Gminny wykaz zabytków

Tytułowy wykaz opublikowany na stronie gminy Annopol (pow. kraśnicki) był główną przyczyną ostatniego wyjazdu. Kilku poprzednich wyjazdów nie opisałem, może jeszcze do tego kiedyś wrócę… A może nie.

W annopolskim wykazie znajdują się informacje, których nigdy wcześniej nie spotkałem. Chodzi mi o cmentarze. Szczególnie te z I wojny światowej. A że jadąc od strony Puław mijać miałem też kilka innych pozycji z listy zabytków to i o część z nich postarałem się zahaczyć. Po nocnych deszczach prognozy obiecywały dzień w miarę suchy. Dopiero na noc przewidywano kolejne opady. Zależało mi też więc na tym by powrócić przed zmrokiem. Na oko do przejechania było około 180 km. Wydawało się więc to dość realne. Tylko gdybym rzeczywiście trzymał się dróg najkrótszych i nie pozwalał sobie na skoki w bok wszystko byłoby proste. Nigdy tak chyba jeszcze nie było. Moja ulubiona forma turystyki to turystyka niezorganizowana. Zawsze pojawia się jakiś element nieprzewidziany i zmieniający część lub nawet całość trasy. Teraz na starcie niemal zamiast jechać drogą najkrótszą pojechałem jednak przez Powiśle. Ale to z powodu mżawki, mgły, kałuż. Na Powiślu spodziewałem się mniejszego ruchu pojazdów i zapewne dobrze zrobiłem. Tak dojechałem do Łazisk i Kluczkowic. Dalej już drogą główną – w Bliskowicach miałem poszukać drewnianego dworu.

W lokalizacji dworu posłużyłem się mapą WIG. Ale nie ma co patrzeć na te znaczki „D.”. One stawiane są nie w miejscu dworu tylko w pobliżu. Na miejscu dowiedziałem się tylko, że dwór jest po drugiej stronie drogi, na prywatnej posesji i służy jako prywatny magazyn zboża. To nie jest bezpośrednio przy drodze. A że ja chciałem go zobaczyć po drodze. To odłożyłem to na inną okazję i pojechałem do Kopca odszukać cmentarz epidemiczny. Jeśli jest to albo nieoznakowany albo nie przy drogach utwardzonych. Tak mi przynajmniej się zdaje. Nie widziałem w Kopcu żadnego wzniesienia z krzyżem. A może i krzyża żadnego nie widziałem? Tak mi się co coś zdaje, że nie było żadnego przy drodze. Ale przez Kopiec przebiega szlak turystyczny. Za wsią wkracza do lasu. Może on przebiega obok cmentarza? Tego jeszcze nie sprawdzałem. W „Zabytkowych cmentarzach” Kopiec w ogóle nie jest wymieniany. Tak jak i Opoczka. A w Opoczce wg wykazu gminnego jest cmentarza z I wojny światowej. Pewnie nie odnalazłbym go ale zaintrygował mnie szlak pieszy wytyczony w poprzek mojej trasy. Zwłaszcza, że nie były to tylko oznakowania PTTK. Były też jakieś dziwne, które widziałem później i na rynku w Annopolu.

Nie wiem co to za oznaczenia. Pewnie też jakiś szlak. Najważniejsze, że dotarłem kierując się w stronę Annopola do cmentarza. Odnowiony w 2007 roku. I prawie nic o nim nie wiem.

Po odwiedzeniu cmentarza powróciłem do piaszczystej drogi leśnej, którą dotarłem do szlaku. Droga biegła do Opoki Dużej gdzie chciałem odnaleźć mogiłę powstańców z 1863 r. A droga przestała być piaszczysta w momencie gdy wyszła z lasu na pola. Miałem stąd piękne widoki na dolinę Wisły i pod kołami śliskie błoto. Do asfaltu jechałem więc w dużym napięciu co rusz łapiąc równowagę przy poślizgach. Ale warto było. Choćby dla przydrożnych dzikich róż.

Do Opoki Dużej musiałem zjechać w dół. I tu nie było poszukiwanej mogiły. Tu były nadrzeczne łąki i widok na skarpę wiślaną, na którą musiałem się dopiero wspiąć. Na mapach widziałem zaznaczony pomnik przy drodze z Annopola do Stalowej Woli. Ale nie wiedziałem czy jest to to samo co poszukiwany cmentarz. Jadąc w kierunku tej drogi rozglądałem się i… nie znalazłem nic co by wyglądało na mogiłę. Natomiast przy tej głównej drodze jest nie raz widziany przeze mnie pomnik poległych w drugiej wojnie światowej. Za nim zauważyłem kopiec z dwoma krzyżami. Jakoś nigdy wcześniej nie rzucił mi się w oczy, a przecież parokrotnie w ciągu roku tędy przejeżdżam. W pobliżu jest szkoła i pewnie dzieci z tej szkoły mogiłą się opiekują. I żeby nie było za łatwo – tablice drogowe mówią, że jest to Kolonia Opoka. Ale niemal na wprost wyjazdu z Opoki (nie napisano, że Dużej).

Kolejny cel to Borów. Też nie raz przez tą wieś przejeżdżałem. Wiedziałem, że w lutym 1944 roku mieszkańcy wsi zostali wymordowani – informowała o tym tablica przy wjeździe do wsi od strony Annopola (ostatnio pozostał po niej tylko słupek i ramka ale jeszcze są chyba dwie w innych miejscach). W „Zabytkowych cmentarzach” wymieniono dwa cmentarze parafialne, mogiłę powstańców i znajdującą się w lesie mogiłę partyzancką. Ani słowa o cmentarzu z I wojny światowej i mogile z tej samej wojny. Gmina za to nie informuje o mogile powstańców. mogiła znajduje się na terenie cmentarza parafialnego (jednego z dwóch w Borowie) i ją odnalazłem.

Pytany przeze mnie mieszkaniec Borowa nic nie wiedział o cmentarzu z I wojny. Czyżby wykaz zamieszczony na stronie internetowej Gminy Annopol zawierał błąd? To chyba możliwe. Zresztą wykaz jest daleki od ideału. A ideałem jest dla mnie wykaz Gminy Borowie. Po odwiedzeniu tego cmentarza skierowałem się do lasu licząc na to, że odnajdę mogiłę partyzantów. Partyzantów GL zamordowanych przez partyzantów NSZ. Temat tego mordu pojawia się w dyskusjach obok tematu mordu w Owczarni (partyzanci AK zamordowani przez partyzantów GL). Ale to mi się nie udało. Krążyłem około dwóch godzin po lesie i nic. Może w złym miejscu? Może niepotrzebnie? Po powrocie na drogi utwardzone jeszcze pojechałem rzucić okiem na borowski kościół. Drewniany, wzniesiony prawdopodobnie w 1662 roku.

Więcej można zobaczyć na stronach vtour.pl. Mnie ucieszyła figura św. Jana Nepomucena na placu przed kościołem.

Zanim dojechałem do kościoła mijałem drugi cmentarz parafialny. Tak jak i na pierwszym są tu mogiły pomordowanych w lutym 1944 roku mieszkańców Borowa i okolicznych wiosek. Tu jest ich jednak więcej i tu też postawiono pomnik pomordowanym.

Dlaczego Niemcy skierowali do pacyfikacji wsi tak wielkie siły? Dlaczego zamordowano tak wiele osób? Może gdzieś natrafię na odpowiedzi.

Z Borowa powróciłem do Annopola. Coś przegryźć i pojechać dalej – do Huty. Tu ma znajdować się mogiła z I wojny światowej (wg gminnego wykazu). Pytana na początku wsi osoba nic nie wiedziała. Na końcu wsi było już lepiej ale i tak wszyscy odsyłali mnie najpierw do pobliskiej Dąbrowy, gdzie jest cmentarz z I wojny światowej (wykaz wymienia tam też mogiłę z I wojny a jej nie szukałem i nigdy o niej nie słyszałem). Z informacji uzyskanych na końcu Huty wynikało, że dawno temu na początku wsi, po obu stronach drogi znajdowały się mogiły. Stał tam duży drewniany krzyż. Krzyż upadł ale został podniesiony i przytwierdzony do betonu stoi nadal. Nie ma jednak żadnych informacji o tym by były tu groby lub choćby mogiła.

