Opuszczone cmentarze jako miejsca pamięci

Jednym ze śladów I wojny światowej są cmentarze na których spoczywają polegli w walkach lub zmarli w wyniku odniesionych ran żołnierze. Liczba zmarłych nigdy wcześniej nie była tak wielka. Uznano, że nie będzie się transportować zmarłych do rodzin tylko pochowa się ich tam, gdzie polegli. Gdy już powstały specjalne służby zajmujące się grobami wojskowymi przystąpiono do budowy trwałych cmentarzy, często o charakterze pomnikowym. By obniżyć koszty likwidowano mniejsze miejsca pochówków i ciała przenoszono do powstających cmentarzy zbiorczych. Architekci opracowywali plany cmentarzy – często wyjątkowe. Ujednolicano formy krzyży i tabliczek nagrobnych i zamawiano je w wybranych fabrykach. Nawet po powstaniu Rzeczypospolitej prace te kontynuowano. Także podczas okupacji niemieckiej podczas II wojny światowej cmentarze te były otaczane opieką. Zmieniło się to po powstaniu PRL. Od tego momentu można mówić o tym, że cmentarze te stały się opuszczone.

Kategoria opuszczonych cmentarzy jest znacznie szersza. To nie tylko cmentarze ludzi poległych w bojach z dala od domów. Istnieje wiele cmentarzy opuszczonych w wyniku migracji całych grup ludności. Nie bez powodu o wieku XX mówi się, że był to wiek czystek etnicznych i masowych mordów. Nacjonalizmy pojawiły się w wieku XIX. W wieku XX rozkwitły. Na terenie Polski pozostały cmentarze społeczności, które zostały zmuszone do odejścia. Są to cmentarze ewangelickie opuszczone podczas wycofywania się Wehrmachtu w 1944 i 1945 roku. Cmentarze prawosławne opuszczone w wyniku przymusowych wysiedleń zaraz po wojnie i w późniejszej akcji „Wisła”. Na koniec pozostają cmentarze żydowskie. Dewastowane metodycznie przez okupantów niemieckich i przez ludność okoliczną (Polaków). Nieliczne cmentarze polskich Tatarów spotkał podobny los. A los cmentarzy pokazuje jak wygląda w Polsce walka o pamięć.

Pamięć jak i historia nie są czymś stałym, danym nam raz na zawsze. O historii jako nauce mówi się od Rewolucji Francuskiej. Jej cechą ma być obiektywizm. Ale to ujęcie idealistyczne. Historia zawsze jest wyrazem myśli historyka, który ją opracował. Pracując na źródłach historyk jest często ograniczony dostępem do źródeł. Ma też do czynienia z polityką pamięci prowadzonej przez państwo. A ta bywa często dziwna. W PRL tworzono nowe społeczeństwo i nową pamięć. W Puławach widoczne są dziś tego skutki.

Cmentarze pozostają śladem pamięci. Cmentarze opuszczone i zdewastowane są śladem umierającej pamięci. Cmentarze zniszczone to już pamięć zatarta – pozostaje już tylko w ludziach żyjących. Pamięć jest zawodna. Ulega zmianie. Częściowo ginie. Częściowo wzbogaca się o zdarzenia, które nigdy nie miały miejsca. Czasami też łączy wydarzenia odległe od siebie w czasie lub przestrzeni. Wciąż więc jest daleka od obiektywizmu, od wiernej rekonstrukcji przeszłości. Ta wydaje się być wręcz niemożliwa. Jaka jest tu rola cmentarza? Jest faktem materialnym. Każdy może go zobaczyć. Może dotknąć nagrobków. Każdy może więc dotknąć przeszłości. Jednak tam gdzie one znikają, znika też pamięć o dawnych mieszkańcach miast czy osad.

Przed II wojną światową żyła w Puławach liczna społeczność żydowska. Tworzyła skupisko nazywane dzielnicą żydowską gdzie stanowiła większość mieszkańców ale nie była to dzielnica wyłącznie żydowska. Były tu cmentarze żydowskie, cmentarz prawosławny oraz cmentarze wojenne (z I wojny światowej). Dzielnica została zniszczona w wyniku walk prowadzonych w 1944 roku. Cmentarz prawosławny i żydowski zniwelowano i wybudowano na ich terenie zajezdnie autobusowe. Miasto się unowocześniało likwidując ślady własnej przeszłości. Cmentarz wojenny przeniesiony jeszcze w okresie międzywojennym prawdopodobnie na teren cmentarza prawosławnego zniknął wraz z nim. Także we Włostowicach przyłączonych w 1934 roku do Puław cmentarz żydowski stał się terenem tartaku. Kwatera z I wojny skurczyła się do symbolicznej tablicy.

Likwidacja tych śladów przeszłości nie była prawdopodobnie działaniem podjętym jednorazowo w jednym czasie. Trudno więc wskazać jedną osobę odpowiedzialną za to „kształtowanie pamięci”. Nie działo się tak też tylko w Puławach. W Zwoleniu znacznie później na terenie cmentarza urządzono park – dziś opuszczony ze zniszczonymi wyasfaltowanymi alejkami i betonowymi kwietnikami. W Końskowoli ogrodzono część cmentarza ewangelickiego (ale nie całość) a sąsiadujący z nim cmentarz żydowski pozostawiono nieoznakowany i opuszczony bez żadnych nagrobków.

Dziś pozostaje już tylko pamięć, która wciąż musi ścierać się z pamięcią publiczną kształtowaną przez polityków i media. Jak wielu mieszkańców Puław, Końskowoli, Zwolenia wie, że około połowy mieszkańców ich osad stanowili Żydzi? Że były tu nie tylko kościoły?

