Marzanna, Haman i Judasz

Brakuje mi wiosny, a jeszcze zima się nie zaczęła. Może dlatego bardzo zainteresował mnie temat obrzędów wiosennych w książce Ewy Banasiewicz-Ossowskiej Między dwoma światami. Żydzi w polskiej kulturze ludowej.

Co do Marzanny to chyba nie ma wątpliwości? Zwyczaj jej topienia ma źródło jeszcze w wierzeniach przedchrześcijańskich. Ta bogini śmierci i zimy miała symbolicznie ginąć w dniu równonocy nazywanym Jarym Świętem (lub świętem Jaryły). Zabicie zimy (śmierci) miało przynieść wiosnę (życie). Zniszczenie kukły przedstawiającej Marzannę zapewnić miało też urodzaj. Ale zwyczaj utrzymał się do dnia dzisiejszego. Może tylko zatracił swój symboliczno-religijny sens i pozostała sama symbolika. Chyba nawet przeniknęła z kultury ludowej do kultury politycznej.

Walkę z pogaństwem prowadził rzecz jasna Kościół. To prawdopodobnie za jego sprawą usiłowano na miejsce Marzanny wprowadzić Judasza. Judasz – co zwykle się podkreśla – był Żydem. Nie czyniło go to nikim wyjątkowym wśród apostołów ale w tradycji stał się tym złym, obcym. Przez to trafił obok śmierci i diabła do kolędników. Wiosenne palenie kukły Judasza nie jest (było?) tak powszechne w Polsce. Jednak korzeni tego zwyczaju doszukiwać się można także w obrzędach purimowych w których czasami Żydzi niszczyli kukłę przedstawiającą Hamana.

Święto Purim wypada wcześniej niż Jare Święto. Tradycja nie łączy go z odejściem zimy. Święto to nawiązuje do wydarzeń w dawnej Persji, w której Żydzi znaleźli się po podbiciu przez Persów Babilonu. W tym roku święto to zaczynało się 19 marca. Najpełniej jego pochodzenie i legendy leżące u jego źródeł opisano na stronach The 614th Commandment Society. Obchody w dawnej Polsce przybierały najczęściej formę karnawałowego pochodu. Podczas niego przebierańcy lżyli i bili Hamana. Do tej roli często wynajmowano goja (nie Żyda). W Polsce najczęściej był to chrześcijanin. A dla chrześcijan święto to było czymś obcym. Często sądzili, że Haman jest Jezusem. Skoro jednak w końcu odnotowano też przypadki chodzenia przez chrześcijan z "amanem" to chyba to nieporozumienie było wyjaśniane. W końcu Haman lub Judasz zastępował Marzannę. I zamiast kukły ubranej w sukienkę noszono lub wleczono kukłę w chałacie. Ale zwyczaj ten choć odnotowany zanikł. Teraz znów jest tylko Marzanna. I jeszcze zostało tyle czasu do jej topienia :(

Cmentarz (którego nie ma) w miejscowości której nie ma

Tydzień temu nie pisałem o jeżdżeniu. Ale jeździłem. Pojechałem do Justynowa w gminie Rudno. Nazwa "Justynów" nie zawsze pojawia się na mapach. Dziś to chyba Stanisławów Duży koło Rudki Gołębskiej. Celem wizyty było oczywiście odnalezienie cmentarza. Znalazłem go na mapach WIG. Na nam współczesnych nie jest zaznaczany. Ale na zdjęciach lotniczych geoportalu widać, że jest w tym miejscu otoczony polami uprawnymi zagajnik. Liczyłem na prosty dojazd. Może dlatego przy pierwszym podejściu ubrałem się "rowerowo". Neoprenowe ochraniacze na buty chroniły przed chłodem ale nie pozwalają na dłuższe spacery. A na miejscu okazało się, że bez spaceru się nie obejdzie. Od strony asfaltowej drogi nie ma dojścia do zagajnika, który jest z tego miejsca dobrze widoczny. Odłożyłem więc dotarcie do niego na "kiedy indziej". To "kiedy indziej" nastąpiło wyjątkowo szybko :)

