Pierwsze komary za płoty

Odnoszę czasami wrażenie, że jedynym pewnym elementem moich wyjazdów jest niewiadoma. To co zaplanowane potrafi zmienić się już podczas jazdy. Przypadek, czyli coś nieprzewidzianego czasami decyduje o tym, że wyjazd jest udany. Kiedy indziej to co jest zaplanowane przynosi rozczarowanie lub jest odkładane na święte kiedy indziej. Pod tymi względami wyjazd z 3 maja był bardzo typowy. Jako cel podstawowy określiłem dotarcie do cmentarza wojennego w Kraśniku (lub w Stróży) przy torach kolejowych. Tylko z grubsza pamiętałem jak tam dojechać. W lesie zawsze się gubię i trudno mi zapamiętać drogi. Chciałem tam dotrzeć ponieważ z pociągu, którym jechałem wcześniej do Stalowej Woli dostrzegłem pomnik. Zdawało mi się, że właśnie na tym cmentarzu. Pozostałe trzy miejsca do odwiedzenia traktowałem opcjonalnie. Prognozy mówiły o dużej burzy około godziny siedemnastej. Wypadało więc wrócić zanim zacznie lać. Z myślą o deszczu i chmurach nawet nie założyłem ubrania chroniącego ręce przed słońcem. A ręce jeszcze były czerwone po 30 kwietnia choć już ich stan się poprawił odczuwalnie.

Startując uznałem, że najlepiej zrobię jadąc przez drogę wspinającą się na skarpę w Bochotnicy. Zanim dojechałem do Bochotnicy już zdanie zmieniłem. Pojechałem jednak przez Kazimierz Dolny. Podczas podjazdu w Czerniawach znów zmieniłem plan. Nie jechałem już do Opola Lubelskiego. Teraz chciałem zjechać ze Skarpy Dobrskiej na Powiśle. Może nawet fajnie by było bo dawno nie miałem okazji zjeżdżać tak dobrą drogą… Ale pojechałem znów inaczej. Do Dobrego przecież dojechać jest łatwo i robiłem to ostatnio parokrotnie. Za do dawno nie byłem w Podgórzu. W Dąbrówce więc wjechałem w drogę, którą już kiedyś dojechałem do Podgórza. I pewnie znów bym dojechał tylko zainteresowała mnie boczna droga. Nie wiedziałem jeszcze, że zaprowadzi mnie ona w okolice zjazdu do Męćmierza, czyli z powrotem do Kazimierza Dolnego. Gdy już to odkryłem zawróciłem do jeszcze jednej bocznej drogi którą mijałem. Nie miałem ochoty na wspinaczki na drodze Męćmierz – Podgórz. Dlatego kolejną nieznaną mi jeszcze drogą dojechałem do… Męćmierza. I już przestałem kombinować. Pojechałem w stronę Podgórza drogą polną. I … to było to czego mi brakowało. Brakowało mi tych krajobrazów.

Brakowało mi tego widoku na Janowiec.

Brakowało mi tej wiosny, kwiatów, śpiewu ptaków. Dlatego, zamiast jechać drogą najkrótszą wybrałem ostatecznie przejazd przez Powiśle. By karmić oczy widokiem kwitnących sadów, zieleni traw i kwitnących w trawach mniszków. Wkrótce drzewa zrzucą kwiaty. Już powoli to robią. Być może więc była to jedyna taka okazja, by zanurzyć się w tych widokach. Zachłysnąć się nim i pamiętać do następnej wiosny.

Droga poprowadziła mnie przez Kępę Solecką do Kamienia gdzie na moment podjechałem w okolice zniszczonego pałacu. Trochę cienia. Tego mi brakowało najbardziej – cienia. Dalsza trasa przebiegała przez Piotrawin do Józefowa nad Wislą. Wciąż w pobliżu Wisły i z uroczymi widokami. I wciąż nic nie wskazywało na to by miało padać. Licząc na cień po drodze wybrałem drogę biegnącą z Józefowa do Dzierzkowic. Po drodze jest trochę lasów. Nawet jeden mnie interesował. Nie odnalazłem w nim kiedyś cmentarza wojennego i uznałem, że został zniszczony. A podobno są tam jeszcze pozostałości obwałowania. Ale… Ale stan lasu mnie zupełnie odstraszył. Było tak sucho, że pękające pod nogami gałęzie latała dookoła, trzask udeptywanych liści i gałęzie niósł się po lesie z mocą silnika quada. Poszukam kiedy indziej. Zwłaszcza, że nie pamiętałem dokładnie w której części tego lasu mam szukać. Nie planowałem przecież przejazdu tą drogą. Z planu słuszny był w tej chwili tylko kierunek. Wciąż natykałem się na znaki czerwonego szlaku rowerowego. Najbardziej mnie to zdziwiło gdy jechałem gruntową drogą przy linii kolejowej w Kraśniku. Uznałem, że tędy najlepiej będzie mi przejechać do stacji kolejowej. Pomysł może nie był najlepszy ale było tu znacznie przyjemniej niż na ścieżce rowerowej ciągnącej się przez Kraśnik. Zatrzymało mnie ogrodzenie chyba oczyszczalni ścieków lub czegoś do niej podobnego. Mogłem przejechać na drugą stronę torów lub pojechać po betonowych płytach w stronę miasta. Wybrałem tą drugą opcję i… już tu chyba kiedyś byłem. Mijałem najpierw ogródki działkowe a na koniec budynek przy którym kiedyś (kilka lat temu) wjechałem w drogi polne i dojechałem nimi do Borzechowa i Bełżyc. Ale stąd nie miałem już daleko do stacji. Sama stacja mnie nie interesowała. Chciałem wjechać w las znajdujący się za nią. Tu też biegnie czerwony szlak.

W roku ubiegłym coś się działo w Kraśniku w związku z toczonymi w jego pobliżu walkami podczas I wojny światowej. Może naiwnie sądziłem, że coś w związku z tym zrobiono z pobliskimi cmentarzami wojennymi. W pobliżu stacji znajduje się jeden z nich. I zmian nie zauważyłem.

Dalsza droga biegnie do Stróży brzegiem lasu. Tam gdzie od lasu odchodzi miałem jechać nadal prosto. I zanurzyć się w cieniu drzew. Pamiętałem, że powinienem przedostać się w pobliże torów kolejowych. Czyli jechać miałem w lewo. Ale nie zaraz po wjechaniu w las tylko nieco dalej powinienem zakręcić w prawo. A później cały czas prosto. To nic, że dobra droga zakręca, trzymać miałem się nie drogi tylko kierunku. Tu też liście bardzo hałasowały choć mniej niż w lesie w który chciałem wejść wcześniej. Ale ten las jest większy i ma miejsca mokre przez niemal cały rok. Ta odrobina wilgoci to jest znacznie więcej niż jej brak. Aż się zdziwiłem, że tak łatwo dojechałem. Po dotarciu w pobliże linii kolejowej zakręciłem w prawo już po około 200 m widziałem cmentarz. Cmentarza który nic a nic nie zmienił się od mojej poprzedniej wizyty. Może jest tylko bardziej zarośnięty.

No tak. Ale z okien pociągu widziałem pomnik. I jeszcze wtedy nie byłem tak zmęczony bym miał przewidzenia. Wypadało sprawdzić teren wzdłuż torów. Podczas poprzedniej tu wizyty przejechałem odcinek od cmentarza w stronę Kraśnika. Nie było tam nic więcej poza lasem. Teraz może wystarczy pojechać w stronę przeciwną. Tzn do końca lasu. Kilka kilometrów. Tylko kilka i do tego w cieniu. Nie sprawdzałem na liczniku ile przejechałem, może 2 km? Nie wiem. Ale znalazłem pomnik.

Pomnik wystawiono w miejscu katastrofy kolejowej do jakiej tu doszło we wrześniu 1939 roku. Nie wiem czy osoby wymienione na kamiennej płycie spoczywają w tym miejscu. Barwinek mówi, że tak. Ale może to zła odpowiedź. Po dalszych kilku kilometrach (może znowu były 2?) las mi się skończył. Zaczęła się droga asfaltowa. W prawo do Stróży, na wprost do Zakrzówka. Właśnie do Zakrzówka chciałem jechać. Przejeżdżałem przez tą miejscowość parokrotnie i nigdy nie widziałem cmentarza. Na jego terenie znajduje się kwatera z I wojny światowej. Właściwie mogiła z tej kwatery, bo i tutaj pochówki późniejsze wkroczyły na teren kwatery wojennej. Wg opisu teren mogiły otoczony miał być metalowym płotkiem. Szukać miałem w części zachodniej cmentarza. To nie jest trudne ponieważ cmentarz posiada bramę i od zachodu tylko po przejściu przez bramę nie wiadomo czy iść w lewo czy w prawo. Liczyłem na płotek i na pomoc ludzi na miejscu. Ta ostatnia bardzo się przydała. Płotku już nie ma. Mogiła została pokryta betonową kostką.

Z Zakrzówka kierować się miałem już w stronę Urzędowa, przez Wilkołaz. Po drodze miałem pozostałość po cmentarzu wojennym w Ostrowie. I mogłem tam pojechać drogą najkrótszą, czego nie zrobiłem. Pojechałem bowiem właśnie przez Wilkołaz, który mogłem spokojnie ominąć – kwatera wojenna na cmentarzu wojennym w Wilkołazie podobno już nie istnieje. Coś mnie jednak tam pchało. Nie wiem czy nie pamięć. Bo po drodze miałem miejscowość Lipno, a w niej cmentarz wojenny tylko o przegapiłem to planując podróż. Może gdzieś to się tłukło po głowie. Że tam też jest cmentarz? Na pewno o nim czytałem. Ale teraz przejechał bym obok niego nawet nie wiedząc o tym. Zaintrygował mnie znak wskazujący miejsce pamięci. Wskazywał na las i podawał odległość 400 m. Żałowałbym gdybym nie pojechał. Żal to cierpienie. Cierpienia należy wg hedonistów unikać. A ja jestem hedonistą. Pojechałem te 400 m drogą gruntową i oparłem rower o ogrodzenie cmentarza wojennego.