Nie tylko Timothy Snyder dostrzegł, że niezależnie od partii będącej w II RP u władzy i tak realizowany był plan obozu Dmowskiego. Zakończono to dopiero po II wojnie światowej. Polska stała się państwem niemal jednolitym narodowo. Kolejnym celem może być napisanie historii w której nie będzie miejsca na czystki etniczne bo nie będzie się pamiętać o innych narodach, religiach, kulturach. Chcąc zmienić pamięć miejsca należy najpierw zniszczyć miejsca pamięci.

Dwa mosty i Sandomierz

Jedną z moich dawnych zabaw jest przejazd dwoma mostami przez Wisłę. Najczęściej są to stary most w Puławach i most w Annopolu. Po przejeździe przez most w Annopolu rozpoczynał się powrót do Puław. Tym razem trochę to rozciągnąłem. Chciałem bowiem odnaleźć w Sandomierzu dwa cmentarze z I wojny światowej. Wcale nie byłem pewien czy wystarczająco dobrze już się przygotowałem na taki wyjazd. Zimowe zasiedzenie i krótkie zimowe wypady to odejście od wytrzymałościowego jeżdżenia.  To tak samo jak z szybkością – bez ćwiczenia zanika. W poprzednią sobotę przejechałem trochę ponad 100 km. Teraz chodziło o przejechanie dwukrotnie dłuższego dystansu. Nie próbowałbym tego jeszcze ale prognozy pogody pokazywały dodatnie temperatury nawet po zachodzie słońca. Nie koniecznie miałem ochotę na jazdę w nocy ale praktyka nauczyła mnie, że zawsze pojawia się poślizg w czasie. Widywałem ludzi jeżdżących z planem. Z przejazdami rozpisanymi co do minuty. Ale nie widzę w tej metodzie miejsca na radość z jazdy. Wolę poddać się temu co będzie realizując bardziej ogólny plan. Wolna ręka. Wolna noga. Wolny czas. Taka trójca rządząca planami podróży ;)

Wyjazd nastąpił około godziny 7 – czyli o godzinę później niż to sobie zaplanowałem. Ale to chyba dobrze. Dodatnie temperatury z prognoz dopiero zaczynały obowiązywać. Na polach w Parchatce i w Bochotnicy jeszcze był szron. Termometr w liczniku pokazywał około 3 stopni Celsjusza na plusie. Słońce wisiało nisko i często ukrywało się za wiślaną skarpą. Tak było do Kazimierza Dolnego.

Niemal pusty rynek. To jeszcze nie jest sezon turystyczny. Nawet ogródki piwne jeszcze nie są rozstawione. Tylko na małym rynku już porozstawiane były stragany. Pojawiają się w soboty równo ze wschodem słońca.

Na przejazd przez Kazimierz zdecydowałem się by nie osłabiać się już na wstępie podjazdem w Bochotnicy. Nie miałem też ochoty na towarzystwo samochodów. Przejazd przez Powiśle jest znacznie przyjemniejszy. Mając do wyboru trasę krótszą i przyjemniejszą zwykle wybieram tą przyjemniejszą. Wyszło mi 5 km dodatkowej jazdy. I warto było. Jeszcze na kazimierskich Czerniawach na chwilę przystanęłam w pobliżu kirkutu.

Nic tu się nie zmieniło. Za to w Kazimierzu wciąż coś się zmienia. Powoli. Delikatnie. Ale zawsze coś jest inaczej. Dziś widziałem nowy hotel (budowany w zeszłym roku) i ceglaną wstawkę w kazimierskim zamku. Ta wstawka może była już wcześniej ale dopiero ją zauważyłem patrząc poprzez łyse jeszcze gałęzie drzew. Ale pojechałem już dalej. Już myślami byłem na Skarpie Dobrskiej. Lubię z niej zjeżdżać. Na ładne widoki nie liczyłem. Mimo słońca powietrze było dość mgliste. A zjazd był piękny. Tym razem tylko 60 km/h lekko hamował przeciwny wiatr. A na dole miejscowość Dobre. Ostatnio nawet o niej pisano w prasie regionalnej. Z powodu swastyk malowanych na ścianach jakiegoś budynku. Tak atakowano miejscowego radnego z gminy. Za likwidację szkoły w Dobrem. Co prawda głosował przeciwko likwidacji ale i tak go zaszczuto. Wspominał o przeprowadzce i rezygnacji z funkcji.

Dobre to już jest blisko Wilkowa. Tu zatrzymałem się na chwilę przy bramie kościelnej by zrobić zdjęcie figurce Chrystusa frasobliwego. Często przejeżdżałem a trzeba wzbogacić forumową galerię.

Od strony Szczekarkowa w Wilkowie znajduje się szkoła. Jej plac przynajmniej w części jest miejscem pochówku żołnierzy Armii Czerwonej poległych w 1944 roku. Pomnik informuje o tym ale jakie są granice mogiły czy cmentarza? Na oko jest to tylko trawnik.

W dalszej drodze trochę się pogubiłem. Chciałem pojechać przy wale wiślanym ale minąłem zjazd  z głównej drogi. Nawet nie pamiętam, który to zjazd miał być. Trzeba będzie do tego powrócić kiedyś. Pojechałbym przez Kamień i Piotrawin. A tak przemknąłem przez Zagłobę i pojechałem prosto przez Łaziska do Kluczkowic. To na tej trasie zaczęły mi się same śpiewać pieśni partyzanckie. Dlaczego? Nie wiem. Może krajobraz był nieciekawy? Może lekki podjazd na nierównej drodze i przeciwny wiatr to sprawiły? Dość, że te pieśni już mnie tak szybko nie opuściły.