Kwitną jaśminy :) a ich zapach wręcz dusi. I już było za późno bym przed zmrokiem dotarł do Puław. Nastawiłem się więc na zmoknięcie. Wszystkie bagaże popakowałem w przygotowane na taką ewentualność foliowe torby. Sam nie miałem nic na swoją obronę. I ruszyłem… wcale nie najkrótszą drogą. Najpierw pojechałem w stronę Księżomierza. W Księżomierzu miałem skierować się do Grabówek ale nie dojechałem. Wcześniej wypatrzyłem drogowskaz do Grabówek i pojechałem tą krótszą drogą. Z Grabówek do Boisk. Z Boisk do Bobów ale po drodze zatrzymałem się przy lesie w którym jest cmentarz wojenny pod Mazanowem. Coś się tu zmieniło. To już nie jest tylko punkt na mapie.

Z Bobów do Opola Lubelskiego. Miałem cichą nadzieję, że do Opola będzie sucho, że do Karczmisk będzie sucho, że do Bochotnicy… Ciche nadzieje mnie nakręcały. Co chwilę trochę kropił deszcz i przestawał. Za Karczmiskami zrobiło się już ciemno. Do Puław dojechałem na sucho. Ale nie ma nic za darmo. Wjeżdżając do Puław, by nie utrudnić ruchu samochodom musiałem w „holenderskim miasteczku” wskoczyć na chodnik. Z pośpiechu, ze zmęczenia zahamowałem za ostro i nie zdążyłem się wypiąć z zatrzasków. Asfalt nie zawsze jest przyjazny rowerzystom. Mam teraz na kolanie jeszcze jedną pamiątkę z tego wyjazdu. Asfaltowi nic się nie stało. Twardziel.

Życiodajne słońce

Czekając na ustabilizowanie się pogody może opiszę problemy, które wpłynęły na moją decyzję o czekaniu? Sam wypad za Iłżę, czy w las pod Kazanowem nie sądzę by były interesujące.

Za Iłżą zobaczyłem tylko, że kapliczka z felg, którą kiedyś mijałem szybko, w rzeczywistości jest tylko słupem z felgą samochodową w której umieszczono figurę Matki Boskiej. Jakoś pamiętałem to inaczej i pojechałem właśnie to odnaleźć. Za to widoki po drodze…

remontowana synagoga w Ciepielowie

figurka w Małomierzycach

wyremontowany kościółek szpitalny w Iłży

Sam las pod Kazanowem może jeszcze byłby ciekawy. Nabyłem mapę turystyczną okolica Radomia (chyba całe dawne województwo radomskie). Zaznaczone są na niej cmentarze wojenne. Zwykle jest informacja o dacie powstania. A pod Kazanowem w lesie umieszczono znaki cmentarza (lub mogiły) i krzyża. Brak informacji o dacie. Ciekawość. Chciałem ustalić co to za mogiła lub cmentarz. Choćby dla samego zaspokojenia ciekawości. We wtorek wjechałem do lasu w miejscowości Ruda i… jak zwykle coś mi się pokręciło. Co roku powtarzam sobie, że muszę kupić kompas. Ale nie kupuję bo zbyt rzadko byłby mi potrzebny i pewnie nawet bym go z sobą nie brał. W wyniku złego wyboru drogi w lesie zamiast w pobliże Osuchowa zawędrowałem w okolice Ostrówki (dokładniej to dotarłem do Pieńków Kazanowskich ale nie było żadnej tablicy na miejscu która by mnie o tym poinformowała, asfalt zaczął się dopiero w Ostrówce). Już będąc blisko Pieńków zobaczyłem mogiłę czy też tylko miejsce upamiętnione krzyżem i tablicą na której umieszczono nazwiska trzech osób zamordowanych w styczniu 1945 roku.

Kto zamordował? Dlaczego? W kalendarium wydarzeń zamieszczonym na stronie gminy Kazanów wspomina się o bandach działających w okolicy od 1946 roku. Nie mam pojęcia czy jedno z drugim ma związek. No ale tego miejsca na mapie nie miałem. Do punktu na mapie wybrałem się dwa dni później. Znów trochę pobłądziłem. Tym razem jednak poza mapą Compassa miałem też w pamięci skany map z Geoportalu – nieco się różniły jeśli chodzi o lokalizację pomnika. Różnice dotyczyły może bardziej układu dróg w lesie. Uparcie krążąc odnalazłem jednak mogiłę z tabliczką informującą o bitwie oddziału GL w 1943 z Niemcami w której zginąć miało 2 partyzantów.

Teraz już wiem co to za punkt na mapie.

Podczas drugiego wyjazdu powróciłem też na moment do Ostrówki. Za pierwszym razem dostrzegłem przy drodze kapliczkę słupową i nie zrobiłem jej zdjęcia, a warto. Błąd ten musiałem naprawić :)

Że to już sezon rowerowy przypomniały mi komary, gzy i kleszcze. Z obu wizyt w lesie przywoziłem pasażerów wgryzających mi się w skórę. W samym lesie zobaczyć ich nie mogłem – po długiej jeździe nogi całe pokryte są jakimiś drobnymi brudami. Dodatkowo pocięte przez pędy kolczastych jeżyn po spacerze w lesie wyglądają jak plecy biczownika. Przez lata przyzwyczaiłem się do tego. Jak nie kolczaste pędy to kolczaste gałęzie kwitnących właśnie grochodrzewów. Może i tym razem uda mi się uniknąć boreliozy czy zapalenia opon mózgowych (o tym ostatnio jakby się nie pisze a przecież kleszcze i czymś takim zakażają).

Jeżdżę co drugi dzień. Dla skóry to i tak za często. Zawsze jakiś jej kawałek jest odkryty. Po paru godzinach jazdy jest podrażniony przez słońce już tak mocno, że lepiej nie ryzykować wystawiania go na słońce w dniu następnym i kolejnych. Prawdopodobnie to było przyczyną, że jeden z kleszczy zmarł po próbie wgryzienia. Choć nieszczęśnik mógł się też struć moją krwią, w co wątpię – odwłok miał przezroczysty. Skóra walczy ze skutkami tego co lubię. Dlatego podczas drugiego wyjazdu zamiast bandany, kasku, miałem na głowie czapkę z doczepionym kawałkiem materiały osłaniającym kark. Daszek osłaniał spalone czoło. Mój wygląd jak zauważyłem parokrotnie wzbudził wesołość. Ale chodzi o to chodzi w życiu by się z czegoś śmiać. Na wyjazdy w dni słoneczne staram się zawsze zakładać koszule z długimi rękawami. Mam takie z materiałów bardzo przewiewnych. To wystarczy. Wiatr przewiewa mnie swobodnie i nawet nie odczuwam tego jak się pocę. A przy temperaturach oscylujących w okolicach 30 stopni nie ma takiej możliwości by się nie spocić. To jest podstawowy powód przerw między wyjazdami – odwodnienie.