Choć jest już 3 grudnia wciąż jeszcze można pojeździć. Gdy rozpoczęła się jesień założyłem na bagażnik plastikową skrzynkę – na pewno nie przemaka. Pogoda postanowiła zadbać o mnie dodatkowo. Jeszcze nie miałem okazji ze skrzynką jechać w deszczu. Wciąż nie pada. Nie mogę przecież deszczem nazwać mżawki jaka od czasu do czasu się pojawiała. W planie miałem marsz przez piachy. Na nogach więc zagościły glany. Nie są to najlepsze buty na rower. Podczas pedałowania stopy się nie rozgrzewają więc marzną. Ale te 5 stopni Celsjusza jakie miałem podczas całego przejazdu to jeszcze nie jest dotkliwy chłód. Trasa przebiegała przez Chrząchówek, Wólkę Nowodworską, Dębę i Bronisławkę. Tu się na chwilę zatrzymam. Jakieś dziecko na mój widok krzyczało: Tato! Tato! Kolarz! To pewnie przez mój kask. Ale zacząłem żałować, że nie mam czerwonej kurtki. No i białej brody. Dopiero mały miałby zgryz. Zaraz przecież św. Mikołaj go odwiedzi. Może warto na przyszły rok się przygotować? Zasiać tą niepewność u dzieci? Tylko śnieg. Gdzie ten śnieg? Po śniegu jeździ się trudniej ale to tyle radości i od razu jest jaśniej. A dziś było tak ponuro, pochmurno, ciemno…

Po dojechaniu do Stanisławowa Dużego wszedłem w piaszczystą drogę. Mżawki nieco zmoczyły piach ale tylko z wierzchu. Rower nawet pchany grzązł. Z rzadka tylko dawało się jechać przez pierwsze 200 m. Potem już było coraz lepiej ale tylko z przerwami. Po około 900 m doszedłem w pobliże interesującego mnie zagajnika i … nie było drogi którą dałoby się tam dotrzeć.

Ostatecznie zdecydowałem się na spacer przez sosnowy młodnik. Rower zostawiłem przy drodze. Kto w taką pogodę będzie tędy chodził? Widziałem tylko stadko saren. Ludzi było słychać ale zza zagajnika, ze wsi. Męczyła mnie niepewność: czy coś znajdę? Skoro na mapach nic nie ma to może tak też jest w rzeczywistości? Tak było przecież między Łąkocią i Glinnikiem – dziura w ziemi. Tu jednak było coś. Coś co zwykle informuje mnie, że jestem na terenie opuszczonego cmentarza. Barwinek.

W głębi, pomiędzy drzewami zastałem wysprzątany teren. Gładziutko, pusto, nawet bez liści i krzewów.

Zagajnik porastają chyba buki. Wśród buków zwykle tak to wygląda. I może dlatego jednak coś jeszcze dostrzegłem. Pojedynczą mogiłę. Niestety bez żadnych inskrypcji. Nadal więc nie wiedziałem co to za cmentarz.

Ktoś tu najwyraźniej sprzątał. Może tylko dla gałęzi? Jest chłodno, trzeba czymś palić w piecu. Ale chyba pamięta się też o tym, że jest to cmentarz?

Zaraz sobie przypomniałem, że nie sprawdzałem informacji o tym nieistniejącym Justynowie w Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich. Zrobiłem to w domu. A oto co znalazłem:

7) J., kol., pow. lubartowski, gm. Rudno, ma kantorat ewangelicki. Nie zamieszczona ta miejscowość ani w spisie urzędowym (Pam. Kniżka lub gub. z 1872 r.), ani u Zinberga.

Kantorat. Czyli była sala modlitw. Być może też mieszkanie kantora. Nie wiem jednak gdzie była siedziba parafii ani ilu wiernych mieszkało w Justynowie i Stanisławowie. Jeszcze tylko rzuciłem okiem na informacje o Rudnie. Tam podano informację o dwóch kantoratach w gminie. Drugi znajdował się w Giżycach. Czyli tam gdzie wciąż wybieram się do grodziska. Już nawet je widziałem z daleka ale woda uniemożliwiła mi podejście. To było wiosną, a potem… Potem Giżyce były za blisko i nie zajeżdżałem do nich. Teraz chyba warto jeszcze sprawdzić czy i tam nie zachował się cmentarz ewangelicki. Pod warunkiem, że taki tam istniał.