W Kluczkowicach wjechałem na równy asfalt. Tak miało być do Józefowa nad Wisłą. Lubię ten kawałek. Na szczęście nie jest tak ruchliwy jak odcinek Bochotnica – Opole Lubelskie. Można też się rozpędzić – co też zrobiłem. A w samym Józefowie zatrzymałem się na chwilę w pobliżu tamtejszego kościoła. Jego sprawa zawsze mnie intrygowała. Gdy w Józefowie powstawał pałac właściciele ufundowali też klasztor. Miasto jednak w większości zamieszkiwali Żydzi. Dlatego nawet cmentarz rzymskokatolicki jest w pobliskich Rybitwach. Cmentarz żydowski zaś doprowadzono do ruiny, zarośnięcia i zaśmiecono. Miejscami jeszcze utrzymuje się klimat dawnego sztetla. Ale to już nie to samo. I ten kościół. Wciąż mi nie pasuje do Józefowa choć dziś jest jego główną świątynią. Po synagodze nie pozostał nawet ślad.

Kościół jest widoczny z daleka. Głównie przez swój czerwony dach. Nie mogłem się powstrzymać i zrobiłem jeszcze zdjęcie z wału wiślanego przy drodze do Annopola.

Dzień ciepły ale wciąż jeszcze można odnaleźć lód i resztki śniegu. To dopiero początek wiosny. Nawet nie ma bocianów. Czaple siwe i kaczki krzyżówki się nie liczą – zimowały na miejscu. Za to już zaczęły latać owady. Jeszcze nieliczne. Ale już czekają na oczy rowerzystów.

Za Józefowem kończy się dobra dobra nawierzchnia. Jedzie się więc nieco wolniej. Basonia. Wałowice. I widok Wisły ze szczytu skarpy. Jest więc na co popatrzeć. Nieco dalej, w Świeciechowie po raz pierwszy zobaczyłem tablicę informacyjną na ścianie jednego z tamtejszych kościołów. Dotąd nie rozumiałem dlaczego we wsi są dwie świątynie. Teraz już wiem, że jedna jest rzymskokatolicka, a druga polskokatolicka.

Do Annopola nie dojechałem. Skorzystałem z jego „obwodnicy”. Tzn pojechałem przez miejscowość Kopiec. Droga biegnie blisko brzegu Wisły. Kończy się w dolnym odcinku zjazdu z Annopola do mostu na Wiśle. A przez most – jak często mi się zdarza – przeszedłem prowadząc rower. Idąc zastanawiałem się czy jechać dalej czy wracać. Powrót wzbogaciłbym przejazdem wzdłuż Skarpy Biedrzychowskiej – urocze miejsce. Jednak skoro do Sandomierza pozostało już tak niewiele kilometrów szkoda było rezygnować. Poniżej widok na Wisłę z mostu w Annopolu.

Zdecydowanie błędem było że robiąc zdjęcia zdałem się na automatykę aparatu. Wcale tego dnia nie było tak niebiesko i tak ciemno. Ale to zauważyłem dopiero po powrocie do domu. Jeszcze rozważając powrót ruszyłem w stronę Zawichostu. Ostateczną decyzję co do kontynuacji podróży do Sandomierza chciałem podjąć przy zawichojskim cmentarzu cholerycznym.

Tabliczkę widziałem nie raz. Cmentarza nigdy nie widziałem. Teraz, gdy jeszcze nie ma liści na drzewach i krzewach zauważyłem krzyż na szczycie ponad zaroślami. Sądziłem nawet, że może jest to kopiec. Po odnalezieniu wejścia na szczyt upewniłem się że jest to cypel skarpy wiślanej. Czy cmentarz urządzono na szczycie? A może jest jednak u stóp skarpy w zaroślach? Krzyż jest na szczycie. I nie tylko krzyż. Odkryłem też obecność budowli, która kapliczką raczej nie jest.

Chyba jest to jakiś schron obserwacyjny. Nie zauważyłem poza otworami obserwacyjnymi stanowisk ogniowych dla ckm-ów. Przez małe otwory w środku doskonale widać drogę biegnącą od Zawichostu. Trochę mnie to nakręciło na dalszą jazdę.

W Winiarach znów na chwilę się zatrzymałem. W pobliżu drogi stoi figura św. Floriana. Odnowiona w 1956 roku. Ale nie wiem kiedy powstała.

A w Słupczy koło Dwikoz zaintrygował mnie krzyż na wzgórzu ponad torami kolejowymi. Może nie zwróciłbym na niego uwagi ale ktoś podpalił suchą trawę na wzgórzu. Teraz jego czerń sama rzucała się w oczy. Pewnie będę szukał jakichś informacji na ten temat. A może kiedyś się tam wybiorę bo poszukać inskrypcji na tym krzyżu?

Zaraz były Dwikozy i Sandomierz. Z premedytacją ominąłem Stare Miasto.

Szukałem ulicy Leszka Czarnego. Wg map googla jest to boczna od ulicy Królowej Jadwigi. A ta odchodzi od Krakowskiej. Chociaż znak mówił, że przejechać tędy się nie da wepchnąłem rower na szczyt (droga biegnie obok wąwozu tej samej Jadwigi, który był jeszcze zbyt mokry na przejście). Na szczycie droga się skończyła. Jak poinformował mnie pani tam spotkana drogę przecina wąwóz i powinienem wybrać się tam ulicą Staromiejską. Nie rozumiem dlaczego robi się wąwozy przecinające drogi. Ale skoro inaczej przedostać się nie mogłem pozostało mi tylko udać się w Poszukiwaniu ulicy Staromiejskiej. Planu Sandomierza nie miałem ale postanowiłem sprawdzić najpierw czy to nie jest przypadkiem droga zaczynająca się obok sandomierskiego zamku. I była to ta właśnie droga :) Na jej końcu znajdował się też drugi koniec wąwozu. Ale co do informacji, że drogę przecina wąwóz mam pewne wątpliwości. Chyba przecina ją teren prywatny. I prawdopodobnie ten którego szukałem. A szukałem mogiły wojennej o której napisano w latach dziewięćdziesiątych, że znajduje się na zachód od kościoła św. Pawła w „ogrodzie plebańskim”. Trudno tam zajrzeć ale nie widziałem nic co by pasowało do opisu z książki. Może jakieś zabudowania ją zasłaniają? Może zmienił się jej wygląd? A może uległa „zapomnieniu”? To nie jedyny cmentarz, który chciałem odwiedzić. Następne miałem odnaleźć na ulicy Mickiewicza. Wróciłem po bruku Staromiejskiej by sfotografować pniak z siusiakiem.

