spoczywa w rękach Naczelnego Dowództwa. A cesarz się go słucha. Odwołuje więc kanclerza, który widzi tragiczne położenie społeczeństwa zmuszonego do realizacji planów wojennych. W oczach naczelnego dowództwa społeczeństwo państwa ma zaspokajać potrzeby wojska. Dostarczać sprzęt, żywność i rekruta. Wydajności sprzyjać mają tylko dobre wiadomości z frontu, a podczas buntu – militaryzacja zakładów pracy i sądy wojskowe nad strajkującymi.

A co się dzieje gdy to nie wystarcza? Gdy trzeba ogłosić przegraną, której nikt nie zrozumie, a nie ma czasu by się tłumaczyć? Należy stworzyć rząd reprezentujący cały parlament Rzeszy. Powołać kanclerza cieszącego się nieposzlakowaną opinią i nie związanego z poprzednimi rządami wojennymi. Na koniec oddać w ręce tego kanclerza decyzję o podjęciu rokowań pokojowych. Jako alternatywę przedstawić mu totalną klęskę. W ten sposób w oczach mas o pokój występuje nie armia ale protestujący przeciwko wojnie politycy. Armia „cofając się na z góry zaplanowane pozycje” pozostaje niepokonana.

Tu jeszcze pominąłem jeden aspekt dotyczący rządu. Przed nim wszystkie stanowiska były obsadzane przez urzędników – specjalistów (choć bywały i tu pomyłki w ocenie ludzi). Teraz we władzach po raz pierwszy pojawiają się przywódcy parlamentarni. Ten pomysł to reakcja na ruchy społeczne napędzane rewolucją na wschodzie. Miało to rozładować napięcia społeczne. No i obciążyć odpowiedzialnością za przegraną polityków, szczególnie tych z lewej strony.

Wszytko to robione jest w takiej panice, że na spotkanie informacyjne i sytuacji na frontach zaprasza się i przedstawiciela Koła Polskiego. Ten zaraz przekazuje informacje do Komitetu Polskiego we Francji, a stąd informacje wędrują do rządu francuskiego. Ten ostatni zakładał, że walki kończące wojnę będą prowadzone jeszcze w 1919 roku! A tu niespodzianka. Niemcy chcą rozejmu z dnia na dzień. Nie mają czasu.

Jesień 1918 roku w ogóle jest ciekawa. Armia włoska, która nie mogła przedrzeć się przez pozycje austriackie w stronę Triestu i poniosła ogromne straty w walkach, teraz zasuwa tam gdzie chce. Sukces ofensywy? Prawie tak. Prawie, bo nie ma na swej drodze przeciwników. Węgrzy, Czesi, Słoweńcy odeszli do domu nie pytając nikogo o zgodę. Cesarz Austrii tylko może patrzeć jak jego państwo się rozsypuje. Nie tylko on zresztą. Ziemie królestwa węgierskiego też się rozchodzą. Społeczeństwo straciło zainteresowanie wojną, zajęte jest własnym przetrwaniem. Tylko Rzesza się trzyma w kupie i kraje związkowe pozostają jej wierne. Tu też wszyscy się spodziewają, że jak dojdzie do walk o ziemie etnicznie niemieckie nie będzie można przewidzieć dalszego ciągu. Politycy niemieccy powtarzają, że przez 4 lata Francuzi walczyli o swoje ziemie i nie mieli chwili zwątpienia. Nie ma więc podstaw by sądzić, że Niemcy zachowają się inaczej. Tylko przez te 4 lata przedstawiano Niemcom dowody na to że to oni zostali zaatakowani i tylko się bronią. Z tą wiarą można bronić się dalej ale trudno się z nią poddać.