Podczas długotrwałej jazdy na rowerze można odczuć wyraźne osłabienie. Sprzyjają temu wysokie temperatury. Przyczyny mogą być dwie ale często występują razem. Brak energii może być wywołany przez brak cukrów potrzebnych mięśniom do pracy. Tu pomoże odpoczynek lub dawka cukrów. Ale łatwo jest dać się oszukać. Zdarzyło mi się nabyć w trasie „sok” który cukrów niemal nie zawierał. Dosłodzony był słodzikiem. Po krótkim przypływie energii (organizm dał się oszukać słodyczą w ustach) zaraz opadłem z sił jeszcze bardziej niż przed piciem. Tak w razie czego wożę z sobą i cukierki (landrynki, nie rozpuszczają się tak łatwo w wysokich temperaturach) i rodzynki. Formą wspomagania jest też cola o dużej zawartości cukrów (żadne tam Zero % czy light, to też jest oszukiwanie samego siebie). Za to trochę nie rozumiem idei stojącej za tzw. napojami energetycznymi. Uderzają z siłą młota dając dawkę energii znacznie przewyższającą potrzeby (co wywoływało u mnie nawet drżenie nie tylko rąk) a działają tak samo długo jak wspomniana cola. Wiadomo, że taki dopalacz przestaje działać ląduje się na jeszcze niższym poziomie energetycznym niż się startowało. Im był wyższy tym niżej spadamy. Łatwo dać się wykończyć. A piszę to z perspektywy osoby chyba uzależnionej od kawy – z kawą mam do czynienia parokrotnie w ciągu dnia (gdy nie jeżdżę). W pewien więc sposób jestem przyzwyczajony do kofeiny, a jednak jej dawki w napojach energetycznych wg mnie są zdecydowanie za wysokie. A propos napojów energetycznych. Zwykle stawiane są w sklepach na półkach obok izotoników. Te mają za zadanie uzupełnić w organizmie brakujące substancje po dużym wysiłku. Pijam je ale nie mam do nich zaufania. Pomagają w sposób odczuwalny ale to dzieło chemików – i ten laboratoryjny rodowód napoju trochę mnie odstrasza.

Drugim powodem osłabienia może być odwodnienie. Podobnie jak przy braku cukru odczuwa się go z pewnym opóźnieniem. Sprawdzałem kiedyś czy dam radę w upalny dzień bez napojów przejechać na szybko 90 km. Zajęło mi to trochę mniej niż 5 godzin. Nie jestem sprinterem. Do końca udawało mi się jechać równo. Dopiero po powrocie zacząłem pić, pić i pić. Jeszcze kiedy indziej, w Górach Świętokrzyskich, skończyły mi się napoje podczas jazdy. Zakup odłożyłem na jakieś 20 km, a byłem przecież w trasie już ładnych parę godzin. Miałem też na tym odcinku 20 km kilka stromych podjazdów (i zjazdów). Wysiłek i temperatury były zabójcze. Serce przestało bić rytmicznie i natychmiast musiałem spauzować. Do najbliższego sklepu nie tyle dojechałem co się dowlokłem. Później przez godzinę szedłem z rowerem pijąc małymi łykami. Prawie 2 litry soków w ten sposób wypiłem. A to dlatego, że z powodu opóźnień w sygnalizowaniu przez organizm stanu odwodnienia jedzie się cały niemal czas na bilansie ujemnym. Rowerzyści nawet nie wiedzą ile wody tracą przez pocenie. Owiewani cały czas przez powietrze mogą to zobaczyć dopiero zatrzymując się (nie raz po zatrzymaniu nagle zalewał mi pot oczy). Od tych wydarzeń zawsze mam z sobą dwa pojemniki z napojami. Jeden rozpoczęty, drugi w zapasie. To wszystko i tak się wypije powoli. Po powrocie do domu i tak jeszcze muszę uzupełniać płyny. Nie rzadko jeden dzień to na to za mało. Bo wypicie na raz dużej ilości płynów sprawia tylko tyle, że to wszystko przez organizm przeleci. Odwodnienia w ten sposób się nie usunie. Tylko wypłucze się z organizmu potrzebne i niepotrzebne substancje.

Zmęczenie potrafi się objawić też w postaci braku chęci do kontynuowania jazdy. To szczególnie często zdarzało mi się podczas nocnych powrotów. Znużenie, odwodnienie, brak cukrów. Tutaj właśnie przydawała się cola. A noce na szczęście są chłodniejsze niż dni i raczej bez słońca. Proszę tego nie traktować jako poradnik. Nie jestem lekarzem, dietetykiem czy nawet sportowcem. To co wyżej napisałem na temat stanów do jakich sam się doprowadzałem podczas wyczerpujących wycieczek jest tylko opisem doznań i sposobów po jakie sięgam by sobie z tym radzić w trasie. Na pewno inaczej na to patrzą rowerzyści jeżdżący sportowo. To dla nich wymyślono spodenki z wkładkami higienicznymi. Przy moich „wypadach” takie wynalazki są przyczyną odparzeń, które muszę leczyć jeszcze dłużej niż odwodnienie. No i każdy ma swój własny próg wytrzymałości czy wydolności. Amatorsko jeżdżę od wielu lat i z nikim nie rywalizuję. Zauważyłem jednak, że mam tą potrzebę ścigania się. Często gonię innych rowerzystów lub tylko podpinam się do nich łapiąc ich tempo. Skutek jest taki, że szybciej opadam z sił. Na pewno wiem, że trzeba bacznie obserwować siebie i to co się czuje podczas jazdy. Sygnały, że coś jest nie tak mogą być słabe zanim dotkliwie zabolą.

Wtorkowa trasa liczyła sobie 180 km, czwartkowa 120.

Niedokończoność

Czekając na ochłodzenie i pozbycie się bólu mięśni w nogach wyskakuję kończyć jakieś stare, niedokończone plany. W niedzielę plan obejmował mogiłę zbiorową w Lasach Janowskich i kwaterę wojenną w Hucie Krzeszowskiej. Startując przed świtem chciałem jeszcze wykonać parę zdjęć we wsiach koło Potoku Wielkiego. I już na starcie poszło źle.

Przez sen chyba wyłączyłem budzik. Wcale mnie to nie zdziwiło – zamiast pójść wcześnie spać siedziałem do pierwszej w nocy. Na sen zostawiłem sobie 3 godziny. Sen dodał sobie sam jeszcze dwie i mogłem ruszać w drogę. Na dobry początek wjeżdżając rozpędzony w puławskie „holenderskie miasteczko” musiałem przeżyć w towarzystwie osobowego busa. Jeszcze bardziej rozpędzony niż ja wcisnął się w pas jezdni tak by nie najechać na wyspę biegnącą środkiem jezdni. I tak przy „Marynce” zjeżdżałem na ścieżkę rowerową. Nie ma jednak prosto biegnącej ścieżki od strony centrum miasta. Bus z tego zdarzenia wyszedł bez szwanku (a ja wściekły utwierdziłem się w swoim przekonaniu o niskiej ocenia wartości życia ludzkiego przez kierowców osobowej komunikacji samochodowej – zapewne na poziomie ceny biletu i to może z jakimiś zniżkami). Po tym dobrym początku zmierzyłem się z podjazdem w Bochotnicy. Wyszło dobrze. Nie pozostawało więc nic innego do zrobienia jak tylko jechać dalej. Jeszcze nie było gorąco. Wyruszyłem trochę po szóstej rano. Słońce jeszcze nie zabijało. Temperatury jeszcze były niższe niż moja. Z Opola Lubelskiego przejechałem przez Boby, Urzędów i Kraśnik. W tym miejscu planowałem sprawdzenie innej drogi niż droga krajowa. Przynajmniej ominąć podjazd w stronę Rzeczyc. I musiałem się pomylić – bez tego wyjazd byłby nieudany. Zamiast do Rzeczycy pojechałem drogą równoległą do krajówki. Kilka zjazdów i podjazdów i na koniec… podjazd który chciałem ominąć. Choć ominąć go chciałem po to by nie jechać bardzo ruchliwą drogą, a jeszcze nie było w tym względzie całkiem źle. Za następnym razem nie będę z Zaklikowskiej zjeżdżał tak wcześnie. Tylko nie wiem kiedy będzie ten następny raz.

W Potoku było ładnie. Nawet otoczenie pomnika w Potoku Stanach było w wiosenno-letniej kolekcji kwiatów.

Drewniany, duży dom przy stawie. To był kolejny mój cel fotograficzny. Tylko wody w stawie zabrakło. Widziałem kaczki skupione wokół kałuż. Im też tego brakowało.

Kolejny cel to stara remiza… I to nie wyszło. Korzystając z obecności mieszkającego w sąsiedztwie mężczyzny zapytałem go o dawne przeznaczenie tej budowli. Wg niego było to dworek. W okresie PRL masarnia, sklep i mieszkanie. Bramę, która nasunęła mi skojarzenie z remiza zrobiono już gdy budynek był „państwowy”. Ale w rejestrze zabytków tego budynku nie znalazłem. Zero wzmianek w internecie.