Na ul. Mickiewicza, na przeciwko parku z wieżą (chyba kiedyś była to wieża ciśnień) znajduje się cmentarz wojenny. Założony podczas I wojny światowej. Ale i po niej był używany jako miejsce pochówków. Szczególnie tych związanych z wojnami. Na krzyżach nie ma nazwisk. Ale jest kilka mogił na których nazwiska umieszczono, w większości są to mogiły z II wojny światowej. Napisy nie zawsze są czytelne. Nie było szans bym odczytał po zrobieniu zdjęcia napis na lastrykowej starej tablicy z wytartymi srebrnymi literami. A była to mogiła młodej dziewczyny która zginęła podczas niemieckiego bombardowania. Pochowano ją z 7 bezimiennymi polskimi żołnierzami. Na cmentarzu są też pomniki. Kilka. Tu zamieszczę tylko jedno zdjęcie.

Kolejny cmentarz znajduje się też przy tej samej ulicy ale już przy wylocie do Opatowa. Jadąc do niego minąłem śliczną kapliczkę z Chrystusem Frasobliwym. Stoi przy skrzyżowaniu ze światłami. Że też postawiono ją akurat obok stojącego na czerwonym świetle radiowozu (ja miałem zielone). Ale to zawsze coś na kolejną wizytę tak jak i wieża ciśnień.

Cmentarz żołnierzy radzieckich jest jak wiele tego typu nekropolii zadbany. Zapewne względy polityczne. Choć traktowany jest przez wiele osób jak park. Spacerują młodzi ludzie. Starsi w pieskami. Miejscami puste flaszki pod nogami. Kwatery numerowane. Zapewne gdzieś jest ewidencja pochowanych bo część mogił na dodane później tabliczki z nazwiskami. Na jednej nawet niedawno umieszczono krzyż – rodziny pamiętają i mają to szczęście, że wiedzą gdzie ich bliscy zostali pochowani. Większość nie wie.

To mi przypomniało kilka opowieści zasłyszanych. Pierwsza dotyczy Janowca nad Wisłą. Zaraz po zakończeniu walk w okolicach założono cmentarz w parku przy zamku. Kilku żołnierzy pochowano też na cmentarzu rzymskokatolickim (lub obok niego ponieważ był tam cmentarz z I wojny światowej). Ciała te zostały ekshumowane i przeniesione na inne cmentarze. W ewidencji sowieckiej pozostała tylko informacja o pierwotnych miejscach pochówków. I na tej podstawie ludzie szukają swoich bliskich. Nie wiem czy w Janowcu posiadają informację o lokalizacji do której ciała przeniesiono. Mogły to być cmentarze w Garwolinie lub w Kazimierzu Dolnym.

Druga opowieść to o żołnierzach radzieckich poległych podczas walk o przyczółek magnuszewski. Po przejściu frontu ciała po rozebraniu wrzucano do wspólnych mogił. Nikt nie przejmował się ewidencjonowaniem poległych. Zebranym mieszkańcom pobliskich wsi powiedzieć miano, że nie ma co płakać. W Rosji Radzieckiej mają jeszcze dużo ludzi. Chyba mieli ich za dużo skoro nie potrafili ich szanować. Dziwna to była doktryna wojenna. Ludobójcza wręcz. Szwedzi w swoich wojnach ponosili mniejsze straty ale dość nagle zniknęli z areny polityki międzynarodowej z powodu wyludnienia kraju. Sowieci nie zdążyli. Ale walczyli krócej. Jeszcze sami dożynali własny naród i wciąż jeszcze był liczny. Wielkość najwyraźniej ma znaczenie. Różnica skali. I człowiek, który jako jednostka nie miał żadnego znaczenia. Ale każdy człowiek miał swoich bliskich. Kogoś kto go szukał, komu go brakowało. Kogoś kto po nim płakał. Nawet to władze sowieckich chciały zabrać swoim poddanym…

Teraz już ruszyłem w drogę powrotną. Była godzina piętnasta. Do zmroku miałem około 3 godzin. Do przejechania około 100 km. Wszystko wskazywało na to, że będę jechał w nocy. Ale jeszcze nie wiedziałem jak długo. Droga do Ożarowa na równiutką nawierzchnię. Sprawdziłem więc czy zablokowanie amortyzatora rzeczywiście ma wpływ na prędkość jazdy. Albo wiatry mi tak sprzyjały albo faktycznie tak jeździ się szybciej. Tylko przemknąłem przez Przybysławice z miejscem po dworze Gombrowiczów i z grobami Gombrowiczów. Tego najważniejszego tu nie ma. A ja teraz goniłem czas.

W Ożarowie z powodu licznych studzienek w jezdni musiałem się jednak amortyzować. Zatrzymałem się też na chwilę by sfotografować synagogę – dziś sklep z artykułami przemysłowymi. Budynek jest tak brzydki, że dotąd specjalnie go nie fotografowałem. Ale chyba nie ma co się obrażać na jego wygląd. PRL taki mu nadał i nikt chyba nie planuje zmiany.