Choć buntowali się marynarze to dość szybko ich bunty zgaszono. Przyczyna tych buntów była dla wszystkich jasna. Nie można oczekiwać od kogoś kto tylko czeka przez lata na rozkaz działania by widział sens walki i podporządkował mu swoje życie. Inaczej na froncie. Tu co prawda zdarzało się, że całe oddziały poddawały się pojedynczemu żołnierzowi armii przeciwnej. Że odmawiano strzelania do nacierających. Że nazywano strzelających łamistrajkami. To jednak nie dotyczyło to większości wojska. Dopiero pogłoski o planach pokojowych, o oddaniu bez dalszej walki części własnych ziem, złamały wiarę walczących żołnierzy. Wiarę w dowódców. Wiarę w rządzących polityków. Wiarę w cesarza. I o to może chodziło. By nie tracili wiary w tych, którzy obiecywali sukces. Ale tonący cesarz, którego Wilson nie chce widzieć u władzy podczas rokowań, sam dokopuje jeszcze Naczelnemu Dowództwu.

W okopach zaś, w tym samym czasie, na wieści o toczonych rozmowach na temat warunków rozpoczęcia rozmów pokojowych, żołnierze zmieniają swój stosunek do walki. Już nie walczą o zwycięstwo. Chcą przeżyć. Przecież to zaraz może się skończyć. Szkoda w takim momencie ginąć.

Akcja przyspiesza w listopadzie 1918 roku. Z niewiadomych przyczyn dowódca floty niemieckiej wydaje polecenie wypłynięcia. Flota się buntuje i powstają rady robotnicze. Ruch rozlewa się na całe Niemcy. Upadają jedna po drugiej monarchie państw związkowych, a na ich miejsce powstają republiki. Tylko cesarz nie chce abdykować. Schronił się w kwaterze głównej. Tu gen. Groener proponuje mu wypad na pierwszą linię frontu by zaliczył postrzał ratujący honor i władzę dynastyczną. Żołnierze nie chcą bronić Wilhelma II, a skrajna lewica na ulicach domaga się nie abdykacji osoby tylko powstania republiki. Kanclerz ogłasza więc samowolnie abdykację cesarza. Ten ostatni ucieka do Holandii. Żołnierze bratają się z demonstrującymi robotnikami. Wszystko jest na prostej drodze do powtórki wydarzeń z Rosji. Ale politycy socjaldemokracji związanej z parlamentem opanowują tłumy, kanclerz Maksymilian (książę badeński – ta postać mnie zafascynowała i pewnie do niej jeszcze powrócę w chwili natchnienia) przywołuje na urząd kanclerski socjaldemokratę Eberta. Rewolucja gaśnie. Ale już nic nie będzie jak dawniej. Nigdy już nie będzie takiego lata…

Jeszcze tylko nikt nie wierzy w klęskę militarną do której doprowadził ostatni rozkaz zabraniający cofania się. Przypadkiem tylko nikt nie przełamał osłabionych linii na których brakowało żołnierzy skłonnych dalej walczyć. Podobno były na froncie odcinki obsadzone jedynie przez samotnych oficerów z karabinami maszynowymi.

Wyszła mi relacja (niemal na żywo) z lektury. Relacja z klęski, z upadku, z rzeczywistego końca koszmaru wojny. Nowy kanclerz, który stał się pierwszym kanclerzem Republiki Niemieckiej stracił w wojnie dwóch synów. Niemcy prowadziły do końca wojnę totalnie i totalnie ją przegrały. Rozmiary porażki były tak niewyobrażalne, że mało kto w nie uwierzył. Jednak doszło w monarchii do demokratyzacji. Próba rozwodnienia odpowiedzialności przysłużyła się skanalizowaniu niepokojów społecznych. To akurat tylko wypadek przy pracy ale dość szczęśliwy na czym skorzystał po paru latach jeden z żołnierzy ale to już inna bajka, w której kołem historii chciano zakręcić w przeciwnym kierunku.

Ostatnio na forum tradytora pozwoliłem sobie opisać dwie książki. Nie wiem jeszcze czy byłbym w stanie przystępnie opisać dzieło Pajewskiego. O streszczeniu nie ma co myśleć – kompresja byłaby szalenie stratna. Ogólne omówienie ogólnego obrazu wojny? Muszę to chyba przemyśleć. I czy kogoś jeszcze rzeczywiście taka lektura kręci?