Zagadka. Ciekawe czy pojawi się jakieś rozwiązanie. Dworek, czy nie dworek. A w Potoczku jest bardzo prawdziwy dwór i zabudowania folwarczne należące do szkoły rolniczej. Wyremontowane. Jak nowe. Brakuje patyny, którą tak lubię.

W Potoczku zamiast do Modliborzyc skierowałem rower w stronę przeciwną. Na mapach jest droga którą mogłem dojechać do Łążka Ordynackiego omijając Janów Lubelski. Warto było sprawdzić jak się nią jedzie. Mapy pokazywały długi przejazd przez las. To dawało nadzieję cienia. Bo już było gorąco.

Cień był. Było też parę niespodzianek. „Przebiegający” szybko drogę zaskroniec to nic nadzwyczajnego. Ale w okolicach Puław raz tylko widziałem jelenia i to z daleka. Tu przez jezdnię przeskoczyła łania. Tak jakby chciała uniknąć kontaktu z asfaltem. Piękne to było i cieszyłem się, że nie byłem na trasie przelotu. Nawet z sarną byłoby to bolesne. A tu masa była przecież większa. Dalej zaś był Maliniec. Urocza osada wśród stawów otoczonych lasem. Było trochę wędkarzy i może też turystów. Ale to nie wpływało na wysoki poziom uroku tego miejsca. Po asfalcie jechałem trochę za Gwizdów. Tutaj, trzymając się czerwonego szlaku pieszego pojechałem drogą wysypaną tłuczniem. Trochę się kurzyło gdy przejeżdżały samochody ale to nie zdarzało się zbyt często. Ten odcinek ma chyba 4 km długości. Szum wiatru. Śpiew ptaków. I drżenie roweru. Ja też trochę przez to drżałem. Jednak warto tędy jeździć. Dopiero pod samy Łążkiem spotkałem jadącego w przeciwną stronę rowerzystę. A gdy zobaczyłem, że zamiast jechać do głównej drogi mogę pojechać do Łążka Garncarskiego po takiej samej nawierzchni nawet się nie zastanawiałem. W Łążku Garncarskim już kiedyś byłem. Dawno temu. Oglądałem lepienie garnków. Wtedy ta droga jeszcze nie była utwardzona. A teraz nie tylko jest utwardzona ale pojawiły się różne atrakcje dla dzieci. Ta miejscowość chyba jest osadą turystyczną. Może od dawna tylko mnie tu dawno nie było. Po dojechaniu do szosy głównej miałem już blisko do Katów i lasu w którym szukać chciałem mogiły. Już dochodziło czternasta. Skok do Huty Krzeszowskiej już nie był pewny. Wiele zależało od tego jak szybko dotrę do mogiły. Wykorzystując przygotowane namiary i licznik roweru wjechałem w tą samą drogę co poprzednio i dojechałem do tego samego miejsca co poprzednio. Gdzieś tkwił błąd. Dla pewności przeczesałem najbliższe okolice pieszo. Bez powodzenia. Ale… Ale zauważyłem, że jagody ładnie kwitną. Wcześniej nigdy na to nie zwracałem uwagi. Na owoce to i owszem. Nie raz usta były sine po spacerze w lesie. A kwiaty jakoś mi zawsze umykały.

W oddali szczekały psy. W lesie raczej spodziewałem się psów bez opiekunów. Ale to nie miało większego znaczenia. Godzina szukania i nic. Wróciłem do głównej drogi i na stacji benzynowej przy okazji zakupu napoju zapytałem o mogiłę. Pracownicy nic nie wiedzieli. Wiedział za to wypoczywający w cieniu parasola człowiek, który moje pytanie usłyszał. Objaśnił mi jak tam dotrzeć. Wydawało się, że w sposób jasny. Ale chyba nie do końca. Po powrocie do lasu miałem wjechać w „dróżkę” za paśnikiem. Ok. Tylko jest tak to wszystko zarośnięte borówkami, że dróg prawie nie widać. Miało to być około 70 m od paśnika. Tu była pomyłka. Odległość wynosi ponad 100 m. Z drogi miało być widać słupki ogrodzenia. To się zgodziło ale dopiero gdy znalazłem odpowiednie miejsce z którego je udało się zobaczyć. Wcześniej wjechałem w drogę „za paśnikiem” i ugrzązłem w bagnie. Wyglądało to tak, że koło roweru wbiło się w bagno, rower stanął, a ja bez wypięcia z pedałów poleciałem na bok. Bagno jak bagno. Błoto jak błoto. Ale w ten upał było to nawet przyjemne. Zaraz i tak byłem suchy. A pomnik i mogiła… Choć mówiono że jest zadbana stwierdziłem że wcale tak nie jest. Skradziono nawet tablicę z pomnika. Że też komuś się chciało. To przecież 2 km od drogi. Wkoło las.

Okolica jakoś sama nasunęła mi skojarzenia z „Bazarem” w Lasach Parczewskich. Ale może to tylko nieistotne podobieństwo? Tego nie wiem. A kto wie?

Już dochodziła szesnasta. Zrezygnowałem ostatecznie z jazdy do Huty Krzeszowskiej. Zwłaszcza, że osłabienie, które tłumaczyłem sobie migreną męczącą mnie dzień wcześniej przerodziło się w kolejny atak migreny. Tabletki, cola i powrót. Tą samą drogą? Nie. Przed Malińcem zjechałem z tej trasy chcąc dojechać do Zaklikowa. Wg mapy nie było daleko. Mapa ma jednak wadę. Nie pokazuje jednej drogi tylko wszystkie na raz. Źle wybrałem. Nadłożyłem parę kilometrów zbliżając się do Stalowej Woli zamiast do Zaklikowa. Trochę szkoda. Chciałem bowiem przejechać jeszcze do Annopola, na drugą stronę Wisły. Przejechać u podnóża Skarpy Biedrzychowskiej. A tak… A tak dobrze wyszło bo już bez tego było za późno na taki przejazd. W Zaklikowie udało mi się odnaleźć czynny sklep. Jak zwykle zostawiłem tu rower nie przypięty – nigdy nic się nie stało mu złego. Kupiłem za resztę pieniędzy napoje obawiając się, że już do samych Puław nie znajdę żadnego otwartego sklepu (pomijam stację benzynową w Opolu Lubelskim, która już parę razy ratowała mnie z opresji). Po wyjściu zastałem przy rowerze człowieka, na tyle miłego, że chciał ode mnie wynagrodzenie za pilnowanie roweru. I to teraz jak już mogłem powiedzieć, że wszystko przepiłem! Nie wiem czy mam teraz u niego dług. Gdyby nie pilnował na pewno bym go nie miał.

Dalsza droga to już jazda do Księżomierza. Pierwszy raz jechałem z Zaklikowa tą drogą. I chociaż nie raz jechałem w stronę przeciwną to nigdy nie zauważyłem kapliczki z figurą św. Jana Nepomucena. Od północy zasłaniają ją krzewy.

Robiło się coraz później. Już po wsiach odprawiano majówki. W Trzydniku cztery starsze kobiety. W Liśniku Małym około 20 osób – nigdy jeszcze nie widziałem tak licznej majówki.

Za Księżomierzem miałem wreszcie okazję sprawdzić jak działa moje nowe światło. Reflektor nie jest tym który chciałem mieć. Wygląda tak samo. Kosztuje tyle samo. W nazwie różni się od tego który chciałem tylko jedną literą. Nic dziwnego, że w Cykloturze się pomylono. Ja zaś pomyłkę zauważyłem za późno. Teraz żeby reflektor nie świecił muszę go odłączać od dynama i nie mam zasilania dla tylnego światła. Da się bez tego żyć. Z tyłu i tak zawsze mam światła na baterie, dodatkowe. A światło jakie zobaczyłem po włączeniu zasilania wg mnie warte jest swojej ceny. Po przejrzeniu ofert zauważyłem, że obecnie chyba tylko dwie firmy oferują w Polsce reflektory z diodą o mocy 60 luxów. Ale w sklepach rowerowych łatwiej jest o produkt firmy Busch&Muller. Światła Philipsa są jakby poza siecią sklepów rowerowych. Ciekawe jeszcze czy reflektor który chciałem – z wyjściem na światło tylne i z wyłącznikiem dynama – też świeci tak samo jasno jak reflektor bez tych dodatków (w moim wyłącznik wyłącza tylko światło postojowe – funkcja dla mnie nieprzydatna a nawet niebezpieczna). Światło. Światło. A przecież miało być o jeździe.