Poza pomnikiem jest to trochę pojedynczych kopców na których poustawiano drewniane krzyże. Ogrodzenie jest chyba tylko od strony pól uprawnych. Cmentarz wydaje się jednak duży.

I są tu kwiaty :) .

A w Wilkołazie chyba chciałem się zgubić. Wjechałem w złą drogę wierząc, że drogowskaz na nią wskazuje podając odległość do Borzechowa. Zatrzymałem się na skrzyżowaniu i miałem problem z określeniem za pomocą mapy w którym miejscu się znajduję. Stałem przy kapliczce i dałem sobie czas na zastanowienie usiłując zrobić zdjęcie stojącej w kapliczce figurze Napomucena.

W tym czasie pojawił się ktoś w zasięgu głosu i ustaliłem, że powinienem jechać prosto tak jak mi się zdawało. Tylko prosto miałem jechać po zakręceniu w lewo, a później w prawo. Byłem przy jakiejś drodze równoległej do tej o której myślałem.

W Ostrowie miało być łatwo odnaleźć pomnik. Stoi przy bocznej drodze do sąsiedniej wsi. Zdaje się, że jednak stoi on już w tej kolejnej wsi. I tylko dlatego, że zainteresowały mnie przydrożne tuje go odnalazłem. Tuje pewnie miały być ozdobą. Już raczej nie są. Skrywają teraz skromny pomnik postawiony w miejscu w które przeniesiono ciała z cmentarza znajdującego się wcześniej gdzieś w pobliżu.

To wszystko wydawało mi się za proste, za łatwe. Właściwie sam wpadałem na kolejne miejsca które chciałem zobaczyć. Ponieważ robiło się późno i wciąż jeszcze wierzyłem, że spadnie deszcz, miałem zamiar od Zakrzówka tylko jechać i potraktować to jako rekonesans. Ale szło tak łatwo. Jeszcze z listy cmentarzy pozostawał mi cmentarz w Popkowicach. Postanowiłem go nie szukać. Odpuścić jeśli nie ma go przy głównej drodze. Zostawić na święte kiedy indziej. Ale przejeżdżając przez tą miejscowość rozglądałem się czy go przypadkiem nie zobaczę. Pierwsze co zobaczyłem to kapliczka z Nepomucenem.

I zanim się rozpędziłem dostrzegłem i mur cmentarny przy bocznej drodze. Nie odłożyłem jednak tego na później. I nie pojechałem dalej. Rozpocząłem poszukiwania na terenie cmentarza. Już na pierwszy rzut oka wydawało się to trudne. Cmentarz wojenny na którego terenie pochowano chyba ponad 1000 żołnierzy znajdowała się obok cmentarza parafialnego. Nie wiem kiedy został włączony do cmentarza parafialnego. Dla poległych żołnierzy postawiono tylko grobowiec. I miałem go teraz szukać w północno-zachodniej części cmentarza. Tylko nie wiedziałem czy cmentarz powiększono jeszcze raz po zapisaniu informacji o lokalizacji grobowca. Na pewno cmentarz rozrósł się właśnie na północy-zachód od najstarszych zachowanych grobów. Na terenie cmentarza odnalazłem kamienie z tablicami wspominającymi ofiary II wojny światowej. Nawet zacząłem podejrzewać, że poszukiwany grobowiec został usunięty ze względu na umieszczony na nim napis (powstał w latach pięćdziesiątych).

ŻOŁNIERZE

1915

A NAJDZIELNIEJ BIJĄ KRÓLE

A NAJGĘŚCIEJ GINĄ CHŁOPI.

KŁADĄ MIEJSCOWI CHŁOPI RP 1958

Nie udało mi się odnaleźć grobowca. Pytane na miejscu osoby też nie potrafiły mi go wskazać. Jeszcze będę szukał. Mam nadzieję, że nie został zlikwidowany. Zapomnieć o tak o 1000 poległych? To możliwe i najczęściej przysługują się temu władze parafii. Może jednak tu jest choć trochę inaczej?

Wrócę do tego. Na razie wracałem do Puław. Słońce nieźle dało mi w kość. Nogi i ręce czerwone. Chmur jak na lekarstwo. Nie padało. Ten powrót już chyba nie wymaga opisu. Z Urzędowa pojechałem przez Chodel do Poniatowej i Wąwolnicy. To za Chodlem odnalazłem podczas postoju pierwszego w tym roku komara (właściwie to on mnie odnalazł, ja tylko uznałem, że życie mu się znudziło). Tym razem jednak nie jechałem do szosy głównej biegnącej do Bochotnicy tylko popedałowałem przez Rąblów. Z drogi zniszczonej przez drogowców został mi do przejechania tylko fragment w Celejowie. A od Wierzchoniowa już równy asfalt a i ruch intensywny w przeciwną stronę – od Kazimierza Dolnego. Przejechałem około 40 km więcej niż planowałem i to też jest średni rezultat. Nie robię planów by potem poruszać się wg jakiejś marszruty. To co nieznane jest najciekawsze.

Cyców i Lasy Parczewskie

Inspiracją dla tego wyjazdu były prowadzone od paru tygodni krótkie rozmowy. Po moim wpisie na forum odezwała się osoba zainteresowana odwiedzeniem Cycowa, który zna tylko z opowieści nieżyjącego już ojca. Pamięć bywa zwodnicza. A jeszcze przekazana komuś kto nie może jej porównać ze stanem rzeczywistym jedynie w formie opowiadania… W grę wchodził przejazd jedną ulicą Cycowa. I to ulicą która z innych jeszcze względów mnie interesowała. Poprzednio nie dojechałem w okolice kościoła ewangelickiego i dalej, w okolice w których jest/był cmentarz żydowski. Z Cycowa miałem zamiar udać się w Lasy Parczewskie by odnaleźć pomnik postawiony w pobliżu tzw „Bazaru” – miejsca schronienia Żydów podczas wojny. Nie wiem dokładnie w którym to miejscu. Jedynie na mapach mogę odnaleźć bagno obok którego obóz ten się znajdował. Chciałem jeśli nie odnaleźć to przynajmniej zobaczyć w jakich okolicach muszę szukać.

Upalny koniec kwietnia. Temperatury letnie, a przecież to wciąż jeszcze wiosna. Słońce też pali jak latem. Już podczas poprzedniego wyjazdu spaliłem sobie ręce do czerwoności. Już widocznie nadszedł czas na ubrania z długim rękawem. Liczyłem na trochę cienia. Stare drzewa jeszcze nie mają liści ale najwięcej jest tych młodych, które śpieszą się z zazielenieniem. Wyjeżdżając około szóstej rano jeszcze mogłem liczyć na cień. Ścieżka rowerowa prowadząca w stronę Końskowoli taką nadzieję dawała.

Jeszcze powoli się rozkręcałem. Wiadomo, że na rowerze po rozpędzeniu aż chce się utrzymać tą dużą prędkość. A jadąc do Końskowoli można się rozpędzić. Jednak już będąc na miejscu chciałem koniecznie zrobić zdjęcia temu co wydaje mi się wręcz rażącym kontrastem. Stare, sypiące się domy z reklamami.

Nie wiem jaka jest siła oddziaływania tych reklam na potencjalnych klientów reklamodawców. Ja bardzie zwróciłem uwagę na stan budynków znacznie gorszy niż tych reklam. Jest to dla mnie forma kontrastu i bardzo wyraźna. Może jednak nie wszyscy tak patrzą? W reklamie przecież chodzi o treść, a forma ma przyciągać uwagę. Kontekst w jakim reklamę umieszczono może mieć mniejsze znaczenie… Do Kurowa pojechałem przez Chrząchów. Konsekwentnie unikam drogi najkrótszej – zbyt wiele już tam miałem niebezpiecznych zdarzeń. Ruch jest tam coraz większy, jest więc coraz gorzej. A w Kurowie, w którym dawno nie byłem, zmasakrowano skwer. Teraz jest to plac defilad. Idzie nowe… Zdjęcia nie zrobiłem. Koszmarek.

Podobno to samo robią w Markuszowie. Jednak tam zbyt zajęła mnie sytuacja na drodze bym się rozglądał. W Garbowie znowu nie zrobiłem zdjęcia odnowionemu spichlerzowi. I zaraz za Garbowem zjechałem na spokojniejszą drogę: Niemce, Jawidz. Do Jawidza jazda w cieniu. Już zrobiło się ciepło i różnica była odczuwalna. Zanim dojechałem do Spiczyna… Kumari – nie intrygowało Cię jaka figura znajduje się w kapliczce przy drodze wylotowej z Zawieprzyc? Co prawda kapliczka jest zamknięta ale zauważyłem, że w okienkach po bokach brakuje szyb.

Właściwie to spodziewałem się, że w tej kapliczce będzie figura św. Jana Nepomucena. Ale tyle ich poginęło w ostatnich latach, że pewien tego nie byłem.

Przede wszystkim podczas jazdy miałem piękne okoliczności przyrody. Wiosna wygoniła trawożerców na pola.

Coś się wreszcie ruszyło. Bociany w gniazdach i na niebie. Bizony na łąkach. Jaskółki na drutach. O właśnie. Już są jaskółki. Na razie lekko zdezorientowane. Jedzenia mało jeszcze lata. Może jednak uda im się doczekać.

Chcąc dojechać do Cycowa drogą najkrótszą i jednocześnie o małym ruchu samochodów wypadło mi przejeżdżać obok kopalni. Nie jest tam najładniej. Hałda jest może atrakcją ale to tylko nowe zastosowanie dla śmieci wydobywanych razem z węglem.

W tych okolicach o cień było trudno. Szkoda. Słońce już zaczynało zabijać na raty. Do Cycowa już niedaleko. Można nawet nie zauważyć, że to już. Wjechałem w ulicę Kościelną. Przy starym kościele są tylko nowe murowane budynki. Brakuje drewnianego budynku ze wspomnień.