Z lektury „Pierwszej wojny światowej” J. Pajewskiego

Zaczytuję się w tej książce. Co prawda liczyłem na konkretne informacje o Lubelszczyźnie, a tych tu niewiele. Jednak przecież Lubelszczyzna to tylko niewielki fragment zmagań światowych, nawet gdy tylko skupimy się na Europie. Tak samo walki podczas wojny to tylko fragment wszystkich działań. Polityka. I życie ludzi w czasie wojny. Choćby „zima brukwiowa” w Niemczech. Okropna nędza w czasie gdy państwo którego dotknęła wygrywa na wszystkich frontach. I jeszcze potęga propagandy… Dlaczego tak wielkim problemem było wytłumaczenie społeczeństwu przegranej w wojnie? Bo skutecznie się to społeczeństwo przekonało do sukcesów.

Jest tu kawałek ze wspomnień niemieckiego oficera polskiej narodowości z okresu ucieczki w 1918 roku z Francji. Młode dziewczęta francuskie pytają żołnierzy niemieckich czy teraz już idą prosto do Paryża. Za sarkazm nie zabijano. Ale jak to musiało boleć.

W polityce od początku „problem polski”. Rosjanie najpierw chcą się worka polskiego pozbyć bo jest nie do obrony. Jednak w przypadku zwycięstwa chcą powiększyć Królestwo. Zakładają, że będą zmuszeni dać mu większą autonomię. Austriacy chcieliby powiększyć i swoją Polskę. Obawiają się tylko tego, że będą zmuszeni przez Polaków do zamiany państwa podwójnego (Austro-Węgry) na potrójne – i co na to powiedzą Czesi? Niemcy nie chcą Polaków ale kawałek ziemi chętnie by wzięli. Polaków widzą u cesarskiego sąsiada – on sobie z nimi poradzi, oni nie chcą ani jednego więcej.

Powstają więc Legiony w Austrii, powstają Legiony w Rosji. Ale i tak wielu Polaków ląduje w formacjach niepolskich. Potem na froncie dzieją się takie rzeczy jak opublikowane w Karcie spotkania na froncie po dwóch stronach. I okrzyk „Jezus Maria!” zatrzymujący bagnet który chciał przybić życie do ziemi. Polacy na wszystkich frontach i po wszystkich stronach. Czasem oszukiwani przez tych z drugiej strony by dać się wystawić na strzał, czasem uchodzący z życiem bo swojego się nie zabija.

Nawet wojny nie są czarno-białe. Palety postaw i zachowań wykraczają poza tęczę barw i nie ma tu nic stałego. Kanalia może okazać współczucie, a dusza człowiek stać się kanalią i to wszystko na zawsze lub tylko na chwilę.

Świat cywilny w tym czasie przeżywa to samo choć może mniej intensywnie. Tu za ojczyznę można umrzeć z głodu.

Wyszedłem poza książkę ale tak ją czytam z kontekstem wcześniej czytanych tekstów, z jakąś tam wiedzą o zdarzeniach których w książce nie ma. Choćby sprawa wsi niedaleko Puław. Borysów i Bałtów. Tam w lecie 1915 roku mieli się zakwaterować żołnierze armii carskiej. Mieszkańcy wsi zaś znaleźli schronienie w lesie, w ziemiankach. Młodzi mężczyźni byli wyłapywani i wcielani do armii – tych wcielonych nigdy już nie zobaczono. Relacja spisana przez zainteresowanego przeszłością pracownika samorządowego z Żyrzyna i zamieszczona w „Gościńcu żyrzyńskim” – piśmie internetowym gminy Żyrzyn. Pewnie istnieje jeszcze wiele innych podobnych relacji na które jeszcze nie wpadłem. Świadków coraz mniej. To tak dawno było…

I znów nie daje mi spokoju sprawa kwatery wojennej w Żyrzynie. 180 lub 130 żołnierzy, 40 krzyży drewnianych. Parę lat temu jeszcze były 3 kamienne stele pośród nowych pochówków przypominające o istnieniu kwatery w tym miejscu. A teraz? Być może część ciał ekshumowano i przeniesiono pod pomnik poświęcony powstańcom 1863 roku i żołnierzom BCh. Pamięć żyje wraz z ludźmi. A w archiwach pozostają ślady których już się nie odnajdzie na ziemi.