Dojechałem do Puław około północy. W godzinach 21-23 zmagałem się z dużym natężeniem ruchu. Już jadąc w przeciwną stronę widziałem plakaty reklamujące święto sadów w Józefowie nad Wisłą. Uznałem że 20 maja już był. Myliłem się. W Józefowie zabrakło miejsc parkingowych. Tłumy. I wszyscy postanowili wracać do domów gdy ja akurat jechałem. Na szczęście obeszło się bez zdarzeń niebezpiecznych. Początkowo sądziłem nawet że to nie chodzi o powrót do domów tylko wszyscy jadą na jakąś imprezę w Poniatowej. Na niebie pojawiały się rozbłyski. Ale rozbłyski wciąż były przede mną. Pod (a raczej nad) Bochotnicą były szczególnie blisko choć grzmotów nie słyszałem. Tylko trochę pokropiło. To była burza i przeszła i bokiem i górą. Prawie nie padało. Przejechałem 278 km. Mogłem więcej. Ale zabrakło czasu.

Fiodor, Chyl i Białka – informacje

Szukam informacji. Informacji o tym co i kiedy wydarzyło się w Lasach Parczewskich. Z tego co znalazłem w sieci można zrobić tylko kolejny węzeł gordyjski. Temat drążył Thorn na forum Inne Oblicza Historii. Podał tam informację o dowódcy oddziału ochraniającego „Bazar”. Miał się on nazywać Teodor-Fiodor Albert. Zacząłem grzebać w książkach i w sieci. Nie wiem skąd Thorn miał takie informacje. Z tego co sam wygrzebałem wynika, że dowódcą był zbiegły z niewoli radziecki lejtnant Fiodor Kowalow. O jego oddziale wyczytałem:

Oddział „Fiodora” (występował pod nazwą im. J. Bema, im. A. Mickiewicza) pod dowództwem Fiodora Kowalowa „Fiodora”. Utworzony zimą 1941/1942 r. w rejonie lasów parczewskich. W połowie 1942 r., po dołączeniu do GL, liczył około 200 partyzantów. Wiosną 1942 r. w jego skład weszły mniejsze oddziały i grupy partyzanckie: „Michała Osetyńca”, „Czuwasza”, „Kubańca”, „Ałmatyńca”, „Dmitrijewa” i oddział BOL pod dowództwem Michaiła Petrosjana. Od sierpnia 1943 większość partyzantów tego oddziału weszła do 6 batalionu GL pod dowództwem Jana Daduna „Janusza”. W 1944 r. około 140 partyzantów – byłych jeńców radzieckich – odeszło za Bug do zgrupowania gen. Fiodorowa. Oddział działał w pow. włodawskim i w rejonie lasów parczewskich.

cyt. za: Księga partyzantów Lubelszczyzny, pod red. Edwarda Olszewskiego, Tom I, Lublin 1989, str. 16

Ten sam autor (Thorn) podaje też informację, że oprócz „Bazaru” istniał też drugi obóz, bliżej Ostrowa Lubelskiego chroniony przez oddział „Chłód” Jechiela (Chila) Grynszpana. Coś mi się zdaje, że jednak nie jest to prawdą. Tak samo zresztą jak zamieszczona na stronie http://bialeczka.eu.interia.pl informacja o tym, że Chyl pochodził z Sosnowicy. Choć mógł tam mieszkać to raczej nie tam się urodził. W cytowanej wcześniej książce znajduje się notka biograficzna Chyla sporządzona na podstawie akt z Archiwum Komitetu Wojewódzkiego PZPR:

Grynszpan Chil (Chyl) ps. Chyl, s. Moszka, ur. 6 grudnia 1916 r. w Holi, pow Włodawa. Od 1942 r. żołnierz GL-AL i członek PPR od 1943 r. W stopniu kapitana był dowódcą polsko-żydowskiego oddziału GL-AL. Działał w pow. lubartowskim i włodawskim.

cyt. za: Księga partyzantów…, str. 220

W tej samej książce na stronie 15 znajduje się notka o oddziale Chyla:

Oddział „Chyla” pod dowództwem Chyla Grynszpana „Chyla”. Utworzony wiosną 1943 r. Składał się głównie z Żydów z okolic Sosnowicy i Parczewa. Działał w rejonie lasów parczewskich. W 1944 wchodził w skład batalionu AL im. Jana Hołoda.

Oddział więc powstał już po pierwszej akcji antypartyzanckiej w Lasach Parczewskich. Być może i obóz pod Ostrowem Lubelskim powstał po likwidacji „Bazaru”.

W Małej Encyklopedii Wojskowej o akcjach tych napisano:

W rejonie lasów parczewskich okupant często przeprowadzał akcje przeciwpartyzanckie (grudzień 1942, luty i kwiecień 1943 – akcja „Ostersegen”, czerwiec-lipiec 1943 – akcja „Nachpfingsten”, październik 1943, marzec 1944, czerwiec 1944 – akcja „Vagabund”, lipiec 1944 – akcja „Wirbelbelsturm”)

cyt. za: Mała Encyklopedia Wojskowa, Warszawa 1970, str. 568

Wspomniano też o pierwszej bitwie w lasach podając jej datę:

Pierwsza bitwa w lasach parczewskich została stoczona 6-8 XII 1942 przez oddział GL im. gen. J. Bema

cyt. za: Mała Encyklopedia Wojskowa, Warszawa 1970, str. 568

Wiadomo, że akcja likwidacji Żydów na ziemiach polskich rozpoczyna się w 1942 roku. Zakładam więc, że „Bazar” powstał właśnie w tym roku.

Pacyfikacja Białki nastąpiła 7 XII 1942 roku.

Na stronie Żydzi w Lublinie przeczytać można w tekście zatytułowanym „Żydowski ruch oporu” autorstwa Roberta Kuwałka, że takich obozów rodzinnych w dużych kompleksach leśnych na Lubelszczyźnie było więcej. Może tylko były mniejsze od tego w Lasach Parczewskich. Powstawały w okresie letnim. Zimą ludzie często nie wytrzymywali warunków tam panujących i sami oddawali się w ręce Niemców. Ukrywających się dziesiątkowały choroby. Tam też wspomina się przy okazji likwidacji „Bazaru” o pacyfikacji wsi Jamy. Ta jednak nastąpiła 8 marca 1944 r. i nie powinna być wiązana z wydarzeniami z grudnia 1942, które mnie w tej chwili interesują. Tu też podano, że w Lasach Parczewskich…

(…) przetrwała duża grupa Jechiela Grynszpana, uciekiniera z Parczewa. Początkowo oddział ten osłaniał jedynie obozy rodzinne w Lasach Parczewskich. Potem był już na tyle silny, że dokonywał własnych akcji bojowych. Grynszpan bardzo chętnie przyjmował do oddziału innych Żydów, ale pod warunkiem, że byli uzbrojeni. W ten sposób przyjął do siebie kilku uciekinierów z Sobiboru. Nauczony smutnym doświadczenie, że wśród Żydów znajdują się także donosiciele, przeprowadził najpierw dochodzenie wśród byłych więźniów Sobiboru, czym wzbudził wśród nich zaskoczenie.