Skoro już przebyłem prawie kilometr drogą gruntową, a nawierzchnia była jakby lepsza postanowiłem sprawdzić czy dalej też da się przejechać. Sprawdziłem i już wiem, że łatwo nie jest. Nawet pytałem po drodze o najbliższą drogę utwardzoną. Nie było innej niż ta do której jechałem. Jechałem do Wypnichy. Na szczęście część drogi była utwardzana kamieniami i piachem. Po tym już dało się jechać całkiem szybko. Skutki zobaczyłem później – tył roweru pokryła mi warstwa mokrego piachu. Skrzynkę też. Ale dalszą podróż odbyłem już po drogach asfaltowych. Przez Gołąb dojechałem do Rudan, a stamtąd do Michowa. Nie miałem tylko ochoty na jazdę po ruchliwych drogach. I to mimo tego, że samochodów nie było w tą mżystą sobotę na drogach zbyt wiele. Do Baranowa (jakoś nie miałem ochoty na szybki powrót :) ) pojechałem przez Miastkówek i Meszno. W okolicach Dębczyny mijałem młodego wyczynowca na góralu. Jak wielu młodych nie raczył odpowiedzieć na powitanie. Jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłem. Licznik przekroczył 70 km. było już po godzinie 13 gdy dojechałem do Baranowa. Tutaj nabyłem batonika i napój cieplejszy od tego z mojej skrzynki. I dalej: do Ułęża, do Sarn, do Bobrownik. Już robiło się ciemno. Za Niebrzegowem nie wypadało jechać bez świateł. A przecież dopiero minęła piętnasta.

W Puławach byłem około 16. Przejechałem 112 km. A chciałoby się jeszcze. Tylko nie w nocy.

Równe prawa

„Równe prawa” grał i śpiewał Izrael. To było jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku. A mi się po głowie wciąż tłucze sprawa równouprawnienia. Równouprawnienia Żydów i równouprawniania włościan. Obie grupy były przez wieki dyskryminowane. I jak przeczytałem u Jacka Krupy w Żydzi w Rzeczypospolitej w czasach Augusta II (1697-1733) w XVIII wieku były lokalną egzotyką. Przybysze z zachodu Europy chętnie oglądali w Polsce Żydów w chałatach traktując ich jak lokalną specyfikę. W soboty musieli zaś na drogach uważać na pijanych włościan. To drugie zjawisko występuje nadal. Pierwsze zniknęło. Ale o chasydach (bo o nich tu chodzi) rozpisywali się i Żydzi na zachodzie Europy. Dla nich też stanowili wschodnią specyfikę. Szczególnie dla ulegających wpływom haskali o czym napisał Friedrich Battenberg w książce Żydzi w Europie. Proces rozwoju mniejszości żydowskiej w nieżydowskim środowisku Europy 1650-1933.

Wydawałoby się, że w takich warunkach czymś naturalnym powinna być współpraca lub chociaż świadomość podobnego upośledzenia. Tak było na początku wieku XX w USA. Nawet Joseph Telushkin w swoim opracowaniu pt.: Humor żydowski. Co najlepsze dowcipy i facecje żydowskie mówią o Żydach? przytoczył dowcip przedstawiający tą sytuację w okresie II wojny światowej. Zacytuję :) :

Podczas drugiej wojny światowej matrona z Południa telefonuje do miejscowej bazy wojskowej.
– Bylibyśmy zaszczyceni – mówi sierżantowi, który odebrał telefon – mogąc w czasie Święta Dziękczynienia ugościć pięciu żołnierzy przy naszym stole.
– To bardzo łaskawe z pani strony odpowiada sierżant.
– Tylko proszę dopilnować, żeby to nie byli Żydzi.
– Rozumiem madame.
Popołudniem w Święto Dziękczynienia dzwonek do drzwi. Dama otwiera i jest przerażona na widok pięciu stojących na progu czarnych żołnierzy.
– Przyszliśmy na świąteczną kolację, madame – oznajmia jeden z nich.
– A… al… ale wasz sierżant popełnił straszliwą pomyłkę – mówi kobieta.
– O nie, proszę pani – sierżant Greenberg nigdy się nie myli.