Po dłuższej przerwie

Pomilczałem sobie. Trochę z braku czasu. Trochę z braku poczucia sensu istnienia tego blogu. Zanim jednak podejmę jakieś działania drastyczne mam parę innych pomysłów. Po pierwsze przeniosę tu część tematów ze starego blogu – on pierwszy zniknie. No i jeszcze może tu coś dopiszę. Np wczorajszy wyjazd. Bo jeżdżę co weekend. Wciąż też czegoś szukam. Od dwóch miesięcy szukam cmentarza z pierwszej wojny światowej w Nasutowie pod Lublinem. Podobno został wyremontowany. W pracach miała brać udział Fundacja Nowy Staw. Ale w samym Nasutowie pytani przeze mnie ludzie nic na ten temat nie wiedzą. Informacja o jego lokalizacji wskazuje na miejsce przy głównej drodze przecinającej Nasutów. Na pewno tam go nie ma albo się ukrywa. Będę szukać dalej. Przecież nie może być tak, że niedawno odnowiony cmentarz gdzieś zniknął.

Ostatnio rozglądam się za interesującymi mnie miejscami w miejscowościach znanych z czegoś zupełnie innego. Tak w Chęcinach nie interesował mnie zamek tylko synagoga i cmentarz żydowski. Teraz chciałem w znanym z muzeum Bełżcu odwiedzić cmentarze z I wojny światowej. Wydawało się to dość łatwe skoro napisano o nich na oficjalnej stronie Gminy Bełżec. Ale tak się tylko wydawało.

Podróż rozpocząłem od Chełma. Z Puław dojechałem tam pociągiem. Bo i w samym Chełmie miałem jedną niedokończoną sprawę. Chodziło o cmentarz wojenny na tzw. Patelni. Lokalizację określiłem już w zeszłym roku ale brakowało czasu by tam znów się pojawić. Teraz dotarłem na miejsce bez problemów. Wcześniej szukałem zbyt głęboko w lesie Borek.
Obrazek
W lesie jeszcze unosiły się resztki mgły. Na ziemi ślady biesiadowania.
W zeszłym roku szukając Patelni trafiłem na cmentarz znajdujący się dalej przy tej samej ulicy. Teraz znów tam zajechałem. Z krzyża na grobie zmarłego w 1939 roku strzelca Judy Grossa usunięto przymocowaną tam wcześniej taśmą klejącą gwiazdę Dawida. Może ktoś doszedł do wniosku, że gwiazda nie pasuje do krzyża? Chyba jednak nie tylko ja mam wątpliwości czy wypada wszystkim, bez względu na wyznawaną religię wystawiać krzyże. W Łukowie też widziałem krzyż na którym pod nazwiskiem poległego dopisano – mahometanin. Zrobiono to jednak od razu – robiąc krzyż. Tutaj zaś widać jeszcze ślad po naklejonej gwieździe nad tabliczką imienną.
Obrazek
Za mną na cmentarz weszła kobieta z dwoma psami. Zaintrygował ją rower zaparkowany przed bramą. Ponieważ nie był przypięta doszła do wniosku, że właściciel mógł zasłabnąć lub może stało mu się coś innego. Jej zdaniem okolica jest niebezpieczna i nikt roweru niezapiętego tu nie zostawia. Gdy już zaczęliśmy rozmawiać o tym cmentarzu dowiedziałem się, że jeszcze niedawno była to zarośnięta nekropolia, nieogrodzona. Ponieważ kości zmarłych częściowo znajdowały się na wierzchu interweniowano w Urzędzie Miasta. Po tym dopiero powstał płot i teren wykarczowano. Wydobyto też wtedy pochowanych tu żołnierzy niemieckich poległych w II wojnie światowej, by przenieść ich szczątki na cmentarz w Polesiu. Ciała posiadały nieśmiertelniki. Firma, która prowadziła tą ekshumację musiała wykazać, że wydobyła wszystkich poległych. Podobno nie ruszyła ciał zaplątanych w korzenie rosnących drzew. Podobno, bo tych drzew na kwaterze niemieckiej prawie nie ma.
Moja wzmianka o śladach po libacji na cmentarzach została skomentowana informacją o „szatanistach”, którzy mają spędzać noce na chełmskich cmentarzach i odprawiać czarne msze. Przemieszczają się oni w dużych grupach w okolicy lasu Borek, a mieszkający tu ludzie się ich boją. Jak dla mnie lokalny folklor ale znam wiele opowieści dawnych i nie dawnych o pobiciach osób goszczących w Chełmie. Nie wiem czy to miasto jest niebezpieczne. Mi nic się tu jeszcze nie przydarzyło. Może dlatego, że bywam tu zawsze bardzo wcześnie rano. Zło nie śpi – rano to chyba nie działa.