Tam gdzie kończy się asfalt jest kilka starych budynków. Mnie interesował jeden – kościół ewangelicki. W Cycowie przed II wojną światową drugą po Żydach społecznością była społeczność kolonistów niemieckich. Miałem szukać też cmentarza ewangelików ale zdaje się, że już tam byłem. Wiele wskazuje na to, że jest to ten sam cmentarz, który jest dziś znany jako cmentarz wojenny. Nie wiem jaki był stosunek kolonistów do nazistów gdy rozpoczęła się okupacja. W większości na pewno było poparcie ale to naziści zlikwidowali gminę ewangelicką. Totalitaryzm zagarniał ciała i dusze.

Nad wejściem resztki napisu. Drzwi zamknięte na kłódkę.

Świątynia znajduje się blisko końca zabudowy. Za nią widoczne są już łąki. Od czasu do czasu odzywały się bażanty i paw z pobliskiego podwórka.

Pojechałem i na łąki. Wiedziałem mniej więcej gdzie mam szukać cmentarza żydowskiego. Ale tylko mniej więcej. Od czasów międzywojennych wiele się tu zmieniło. Pojawiły się zagajniki. Czy teraz na terenie cmentarza rosną drzewa?

Czy może jest to teraz pole uprawne?

Nie zgadnę. Ale łąki wiosną aż proszą by tu zostać.

Z Cycowa ruszyłem w stronę Sosnowicy. Dokładniej, chciałem dojechać do Białki i tam odszukać drogę leśną w pobliżu której mógłbym odnaleźć pomnik postawiony w pobliżu „Bazaru”. Mijałem po drodze wielu zmęczonych słońcem ludzi i błądzące samochody. Dwukrotnie udzielałem informacji takim zagubionym kierowcom. Wszyscy mieli jeden cel – dotrzeć nad jezioro. A na pojezierzu jest ich wiele – jest w czym wybierać.

Gdy wjechałem do Białki zauważyłem niby to samo co wcześniej w Starym Uścimowie – brak ludzi. Ale tu było to znacznie mocniej odczuwalne. Przez pół wsi przejechałem nie widząc żadnego ruchu. Słońce zatrzymało czas i zabiło wszystko co żyło. Po przejechaniu przez całą wieś i minięciu stawu zakręciłem w wąską, zniszczoną drogę asfaltową biegnącą w głąb lasów. Przy niej miałem szukać pomników. Na niej mogłem znaleźć cień. Ale nie tylko. Znalazłem tam też już po około 1 kilometrze jazdy grupę rowerową. Składała się z dwóch osób i 6 rowerów. Na wszystkich sakwy. Też chyba ukrywali się tu przed słońcem. Ja wciąż rozglądałem się za jakimiś znakami. Znakami szlaku rowerowego. Znakami wskazującymi na pomniki. Może przegapiłem ten którego szukałem? Nie wiem. Po około 4 km dojechałem do pomnika partyzantów. Jak mi się zdaje jest on dalej od Białki niż poszukiwany pomnik.

Jadąc gruntową drogą obok pomnika po około 1800 m odnaleźć można groby partyzantów oraz walące się już ziemianki. Pewnie rekonstrukcje. Ale daje to jakieś wyobrażenie o warunkach w jakich ludzie żyli w lasach.

„Bazaru” nie odnalazłem. I wcale nie pociesza mnie to, że Niemcy szukając go przeczesywali las dwukrotnie. Musieli być pewnie lokalizacji. Ja pewności nie miałem. Ale jeszcze będę próbować. Wiem już jak wygląda droga. Tylko jeszcze musiałem zobaczyć gdzie ona się kończy. Być może od drugiej strony będzie bliżej? I tu trochę się zaplątałem. Wg map nie powinienem jechać do Ochoży. A jednak tam dojechałem. Osada w środku lasu. Z jedną drogą dojazdową. Fajnie ale żeby stąd wyjechać musiałem wracać tą drogą którą tu dojechałem. odnalazłem czerwony szlak rowerowy i znów jechałem wąską asfaltową drogą. Już nawet nie patrzyłem na licznik. Pod koniec natknąłem się na duże skupisko rowerów i ich jeźdźców. Prawdopodobnie z Parczewa. Wielu wyglądało tak jakby tego dnia woleli być w domu. Zmęczenie. To ten upał. Być może gonili resztę wycieczki? Przejechałem mimo czując, że już kończy się droga nieznana i zaraz będę na asfalcie znanym mi od lat. Rzeczywiście zaraz byłe na drodze Parczew – Ostrów Lubelski. A skoro jest droga znana to… trzeba poszukać jakiejś nieznanej i poznać. Chyba mi się po tej jeździe przez lasy spodobało poszukiwanie, gubienie, odnajdywanie. Odbiłem w stronę Gródka Szlacheckiego. I zaraz na początku sięgnąłem po aparat. Na kopcu obok drogi w miejscu podmokłym znajduje się kapliczka, a w niej raczej nie nowa figura. Kapliczka też nie wygląda na nową.

Ale na zdjęciu nie widać „okoliczności przyrody”. Z nimi znów nie widać figury.

A w tle słychać żaby… Wiosna. Choć jak lato.

Gródek wygląda jak miejscowość letniskowa. Brakuje tu jednak jeziora. Może dlatego nie ma tu szlaków turystycznych. Miejsce na uboczu. Równie zapomniana wydała mi się Brzeźnica Książęca. Jechałem tędy do Niedźwiady. I było jakoś dziwnie. Po pierwsze z daleka zobaczyłem wieże kościoła. Zdawał się stary, drewniany… Z bliska jest to całkiem nowa świątynia ceglana. Następnie przejeżdżałem przez kanał. Na mostku jest stara kapliczka w której jest nowa figura Matki Boskiej. A obok nowa, oszklona kapliczka z nową figurką Jana Nepomucena. Tradycja i nowoczesność tu się przemieszały.

Dalsza jazda byłaby nudna (zmęczony już byłem słońcem) gdybym sobie jakoś jej nie urozmaicił. Zrobiłem sobie eksperymentalny koktajl. Zmieszałem kolę z sokiem winogronowym. Nie zdziwiłbym się gdyby ta mieszanka przyjęła formę stałą (dość lepką). Tymczasem nadal był to płyn i w smaku nawet mniej słodki niż każdy z tych napojów z osobna. Tylko usta zaczęły się kleić. Jak mi się zdaje to co później się działo miało raczej związek z lekkim ochłodzeniem niż z tym cukrem ale kto wie? Przez kilkadziesiąt kilometrów jechałem jak na wyścigach. Czułem, że energii mam w bród. Za to płyny wychodziły ze mnie całą skórą. Zdecydowanie mieszanka była za słodka i zbyt sucha. Ale dotarłem jeszcze przed zachodem słońca do kumpla na ognisko. Tak przynajmniej miało być, bo gdy zajechałem kumpla jeszcze nie było, a ogniska tym bardziej. Jak już towarzystwo się zeszło i ogień zapłonął odjechałem do Puław. Do wymarzonej kąpieli w wannie.

Wyścigi z motylami

To jeszcze kwiecień, a było jak w lecie. O tak było:

Wyjątkowo się spieszyłem. W sobotę musiałem być rano w Puławach. Dlatego do Stalowej Woli pojechałem pociągiem. W soboty było w nim luźno. Ale to nie była sobota tylko piątek. Tylko 3 rowery i tłum ludzi. Co rusz musiałem rower wynosić, podnosić by ktoś mógł wsiąść lub wysiąść. Większość ludzi jechała do Rzeszowa. Pozostałych dwoje rowerzystów też. Wyposażenie mieli typowo campingowe więc chyba nie jechali by pojeździć tylko by dojechać. Obliczyłem sobie, że jadąc pociągiem w jedną stronę (przez Lublin z przesiadką) zaoszczędzę około 3 godzin. Niby niewiele. Ale to oznaczało w tym wypadku 3 godziny snu więcej po powrocie. Już w Puławach zaskoczyły mnie linie kolejowe nowym pociągiem. Oczywiście jest ładny, nowy, pełen elektroniki. Informuje głośno „Kolejny przystanek” i nie podaje jego nazwy. Informuje za głośno. Nie ma przedziału dla rowerów jak w starych składach. Tu można sobie rower powiesić. W zeszłym roku tak powiesiłem w innym pociągu i dotąd nie udało mi się na nowo nacentrować tego koła na którym rower wisiał (i latał na boki). Teraz nie wieszałem. Nie miałbym gdzie usiąść gdybym to zrobił. W szynobusie do Stalowej Woli nawet nie można było o czymś takim pomyśleć. Rowery stały blokując jedno wejście. Nawet zastanawiałem się jak w takich składach radzą sobie pracownicy kolei na co dzień wożący z sobą rowery (na trasie Puławy – Łuków). Ale chyba niepotrzebnie się nad tym zastanawiałem. W Stalowej Woli jakaś kobieta zapytała mnie ile teraz kosztuje przewóz roweru. Po usłyszeniu ceny (5,50 zł) powiedziała tylko, że nic dziwnego, że już nawet kolejarze nie wożą z sobą rowerów odkąd zabrano im darmowy ich przewóz. Wychodzi więc na to, że wszystkie działania prorowerowe na kolei są zwykłym mydleniem oczu. Pociągi osobowe mają przewozić tylko ludzi. Rowerzyści niech jadą na rowerach. Tak też zwykle robię. Chyba, że się spieszę.

W Rozwadowie jest kapliczka z figurą św. Jana Nepomucena. Od lat przymierzałem się do sfotografowania tej figury. Od lat kapliczka jest zamknięta a szyby w drzwiach odbijają niebo i stojącą na przeciwko kamienicę. Skorzystałem jednak tym razem z patentu Igiełki – przytknąłem obiektyw do szyby. I wreszcie mam na zdjęciu figurę choć tylko w jednym ujęciu. Co prawda widać, że nie do końca mi się to udało. Obiektyw nie przylegał idealnie do szyby.

Za dużo mu chyba porobiono gwiazdek. Jest taki „unijny”. Ale jest.