Do Tarłowa znów pognałem z zablokowanym widelcem. Fajna sprawa. Ale dróg by się tym pobawić jest niewiele. Początkowo myślałem, że dojadę ta drogą do Lipska i dopiero w nim zakręcę w kierunku Chotczy. Dalej miałbym tą dobrą nawierzchnię. Ale myśl o przejeździe przez Lipsko mi się nie spodobała. Może nie jest kłopotliwy. Ale nie lubię. Dlatego z Tarłowa pojechałem w kierunku Wisły – do Janowa i dalej przez powiśle do Solca nad Wisłą. W Solcu trochę odpocząłem. Zaczęło się już robić ciemno i chłodno. A jedyne co mogłem zrobić to założyć kamizelkę odblaskową, zapalić światła i… jechać tak by się rozgrzać. Tylko w nocy zwykle już się nie spieszę. Wracając też staram się oszczędzać siły by nie zabrakło ich na sam koniec. Dlatego podjazdy w Chotczy i w Janowcu stały się podejściami. Most w Puławach też przeszedłem spacerkiem.

Jeszcze nie było 21. Dopiero parę minut po 20. Licznik pokazał 214 km. A ja jeszcze nie padałem ze zmęczenia na twarz. Mimo tego chyba jeszcze nie byłem w formie pozwalającej na takie wypady. Nie sądzę też bym już za tydzień zdecydował się na 300 km. Poczekam z tym jeszcze trochę.

Kawa w Lublinie

Tym razem plan wyjazdu podporządkowany był zaplanowanemu spotkaniu w Lublinie. Nie mogłem odpuścić sobie jednak tego co zwykle w trasie robię – dotarcia do miejsc, które mnie interesują. A wciąż takie istnieją gdzieś po drodze. Prognozy wskazywały, że podczas powrotu będę musiał zmierzyć się z dokuczliwym wiatrem i być może deszczem. Ale to tylko połowa drogi. Nie zdecydowałem się też na przejazd tą samą trasą w obie strony. To by było może nawet nudne. Ze względów towarzyskich nie założyłem na siebie też tradycyjnych i wygodnych ciuchów rowerowych. Ta decyzja miała swoje zaskakujące konsekwencje o których wspomnę nieco dalej.

By dojechać do Lublina nie mogłem ominąć Końskowoli. Mógłbym pojechać przez Bochotnicę ale chciałem do Lublina wjechać przez Choiny. Znów by ominąć szalenie niebezpieczną drogę Końskowola – Kurów pojechałem przez Chrząchów do szosy Warszawa – Lublin, która posiada utwardzone pobocze. Jeszcze jest chłodno. Może dlatego nie spotkałem tamtejszych zakapturzonych młodzieńców, którzy z upodobaniem tarasują drogę rowerzystom lub im ubliżają. Wcześniej zastanawiałem się dlaczego nie wybuchła dotąd rewolucja skoro tak wielu młodych ludzi pozostaje bez pracy i perspektyw. Teraz uświadomiłem sobie, że nie tylko wielu tych ludzi ucieka od zachłannego państwa w szarą strefę ale też w takimi jak ci z Chrząchowa rewolucji po prostu zrobić się nie da. Co najwyżej rozróbę. Ale rozróby nie zmieniają świata. Pozwalają tylko państwom na jawne wprowadzanie ograniczeń wolności i stosowanie represji. Może więc niech nadal ich będzie ta ulica…

Stosunkowo spokojnie przejechałem przez Kurów, Markuszów, Garbów. Dopiero za tą ostatnią miejscowością opuściłem ruchliwą drogę i „pognałem” do Krasienina. Od zeszłego roku nosiłem się z planem podjechania bliżej dworu w Krasieninie. Wzniesiony na wzgórzu widoczny jest z daleka. Tym razem to zrobiłem i już nie żałuję, że tyle razy przejeżdżałem mimo niego. Budynek jest chyba własnością prywatną i nie ma jak do niego podejść by porobić zdjęcia. O jego historii już gdzieś czytałem ale nie będę do tego wracał. Wystarczy, że dwór w Krasieninie jest.

Przez swoje zainteresowania cmentarzami zainteresowałem się będąc na miejscu nie dworem tylko tym co znajduje się w parku przy dworze. Prawdopodobnie żadnego związku z cmentarzem to nie ma ale …

… ale miałem na ten dzień prawdziwe cmentarze w planach. Im bliżej Lublina tym więcej mijałem rowerzystów. Poczuli wiosnę :) I tu właśnie pojawiły się konsekwencje związane z moim strojem. Nie odpowiadano mi na pozdrowienia. Że nie odpowiadali młodzi to norma – zwykle nie odpowiadają i udają, że nic nie widzą. Ale nie odpowiadali też ludzie, z którymi pozdrawiałem się na trasie w zeszłym roku. Czy to znaczy, że tylko strój decyduje o przynależności do jakiejś grupy? Nie cierpię mundurów.

Nie lubię też przedzierać się przez miasta. Ale nie było innego wyjścia. Cmentarz, który chciałem odwiedzić znajduje się blisko centrum Lublina. Czytałem o nim, że jest miejscem popijaw. Zupełnie inaczej niż nowy i stary cmentarz żydowski. Nowy jest dostępny, a jego teren jest doskonale widoczny z okolicznych domów. Stary cmentarz otoczony jest wysokim murem, a klucz od furtki dostępny jest tylko w jednym miejscu. Rzadko furtka jest otwierana. Ok. 2,5 od obu tych cmentarzy żydowskich znajduje się jeszcze jeden. Przed pierwszą wojną był w przylegającej do Lublina Wieniawie. Dziś tak nazywa się ta dzielnica. Obok cmentarza jest stadion. Teren cmentarza wznosi się nad ulicą Czechowską. Otoczony jest zniszczonym ogrodzeniem. Na resztkach ogrodzenia są reklamy piwa i biura tłumaczeń. Za ogrodzenie wrzucane są śmieci. Nie ma mowy o wejściu przez otwartą bramę.