Zanim dojechałem do lasu troszkę w Chełmie zbłądziłem. W sumie straciłem godzinę naruszając plan wyjazdu. Gdy już wyjechałem w stronę Hrubieszowa wiedziałem, że to co chciałem zrobić jednego dnia będzie rozłożone na kilka dni. Nie pierwszy to taki przypadek. Wcześniej trzykrotnie jechałem do Terespola i Nepli. Może jeszcze o tym popiszę. Może…

Po raz pierwszy jechałem szosą Chełm – Hrubieszów. W pobliżu Chełma jest bardzo ruchliwa, a nie tylko nie ma tam pobocza lecz także nawierzchnia jest już mocno zużyta. Nie mogę powiedzieć bym miał wiele przyjemności z tego przejazdu. W samym Hrubieszowie zapominając o rzeczce przecinającej miasto wjechałem w ulicę przy jednostce wojskowej. Jest tam kościół garnizonowy. Jak sądzę była to kiedyś cerkiew. Przejazdu do centrum rzecz jasna nie ma, a jego tam szukałem. Po powrocie do szosy głównej pomknąłem chodnikami pamiętając, że szosą tak szybko do centrum nie dotrę. Tu podszedłem do ślicznej hrubieszowskiej cerkwi. Wciąż nie jestem zadowolony ze zdjęć wykonanych rok temu więc teraz znów fotografowałem.
Obrazek
Teraz trwa tam remont dachu.
Nie cerkiew była celem tych odwiedzin. Chciałem dotrzeć do cmentarza żydowskiego w Hrubieszowie. Choć wiedziałem gdzie go szukać i nawet przygotowałem sobie mapkę z trasą dojazdu to widząc mapę Hrubieszowa w centrum miasta sprawdziłem poprawność moich ustaleń. Kirkut jest tam zaznaczony. Wszystko pasowało więc bez zastanowienia ruszyłem ulicą Targową. Na jej końcu zastałem zamknięte na kłódki furtkę i bramę. Teren kirkutu w zasadzie jest pozbawiony nagrobków. Ich resztki umieszczono w lapidarium. Obok lapidarium są tam jeszcze dwa pomniki. Daleko od bramy ale właściwie widać. Odpuściłem więc proszenie o dostęp do kluczy i ograniczyłem się do zdjęć robionych przez kraty.
Obrazek
Z Hrubieszowa miałem wyjeżdżać o 11. Gdy wyjeżdżałem była 13. Na tą godzinę planowałem dojechanie do Tomaszowa Lubelskiego. Przeceniałem wyraźnie swoje możliwości. Do Tomaszowa miałem bowiem około 60 km. Po zjechaniu z szosy Hrubieszów – Zamość natknąłem się w Terebiniu na cmentarz z I wojny światowej. Właściwie jest to część cmentarza parafialnego. Część z pochówkami z Wielkiej Wojny znajduje się obok najstarszych nagrobków. Jest zaniedbana ale przynajmniej oznakowana. Może nie zniknie wykorzystana do nowych pochówków. Miejsca na cmentarzy wydaje się być wiele.
Obrazek
W tej samej wsi jest drewniany kościół. Ostatnio trochę mnie sakralna architektura drewniana znużyła. Ten jednak jeszcze zmusił mnie do zatrzymania i zrobienia zdjęcia. Coś w nim jest takiego co mnie zatrzymało ale jeszcze nie potrafię powiedzieć co to jest.
Obrazek
O ile do Tyszowiec jechałem w terenie względnie równym to już dalej krajobraz zaczął intensywnie falować. Zacząłem walczyć w kolejnych premiach górskich nie znając dalszej drogi. Ta zaś była mocno wzburzona. W jednym z obniżeń terenu dostrzegłem znak miejsca pamięci. Wskazywał na cmentarz w Wożuczynie. Znajduje się tam mogiła żołnierzy poległych we wrześniu 1939 roku. Opiekują się nim dzieci z miejscowej szkoły podstawowej. Skoro jednak wszedłem na teren cmentarza. Starego cmentarza. To musiałem się trochę porozglądać. Na wprost wejścia znajdują się dwa stare pochówki. Jeden z nich pozbawiony jest informacji o pochowanych osobach. Szczególnie przyciąga uwagę krzyż na grobowcu.
Obrazki
Tajemniczy wydał mi się słup na terenie cmentarza. Nie ma na nim żadnych napisów.
Obrazek
Po wizycie na cmentarzu w Wożuczynie rozpocząłem dalszą walkę z grawitacją. Te zjazdy i podjazdy. Potrafią dać w kość. No i mocno opóźniają przejazd. Do Tomaszowa dotarłem o wpół do piątej po południu.