Ale w Polsce tak nie było. Chłopi i Żydzi nigdy nie występowali razem w walce o swoje prawa. Co prawda włościanie uzyskali prawa wcześniej niż Żydzi ale zwykle występowali przeciwko Żydom. Czy winna była bieda na wsi i konkurencja w zawodach do których najłatwiej było przejść biednym włościanom?

Ewa Banasiewicz-Ossowska napisała w Między dwoma światami. Żydzi w polskiej kulturze ludowej.:

Choć pod wieloma względami sytuacja chłopów polskich i Żydów była zupełnie odmienna, to w okresie do połowy XIX w. dostrzec można jednak analogie w położeniu społecznym obu grup. W pewnym sensie stanowiły one stany upośledzone, pogardzane przez szlachtę i mieszczan, choć z różnych względów: Żydów nazywano „parchami”, chłopów zaś „chamami”. Chłopów w okresie pańszczyźnianym traktowano jak przypisanych do ziemi, glebae adscripti, utrudniano im opuszczanie pańskich majątków i naukę zawodu. Nawet po uwłaszczeniu, gdy ich sytuacja prawna uległa zmianie, podlegali izolacji przestrzennej i pionowej, utrudniającej im przejście do klasy wyższej i awans społeczny. Żydzi wyróżniali się dużą ruchliwością przestrzenną ale w niektórych majątkach także ich uznawano za „przywiązanych do ziemi”, a możliwość wykonywania pewnych zawodów ograniczono im we wszystkich zaborach. Podobny był także stosunek władz zaborczych do Żydów i do chłopów. Obie kwestie, żydowska i chłopska, traktowane były przez nie instrumentalnie. Położenie warstwy chłopskiej było jednak trudniejsze ze względu na całkowite uzależnienie od właścicieli majątków i ich dobrej woli.

Tymczasem na początku XX wieku to właśnie chłopi najczęściej biorą udział w pogromach żydowskich. W wieku XVIII w ekscesach tych najczęściej brała udział młodzież szkolna, czeladź i mieszczanie. Równouprawnienie Żydów chłopi postrzegali jako zagrożenie. Znów zacytuję Ewę Banasiewicz-Ossowską tym razem cytującą innych autorów:

W Warszawie, w trakcie wyborów do IV Dumy, „dokoła niektórych sklepów żydowskich i straganów zorganizowano tzw. «straże pograniczne», które «namawiały» kupujących do omijania Żydów i i posługiwały się przytem takiemi «przekonywującymi» argumentami, jak oblewanie naftą kupionych u Żydów towarów spożywczych, nalepianie kupującym u Żyda na ubraniu kartek z wyzwiskami itp.” Bezsens i hipokryzję prowadzonej akcji bojkotowej tak opisano w 1912 r.: „Harujący od świtu do nocy straganiarze żydowscy smętnemi oczyma wypatrywali dzień cały kupujących i dowiadywali się wieczorem, że zostali skazani na śmierć głodową z powodu jakiejś Dumy, o której w pokorze swojej nigdy nie myśleli – i z przyczyny wyborów, w których nie przyjmowali udziału z braku cenzusu”, a także: „W tym czasie podskakiwał niezmiernie w cenie towar w sklepach polskich, który dostąpił pięknego miana «chrześcijański», aczkolwiek tegoż ranka przywieziony został od hurtowników litwackich”.

Cierpieli najbiedniejsi i zwykle za coś o czym nie mieli pojęcia. W zasadzie nadal niewiele różnili się od chłopów. Może tylko tym, że nikt nie próbował nimi manipulować. Taki obraz Polski dotarł i do Ameryki. Stąd kolejny dowcip zapisany przez Josepha Telushkina:

Ignacy Paderewski, premier Polski, po pierwszej wojnie światowej omawiał problemy swego kraju z prezydentem Thomasem Woodrow Wilsonem.
– Jeśli nasze żądania nie zostaną rozpatrzone przy stole konferencyjnym – powiedział – przewiduję poważne kłopoty w kraju. Naród będzie tak poirytowany, że wylegnie na ulice masakrować Żydów.
– A co będzie jeśli wasze żądania zostaną spełnione? – zapytał prezydent Wilson.
– Ludzie będą tak uszczęśliwieni, że wylegną na ulice masakrować Żydów.