Stalowa Wola i Nisko to długi przejazd ścieżkami rowerowymi. Początkowo po kostce, potem po asfalcie. Pierwsze zdarzenie niebezpieczne miałem dopiero pod koniec Niska na rondzie. Jakaś kobieta w turkusowym oplu Corsie uznała, że jak na rondzie jest rower to zdąży. Zapewne nie przyszło jej do głowy, że ten rower jedzie prawie dwa razy szybciej niż większość rowerów tędy przejeżdżających. Musiałem hamować by nie posądzono mnie o molestowanie. A wcale nie byłem pewien czy akurat za mną nie jedzie samochód. Na szczęście takie zdarzenia nie są zbyt częste. Kolejne miałem dopiero pod Kraśnikiem. Znów sprawcą wypadku byłaby kobieta i wtedy zastanowiłem się nad pewną informacją dawno podaną i wciąż powtarzaną – że kobiety są lepszymi kierowcami niż mężczyźni. Ta wiadomość pojawiła się ładnych parę lat temu. Nawet ubezpieczyciele zakładają, że płeć jest istotnym czynnikiem w określaniu ryzyka. A ja nie wiem czy to nie jest zwykły błąd statystyczny. Przecież informacja pochodzi z czasów gdy to mężczyźni byli w znacznej większości wśród kierowców. Obecnie to się wyrównuje i badania porównawcze powinny być chyba powtórzone. Statystycznie bowiem płeć zdaje się nie mieć znaczenia. Ale ja nie jestem obiektywny. Ja tylko jako rowerzysta bywam traktowany jak powietrze przez kierowców o znanej i nieznanej płci.

Za Racławicami wjechałem w boczną drogę do Rudnika nad Sanem. Nie miałem ochoty na towarzystwo dużych samochodów. A boczna droga biegnie przez las. Liczyłem na cień bo już zrobiło się gorąco. Bardzo gorąco. Pewnie będą jeszcze cieplejsze dni tego lata. Trzeba się przyzwyczajać. Powoli. Rudnik nie wydaje się być szczególnie ciekawy ale jest tu centrum wikliniarstwa. Dlatego przy głównej drodze jest wiklinowy zameczek. Na stawie zaś zobaczyć można wiklinową syrenkę i smoka.

To mi przypomniało pewną rozmowę. Rozmowę o szarwarku. Długo męczył ludzi ten obowiązek zapewnienia transportu przy robotach drogowych. Ale można było tego nie robić. Szczególnie gdy mieszkało się w pobliżu rzeki. Do umacniania brzegów używano faszyny. Osoby ja dostarczające były zwolnione z szarwarku. Dlatego wiele rodzin od pokoleń dbało o swoje wierzby i dosadzało kolejne. Szarwark więc w istotny sposób wpłynął na kształtowanie krajobrazu. Nie tylko obniżając koszty budowy dróg ale też tworząc te znane krajobrazy pełne wierzb. Jeśli szukać tu jakiegoś porównania to chyba tylko z drzewami oliwnymi w obszarze śródziemnomorskim. Każde drzewo służyło kilku pokoleniom ludzi. Dziś już rola wierzby nie jest tak wielka. Ale jeżdżąc wcześniej w okolicach Stoczka Łukowskiego i Borowia widziałem wiele świeżo ogłowionych wierzb. Czyżby na opał? A może ktoś tam jeszcze zajmuje się wikliniarstwem?

W pobliżu tych stawów odnalazłem też figurę św. Jana Nepomucena.

Kiedyś na postumencie chyba były inskrypcje. Dziś jest tylko na nie miejsce.

Wciąż nie wiem czy próbować wejść na teren dworku w Rudniku by zobaczyć tamtejszy cmentarz wojenny. Z tego co mi mówiono rok temu nic się on nie zmienił od lat dziewięćdziesiątych. Jest więc w dobrym stanie. Jednak właściciel dworku i parku pojawia się tu tylko w okresie wakacji. Nie wypada wejść tam bez jego zgody. A że mnie interesują najbardziej zmiany takich miejsc to też nie jestem nastawiony na bezwarunkową potrzebę zobaczenia tego cmentarza. Póki istnieje i jest w dobrym stanie niech tak pozostanie. Ale chętnie dowiedziałbym się czy istnieją jakieś wspomnienia związane z jego powstaniem i jego istnieniem. Jeśli któregoś razu pojawię się tam w wakacje może spróbuję na ten temat porozmawiać. Łatwiej by było gdybym robił w ramach jakiegoś programu z grantami. Ale nie tak to robię. Interesują mnie cmentarze „obcych”. Cmentarze na które rzadko ktoś przyjeżdża bo są daleko. O które na miejscu nie ma kto walczyć gdy ktoś je niszczy. Stosunek ludności miejscowej do takich miejsc pamięci. Stosunek władz lokalnych do pamięci, która nie odwołuje się do tego co nazywamy patriotyzmem lokalnym lub tym szerszym odwołującym się do pojęcia narodu. Myślę, że warto będzie opracować materiały, które przez ostatnie lata zdobyłem jeżdżąc i odwiedzając takie miejsca. Gdybym jeszcze spotykał częściej takich rozmówców jak w Hucisku. Ale niestety to rzadkość. No i wszystko robię ignorując wymogi warsztatowe historyka oraz socjologa. Opracowanie więc na pewno nie będzie dziełem naukowym, a jedynie zapiskiem przemyśleń hobbysty. Mimo tego myślę, że warto. Przeszłość jest tego warta by o niej przypominać. I to niezależnie do tego, że pamięć i historia nie są pojęciami tożsamymi.

Nie zawsze czas pozostawia ślady przeszłości. W pobliżu przeprawy promowej w Rudniku wg opisów w książce: Zabytkowe cmentarze powinien znajdować się cmentarz z I wojny światowej. Zaniedbany. Zarośnięty robinią akacjową. Przeszukałem okolice przeprawy. Znalazłem dwie robinie akacjowe. Są to dwa duże drzewa więc zakładam, że to z nich pochodzić mogły nasiona z których wyrosły następne porastające cmentarz. Tych młodych drzew dziś nie ma. Prawdopodobnie kilka powodzi z ostatnich lat sprawiło, że cmentarza odnaleźć nie można. Brzegi Sanu są tu wyraźnie przez wodę naruszone. Jeżeli się nie pomyliłem w swoich poszukiwaniach (a mogłem się pomylić bo nie znam wcale tego terenu) to cmentarz pochłonęła woda. Trudno ocenić czy pochówki się zachowały w ziemi czy też popłynęły z nurtem powodzi. Nie zmienia to faktu, że jest tam po prostu ładnie. Szczególnie teraz gdy jeszcze drzewa nie mają wielu liści, a już kwitną.

Znad przeprawy pojechałem lokalną drogą która w Rudniku nazywa się ulicą Kościelną. Słysząc z daleka ryk silników samochodów jadących drogą główną spokojnie dojechałem w okolice mostu na Sanie. Warto zapamiętać tą drogę. Spokój über alles. A za mostem Krzeszów. Bardzo zależało mi by wejść wreszcie na teren cmentarz żydowskiego. W zeszłym roku latem było to niemożliwe bez specjalnego kostiumu. A jeszcze odnaleźć resztki macew pozostałych na terenie cmentarza? Prawie niemożliwe. Droga do cmentarza biegnie obok parku linowego. Tabliczki informują, że na teren parku linowego wchodzić nie wolno. Logicznie więc myśląc uznałem, że park jest tylko do oglądania :)

Do cmentarza tym razem dało się dojść bez zabawy w przedzieranie się przez dżunglę. Do furtki wejściowej teren został oczyszczony z krzaków. Ktoś też już był tu oglądać zachowane macewy. Poprowadziły mnie wydeptane ścieżki.

Wkrótce jednak rosnąca tu dziko roślinność odetnie dostęp. Z jednej strony dobrze – nikt tu nie wejdzie by cmentarz dewastować. Z drugiej strony – pamięć o ludności żydowskiej Krzeszowa będzie przypominało tylko ogrodzenie cmentarza i jego furta z tablicą z nazwiskami fundatorów tego ogrodzenia. I chyba ma to związek ze stosunkiem miejscowych władz do przeszłości. Tu już odnoszę się do cmentarzy z I wojny światowej. Po wizycie na krzeszowskim kirkucie pojechałem do Kustrawy. Wg informacji z Zabytkowych cmentarzy miał tam znajdować się cmentarz z I wojny światowej. Na zboczu miejscowego wzniesienia. Wpis do rejestru zabytków: 493/93. Nie ma go na mapach geoportalu. Już ten brak cmentarza choćby ograniczonego do pomnika nie dawał mi spokoju. Przecież nie wpisano go do rejestru bezpodstawnie. Na miejscu miałem szczęście spotkać grupę starszych mieszkańców wsi i zapytałem o cmentarz. Odpowiedź była dla mnie co najmniej zaskakująca. Cmentarza nie ma a z jego tereny wykopywano „takie garnki”, Przy okazji wspomniano też o Podolszynce gdzie wykopywano kości. O Podolszynce nie czytałem. Być może tam chodzi o jakiś stary cmentarz rzymskokatolicki lub jakiś inny? Faktem jest jednak, że o cmentarzach nie tyle zapomniano co je zdewastowano. Po tych informacjach już zupełnie straciłem ochotę na poszukiwanie resztek cmentarza na krzeszowskiej „rotundzie”. To co prawda teren prywatny ale właśnie dlatego może coś jeszcze pozostało po cmentarzu z I wojny światowej? W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia pisano o zachowanym jednym kopcu ziemnym, który pierwotnie znajdował się w części południowej prostokątnego cmentarza. Czy do dziś coś się zachowało? Nie sprawdziłem. Po tym co usłyszałem w Kustrawie uznałem, że na pewno już nic nie ma bo nikomu na tym nie zależało, by zachować pamięć o poległych w I wojnie światowej.