Trochę się przed wyjazdem przygotowałem. Wiedziałem, że w Tomaszowie chcę zobaczyć kirkut, cerkiew i drewniany kościół. Wszystkie te miejsca znajdują się w pobliżu dawnego centrum Tomaszowa. Z powodu później godziny już zrezygnowałem z poszukiwania klucza na teren kirkutu, bo i w Tomaszowie się go zamyka. Miejsce przyciąga imprezowiczów. Miałem okazję sprawdzić to na własne oczy. Kirkut był zamknięty ale niedokładnie. Ktoś zapomniał zamknąć bramę. Wszedłem więc na teren i robiłem zdjęcia.
Obrazek
Zdziwiłem się nieco gdy zza bramy, z zewnątrz zaczęła do mnie wołać jakaś kobieta. Pytała jak tam wszedłem. Pytała stojąc przy bramie i nie widziała źle założonej kłódki. Wyjaśniłem więc i pomogłem podpalić zebrane śmieci. Kobieta ta opiekuje się cmentarzem i to ona ma klucze. Dzień wcześniej udostępniła klucze ekipie przysłanej przez miasto w celu uprzątnięcia terenu. To oni nie zamknęli bramy. W nocy podobno na terenie cmentarza już byli młodzi piwosze ale opiekunka sądziła, że przeszli przez płot co ponoć często im się zdarza. Pani poszła po klucze by zamknąć bramę, a ja dokończyłem fotografowanie i wyruszyłem pod widoczną z cmentarza cerkiew.
Obrazek
Cerkiew jest chyba w trakcie remontu. Dół jest pokryty z zewnątrz jedynie surowym tynkiem. Góra pomalowana. Osoby chcące zwiedzić cerkiew proszone są o kontakt z proboszczem – na kartce umieszczonej na drzwiach cerkwi podany jest numer telefonu.
Przy tej samej ulicy co cerkiew znajduje się drewniany kościół. Fotografowanie go jest dość trudne. Była sobota. Seryjnie udzielano ślubów. Kolejka nowożeńców i ich gości nie mieściła się na parkingu i w najbliższych uliczkach. Dwoje turystów wykonywało całe serie zdjęć frontonu świątyni stojąc na jezdni. Zrobiłem podobnie tylko nie seria, a jedno zdjęcie.
Obrazek
Ponieważ było już późno uznałem, że odwiedzę jeszcze tylko Bełżec i wracam. Wracam przez Zamość więc będę znów przejeżdżał przez Tomaszów. Może później będzie łatwiej fotografować? Byłem naiwny, wiem.