W przypadku tego dowcipu warto też podać komentarz J. Telushkina:

Żydowski humor od dawna zauważa, że powody, dla których antysemici nienawidzą Żydów, często nie istnieją. I chociaż żaden antysemita nie przyzna, że najpierw zaczął nienawidzić, a dopiero potem szukać powodów, dowcipy dowodzą, choćby niezamierzenie, że tak właśnie jest.

Dopiero zacząłem czytać Między dwoma światami Ewy Banasiewicz-Ossowskiej i już jestem głodny tego co znajdę w głębi tej książki. Pewnie o tym napiszę :)

Dziad wędrowny

Przeglądają oferty księgarń zwróciłem uwagę na książkę „Dziad wędrowny w kulturze ludowej Słowian” Katii Michajłowej. W recenzji zwrócono uwagę na to, że autorka wbrew ogólnej tendencji nie ograniczyła się w swojej pracy do terenu jednego państwa tylko wzięła pod uwagę cały region. To akurat nie było dla mnie istotne gdy zachciało mi się ta książkę przeczytać. Zmieniłem zdanie po lekturze. Ale po kolei :)

Książka zainteresowała mnie już samym tytułem. Jeżdżąc na rowerze czasami czuję się jak ten dziad wędrowny ale wiem, że to stan przejściowy. Zawsze przecież gdzieś wracam. Skądś to wszystko potem opisuję. Nie jestem bezdomny. Warto dowiedzieć się jak to kiedyś było. W czasach gdy nie było rowerów. Z radością kartkowałem książkę spodziewając się, że niewiele nowego się dowiem ale będzie tego wiele przykładów. Było inaczej. Dowiedziałem się dużo nowych rzeczy, a przykładów nie było aż tak wiele.

Dziad. Nie interesowałem się wcześniej pochodzeniem tego słowa. Tymczasem chodzi o praojca i ma to związek jeszcze z pogaństwem na słowiańszczyźnie. Dziad nie jest żebrakiem. Żebrak chodzi w podartych ubraniach, prosi o jałmużnę. Jest człowiekiem znajdującym się pomiędzy włościanami, a kościołem. To bycie pomiędzy ma mocniejszy wydźwięk w przypadku ślepego śpiewającego dziada wędrownego. Tylko ten ostatni nie chodzi w podartej odzieży. Nie tylko ma mieszkanie ale też zalicza się do grupy zamożnych mieszkańców wsi. Nie pracuje na roli – jest ślepy. Ślepota jest postrzegana przez jego otoczenie jako kara za grzechy ale też ze ślepca robi człowieka widzącego to czego nie widzą inni. Ślepy śpiewak wędrowny rzadko podróżuje sam. Ma przewodnika. Rzadko też podróżuje pieszo. Tam gdzie dociera niesie z sobą błogosławieństwo. Ale to wymiar religijny jego postaci. Jeśli istotną cechą tego wędrowca jest przygrywanie przez niego sobie do pieśni na instrumencie strunowym to tu pojawia się jedna z cech specyficznych dla terenu Polski. Od połowy XVI wieku do rozbiorów w Rzeczypospolitej ślepi śpiewacy nie używali instrumentów. Przyczyna tkwi w polskim systemie podatkowym. Śpiewacy akompaniujący sobie na jakimś instrumencie byli opodatkowani.