 

Odwiedzający wchodzą przez wyrwę w betonowym ogrodzeniu. Nawet wykopano tam w ziemi stopnie by łatwiej wspiąć się na skarpę.

Gorzej z określeniem celu dla którego tą drogą się wchodzi. Teren cmentarza nie jest zarośnięty więc prowadzone są tu prace pielęgnacyjne. Jednak zieleniące się z suchej trawie butelki wskazują na częste odwiedziny istot, którym przeznaczenie tego miejsca jest zupełnie obojętne. Całkiem blisko jest Park Saski ale tam takie picie i zaśmiecanie by nie przeszło. Tu widocznie rzadko ktokolwiek zagląda. A nie da się ukryć, że jest to cmentarz. Przecież dziś trudno jest o analfabetę.

Po wizycie na cmentarzu udałem się na umówione wcześniej spotkanie. Nie udało się nikogo wyciągnąć na spacer, a słonko tak ładnie świeciło. I miało niedługo przestać przysłonięte przez chmury.

Zanim ruszyłem w drogę powrotną odwiedziłem cmentarz wojskowy przy ulicy Białej. Historia wojen i powstań zapisana grobami. Wiele kwater z okresu I wojny światowej…

… wojny polsko – bolszewickiej…

… z września 1939…

… z roku 1944…

… a także partyzanckie i z okresu „utrwalania władzy ludowej”

Najwięcej anonimowych pochówków pochodzi z okresu I wojny światowej. Nie będę się jednak rozpisywał teraz na ten temat. Dnia za mało by napisać o wszystkim. A jeszcze przecież pojechałem dalej. Do Puław.

Wracać postanowiłem drogą do Nałęczowa. Nie planowałem jednak do samego Nałęczowa dojechać. Wiatr dał mi w kość. Może nie był bardzo uciążliwy ale na tym odcinku pojawił się kryzys. Brakowało mi sił by walczyć z wiatrem. Ale miałem w zanadrzu upór i wiedzę, że każdy kryzys kiedyś się kończy. Droga wąska i z dużym natężeniem ruchu. Raczej nie zdecyduję się na powtórkę. Choć zdarzeń niebezpiecznych nie było. Od chmur zrobiło się tak ciemno, że włączyłem światła. Osłabiony z radością zjechałem z drogi głównej kierując się do Czesławic. Wreszcie spokój. Deszcz momentami kropił ale był prawie nieodczuwalny. Nie po raz pierwszy zatrzymałem się w pobliżu dworu w Czesławicach. Zagrodzony z ogromnymi znakami zakazującymi wstęp. Jedno zdjęcie …

… i nie ma co wracać do tego tematu. Powoli zbliżał się zmierzch i po przejechaniu przez Klementowice padło mi dynamo. Całkiem nowe. Przejechało ze mną chyba mniej niż 1000 km. Z tego produkowało prąd przez góra 250 km. Zostałem bez świateł. To przez przyzwyczajenie do niezawodności starego dynama. Bez problemów przejechałem z nim prawie 40000 km przez prawie 3 lata.Nowszy model okazał się być byle jak wykonany. Teraz nie wiem czy kupować następne? Przejście na zasilanie bateryjne jest nieekonomiczne. Ale nie lubię takich niespodzianek. Choć zwykle – tak w razie czego – wożę z sobą i oświetlenie na baterie to tym razem go nie wziąłem. Nie planowałem jazdy w nocy. Szczęśliwie udało mi się dojechać jakoś do Puław. Na miejscu założyłem stare koło ze starą prądnicą ale coś trzeba będzie z tym zrobić…

Tym razem po raz pierwszy w 2012 roku przekroczyłem dystans 100 km. Czas pomyśleć o wyjazdach co najmniej dwukrotnie dłuższych. Dni są coraz dłuższe i coraz cieplejsze.

Ryby i historia szaleństwa

Odnalazłem wiersz. Wiersz szczególny. Dzięki niemu poznałem twórczość M. Foucaulta. A droga do poznania była kręta…

Znajoma pracująca w internacie, w którym mieszkałem jako uczeń szkoły średniej powiedziała mi, że wśród nagród przewidzianych w konkursie literatury rosyjskiej (lub radzieckiej – bo to były jeszcze czasy PRL) znajduje się Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu tegoż autora. Szczerze polecała mi tą książkę. Zdecydowanie łatwiej było ją wygrać niż szukać po księgarniach :) . Dlatego wziąłem udział w tej imprezie. W konkursie należało wyrecytować kawałek prozy rosyjskiej i wiersz. Wybór tekstów należał do uczestników. I tu miałem podpowiedź pod ręką. W Piśmie literacko-artystycznym (nr 2 z 1988 roku) znajdował się wg mnie odpowiedni utwór poetycki. Był to wiersz Josifa Brodskiego. Brodski w 1987 roku otrzymał właśnie Nagrodę Nobla więc był na topie. Wiersz bez tytułu w przekładzie Józefa Barana umieszczam poniżej:

Wolno ryby tlen żują,
W wiecznej zimie zimują.
Pod mrozu oblodziną,
Ryby płyną i płyną.
Tam.
Gdzie głębina.
Gdzie morze.
Ryby.
Ryby.
Ryby.
Z zimy wypłynąć
chciałyby.
Pod chłodnym, rozchwianym słońcem
Ryby po ciemku płynące.
Uciekają  d o  śmierci
odwiecznym szlakiem
rybim.
Ryby łzy nie uronią,
do bryły przytkną głowę,
w chłodnej wodzie marzną
chłodne oczy rybie.
Ryby
wiecznie milczące,
o! niema rybia skargo…
I wiersze o rybach
jak ości
Stają w poprzek
gardła.