Kolejny punkt planu podróży, to cmentarz wojenny w Harasiukach. Plan nie jest tu pojęciem bezwzględnym. Poszukiwania cmentarzy w Kustrawie i w Rudniku nad Sanem wcześniej nie planowałem. Samo wyszło. Wszystko w nadziei, że dalsza droga będzie łatwiejsza. W prognozach pogody pokazywano, że wiatr będzie wiał na północ, a ja miałem jechać w tą samą stronę. I właśnie teraz mogłem się przekonać czy prognozy nie kłamały. Gnałem z wiatrem aż od napotkanych drogowców doleciał do mnie tekst: Jedzie kolaż pokoju. Ostatni w peletonie. Zapewne chodziło o Wyścig Pokoju. Daleko mi do sportowca ale uznałem, że nawet dla obserwatorów jadę szybko – zapominając, że jechałem w kasku co równie dobrze mogło nasunąć skojarzenie z kolarstwem.

Lokalizację cmentarza w Harasiukach znałem. Podczas poprzedniego wyjazdu z daleka widziałem krzyże. Zdjęć nie robiłem ponieważ było za ciemno. Teraz więc bez błądzenia i pytania zakręciłem gdzie trzeba i mogłem porobić zdjęcia.

W Harasiukach musiałem sobie zrobić małą przerwę w pedałowaniu. Żołądek domagał się czegoś trwalszego od napojów. Generalnie podczas wypadów, które mają charakter turystyczno-sportowy z jedzeniem nie mam większych problemów. Niemal cały czas spędzony w drodze to wysiłek i żołądek prawie nie zajmuje się trawieniem tylko jak może nie przeszkadza. Czasami jednak i on chce coś z życia. Nie naruszając żelaznej porcji rodzynek nabyłem więc chałwę. Jadłem ją idąc spokojnie do remontowanej w Harasiukach przeprawy. Ruch wahadłowy, a dla pieszych wąskie przejście. Mój błogi spokój i zachwyt wywołany przez dawkę lepkiej słodyczy chałwy przerwało wypowiedziane za moimi plecami:

- Albo pan jedzie albo idzie.

Za mną na rowerze jechała kobieta usiłująca szybko przedostać się na drugi brzeg rzeczki z zakupami. Idąc z rowerem tarasowałem jej przejazd. Ale zanim to wszystko zobaczyłem i ogarnąłem zdążyłem rzucić:

- Ja jem – i to wyjście poza prostą alternatywę najwyraźniej rozbawiło nas oboje. Przepuściłem rowerzystkę i spokojnie dokończyłem pochłanianie rozkosznie smacznych kalorii by zaraz ruszyć w stronę Huty Krzeszowskiej. Czekał tam na mnie cmentarz z mogiłami powstańców i żołnierzy z I wojny światowej. Tak przynajmniej zapamiętałem to co przeczytałem w książce tydzień wcześniej. Po dojechaniu do cmentarza wyciągnąłem tą książkę z torby i przeczytałem jeszcze raz. Stało tam jak wół: „cmentarz znajduje się na niewielkim wzniesieniu ok. 600 m od kościoła parafialnego”. Ten cmentarz nie był na wzniesieniu, kościół był na północ od niego i chyba dalej niż 600 m. Na pierwszy rzut oka nie widać też było na jego terenie zabytkowej kostnicy. Najwyraźniej do sprawy cmentarza w Hucie Krzeszowskiej jeszcze będę musiał wrócić w przyszłości jak już coś więcej na jego temat znajdę. Przy okazji zauważyłem wcześniej zignorowaną notkę o cmentarzu z II wojny światowej, który ma znajdować się ok. 50 m od cmentarza parafialnego (czyżby jednak to był ten cmentarz tylko kierunki świata się pomyliły autorowi lub drukarzowi?). Rzeczywiście ok 50 m od cmentarza jest pomnik i rozwieszone łańcuchy. W książce napisano że są tu pochowani żołnierze polegli w 1939 i 1944 roku. Układ mogił zatarty. Całość ogrodzona zniszczonym niskim murem. Muru dziś nie ma. Jest ten pomnik i tablica. Tablica z 1984 roku. Zgodnie z obowiązującą wówczas poprawnością polityczną nie wspomniano o żołnierzach z 1939 roku. Nie wymieniono też roku 1944 (żeby było po równo). Niestety nie napisano tam też, że jest to cmentarz.

Kilkaset metrów dalej, za lasem, zaczyna się wieś. Jest tam kościół – też raczej zabytkowy. Trwają prace przy budowie lub odnawianiu ogrodzenia. Ale na północ od niego nie odnalazłem żadnego cmentarza. Może źle szukałem? Trochę mnie to zezłościło. Ale może niepotrzebnie. Zawsze to powód by przyjechać tu ponownie i poszukać kolejnych informacji na temat historii tej ziemi.

Kolejnym punktem programu był cmentarz wojenny w Pęku. Pęk to miejscowość która już nieco inaczej się nazywa. Teraz jest to Maziarnia-Pęk. Ale to jeszcze nic. Mapy Geoportalu nie pokazują tu w okolicy żadnych cmentarzy. Mapa WIG pokazuje jeden ale w zupełnie innym miejscu niż się on w rzeczywistości znajduje. Tydzień wcześniej dowiedziałem się, że muszę jechać dalej prosto poza zakręt przy którym na mapie WIG znajduje się krzyżyk oznaczający zwykle cmentarz. Opis w Zabytkowych cmentarzach wskazywał na bliskość skrzyżowania i drogę leśną biegnącą obok kapliczki. Skoro już ustaliłem w rozmowie, że mam jechać dalej to pojechałem. Ale gdy już byłem w Pęku znów poczułem się zagubiony. Droga którą przyjechałem nagle rozjeżdżała się w dwie strony. Na wprost miałem leśną drogę ale nie było żadnej kapliczki. Jazda w prawo oznaczała dalsze zagłębienie się w las. W lewo mogłem pojechać pomiędzy zabudowania i na to właśnie się zdecydowałem. Liczyłem na znalezienie kogoś kto podpowie mi jak mam jechać dalej. I to mi się udało. Jak ustaliłem z mieszkanką Pęku miałem jechać nadal prosto drogą gruntową. Po ok. 200 m z prawej strony ok. 20 m od drogi powinienem zobaczyć cmentarz. Bez tej instrukcji nie odnalazłbym go. A może nawet z instrukcją bym go nie odnalazł gdyby już w pełni rozwinęły się liście na drzewach i krzewach.

Żadnych tabliczek na krzyżach czy przy wejściu na teren cmentarza. Ktoś kto trafiłby tu przypadkiem chyba nie wiedziałby kogo i kiedy tu pochowano. Ot taka zagadka gdzieś na końcu świata. Bo miejsce to jest daleko od centrum cywilizacji. Dookoła lasy i łąki. Jest też trochę pól. Najbliższa miejscowość nazywa się Deputaty i to w niej od strony Golców znajduje się kapliczka i drzewo rozpoczynające to moje dzisiejsze opowiadanie.

Lasy Janowskie są rozległe. Skoro już znalazłem cmentarz w tychże lasach to teraz musiałem przejechać kilkanaście kilometrów by znów w te lasy się zagłębić. Do odszukania miałem jeszcze mogiłę Żydów zamordowanych w 1942 roku 2 km od wsi Katy. Próbowałem określić lokalizację za pomocą map Geoportalu ale mogiła jest na nich zaznaczona tylko przy bardzo dużej skali mapy. Na dokładniejszych jej nie ma. Teraz miałem poruszać się tylko drogami gruntowymi. Przejechać miałem ok. 2 km. Droga poprowadziła mnie przez lasy i łąki. Pełny relaks. Ze śpiewu ptaków dało się wyraźnie oddzielić kukanie kukułek. Zszedłem z roweru po przejechaniu obok padalca wygrzewającego się w słońcu. Już miałem mu zrobić zdjęcie gdy zauważyłem, że coś z nim jest nie tak. Nie ruszał się. I ruszać się nie mógł bo tył przecięty na pół. Coś go zabiło zanim przyjechałem. Gdy wracałem już go nie było. Widocznie coś go zjadło. To las. Tu martwa natura nie jest martwa bez powodu. Na niebie widziałem też kruki (i słyszałem je gdy się oddaliłem z tego miejsca). W krzakach był lis ale uciekł gdy się zbliżyłem. Sprawcy śmierci padalca nie znałem ale kruk wydawał mi się szczególnie podejrzany. Był diabolicznie czarny.

Mogiły nie znalazłem. Krążąc wokół miejsca w którym spodziewałem się ją odnaleźć nawet raz zaliczyłem wywrotkę z rowerem. Dlaczego buty wypinają się dopiero podczas wywrotki, a nie przed nią? Chyba ten pomysł z przypinaniem butów do pedałów nie jest jeszcze dopracowany. Ale i tak cieszyłem się, że nic mi się nie stało. Co prawda wyglądałem na ofiarę wypadku ale to było tylko rozdrapane do krwi kolano. Zasługa ciernistych krzewów rosnących na terenie kirkutu w Krzeszowie. To kręcenie się po lesie w towarzystwie śpiewu ptaków i wszechobecnych motyli chyba całkowicie mnie zrelaksowało. Może sił mi nie przybyło ale chęci do dalszej jazdy na pewno tak. Wracając do głównej szosy zauważyłem, że wg map miałem wybrać na skrzyżowaniu w lesie pierwszą drogę z lewej z trzech tu się łączących. Tylko gdy wybierałem to dróg było mniej. Zdecydowanie były tylko dwie. Rozejrzałem się za trzecią. Odchodziła od drogi głównej nieco wcześniej i biegła brzegiem lasu. To nią chyba miałem pojechać, a nie tą którą pojechałem. Błąd. Ale ta droga była błotnista. Wybrałem na pewno łatwiejszą. Tylko to nie była ta, która miała doprowadzić mnie do celu. Odłożyłem dalsze poszukiwania na inny dzień. Dochodziła 17-ta, a ja miałem ponad 100 km do Puław. I tak było już pewne, że będę jechał w nocy ale jeszcze nie wiedziałem jak długo.

