Wciąż jeszcze kręcę się wokół „Pierwszej wojny światowej” Pajewskiego. Książce zawdzięczam poznanie militaryzmu. Dotąd pojęcie to było dla mnie dość abstrakcyjne. Wydawało mi się, że władzę w Niemczech podczas I wojny światowej trzymali cesarz i kanclerz. To jednak tylko złudzenie. Cesarz powołuje i odwołuje kanclerza. Ale czy realizuje tym samym swoją wolę. W tym czasie? Ten cesarz? Nie. To nie cesarz podejmuje decyzje. Właściwa władza spoczywa w rękach Naczelnego Dowództwa. A cesarz się go słucha. Odwołuje więc kanclerza, który widzi tragiczne położenie społeczeństwa zmuszonego do realizacji planów wojennych. W oczach naczelnego dowództwa społeczeństwo państwa ma zaspokajać potrzeby wojska. Dostarczać sprzęt, żywność i rekruta. Wydajności sprzyjać mają tylko dobre wiadomości z frontu, a podczas buntu – militaryzacja zakładów pracy i sądy wojskowe nad strajkującymi.
A co się dzieje gdy to nie wystarcza? Gdy trzeba ogłosić przegraną, której nikt nie zrozumie, a nie ma czasu by się tłumaczyć? Należy stworzyć rząd reprezentujący cały parlament Rzeszy. Powołać kanclerza cieszącego się nieposzlakowaną opinią i nie związanego z poprzednimi rządami wojennymi. Na koniec oddać w ręce tego kanclerza decyzję o podjęciu rokowań pokojowych. Jako alternatywę przedstawić mu totalną klęskę. W ten sposób w oczach mas o pokój występuje nie armia ale protestujący przeciwko wojnie politycy. Armia „cofając się na z góry zaplanowane pozycje” pozostaje niepokonana.
Tu jeszcze pominąłem jeden aspekt dotyczący rządu. Przed nim wszystkie stanowiska były obsadzane przez urzędników – specjalistów (choć bywały i tu pomyłki w ocenie ludzi). Teraz we władzach po raz pierwszy pojawiają się przywódcy parlamentarni. Ten pomysł to reakcja na ruchy społeczne napędzane rewolucją na wschodzie. Miało to rozładować napięcia społeczne. No i obciążyć odpowiedzialnością za przegraną polityków, szczególnie tych z lewej strony.
Wszytko to robione jest w takiej panice, że na spotkanie informacyjne i sytuacji na frontach zaprasza się i przedstawiciela Koła Polskiego. Ten zaraz przekazuje informacje do Komitetu Polskiego we Francji, a stąd informacje wędrują do rządu francuskiego. Ten ostatni zakładał, że walki kończące wojnę będą prowadzone jeszcze w 1919 roku! A tu niespodzianka. Niemcy chcą rozejmu z dnia na dzień. Nie mają czasu.
Jesień 1918 roku w ogóle jest ciekawa. Armia włoska, która nie mogła przedrzeć się przez pozycje austriackie w stronę Triestu i poniosła ogromne straty w walkach, teraz zasuwa tam gdzie chce. Sukces ofensywy? Prawie tak. Prawie, bo nie ma na swej drodze przeciwników. Węgrzy, Czesi, Słoweńcy odeszli do domu nie pytając nikogo o zgodę. Cesarz Austrii tylko może patrzeć jak jego państwo się rozsypuje. Nie tylko on zresztą. Ziemie królestwa węgierskiego też się rozchodzą. Społeczeństwo straciło zainteresowanie wojną, zajęte jest własnym przetrwaniem. Tylko Rzesza się trzyma w kupie i kraje związkowe pozostają jej wierne. Tu też wszyscy się spodziewają, że jak dojdzie do walk o ziemie etnicznie niemieckie nie będzie można przewidzieć dalszego ciągu. Politycy niemieccy powtarzają, że przez 4 lata Francuzi walczyli o swoje ziemie i nie mieli chwili zwątpienia. Nie ma więc podstaw by sądzić, że Niemcy zachowają się inaczej. Tylko przez te 4 lata przedstawiano Niemcom dowody na to że to oni zostali zaatakowani i tylko się bronią. Z tą wiarą można bronić się dalej ale trudno się z nią poddać.