Tego K. Michajłowa nie napisała ale problem z ludźmi luźnymi w Rzeczypospolitej był taki, że nie można było ściągać z nich podatków ponieważ nie posiadali stałego miejsca zamieszkania. Skoro wprowadzenie podatku spowodowało zaprzestanie używania instrumentów to zapewne i na terenie Polski tacy śpiewacy posiadali domy. Żebrak to inna kategoria. Żebrak liczy na jałmużnę i o nią błaga. Ślepy dziad właściwie o jałmużnę nie prosi. Choć K. Michajłowa twierdzi, że to co otrzymywał dziad było jałmużną to sięgając do innego jej twierdzenia można to poprzednie obalić. Napisała bowiem, że w wierzeniach pogańskich dary dla duchów lub bogów miały na celu otrzymanie czegoś w zamian. Dopiero chrześcijaństwo to miało zmienić. I teraz jedyna nagroda za dar pojawia się po śmierci. To jest jałmużna – daję nie spodziewając się nagrody. A wszystkie przykłady pracy dziada wędrownego pokazują, że nie po śmierci ludzie oczekują nagrody. Przecież szczęście dla domowników, udane zbiory, udane małżeństwo – to nie są nagrody po śmierci. Nie wiem dlaczego autorka tego nie zauważyła. Dziad jest reliktem pogańskim na słowiańszczyźnie. Nie zawsze też był akceptowany przez kler. Mimo tego, że dużą część jego repertuaru zajmuje tematyka religijna. Ale to tylko moja mała uwaga wynikająca z większego zainteresowania zagadnieniem przenikania się kultur.

Inną cechą (dla mnie najważniejszą) jest wędrowanie. Dziad wędrował, śpiewał ale też rozmawiał, słuchał, opowiadał. Był źródłem informacji nie tylko o tym co dzieje się w sąsiednich wioskach ale i dalej. Wielu z nich odbyło pielgrzymkę do miejsc świętych, także do Ziemi Świętej. Przekazywali sobie nawzajem informacje i roznosili je po świecie. Przenosili też idee patriotyczne i wiadomości konspiratorów przygotowujących powstania. Takie przypadki opisuje K. Michałjowa i w Bułgarii, i w Macedonii. Opisuje też szczególne potraktowanie ukraińskich lirników i im podobnych dziadów przez władzę komunistyczną. Ukraińskimi wędrownymi śpiewakami zajmowało się NKWD. Byli zagrożeniem dla państwa w takim samym stopniu jak mnisi, a jednocześnie byli trudniej uchwytni.

Dziad wędrowny jest częścią folkloru, który zniknął na dobre dopiero w połowie XX wieku. Być może przyłożyły się do tego też środki masowego przekazu. To one sprawiły, że lepiej wiemy co się dzieje w Warszawie czy Londynie niż w sąsiedniej miejscowości. Zmienił się obraz świata. I dziwnie czasami się czuję gdy podczas moich podróży jestem przepytywany na temat Puław. Ludzie pytają bo tego nie ma w TV czy w radio. Czuję się dziwnie i tak jakbym wpadł w jakąś inną rolę. W rolę dziada wędrownego.

A książkę polecam zainteresowanym folklorem. Nie sposób na szybko opisać co w niej można znaleźć. Same aneksy zajmują połowę objętości tej liczącej prawie 500 stron druku książki. W aneksach pieśni, tajne znaki itp. A wiedział ktoś, że miejscem dla żebraków i dziadów w kościele jest kruchta? Podobno czasami było tam nawet miejsca w którym dziad mógł spożyć posiłek. Ale tak to zamiast recenzji robię tylko potok myśli luźno związanych z tematem dziada wędrownego.

Zmagania z melancholią

Sprawa jest poważna. Nie są to zmagania miłosne. Wyszedłem z prostych założeń:

  1. Skoro nic się nie chce to trzeba się do tego zmusić.
  2. Uleganie depresji samo się napędza, mogę więc wyjść z siebie by nie brać w tym udziału.
  3. Errarum tumanum est (za Ewą Szumańską).
  4. I hasło bezwarunkowo: mniej dupą, a więcej głową! (za Andrzejem Waligórskim).
  5. Zapylaj georginie (za Janem Kaczmarkiem).

…no może się zapędziłem ale zamiast pięćdziesięciu kilometrów w 4 godziny jak w sobotę chciałem przejechać ho ho albo i więcej byle tylko się zmęczyć, zadyszeć i zalać potem. Prawie wyszło. By widzieć jakiś cel przed sobą skierowałem rower w stronę Ryk. Zmęczyłem się jeszcze zanim dojechałem. Może za bardzo się starałem? Mimo zalewającego mnie potu i braku energii w mięśniach kończyn dolnych dotarłem na ulicę Piaskową w Rykach. To stąd brano piach. I tu podobno było wiele wypadków. Oba te fakty połączono i może dlatego cmentarz pozostał nadal cmentarzem.