Droga do Janowa Lubelskiego była łatwa – szosa krajowa z utwardzonym poboczem. Wciąż wracał mi przed oczy padalec ale nie tylko on. Jadąc drogą utwardzoną widzi się wiele zabitych zwierząt. Martwa natura jest na szosach wszechobecna. Dla rowerzysty to widok powszedni. Dla automobilisty inny wymiar do którego nie ma wglądu z pędzącego pojazdu. W oczy rzucają się stworzenia przeróżne. Od motyli przez ptaki, zaskrońce, jeże, kuny, lisy, psy i koty po ludzi. Tzn po ludziach zostają krzyże przy drogach. Po większych zwierzętach które zostawiają trwałe i widoczne ślady na karoserii też na drogach nie ma śladów – ich ciała są usuwane. Mniejsze stworzenia nie uszkadzające pojazdów i nie powodujące wypadków pozostają w tym innym wymiarze niewidocznym przez auta szybę. Śmierć na drodze jest zdarzeniem codziennym tylko tracone życia wydają się mało ważne. Ale to nie na temat. To o czymś co dzieje się mimochodem, obok cywilizacji ludzkiej. Co jest ceną postępu niepojętego dla zwierząt. Niewypowiedzianą wojną techniki z życiem.

Do Kraśnika zdecydowałem się jechać przez Potoczek. Brak pobocza na 20 km od Modliborzyc do Kraśnika wzbudził we mnie obawy. Przesiąknięty radością po obcowaniu z naturą nie wiedziałem czy nie spotka mnie jej los powszedni. Noc zapadła gdy już dojechałem do końca Kraśnika. Pozostało mi już niewiele do przejechania. 4 km do Urzędowa. Później 15 km do Chodla. Stamtąd 11 km do Poniatowej. Przed długim weekendem nie chciałem ryzykować jazdy drogą Annopol – Puławy. Dlatego z Poniatowej przejechałem do Wąwolnicy i to był błąd. Z Wąwolnicy wymyśliłem, że pojadę w stronę Bochotnicy. Ale nie wiedziałem, że zaraz za Wąwolnicą trwa remont drogi. Nie wiem dlaczego drogowcy zaczynają zawsze od zniszczenie nawierzchni na całej długości szosy przewidzianej do remontu, a dopiero później po kawałku to naprawiają. Wytrzęsło mnie strasznie i trwało to dość długo. Mam nadzieję, że ten remont nie potrwa długo ale musiałoby tam pracować kilka ekip, a to się nie zdarza. W domu byłem przed północą. Słońce dało mi w kość. Znów trzeba poszukać przewiewnych bluz z długim rękawem.

Licznik na koniec pokazał mi trochę ponad 230 km. Jak na szybki wypad nieźle. Choć „szybkość” w moim wypadku nie oznacza jazdy z wysokimi prędkościami tylko wczesny powrót.

Plan przede wszystkim

Trasę tą zaplanowałem sobie już parę tygodni wcześniej. Nawet próbowałem ją zrealizować. Dobrze, że nie wyszło. Noce jeszcze były zimne. Nawet bardzo. Były też dłuższe. Z drugiej jednak strony wtedy nie przewidywałem dojazdu do Niska na kawę. A to przecież dodatkowe kilometry i dodatkowy czas. Akurat w tą sobotę ten plan miał prawo się nie zrealizować. Dzień wcześniej impreza na której nie mogłem nie być. I taka na której pije się zdrowie wasze, zdrowie nasze, a później się przez to choruje. Może dlatego następnego dnia startując czułem wyraźnie brak sił. Na złapanie rytmu potrzebowałem około 40 km jazdy. Ten niepewny całkiem początek sprawił, że zamiast jechać drogą najkrótszą do celu pojechałem zygzakami. W ten sposób nie oddalałem się za szybko i mogłem szybko wrócić. Przejeżdżać miałem przez Kraśnik. A wystartowałem przez Końskowolę i Pożóg. Wybrałem drogą, którą kiedyś bardzo lubiłem. Jesienią ubiegłego roku się zmieniła i … nie wiem czy teraz jeszcze ją lubię.

Głębocznica, przez którą przebiega droga z Pożoga do Klementowic kiedyś była urocza.

Obecnie jest łatwiejsza do przejechania. Nie tylko ją utwardzono ale też wyprostowano krzyż na skrzyżowaniu. To już nie jest to samo.

Klementowice, Łopatki, Wąwolnica, Niezabitów, Poniatowa, Chodel – przyjemna poranna przejażdżka. Dzień zapowiadał się słoneczny i ciepły. Tak też było. W Chodlu można było już się na słońcu wygrzewać co też robiły tamtejsze psy na rynku.

Zwykle je tu spotykam. To ich miejsce. Czasami więcej, czasami mniej licznie ale zawsze w słonecznie dni rano są pod tą ścianą.

Po przejechaniu przez Chodel nie chciałem jechać prosto w kierunku Urzędowa. Droga znana wydaje się nudna. Dawno nie jeździłem przez Boby więc tam skierowałem swój rower. Już powoli przybywało pojazdów na drogach i polach. Było też coraz więcej chmur na niebie. Na razie małe białe obłoczki. Prognozy mówiły o intensywnych opadach z porywistym wiatrem około godziny 17. Zakładałem więc, że zanim burza się rozszaleje zdążę dojechać do Niska i tam ją przeczekam. To był punkt najważniejszy – skryć się przed ulewą. Ale póki co jechałem w słońcu obserwując leniwe wygrzewanie się na słońcu kur w przezroczystych wiatach przystankowych. Przyroda wydawała się rozleniwiona tym ciepłem, tym słońcem, tym dniem.

Zastanawiałem się przez moment czy z Urzędowa jechać prosto do Kraśnika, czy też pojechać przez Dzierzkowice. Wybrałem pierwsze rozwiązanie – w roku poprzednim najczęściej wybierałem drogę przez Dzierzkowice, wypada czasami pojechać inaczej. W ten sposób jechałem przez ponad połowę Kraśnika ścieżką rowerową. To jej najbardziej nie lubię. Wciąż trzeba uważać na pieszych, a rowerzyści jadący z naprzeciwka zamiast przepisów ruchu przy wyborze strony po której jadą pozwalają sobie na dużą fantazję. Niezdecydowani jadą środkiem. Nie miałem ochoty sprawdzać jak dziś wygląda kraśnicki kirkut ale rzut oka na synagogi wydawał mi się obowiązkiem. Widać, że remont na zewnątrz dobiega końca. Widać też, że podejść do budynków będą mogli tylko wybrani. Uwielbiam bariery, tereny prywatne i agencje ochrony. Coś mi się zdaje, że synagogi w Kraśniku przestają mi się podobać. Za następnym razem raczej je zignoruję.

Wyjazd z Kraśnika w stronę Janowa Lubelskiego jest dość prosty. Długa i szeroka droga pozwala ocenić natężenie ruchu. Przy małym można spokojnie pojechać dalej prosto. Przy większym – warto rozejrzeć się za jakimś objazdem. Przynajmniej do Modliborzyc bo dopiero za nimi zaczyna się droga z utwardzonym poboczem. Pojechałem przez Rzeczycę – towarzystwo samochodów stało się męczące z powodu dużej reprezentacji samochodów ciężarowych. Co z tego, że do ich kierowców mam większe zaufanie niż do kierowców samochodów osobowych (do kierowców autobusów i busów osobowych nie mam zaufania wcale – najczęściej usiłowali mnie zabić). Ta droga jest za wąska na bezpieczną jazdę na rowerze. A droga przez Rzeczycę i Potok dodatkowo była mi nieznana. To też dobry powód by nią pojechać. Z wcześniejszych lektur pamiętałem, że w którymś Potoku znajduje się mogiła powstańców. Spodziewałem się, że to będzie kopiec ukryty za domami. Ale może będzie też jakiś znak wskazujący lokalizację. Zdawałem sobie też sprawę z tego, że dokładam sobie kolejne kilometry do przejechania. W Kraśniku już miałem na liczniku o 10 km więcej niż gdybym pojechał prosto przez Opole Lubelskie. Teraz dołożyłem kolejne 10.

Pomyliłem się co do mogiły powstańczej. Nie ma żadnych znaków wskazujących jej lokalizację. Nie są potrzebne. Choć na obelisku nie wspomniano o pochowanych pod nim ludziach. Zdjęcie zrobione z drogi.

Przejeżdżając przez kolejne wsie z Potokiem w nazwie zwróciłem uwagę na wiele starych domów. Część z nich wydaje się być bardzo interesująca także przez swoje położenie. Może kiedyś gdy będę miał więcej czasu poświęcę tym okolicom więcej czasu. Już w Nisku dowiedziałem się też o dworze w którym obecnie znajduje się szkoła. Jest więc wiele powodów by tu przyjechać jeszcze raz. Na razie zrobiłem tylko zdjęcie kapliczce z figurą św. Jana Nepomucena.

Figura znajduje się już w miejscowości Potoczek. Już blisko miałem do drogi łączącej Zaklików z Modliborzycami. Na niej dopadł mnie przelotny deszcz. W momencie najintensywniejszego opadu skryłem się w wiacie przystankowej. Ale jak tylko przestało padać i przejechałem kilkaset metrów zobaczyłem, że mogłem spokojnie jechać dalej – tam było sucho. Ale ten deszcz mi nie pasował. Był co najmniej o 4 godziny za wcześnie. Nie miałem jednak czasu się nad tym zastanawiać. Odcinek kilku kilometrów drogi między Modliborzycami i Janowem Lubelskim przejechałem bowiem w deszczu. A w Janowie było sucho. W sumie tego dnia przelotne opady przeleciały mnie trzykrotnie przed godziną piętnastą. Do szesnastej między nimi jeszcze świeciło słońce. Później już całe niebo było zaciągnięte chmurami.

W Janowie Lubelskim też stoi kapliczka z figura Jana Nepomucena. Na moście (właśnie nie „przy” tylko „na”). A że most jest dość nowy to i figura nie wygląda na starą.

Dalej jechałem drogą biegnącą do Niska. Szeroka z poboczami. Ruch dość mały. Koło miejscowości Katy miałem wjechać w las. Ale nim do niej dojechałem zauważyłem przy bocznej drodze pomnik. Warto zobaczyć co upamiętnia, a upamiętnia mieszkańców wsi Pikule wymordowanych w 1942 roku. Zwróciłem uwagę na tą datę – 3 X 1942. Czy miała związek z dwiema mogiłami które chciałem odnaleźć?