Nadal go lubię. Ale częściowo uleciał mi z pamięci tak jak i kawałek prozy który wtedy wybrałem. To był fragment opowiadania Bułata Okudżawy. Fragment który przedstawiał jego płaszcz. Tego nie odnalazłem choć wiem, że znalazłem go w miesięczniku Literatura. Ale odnalezienie wiersza sprawiło mi właśnie frajdę. Miesięcznik w którym był on zamieszczony przechowałem jednak z innych względów. Jest tu też Wprowadzenie do mitologii śmierci Mircea Eliade i intrygujący esej Stefana Symotiuka Śmietnisko jako zaświat. A i okładka posiada coś ważnego. Jest na niej umieszczony drzeworyt zmarłego w 1913 roku artysty – Jose Pasada. Drzeworyt chyba nie ma tytułu. Dla mnie są to zawsze Jeźdźcy Apokalipsy.

A Historia szaleństwa dotąd stoi na półce. I od czasu do czasu lubię nią szeleścić.

Tam i spowrotem czyli wyskok do Solca nad Wisłą

Nie mogłem odpuścić sobie wyjazdu do Solca. Zawsze był początkiem rozjeżdżania okolic Puław. Tym razem może było lekkie opóźnienie. Ale nie mogło tego wyjazdu nie być. Trasa jest stara choć co roku się zmienia. Dziś już nie było na niej ani jednego odcinka drogi gruntowej. Trochę szkoda. Wciąż ubywało tych odcinków gruntowych. Nie spodziewałem się, że znikną całkiem.

Wystartowałem około 9 rano. Słońce znów karmiło mi oczy spragnione jego ciepłych promieni. Jednak to jeszcze nie jest wiosna. Wisła jeszcze nie zachęca do kąpieli. Ale i w lecie nie zachęca. Właściwie to od czasu gdy weszliśmy do Unii jest za brudna na kąpiele. Choć jest czyściejsza. Chyba jednak nie muszę tego tłumaczyć. Nie tyle normy się zmieniły co ich przestrzeganie.

Mi i tak po głowie wciąż się tłukły pytania związane z Heideggerem. O autentyczności śmierci – co chyba nie było jego pomysłem tylko jego interpretatorów. O milczeniu w sprawie Holokaustu – co nie było żadną cechą szczególną tego myśliciela, wielu filozofów Zagładę przemilczało skupiając się na ekspansji bolszewików. Ale to już nie jest na temat :) Na temat jest za to widok kościoła w Górze Puławskiej. W okresie letnim kościół niemal niewidoczny. Teraz jeszcze można go dostrzec ponad dachami.

Zamiast jechać prosto w stronę Janowca zdecydowałem się na przejazd przez Nasiłów. Nieco nadłożyłem drogi ale nie mijałem tak wielu samochodów. No i ten las. Od lat jadąc z Sadłowic do Nasiłowa patrzę w górę szukając nietoperzy. Wiele lat temu, gdy moja córka była jeszcze dostatecznie krótka jechałem z nią na bagażniku tą drogą w okolicach zmierzchu – niebo usiane było nietoperzami. Tak mi zostało, że wciąż sprawdzam czy są te nietoperze. Teraz to zupełnie bez sensu. Jeszcze nie ma owadów. Tak jak jaskółki i nietoperze nie byłyby w stanie się wyżywić. Ale trochę im zazdroszczę tego snu zimowego. Czy są jakieś latające ssaki wędrujące? Chyba ssaków wędrujących jest mało. Nawet taki miś. On też woli pospać. Wiewiórki też. Ale wiosnę słyszy się w powietrzu. Drą się wniebogłosy przeróżne ptaki. A i dzięcioły już ochoczo tłuką w pnie drzew. Tu nie ma latarni ulicznych. Ale tam gdzie latarnie znajdują się blisko lasu dzięcioły też chętnie tłuką. Bo to ich sposób na przyciągnięcie partnerki. Jedzenie jest czymś drugorzędnym do czasu jej znalezienia. I znów odszedłem od tematu.

Następna miejscowość to Wojszyn. Wciąż intryguje mnie tamtejsza stara szkoła. Budynek stoi opuszczony i jest coraz bardziej zniszczony. Nie słyszałem by były jakieś plany z nim związane. Najwyraźniej ma to być w niedalekiej przyszłości ruina. Nie wiem jednak czy zdeklasuje janowiecki zamek. Raczej nie. Tutaj w zeszłym roku wyasfaltowano drogę do Oblasów. Też trochę szkoda. Teraz jest na niej większy ruch. Ale zawsze mniejszy niż na drodze głównej. A i nawierzchnia jest w lepszym stanie.

Zaraz był Janowiec. Niedawno dowiedziałem się od znajomego, że przewoził z Puław z Al. Królewskiej dom do janowieckiego skansenu. Słabo ten dom pamiętam. Nawet chodzi mi po głowie myśl, że domy były dwa. Ale w janowieckim skansenie jest tylko jeden. Teraz tabliczki przy nim informują, że jest to teren prywatny. W pobliżu jest też tradycyjna krypa wiślana. Przykryta folią – nie fotografowałem jej choć kawałek załapał się do kadru. Ale domu nie odpuściłem.

 

Jak Janowiec, to i zamek. Tak wygląda od strony janowieckiego Ośrodka Kultury.

Zapędziłem się tam by zobaczyć czy już coś zrobiono dla upamiętnienia janowieckich Żydów. Nawet dokładnie nie wiem w którym miejscu był w Janowcu kirkut. Nie ma bowiem żadnych macew na jego terenie. W planach było zaś upamiętnienie… i na razie jest w planach.