W Przypadku Grynszpana to już trzecia miejscowość z której mógł przybyć w Lasy Parczewskie. Ale wciąż pozostajemy w pobliżu tych samych lasów. O samej likwidacji „Bazaru” opowiada sam uczestnik tej akcji:

Powiedziano nam, że w lasach znajduje się wielu Żydów, dlatego wyruszyliśmy przeszukiwać okolicę w zwartym szeregu, lecz nikogo nie mogliśmy znaleźć – niewątpliwie Żydzi byli bardzo dobrze ukryci. W takiej sytuacji przeczesaliśmy lasy ponownie. Dopiero wtedy zauważyliśmy pojedyncze rury kominów sterczące z ziemi. Odkryliśmy, że Żydzi ukrywają się w podziemnych schronieniach. Wyciągnięto ich bez problemów, tylko w jednej ziemiance Żydzi stawiali opór. Niektórzy moi towarzysze zeszli pod ziemię, ażeby powyciągać stamtąd uciekinierów, których następnie rozstrzelano. […] Żydzi musieli kłaść się twarzą do ziemi, a egzekucji dokonano strzałem w szyję. Nie pamiętam, kto znajdował się w drużynie egzekucyjnej. Myślę, że po prostu mężczyźni stojący najbliżej schwytanych otrzymali rozkaz ich zabicia. Rozstrzelano około 50 Żydów, w tym kobiety i mężczyzn w rozmaitym wieku, gdyż w ziemiankach ukrywały się całe rodziny. […] Egzekucje odbywały się publicznie. Nie sformowano kordonu, gdyż tuż przy miejscu rozstrzeliwania zebrała się grupa Polaków z Parczewa. Otrzymali oni później rozkaz, wydany zapewne przez Hoffmanna, aby pochować zastrzelonych Żydów w nie dokończonym bunkrze.

Cytat pochodzi z książki: Christopher R. Browning, Zwykli ludzie. 101. Policyjny Batalion Rezerwy i ostateczne rozwiązanie w Polsce, Warszawa 2000, s. 135-136 a ja skopiowałem go z Biblioteki zamieszczonej na stronach Żydzi w Polsce. Swoi czy obcy?

To co rzuca się w oczy w przypadku tekstu zamieszczonego na stronie http://bialeczka.eu.interia.pl/ to jego niepowtarzalność. Nigdzie nie był kopiowany i nigdzie nie cytowano informacji w nim zawartych. Nie przeczy on też informacjom podawanym przez inne źródła. Brakuje mi jednak wciąż potwierdzenia w postaci innego źródła. Założyć, że jest to źródło pewne? Jak mi się zdaje autor wykorzystał relacje osób pamiętających te wydarzenia. Wskazuje na to ilość szczegółów które zaobserwować mogli jedynie bezpośredni uczestnicy wydarzeń.

Tam gdzie kwitną poziomki

Nic innego jak prognozy pogody wpłynęły na decyzję o wyjeździe w piątek. To miała być sobota. Tylko zamiast przyjemności wyszłoby z tego poświęcenie i przeziębienie. Na szczęście dali urlop (zaległy z zeszłego roku) :) . Plany związane były z wcześniejszym wyjazdem w okolice Białki. Wtedy nie dotarłem do „Bazaru” – miejsca w którym ukrywali się Żydzi zbiegli z parczewskiego (i chyba nie tylko) getta. Podany przez Kumari link do strony z historią Białki związał pacyfikację tej wsi z likwidacją „Bazaru”. „Bazar” jest dziś cmentarzyskiem. Tylko nie wiadomo dokładnie w których miejscach znajdują się ciała pomordowanych. A już wcześniej nie dawała mi spokoju sprawa dwukrotnego przeszukiwania przez Niemców fragmentu lasu. Musieli być pewni, że informacje o ukrywających się i lokalizacji kryjówek są bardzo wiarygodne. A i oddział żydowskich partyzantów dowodzony przez Chila Grynszpana. To też mnie zaintrygowało. O Grynszpanie na wskazanej stronie napisano, że pochodził z Sosnowicy. Nigdy wcześniej nie interesowałem się tym fragmentem historii Sosnowicy. Dlatego zacząłem szukać w internecie jakichś informacji. Znalazłem je w opisie tras turystycznych na terenie gminy Sosnowica. Wspomniano tam, że idąc czarnym szlakiem mija się cmentarz żydowski. Podane przybliżone namiary i malutkie zdjęcie tablicy informacyjnej. Nic poza tym. To też należało zobaczyć na własne oczy. A i przy okazji lub po drodze też coś nieco sobie dodałem. Tylko na koniec zostawiłem zajechanie do Cycowa na cmentarz ewangelicki – wcale nie jest tam gdzie wydawało mi się, że jest. Jest za to w miejscu, które przy pierwszej wizycie w ubiegłym roku wydało mi się być cmentarzem. Dotąd tam nie podjechałem. Ale to jeszcze się zmieni. Pewną ciekawostką niech pozostanie, ze w opisie trasy turystycznej przez Lasy Parczewskie zamieszczonym na stronach Parczewa i Sosnowicy doszło do wymieszania fragmentów tekstu. Znacznie to utrudniało określenie jak można dojechać do „Bazaru”. Na stronie Sosnowicy dostrzeżono w tekście jakieś niezgodności i … część tekstu usunięto.

Start nastąpił skoro świt. Te same prognozy, które pokazywały fatalną pogodę w sobotę, w piątek zapowiadały upały przekraczające 30 stopni. Nie było więc na co czekać tylko ruszać póki temperatury nie wycisną ze mnie całej energii. Na początku nawet niebo było przychylne i chmury przysłaniały słońce. Ale do czasu. W Ostrowie Lubelskim szukałem cmentarza żydowskiego. W Wirtualnym Sztetlu napisano, że jest to obecnie teren zabudowany. Mapy WIG i zdjęcia lotnicze w porównaniu pokazywały, że zabudowano około połowy cmentarza. Pewnym wskaźnikiem jest tu ulica Unicka biegnąca na wprost cmentarza i dochodząca do niego mniej więcej w połowie (kiedyś dochodziła lekkim łukiem dziś jest prosta). Sama ta ulica, choć pięknie wyłożona kostką i zadbana jest dla mnie obrazem zniszczenia: był przy niej kiedyś cmentarz chrześcijański (unicki? prawosławny? ewangelicki?) i to on został całkowicie zniszczony i został zapomniany z kretesem.

Poniżej zdjęcie zrobione z ulicy Unickiej. Gdy biegła po łuku bardziej w lewo dochodziła do środka cmentarza żydowskiego. Przesunięta w prawo nadal nie sięga terenu cmentarza pozostawionego bez zabudowy. Za to na tym terenie pozostałym ustawiono trzy tablice informujące o znajdującym się tu cmentarzu.

Jeśli ktoś bawi się w klasyfikowanie cmentarzy pod względem ich wielkości to ten cmentarz mógłby trafić do kategorii dużych. Mógłby, gdyby do dziś pozostawał w stanie nienaruszonym. A tak do chyba, żadnej nekropolii żydowskiej w Polsce się zdarzyło. Jeszcze zdjęcie terenu oznakowanego tablicami. Nie ma tam ani jednej macewy. W powietrzu się nie rozpłynęły, może kiedyś ktoś którąś odnajdzie?

Do Białki miałem szczęście jechać w cieniu drzew gdy słońce postanowiło przejąć niepodzielną władzę nad niebem i ziemią. Zwiedzanie rozpocząłem zaraz na początku wsi. Od lat mijam stojący tu i zawsze zardzewiały znak wskazujący miejsce pamięci narodowej. Nigdy nie zjechałem z asfaltu by je zobaczyć. Teraz to zrobiłem. Droga którą znak wskazuje rozwidla się kilka metrów dalej. Pojechałem najpierw na wprost. Około 2 km. Nic nie znalazłem. Po powrocie zapuściłem się w drogę boczną i odnalazłem… dziurę w ziemi. Czyżby ta pamięć poszła do remontu? A może była niesłuszna? Albo zastąpi ją inna?