Szukałem mogił Żydów zamordowanych w 1942 roku. W okolicy są takie dwie. Pierwsza ok. 2km na zachód od miejscowości Katy. Druga w Jarocinie. Informacje o lokalizacji mogiły w Katach są niestety dość skąpe. Podane mam odległości od najbliższych osad. Mogiła znajdować się ma przy leśnej drodze. Na razie ograniczyłem się do sprawdzenia czy mam jakąś drogę na zachód z Kat. Nie dostrzegłem takiej. W takim razie by nie tracić czasu na szukanie tego co najlepiej szukać na mapach pojechałem do Jarocina. Tu informacje miałem równie skąpe ale teren do przeszukania mniejszy. Mogiła znajdować się ma 200m na zachód od cmentarza parafialnego. Minąłem stojący na drodze do wysypiska śmieci patrol policji drogowej i zanurzyłem się w lesie. To zanurzenie trwało dość długo. Przeszukując teren powoli zbliżałem się do wysypiska i dopiero w jego pobliżu zauważyłem pomnik na szczycie niewielkiego wzniesienia. Oddzielało mnie od niego mokradło. W tym czasie gdzieś grzmiało i padało. A ja musiałem wydostać się z lasu i wjechać w drogę do wysypiska śmieci. Bo to przy niej znajduje się poszukiwana mogiła.

Nie wiem czy ukrywali się w lesie, czy u któregoś z miejscowych gospodarzy. Lasy Janowskie są dość przyjazne ludziom. Już przed wojną działały tu bandy. Miejscowa partyzantka zaczynała od walki z nimi właśnie. Poszukam jeszcze, może coś na ten temat znajdę.

Dalszy ciąg nie będzie ukraszony zdjęciami. Zrobiło się (jak widać na zdjęciu powyżej) ciemno. Kolejny celem był cmentarz wojenny w miejscowości Pęk. Miejscowość ta zniknęła z map. Teraz nazywa się Maziarnia-Pęk. Droga prosta, na przemian sucha i mokra. Przelotne opady najwyraźniej szły w rozproszeniu. I już we mnie trafić nie mogły. W Maziarni zjechałem z drogi głównej i dalej w las pojechałem wąską ale asfaltową szosą. Kilkaset metrów. Tyle tylko przejechałem. Nie znalazłem śladów cmentarza więc zawróciłem. Jeszcze tylko zapytałem o ten cmentarz człowieka stojącego na drodze. Zdaje się, że za wcześnie zawróciłem. I pewnie pojechałbym jeszcze raz ale uznałem, że lepiej zrobię przyjeżdżając przy lepszej pogodzie. Teraz to nawet robienie zdjęć na cmentarzu żydowskim w Krzeszowie było pozbawione sensu. Teren odkryty ale niebo zakryte. Ruszyłem więc do Harasiuków. Nie tylko dlatego, że tak miałem najbliżej do Niska (tak mi się tylko zdawało) ale też dlatego, że chciałem zlokalizować tamtejszy cmentarz z I wojny światowej. Przy kolejnej wizycie już bym nie musiał szukać. I ta droga do Harasiuków nieco mnie zaskoczyła. W Hucie Krzeszowskiej zobaczyłem znajomy mi kościół. Na 100% już go kiedyś widziałem. Kolory miałem takie same w pamięci. Ale… Ale chyba wtedy jechałem z innej strony. Pewność, że już tu byłem zyskałem przejeżdżając przy cmentarzu na leśnym skrzyżowaniu dróg. Tylko kiedy tutaj byłem? Na pewno nie w tym roku. Chyba gdy wracałem z Biłgoraja lub Tarnogrodu w poprzednim roku. A może z Józefowa? Nie pamiętam. Ale tędy przejeżdżałem. Jechać też musiałem przez Harasiuki. A zapamiętałem tylko jeden przejazd przez tą miejscowość. Nie ten gdy byłem w Hucie Krzeszowskiej. Chyba powoli tworzę własną mapę tych terenów. To dobrze. Łatwiej będzie mi się w przyszłości tu gubić i odnajdywać.

W Harasiukach sprawdziłem co napisano w Książce o cmentarzach szukanych i mijanych. Okazało się, że na cmentarzu w Hucie Krzeszowskiej też są kwatery z I wojny i z powstania 1863 roku. Warto więc i tam zajrzeć. To wszystko na święte kiedy indziej. Może za tydzień? Wiele zależy od tego co powiedzą meteorolodzy. Ja już zrezygnowałem z jazdy do Krzeszowa. Chciałem skoczyć przez Ulanów do Niska – chyba najkrótsza droga z Harasiuków. I znów nie liczyło się co ja chcę tylko jak wyszło. A wyszło tak, że pojechałem przez Krzeszów. Droga do Ulanowa była zamknięta. W okolicy 180 km na liczniku pojawił się kryzys. Dość późno. Ostatnio dopadał mnie na setnym kilometrze. Zaraz po zimie już po czterdziestym. Nie wiem czy to wynik treningów czy zasługa nowych pedałów z zatrzaskami. W każdym bądź razie osłabienie pojawiło się gdy zaczęło mi zależeć na szybkiej jeździe. Przede mną było ponad 30 km i na tym dystansie nie udało mi się kryzysu pokonać. Ale przejechałem. Tylko wolniej niż chciałem.

W Nisku kawa, rozmowy życiowe. Kurcze. Dlaczego ludzi tak porozrzucało po świecie? Do Niska jeszcze mam blisko ale do Wygody pod Kurowem jest strasznie daleko. A jeszcze dalej na inne osiedle w Puławach. Żyję po drugiej stronie lustra.

Po paru godzinach miłych rozmów wypadało ruszyć w drogę powrotną. Teraz chciałem przejechać drogą najkrótszą. Było już po 22 więc spodziewałem się spokojnego przejazdu. Nocą nie ma potrzeby się spieszyć. Trudno jest się w ten sposób zmęczyć a przyroda nie daje się nudzić podczas jazdy. Martwiłem się, że niebo zakryte chmurami i gwiazd nie widać. Ale to się zmieniło jeszcze zanim opuściłem województwo podkarpackie. Podczas jazdy wzdłuż Sanu w wielu miejscach podmokłych żabie chóry zagłuszały ciszę. Z rzadka gdzieś szczeknął pies. Ludzie pilnowali w domach pilotów telewizorów o czym mówiły blade światła okien. Co jakiś czas w krzakach przy drodze zrywało się zwierzę do ucieczki. I tak do rana. A raczej do godziny przed świtem. Gdy tylko chmury znów zakrywające niebo zrobiły się jaśniejsze od ziemi odezwały się pierwsze ptaki. Szybko liczba przeróżnych śpiewów rosła. Rosła też ich siła. W końcu lasy świergotały z siłą autostrady. Ostatnie ptaki, które się odezwały to koguty z zagród wiejskich i bażanty na polach. Już było szaro. Dojechałem do domu za dnia. Licznik pokazywał 350 przejechanych kilometrów. A ja usnąłem w wannie. Tam było tak ciepło… Zaczyna się okres ciepły. Trudno usiedzieć w miejscu.

Poniedziałek lany i przejechany. Część druga.

Jadąc na rowerze zawsze warto się porozglądać. Tak i się przynajmniej zdaje, że warto. Już pomijając piękne widoki i scenki rodzajowe można zobaczyć coś o czym nie miało się wcześniej zielonego pojęcia. Np jest sobie linia kolejowa biegnąca do Łukowa. W Stoczku przy niej stoi wieża ciśnień. Na mapach przedwojennych jej nie ma i utrudnia to odszukanie tamtejszego cmentarza żydowskiego. Ta sama linia przebiega pod wiaduktem na drodze do Parysowa. Przez tą linię trzeba przejechać by dotrzeć do cmentarza żydowskiego w Parysowie. A linia powstała w latach pięćdziesiątych i od paru lat dogorywa. Nie interesowałbym się tym pewnie gdybym ograniczył się do rzucenia okiem na wieżę ciśnień w Stoczku. Teraz jadąc do Borowia zauważyłem mały budynek przykryty zamarłą na zimę roślinnością. Ciekawość pchnęła mnie w boczną drogę. Co to jest?

A jest to ubikacja. Tylko chyba kolejowa. Stoi bowiem przy przystanku w miejscowości Chromin. Obok niej jest jeszcze jeden budynek. Zamknięty na kłódki, a jego okna są zabite dechami.

Po takiej dawce kolejowych klimatów musiałem poszukać jakichś informacji o samej linii kolejowej. Szczęśliwie już poświęcono jej stronę internetową. Jej adres to http://www.s-l.cal.pl. A ja po pobycie na peronie znów wsiadłem na rower. Przede mną było kilka kilometrów do Borowia. Tam interesowały mnie dziś kościół i dworek.

Brama kościelna w Borowiu jest starsza od kościoła. Przez nią wchodzono do starego kościoła drewnianego. Nie zmieniono jej w XVIII wieku gdy budowano kościół. Byłem jednak zaskoczony gdy wjeżdżając do Borowia zobaczyłem kościół ceglany udający świątynie romańskie. Widocznie bardziej się opłacało wybudować nową świątynię niż remontować starą. Ale to ta stara ma coś w sobie co sprawia, że warto dla niej się zatrzymać i do niej podejść.

Nad wejściem do świątyni zachowały się resztki polichromii. Miały stanowić tło dla ukrzyżowanego Chrystusa. Przedstawiają pejzaż z palmami i innymi drzewami zielonymi. Nie przypominam sobie bym takie polichromie widywał często. Szkoda, że i ona wraz z całą świątynią się sypie. Odłazi farba. Miejscami i tynk. Nie wiem czy wewnątrz zachowano wyposażenie. Zdaje się, że kościół nie jest użytkowany.

Dworek w Borowiu zajmuje obecnie Urząd Gminy i kilka innych instytucji. Jego remont przeprowadzono chyba kilka lat temu. W internecie można odnaleźć zdjęcia na których wygląda lepiej niż w dniu mojej wizyty.