Do Bełżca z Tomaszowa jest tylko 8 km. To więc szybki skok. Choć i tu ziemia jest rozbujana. Posiadałem zdjęcie z naniesionymi przybliżonymi lokalizacjami cmentarzy wojennych. Dokładniejsza okazała się mapka na tablicy przy Urzędzie Gminy. A jeszcze dokładniej to już musiałem pytać w okolicy. Starsze osoby trochę dziwiły się, że pytam akurat o te cmentarze. Tu przyjeżdża się do muzeum. Ale ja przyjechałem tak trochę przekornie. Właśnie nie do muzeum.
Stan cmentarzy i informacje Gminy o nich to jakby dwie różne sprawy. Skoro gmina podaje liczbę mogił zakładałem, że są one zlokalizowane i upamiętnione. Skoro podaje jakąś lokalizację cmentarzy to zakładałem, że dojazd jest oznakowany, a teren dostępny. Jest inaczej. Gmina strzyże trawę na terenie cmentarzy i postawiła na ich terenie tabliczki i to chyba wszystko co zrobiła.
Obrazek
By wejść na teren cmentarza na którym wykonałem powyższe zdjęcie trzeba przejść przez czyjś warzywniak. Tu jak w innych miejscach ludzie mieszkający w pobliżu pamiętają jak to wyglądało ale nie wiedzą jak wygląda teraz. Nawet nie wiedzieli, że teren jest ogrodzony i kierowali mnie na podejście od boku, które jest zagrodzone. Pewnie dałoby się zdobyć więcej danych o pochowanych tu ludziach ale i tego się nie chciało Gminie, która chce by to była atrakcja turystyczna.

Na koniec wizyty w Bełżcu zajechałem i pod muzeum. Wcześniej w rozmowie z jednym z mieszkańców Bełżca dowiedziałem się, że co prawda nikt nie próbował rozkopywać mogił na cmentarzach z I wojny światowej ale zanim powstało muzeum to po jego dzisiejszym terenie chodzili „poszukiwacze skarbów” i kopali.
Obrazek
Teraz już wybrałem się w drogę powrotną. W Tomaszowie pod kościołem sytuacja bez zmian. Ruszyłem więc dalej. Chciałem przed zmierzchem dojechać do Zamościa. Nie było łatwo. Tu można zdobyć koszulkę „górala”. Choć już schowałem głęboko aparat fotograficzny to wydobyłem go by sfotografować cmentarz wojenny w Dąbrowie Tarnawackiej. Pochowani tu są żołnierze z września 1939. Cmentarz jednak powstał wcześniej. Założono go dla poległych w pierwszej wojnie światowej.
Obrazek
Znów schowałem aparat głęboko do sakwy i ruszyłem w drogę. Ziemię spowijały dymy. Zaraz też zaczęły pojawiać się mgły. W Łabuniach na cmentarzu dostrzegłem figurę Nepomucena. Gdy wjeżdżałem do Zamościa zrobiło się ciemno. Początkowo chciałem przejechać obwodnicą. Jednak w ciemnościach nie czuję się pewnie na drogach tak ruchliwych i z wieloma pasami. Zjechałem więc w kierunku centrum. Tam do wylotu z miasta przeciągnięte są ścieżki rowerowe. Jedzie się po nich wolniej ale dużo bezpieczniej. Za Zamościem zboczyłem z głównej drogi i ruszyłem w stronę Żółkiewki. Poważną wadą nocnych wojaży jest ograniczona bardzo ilość bodźców. Taki przejazd potrafi być tak nudny, że można przysnąć. Szczęśliwie mocno świecił księżyc. Co jakiś czas goniły mnie spuszczone psy. Bociany w gniazdach gdy pod nimi przejeżdżałem zrywały się do lotu. Młodzież hałasowała. Wciąż coś się działo.

W Wysokiem chciałem pojechać do Bychawy drogą nieco okrężną. Trwa tam jednak remont dróg. Jak już się zgubiłem to w końcu znalazłem się na drodze krótszej ale już dobrze mi znanej. Nie o to mi chodziło. Chciałem poznać inną drogę ale zmęczenie nie pozwoliło mi zawrócić. Jechałem bez pośpiechu. Lepiej mi się jedzie gdy jest jasno więc powoli jadąc czekałem na wschód słońca albo przynajmniej na lekkie rozjaśnienie. Doczekałem się będąc już w Bochotnicy. Dalej już tylko 10 km i można wskoczyć do wanny. Choć noc była chłodna byłem na to przygotowany. W efekcie dojechałem na miejsce cały mokry ale ciepły. Tylko będę musiał pojechać jeszcze raz. Ze zbyt wielu planowanych miejsc zrezygnowałem. Zapowiada mi się więc kolejna seria wyjazdów w te same okolice. Żeby tylko pogoda dopisała.