To wszystko było po drodze. Nadszedł czas by przejść do celów głównych tego wyjazdu. By przedostać się w pobliże „Bazaru” miałem przejechać przez całe Białki. Po drodze mijałem szkołę i wystawiony przy niej pomnik. Pomnik na którym umieszczono tablice z nazwiskami 90 mężczyzn z Białek (są tu i nieletni) zamordowanych za pomoc udzielaną Żydom z Bazaru. Zawsze wydawało mi się, że zostali zabici za pomoc partyzantom ale wychodzi na to, że uległem propagandzie czasów PRL. Bo niby dlaczego miano najpierw spacyfikować wieś (zaraz po likwidacji obozu ukrywających się Żydów), a dopiero później zlikwidować obóz partyzantów? To pytanie powinno mi było nasunąć się wcześniej ale się nad tym nie zastanawiałem. Może dlatego, że wieś została odznaczona przez władze komunistyczne właśnie za pomoc udzielaną partyzantom?

Gdy Jacek Andrzej Młynarczyk i Sebastian Piątkowski opisywali przypadki mordowania przez Niemców całych rodzin w okolicach Ciepielowa za pomoc udzielaną przez nie ukrywającym się Żydom, mieli do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Niewielkie grupy (rodziny) żydowskie były ukrywane lub otrzymywały pomoc od paru wtajemniczonych w ich istnienie osób. Tutaj tajne miasto żydowskie znajdujące się w lesie nie tylko korzystało z pomocy okolicznej ludności ale też starało się prowadzić w miarę normalną wymianę towarową. „Bazar” skupiał wielu rzemieślników, którzy starali się i w warunkach obozowych zarobić na chleb. Nie było w Białce jednej rodziny wtajemniczonej. Cała wieś wiedziała o ukrywających się Żydach choć chyba wiedza o dokładnej lokalizacji „Bazaru” nie była powszechna. Dlatego represja w postaci wymordowania wszystkich mężczyzn we wsi. Prawie wszystkich. Na pewno uniknął jej sam donosiciel. Ale już zaraz po likwidacji „Bazaru” o mało co nie został zlinczowany przez miejscowe kobiety i ostatecznie musiał z Białki uciekać. Powtarzam tu informacje zamieszczone na stronie poświęconej Białce, a umieszczonej na serwerach Interii. Chyba powstała dawno. Autor odsyła do swojej własnej strony internetowej, która nie istnieje. Jak mi się zdaje temat likwidacji „Bazaru” jak i pacyfikacji opracował na podstawie wspomnień mieszkańców wsi. Jest to inne spojrzenie na te wydarzenia od innych opracowań tematu „Bazaru” w Lasach Parczewskich. W nich powtarzana jest informacja o przeszukiwaniu lasu przez Niemców. Informacja zastanawiająca ponieważ Niemcy musieli być całkowicie pewni lokalizacji w której szukali ukrywających się Żydów. Dlatego las przeszukiwali dwukrotnie. Ale tam też znaleźć można informację, że mieszkańcy „Bazaru” wiedzieli o tej akcji. Zawczasu część mieszkańców i ochraniający obóz oddział zbrojny opuścili to miejsce. Pozostali ludzie liczący chyba na cud. Pogrzebani zostali w ziemiankach. A ja dwa tygodnie wcześniej chciałem dotrzeć do tego miejsca i go nie odnalazłem.

Szukając w lesie jakiegoś drogowskazu wskazującego pomnik w okolicach „Bazaru” za bardzo wierzyłem, że w pobliżu znajduje się miejsce postoju dla turystów. To przez te pomieszane informacje o trasie rowerowej przez Lasy Parczewskie. Teraz jechałem dokładnie lustrując teren. Znak przecież gdzieś musiał jakiś być. W zasadzie to zignorowałem wjeżdżając do lasu inny znak, zakazujący wjazdu. Trwała akurat przy drodze wycinka drzew. Nie wiem tylko dlaczego coraz częściej leśnicy używają tych znaków zakazu? Wcześniej mieli takie fajne dające do wyboru kalectwo lub śmierć. Nawet je polubiłem za samą możliwość wyboru. Bezwzględny zakaz wydaje się być absurdalny i wielu ludzi na pewno traktuje go jak zachętę złamania zakazu. Przez przekorę lub dla sportu. Ja miałem w tym pewien cel :) Liczyłem na to, że uda mi się od leśników zdobyć informacje, które pozwolą mi łatwiej odnaleźć pomnik. Tak też się stało? Z trzech pracowników leśnych jeden tylko był zorientowany. Nie tylko poinformował mnie podając odległości do odpowiedniego skrzyżowania i do pomnika ale też wspomniał o czymś co mnie zastanowiło i pewnie powinienem był ten temat drążyć. Powiedział, że pomnik został okradziony. Na miejscu przyglądałem się pomnikowi i widać tam jakieś elementy metalowe do których coś kiedyś było przymocowane. Co to było? Czy to miał na myśli drwal? Dość, że dzięki jego informacjom zwróciłem uwagę na drogowskaz, który poprzednio zignorowałem (na wcześniejszych dwóch skrzyżowaniach też były drogowskazy choć nie do miejsc pamięci). Tutaj to nawet nie jest skrzyżowanie. Znak stoi przy drodze odchodzącej od drogi asfaltowej tylko w jedną stronę.

Napis może nie jest w pełni prawdziwy. Te groby rzeczywiście gdzieś tam są. Ale chyba nikt nie potrafi wskazać konkretnego miejsca w którym spoczywają ciała zamordowanych. Bagno przy którym się ukrywali podobno powoli wysycha. Dlatego nie jest to już miejsce tak trudno dostępne jak było kiedyś.

Kamienie na pomniku jak i wypalony znicz wskazują na to, że miejsce to jest odwiedzane i pamięta się o ludziach i ich tragedii.

Po powrocie do szosy znów udałem się do Białki. Teraz chciałem przejechać szlakiem rowerowym do Sosnowicy. Jechałem nim chyba 3 lata wcześniej, a może dawniej. Tylko wtedy szlak rowery był oznakowany. Teraz jest tylko na mapach. To problem. Ponieważ na wschód prowadzą z Białki dwie drogi. Jedna dochodzi w okolice ośrodków wypoczynkowych i plaż nad jeziorem Białym (nie mylić z jeziorem o tej samej nazwie w okolicach Włodawy) i to chyba nie jest ta właściwa. Ja przynajmniej po dojechaniu do znaków zakazu wjazdu stwierdziłem, że na pewno nie tędy jechałem poprzednio. Druga droga okazała się tą właściwą. Nią można więcej przejechać po utwardzonej nawierzchni zanim wjedzie się na groblę pomiędzy stawami. Groblę pamiętałem. Bardzo dobrze pamiętałem. Jest tu po prostu ładnie. Zdjęcie zrobiłem już po przejechaniu, czyli od strony Libiszowa.

W Libiszowie znajdują się wybiegi dla chowanych tu saren i dzików. Ale tym razem do nich nie pojechałem. Podczas poprzedniej wizyty oglądałem to i wiem, że wtedy nie pojechałem szlakiem rowerowym. Brak znaków szlaku mnie nie zniechęcał. Zapamiętałem, że na początku Libiszowa mam wjechać w aleję brzozową, a taką widziałem tylko jedną. Dojechałem nią nad Jezioro Czarne. Dziwne miejsce. Jest tam pole biwakowe. Regulamin nakazuje meldować się ale nie widziałem żadnego budynku w którym urzędowałby ktoś meldunki turystów przyjmujący. Oczywiście pole biwakowe jeszcze nie jest czynne choć nie jest zamknięte. Jak dla mnie za blisko Puław bym miał kiedyś skorzystać w podróży. Ale może… Na razie chciałem dojechać do Sosnowicy. Droga od biwaku do Sosnowicy wyglądała na łatwą. Asfaltowa jezdnia. Wyłożona kostką ścieżka rowerowa. Obie kończyły się przy polu namiotowym.