Miałem sfotografować z bliska "nową" macewę.

Mimo wszystko atmosfera była przygnębiająca. Nie dlatego, że byłem na cmentarzu. Po prostu jest ta dołująca jesień. Ryki poprzez stawy też wyglądały jakoś niewyraźnie.

Spuszczono wodę ze stawów. Karpie odpłynęły do ciepłych krajów. A ja ruszyłem dalej by nadrobić wczorajsze straty. Nie chciałem poprzestać na tych 30 km jakie przejechałem dotąd.

Dawno, dawno temu. Gdy nauka jazdy samochodem odbywała się niemal w każdej gminie i jeździło się maluchami przejeżdżałem przez wieś i wdzięcznej nazwie Oszczywilk. Wieś ta znajduje się w pobliżu Ryk a droga powinna mnie przez nią doprowadzić do Nowodworu. Trzeba tylko pamiętać, że należy zjechać z głównej drogi w prawo w odpowiednim miejscu. I to prawie mi się udało bo zjechałem w prawo. Nawet zastanawiałem się dlaczego ten Nowodwór z tej strony jest tak rozciągnięty gdy powinien być w dolinie i niewidoczny.

Z bliska odkryłem, że ten Nowodwór nazywa się Bazanów Stary. Zakręciłem we właściwą stronę ale za wcześnie. Cóż: Errarum tumanum est. Dzięki tej pomyłce miałem do przejechania kilka kilometrów szosą Dęblin – Kock. Nawierzchnia dobra ale towarzystwo nie najlepsze. Samochody choć nie często tylko śmigały obok mnie dopóki nie zjechałem w kierunku Ułęża. Tutaj nastąpił kilkusetmetrowy zjazd w trakcie którego mięśnie znów nabrały sił. Już było ponad 60 km i pojawiło się słońce. Zdążyło przed zachodem :) Stojąc na moście w Drążgowie mogłem je złapać odbite w Wieprzu.

Znów jednak naszły mnie ponure myśli o obumieraniu i śnie. To na widok łąk pokrytych suchą roślinnością.

Ile trzeba czasu by tu się zazieleniło? Więcej niż gdzie indziej. Bo tu zwykle wiosną stoi woda z rozlanego Wieprza.

I pognałem dalej do Żyrzyna gdzie znajduje się święte rondo pozwalające przedostać się niemal bezproblemowo przez zapchaną zwykle trasę Warszawa – Lublin. Po drodze dostrzegłem na poboczu duże ilości drobnych owadów szukających oka rowerzysty w które można by wpaść przed nadchodzącą powoli zimą. Zamiast jednak spełnić marzenia drobnej fauny latającej popędziłem dalej zadowolony z okularów na nosie. Za rondem zapuściłem się w Borysów i Bałtów. Wolałem nie doświadczać tej bliskości podróżników jaką daje szosa biegnąca bezpośrednio do Puław. Lepiej przejechać przez lasy i pustynię przy Zakładach Azotowych. Co prawda widząc myśliwych wracających z polowania (chyba myśliwych – po co samochodem wjeżdżać w te lasy?) zastanawiałem się czy jak żarłacze szare serfujących biorą za uchatki tu któryś z myśliwych nie weźmie mnie za grubego zwierza. Ale ani jeszcze tak gruby nie jestem (ubrałem się na czarno a to podobno wyszczupla) ani żadne ze mnie zwierze. Mam nadzieję, że najpierw oddają strzał ostrzegawczy albo chociaż krzyczą: ręce do góry!. Obeszło się na szczęście bez takich przygód i pod Puławami stuknęła mi osiemdziesiątka (na liczniku). A melancholia? Ten anioł jesiennej depresji? Gdzieś po drodze krztusiła się ze śmiechu (albo od dymów z kominów).

Zimo przybywaj! Ciebie też już chcę mieć z głowy.