Dalsza podróż to przejazd przez Janowice i Brześce. Tu nie wiele się zmieniło. Albo nawet nic. Podobnie w Lucimii od strony Brześc. Na polach jeszcze nie widać wiosny. Chmielniki stoją puste i ponure.

W kalendarzu też jeszcze nie ma wiosny. Jest w planach.

W zeszłym roku jadąc nocą tą trasą podczas dalszego wyjazdu naciąłem się na objazd przez Zwoleń, który zignorowałem. Dalej okazało się, że pod Lucimią buduje się przepust pod drogą. W nocy, prawie po ciemku trudno było to obejść ale się udało. Wczesną wiosną tego samego roku zrobiłem tam zdjęcie wierzb i drewnianego walącego się płotu. To było takie „polskie”, takie romantyczne, może nie chopinowskie bo wierzby nie płaczące ale coś w tym było. A teraz… Płotu nie ma. I wierzby wyglądają jakoś inaczej choć same się nie zmieniły.

Nowa nawierzchnia. Betonowe pobocze. Zaskoczyło mnie to. Nieco dalej jest podjazd, na którym denerwowały mnie wertepy. Nie ma po nich śladu. Nowa nawierzchnia. Powinno być łatwiej ale nie wiem czy mi chodziło o to by było łatwiej. Zjeżdżając z tej drogi w stronę Chotczy znów przypomniałem sobie, ze jeszcze 3 lata temu była to droga gruntowa. I był przy niej kamień na którym lubiłem przysiąść wracając letnią nocą. Kamień rozpoznałem kiedyś w Nasiłowie. Stoi przy bramie wjazdowej do jednej z tamtejszych posesji. Jest jednym z pięciu kamieni. Dziś już nie potrafię wskazać który to z nich. A rok temu jeszcze nie miałem z tym problemu. A sama droga do Chotczy jest urocza tylko chyba asfalt pozbawił ją trochę tego uroku.

To już jest na terenie Obszaru Natura 2000 „Dolina Zwolenki”. Ten „obszar” też jest nowością. Może tworząc go założono, że samochody mają tędy przejeżdżać szybko? Może nie do końca. Na odcinku wyasfaltowanym w ostatnim czasie i ostatnim gruntowym na tej trasie zrobiono też progi spowalniające i ograniczono znakami prędkość do 30 km/h. Jednak natężenie ruchu od czasu położenia asfaltu wyraźnie wzrosło. Może to skutek uboczny? Na szczęście nie jest to jeszcze autostrada i da się w miarę spokojnie przejechać na rowerze.

W Chotczy, w pobliżu kościoła stała figura Matki Boskiej. Była pomalowana choć farba się brzydko łuszczyła. Lubię kolory. Ale figurę odnowiono i już nie jest kolorowa. Nie wiem nawet czy to ta sama figura. Może postawiono zupełnie nową?

Pozmieniało się. I zawsze będzie się zmieniać. Droga do Białobrzegów przed Boiskami też kiedyś była leśną, piaszczystą drogą oznakowaną jako szlak rowerowy. Dobra była gdy chciało się chwilę podreptać zamiast pedałować. Po piachu nie dawało się przejechać. Szybciej dawało się przejechać przez Jarentowskie Pola choć droga tamtędy jest nieco dłuższa. A teraz przez las pociągnięto asfaltową nitkę i już dreptanie nie jest tak przyjemne. Więcej. Teraz widać, że ta droga pnie się pod górę. Wcześniej tego nie dostrzegałem. Tak więc teraz się tędy jeździ. A i zwierząt w zasięgu wzroku jest teraz mniej. Jak się człowiek rozpędzi to dopiero w Boiskach na podjeździe zwalnia. A z Boisk do Solca bliziutko. Być może dlatego jeszcze skręciłem do Kluzi, w okolice przeprawy promowej. Przeprawa nie działa jeszcze. Ale był tu kiedyś most. Krótko był. Zaraz po oddaniu go do użytku wybuchła II wojna światowa. Most zbombardowano i już go nie było. Dwa czy trzy lata temu powstał pomysł ponownej budowy mostu. Jak w „Rozmowach kontrolowanych” S. Tyma – węgiel przywieźli, przed wojną też przywieźli. Ale pomysł chyba został odłożony na lepsze czasy, tzn nic na razie nie wskazuje na bliski wybuch wojny.

Kluzie stykają się z Solcem. Kiedyś były to miejscowości letniskowe. Nadal są. Choć mniej znane, mniej popularne. Plan budowy mostu może oznaczać powrót Solca na mapę letnisk i jednocześnie może zniszczyć ten wspaniały klimat jaki tu panuje (wiem że podoba się przyjezdnym, a dla miejscowych może być to bycie na uboczu czymś uciążliwym).

W samym Solcu nie spodziewałem się zmian. A te nastąpiły. I to na rynku. Nie ma już wiklinowych fal i żagli. Jest nowy pomnik.

 

Pomnik upamiętnia. Upamiętnia lokowanie miasta na prawie magdeburskim w 1347 roku. Jest więc nowy pomnik, studnie i powszechnie znana kostka cementowa. Kostka jest wygodna, jest stosunkowo tania. Kostka odbiera jednak autentyczność takim miejscom. Ale jest tu już od paru lat. Tylko przy pomniku jest całkiem nowa. Po tym krótki porozglądaniu się po niewielkim Solcu ruszyłem w drogę powrotną. Szybko odkryłem przyczynę tak szybkiego dojechania do celu – miałem z wiatrem. Na szczęście w niedzielę wiatry już trochę osłabły. I powoli pojechałem tą samą trasą ale w drugą stronę. Jeszcze tylko zastanawiałem się nad odwiedzeniem cmentarza żydowskiego w Solcu ale nie byłem pewien w jakim stanie jest tam droga. Na pewno nie została wyasfaltowana. To by było za łatwe. Zawitam tam innego dnia.