Choć buntowali się marynarze to dość szybko ich bunty zgaszono. Przyczyna tych buntów była dla wszystkich jasna. Nie można oczekiwać od kogoś kto tylko czeka przez lata na rozkaz działania by widział sens walki i podporządkował mu swoje życie. Inaczej na froncie. Tu co prawda zdarzało się, że całe oddziały poddawały się pojedynczemu żołnierzowi armii przeciwnej. Że odmawiano strzelania do nacierających. Że nazywano strzelających łamistrajkami. To jednak nie dotyczyło to większości wojska. Dopiero pogłoski o planach pokojowych, o oddaniu bez dalszej walki części własnych ziem, złamały wiarę walczących żołnierzy. Wiarę w dowódców. Wiarę w rządzących polityków. Wiarę w cesarza. I o to może chodziło. By nie tracili wiary w tych, którzy obiecywali sukces. Ale tonący cesarz, którego Wilson nie chce widzieć u władzy podczas rokowań, sam dokopuje jeszcze Naczelnemu Dowództwu.
W okopach zaś, w tym samym czasie, na wieści o toczonych rozmowach na temat warunków rozpoczęcia rozmów pokojowych, żołnierze zmieniają swój stosunek do walki. Już nie walczą o zwycięstwo. Chcą przeżyć. Przecież to zaraz może się skończyć. Szkoda w takim momencie ginąć.
Akcja przyspiesza w listopadzie 1918 roku. Z niewiadomych przyczyn dowódca floty niemieckiej wydaje polecenie wypłynięcia. Flota się buntuje i powstają rady robotnicze. Ruch rozlewa się na całe Niemcy. Upadają jedna po drugiej monarchie państw związkowych, a na ich miejsce powstają republiki. Tylko cesarz nie chce abdykować. Schronił się w kwaterze głównej. Tu gen. Groener proponuje mu wypad na pierwszą linię frontu by zaliczył postrzał ratujący honor i władzę dynastyczną. Żołnierze nie chcą bronić Wilhelma II, a skrajna lewica na ulicach domaga się nie abdykacji osoby tylko powstania republiki. Kanclerz ogłasza więc samowolnie abdykację cesarza. Ten ostatni ucieka do Holandii. Żołnierze bratają się z demonstrującymi robotnikami. Wszystko jest na prostej drodze do powtórki wydarzeń z Rosji. Ale politycy socjaldemokracji związanej z parlamentem opanowują tłumy, kanclerz Maksymilian (książę badeński – ta postać mnie zafascynowała i pewnie do niej jeszcze powrócę w chwili natchnienia) przywołuje na urząd kanclerski socjaldemokratę Eberta. Rewolucja gaśnie. Ale już nic nie będzie jak dawniej. Nigdy już nie będzie takiego lata…
Jeszcze tylko nikt nie wierzy w klęskę militarną do której doprowadził ostatni rozkaz zabraniający cofania się. Przypadkiem tylko nikt nie przełamał osłabionych linii na których brakowało żołnierzy skłonnych dalej walczyć. Podobno były na froncie odcinki obsadzone jedynie przez samotnych oficerów z karabinami maszynowymi.
Wyszła mi relacja (niemal na żywo) z lektury. Relacja z klęski, z upadku, z rzeczywistego końca koszmaru wojny. Nowy kanclerz, który stał się pierwszym kanclerzem Republiki Niemieckiej stracił w wojnie dwóch synów. Niemcy prowadziły do końca wojnę totalnie i totalnie ją przegrały. Rozmiary porażki były tak niewyobrażalne, że mało kto w nie uwierzył. Jednak doszło w monarchii do demokratyzacji. Próba rozwodnienia odpowiedzialności przysłużyła się skanalizowaniu niepokojów społecznych. To akurat tylko wypadek przy pracy ale dość szczęśliwy na czym skorzystał po paru latach jeden z żołnierzy ale to już inna bajka, w której kołem historii chciano zakręcić w przeciwnym kierunku.
Ostatnio na forum tradytora pozwoliłem sobie opisać dwie książki. Nie wiem jeszcze czy byłbym w stanie przystępnie opisać dzieło Pajewskiego. O streszczeniu nie ma co myśleć – kompresja byłaby szalenie stratna. Ogólne omówienie ogólnego obrazu wojny? Muszę to chyba przemyśleć. I czy kogoś jeszcze rzeczywiście taka lektura kręci?