Tak trudno jest się zgubić :) . Ale ścieżka ma wady. Po pierwsze zastałem na niej zaparkowane samochody – ustawione w cieniu zajmują ścieżkę na całej szerokości. Po drugie kostka (z której wykonana jest ścieżka) jest rozkradana – jest w niej kilka dziur w które lepiej nie wjechać. Po trzecie ścieżka nie dochodzi do początku drogi co prowokuje by zadać pytanie – po co ją zrobiono? A po dojechaniu do szosy głównej już jest się niemal w Sosnowicy. A tam… Na odcinku 100 m 4 gniazda bocianie zajęte przez bociany. Cerkiew wciąż jest remontowana. Droga i chodniki niemal puste. Na rynku też pusto i bociany w gnieździe. Tu jest klimat. Być może gdyby było chłodniej wyglądałoby to inaczej. Ale ja zawsze trafiam tu podczas upałów. Przejechałem przez Sosnowicę do drogi prowadzącej do Urszulina. Tu odszukałem czarny szlak pieszy. Wjechałem w las. Co za ulga! Słońce już zabijało.

Tak rozpoczęły się moje trwające dwie godziny poszukiwania. Informacji posiadałem niewiele. Cmentarz miał znajdować się 300 m od drogi po prawej stronie. Na stronie Sosnowicy było też zdjęcie tablicy informacyjnej. Malutkie. Jednak dawało jakieś pojęcie o miejscu. Las jest bowiem iglasty a wokół tablicy widać na zdjęciu liściaste krzewy. Przejechałem szlakiem około pół kilometra i … nic. Po powrocie do drogi asfaltowej wymyśliłem, że może chodziło o prawą stronę drogi do Urszulina i odległość od niej? Wjechałem tam pomiędzy drzewa i kwiaty.

Zaskrońce uciekały spod kół ale nie znalazłem i tu cmentarza. Pojechałem więc czarnym szlakiem w przeciwną stronę. W głąb Sosnowicy. Wiedziałem, że doprowadzi mnie do cmentarza parafialnego. Tam chciałem odnaleźć mogiłę powstańców. Po drodze też nie było żadnych znaków informujących o cmentarzu żydowskim. A na cmentarzu parafialnym bez problemu odnalazłem mogiłę powstańczą.

Może te betonowe grobowce to pomysł na zachowanie całej kwatery? Kwatery ziemne dość szybko się kurczą. Łatwo jest je pomniejszać. Beton stawia jednak pewien opór.

Na rynku podjechałem do tablicy z mapą gminy. Tam jest cmentarz żydowski zaznaczony. Szkoda, że od razu na nią nie rzuciłem okiem. Co prawda szczegóły są trochą rozmazane. Tak jakby wydrukowano w wielkim formacie plik o małej rozdzielczości ale daje się dostrzec gwiazda Dawida w różowym kwadracie. Choć nie jest po prawej stronie szlaku to daje pojęcie o odległości w jakiej należy szukać. Po powrocie do domu sprawdzałem czy na stronie gminy Sosnowica jest ta mapa. Jest. I właśnie w małej bardzo rozdzielczości. Poniżej zdjęcie fragmentu tablicy.

Z mapy wynika, że 300 metrów to odległość od głównej drogi przechodzącej przez Sosnowicę. Szukać więc powinienem około 100 metrów od miejsca w którym szlak wchodzi do lasu. :) Tu nie rozglądałem się jeszcze uważnie. Jedyne co mogłem zrobić to pojechać tam ponownie. Poszukiwania w lesie znów niewiele dały. Co z tego że prawdopodobnie stałem na terenie cmentarza? Cmentarz na którym nic nie ma jest tylko miejscem na mapie. Dopiero jakiś element upamiętniający lub informujący nadaje mu znaczenie miejsca pamięci. Fotografie lasu nic nie wnoszą. Zdjęcie tablicy to już coś. Ale tej tablicy nadal nie odnalazłem. Zniechęcony pod nogami dostrzegłem kwitnące poziomki.

Komu przyszłoby do głowy, że te poziomki wskażą mi to czego szukam? Że pomogą to coś znaleźć? W roślinności przy drodze leżała jakaś konstrukcja z desek. Wcześniej nie zwróciłem na nią większej uwagi. Ludzie przecież wyrzucają do lasów przeróżne śmieci. Szukając fotogenicznych poziomek przyjrzałem się dokładniej deskom. To była tablica ze zdjęcia zamieszczonego w internecie. W pobliżu końca jej podstawy w ziemi jest zagłębienie więc stała w miejscu w którym leży. Po prawej stronie leśnej drogi. Około 100 metrów od początku leśnej drogi.

Miejsce znalazłem. I co z tym teraz zrobić? Cmentarza szukałem z kilku powodów. Na stronach Wirtualnego Sztetlu zamieszczono rok temu informację, że cmentarz ten prawdopodobnie istniał. To powtórzenie informacji ze starej książki. Gmina Sosnowica o cmentarzu wspominała zaś na swoich stronach internetowych już drugiej połowie poprzedniego dziesięciolecia. Tablica informacyjna stała być może od 2007 roku. Z Sosnowicy pochodzić miał Chil Grynszpan dowodzący oddziałem partyzanckim w Lasach Parczewskich. Czy na pewno podczas wojny zginęli wszyscy Żydzi z Sosnowicy? Szkoda, że minęło już tyle lat.

W planie miałem jeszcze wizytę w Cycowie. To – jak wyliczyłem – około 2 godzin więcej jazdy. Ale tyle czasu zajęła mi Sosnowica. A jeszcze chciałem wracać nie drogą najkrótszą tylko przez Zezulin. Nigdy jeszcze tam nie byłem. To chyba dobry powód by tam zajechać? Wg mnie tak. A pojechałem już nie przez Sosnowicę tylko drogą do Urszulina. Po paru kilometrach wydała mi się dziwnie znajoma. Gdy rozpoznałem boczną drogę prowadzącą do lasu już wiedziałem, że zabłądziłem w te okolice dwa lata temu szukając cerkwiska. Nie znalazłem go. Będę musiał tu jeszcze kiedyś w tym celu wrócić. Tak dojechałem do drogi Łęczna – Sosnowica. Dalej już tak nie trzęsło ale przeciwny wiatr mnie spowalniał. Po drodze mijałem wiele samochodów z których przez oka wystawały nagie stopy. Zwykle ludzie wystawiają ręce. Dziś musiało być szczególnie gorąco. Jadąc tego tak nie czułem. Dopiero po zatrzymaniu oblewał mnie pot. Wielkie wrażenie zrobił na mnie samochód, z którego stopa (jedna) wystawała przez okno kierowcy. Chyba wystawił ją pasażer? Jednak widok był dość dziwny.

W Ludwinowie zakręcałem do Zezulina a przy drodze urzekły mnie bzy.

Zapachów nie pokażę. Ale bzy obłędnie pachną nie tylko w Ludwinowie. Pachniały w wielu miejscach. Tylko zwykle są jednorodne kolorystycznie. Tu ktoś posadził kilka odmian obok siebie. W Zezulinie zaś zaskoczył mnie pewien znak przy wjeździe do posesji prywatnej. Szedłem jak czołg więc chyba i ja tam wjechać bym nie mógł.

Zaraz były Kijany, Niemce, Krasienin. Do Krasienina trochę pomogli mi podjechać rowerzyści z Lublina. Wyskoczyli pod koniec dnia na trening. Podczepiłem się do nich i te parę kilometrów pojechałem nieco szybciej. Nie miałem zamiaru jechać drogą krajową z Garbowa do Chrząchowa. Pobocze nie gwarantowało dziś spokojnego przejazdu. Nawet na bocznych drogach wojewódzkich panował duży ruch. A ja chciałem jechać w miarę możliwości drogami lokalnymi. Tylko tam słychać śpiew ptaków i świerszcze. Dlatego z Krasienina udałem się do Samoklęsk. Nadłożyłem drogi by pojechać przez Abramów i dalej przez Wielkolas, Bronisławkę, Dębę i Chrząchówek. Już robiło się ciemno. A ja czułem wyraźnie przepracowane mięśnie nóg. Dawno tak się nie zmęczyłem. W Puławach jeszcze raz, tak jak ruszając w drogę, pojechałem ścieżkami rowerowymi wybudowanymi na powstającym nowym osiedlu. Cała droga moja. To bardzo lubię w nocy. Ludzie śpią. I można jeździć zygzakami.

Bilans: wypite prawie 6 litrów płynów, przejechane prawie 260 km. I znów fajnie było.