Przy dworku i przy kościele znajdują się tablice informacyjne na których przedstawiono mapę powiatu garwolińskiego z zaznaczonymi szlakami i atrakcjami turystycznymi. Tu upewniłem się, że droga do Parysowa nie musi biec głównymi trasami. Wystarczyło bym trzymał się zielonego szlaku rowerowego i w drodze do Parysowa przejeżdżałbym obok cmentarza żydowskiego. Proste. W teorii. W praktyce proste wcale nie było. W Borowiu znaków zielonego szlaku nie widziałem. Trasa miała biec przez miejscowość Słup. Tam też nie widziałem znaków szlaku rowerowego. Szukając ich dojechałem do końca miejscowości i zarazem drogi do Parysowa. Pozostało mi przejechać przez Parysów do Starowoli i tam skierować się na drogi gruntowe od strony wsi Słup. W samym Parysowie już sądziłem, że będzie łatwiej – tu już zielony szlak był oznakowany.

Już podczas poprzedniego przejazdu przez Parysów zwróciłem uwagę na budynek przy bocznej drodze, kilkanaście metrów od rynku. Wydawało mi się bardzo prawdopodobne, że jest to budynek dawnej synagogi. Wtedy jednak nie zauważyłem, że jest to zarazem droga do Starowoli, czyli także droga na cmentarz żydowski. Wydawało mi się jednak, że w dawnej synagodze jest Dom Kultury. Teraz zobaczyłem tylko tabliczkę z informacją, że w budynku mieści się biblioteka. Jeszcze podczas tego przejazdu zdjęć nie robiłem. I tak będę tą samą drogą wracać.

Przy drodze do Starowoli zatrzymałem się obok figury św. Jana Nepomucena. Figura wygląda na nową. Na pewno jest dużo młodsza od kapliczki.

Za tablicą informującą o końcu Parysowa już nie było znaków zielonego szlaku. Zniknęły. Ale sam szlak jest. Musiałem poszukać. Nie chciałem na miejscu nikogo pytać o drogę ponieważ nie wiem jaki jest stosunek mieszkańców tej wsi do ludzi zainteresowanych tym tematem. Może być nawet wrogi. Dlatego najpierw przejechałem do końca asfaltowej bocznej drogi szukając znaków – bez powodzenia. Dojechałem też do torów kolejowych ale nie odnalazłem po drodze widzianego na zdjęciach wcześniej wzniesienia i betonowego ogrodzenia. Najwyraźniej nie była to ta droga. Wracając chciałem sprawdzić gruntowe drogi odchodzące od tej asfaltowej. W zasadzie jest tam tylko jedna taka droga wyraźnie często używana. Piaszczysta. Znów zamierzałem dojechać do torów kolejowych. Ale nie musiałem. To była droga właściwa i przed przejazdem kolejowym odnalazłem poszukiwany cmentarz.

Nie ma tu ani jednej macewy. Ale to nie znaczy, że tak jak w Stoczku Łukowskim zniknęły bez śladu. Odnaleziono część ze stel nagrobnych w ścianach zabudowań gospodarczych w pobliskiej wsi. Tej zimy był o tym emitowany film. Przedstawiciele gminy mówili że planowane jest rozebranie tych zabudowań i odzyskanie macew. Właściciele starych budynków mają mieć wybudowane jako rekompensatę nowe budynki. Część z nich już takie gospodarstwa kupiła inni może odziedziczyli. Teren cmentarza wykorzystywany był jako źródło piachu. Zabierano go stąd wraz z kośćmi pochowanych na cmentarzu ludzi. Właśnie po to by ten proceder ukrócić poukładano tu głazy i wykonano betonowe ogrodzenie. No i właśnie dlatego, że przez to wszystko Parysów stał się znany wolałem nie pytać na miejscu o drogę na cmentarz. A będąc już na miejscu rozejrzałem się za znakami szlaku rowerowego. Bo odnalazłem jeden na drzewie. Ale widoczny tylko dla jadących od strony Parysowa. Od strony Słupa wyglądał tak:

Dość skutecznie znaki poniszczono. Wracając zauważyłem że od tej strony jest jeszcze jeden na drzewie zachowany bliżej samego Parysowa. Przejazd pomiędzy Parysowem i Słupem jest więc możliwy tylko na pamięć. Nie można kierować się znakami gdyż te poznikały. To nie jest jakaś szczególna przypadłość tego szlaku. Zniszczone znaki już nie raz powodowały, że się gubiłem. Także na paśmie Łysicy w świętokrzyskim. Ale znaki zachowane wyglądają na nowe. Tak jakby ktoś niszczył je zaraz po namalowaniu. Od cmentarza do Parysowa już można dojechać kierując się znakami. Ale najpierw trzeba dotrzeć do cmentarza.

Wracając zaczepiłem młodych ludzi i zapytałem o bibliotekę, tzn. zapytałem czy to była synagoga. Potwierdzili więc już dalej nie szukałem tylko zrobiłem kilka zdjęć biblioteki. Nie wiem czy rzeczywiście wejście było z tej strony. Jakoś nie pasują mi drzwi w dłuższej ścianie. Ale i tak ten budynek wygląda o niebo lepiej niż synagogi w Ożarowie czy Rykach.

Teraz chciałem jeszcze dojechać w jedno miejsce. W pobliżu Parysowa, w Kozłowie znajduje się dawne grodzisko. Żadna rewelacja. Coś w rodzaju kopca Kraka czy innego Kościuszki tylko znacznie starsze i ze śladami osadnictwa wczesnośredniowiecznego. Nie spodziewałem się, że kopiec będzie w tak dobrym stanie. Sądziłem, że jak jest tak stary to trochę osiadł i się rozjechał na boki. Niemal całkowicie jest otoczony przez wodę.

Wszedłem na szczyt. Zobaczyłem tylko ślady ogniska. Nie było stare. Mogłem rozpocząć powrót do Puław. Na liczniku było już ponad 110 km. Liczyłem po cichu na to, że tym razem wiatr będzie mi sprzyjał. W sprawie wiatru jednak się przeliczyłem. Tyle tylko, że wiało znacznie słabiej niż rano. Wracając do Parysowa natknąłem się na znak, który wprawił mnie w bardzo dobry humor.

Ponieważ był to pierwszy dalszy wyjazd na pedałach SPD cały czas analizowałem co one zmieniły. Odkryłem jedną jeszcze właściwość o której nigdzie nie czytałem. Bo nie tylko podjazdy pokonuje się z tym systemem łatwiej. Łatwiej także jedzie się pod wiatr. Niby to samo – utrudnieni przy jeździe przed siebie ale jakoś na to nie wpadłem wcześniej.

Lany poniedziałek jest dniem świątecznym. Dlatego większość sklepów jest pozamykana. A mi właśnie w Prysowie skończyły się papierosy. Wszystko zamknięte. Stwierdziłem, że bez problemu dojadę do Miastkowa Kościelnego i tam na stacji benzynowej zaopatrzę się w przerywniki (paląc nie jadę – szkoda rękawiczek ;) ). Ale w Miastkowie wszystko było pozamykane. I chyba w jego najbliższej okolicy też ponieważ w Zwoli Poduchownej widziałem młodzieńca pchającego skuter. Właściwie to nie wiem czy skończyło mu się paliwo. Ale nie dłubał tylko pchał. A ja wyprzedziłem go i zatrzymałem się przy drewnianym kościele.

Robiąc zdjęcia dałem się wyprzedzić „skuterzyście” i zaraz znowu go wyprzedzałem. Rower chyba łatwiej się pcha. Kiedyś pchałem ponad 60 km. Jakoś to przeżyłem. Może boleśnie ale przeżyłem. Pełen współczucia dla ofiar braku benzyny i jej wysokich cen ruszyłem dalej. Za to moje współczucie zaraz spotkała mnie kara. Ale dopiero za Żelechowem. W Żelechowie stacja benzynowa którą mijałem też była zamknięta. Nie wiedziałem, że jest tam jeszcze jedna. Ale nie przeleciałem szybko przez Żelechów by dalej szukać papierosów. W pobliżu kościoła wypatrzyłem figurkę św. Jana Nepomucena. Tak jak w Parysowie – nowa. Ale kapliczka stara.

Trochę się spieszyłem. Już nawet nie dlatego, że nie lubię jeździć w nocy. Na noc przewidywano mróz, a ja taki nieprzygotowany. Byłem pewien, że zmarznę. Nawet jeśli będzie cieplej niż było rano to po takiej trasie zimno odczuwa się bardziej. Może z powodu zmęczenie, mokrych od potu ubrań i powoli, niezauważalnie postępującego wychłodzenia organizmu. Trochę się tego obawiałem. Ale jeszcze zanim zaczęło się robić zauważalnie zimno spotkałem na swojej drodze radosnego idiotę. Kierowca samochodu jadące w przeciwną niż ja stronę wjechał na mój pas ruchu i nie zwalniając przez otwarte okno czymś we mnie chlusnął. Nie miałem na sobie ciuchów wodoodpornych. Pewnie nie słyszał tej wiązanki jaką za nim posłałem. Zawsze później wstydzę się, że tak źle ludziom życzę. Humor poprawił mi się już po paru kilometrach – w Kłoczewie była czynna stacja benzynowa. A już myślałem, że pozostały mi tylko Ryki. A swoją drogą w Rykach spodziewałem się dużej liczby samochodów jadących w stronę Warszawy. I nie rzeczywiście było ich dużo. Ich ruch spowalniały światła na skrzyżowaniu. Rząd samochodów powoli się przesuwał a ja wypatrywałem gdzie on się zaczyna. Nie zobaczyłam. Z głównej drogi zjechałem około kilometra od skrzyżowania w Moszczance i wciąż widziałem nieprzerwany sznur samochodów.

I robiło się zimno. Coraz zimniej. Po przejechaniu przez Bobrowniki już czułem wyraźnie jak marzną mi dłonie i stopy. Także z powodu kierunku wiatru. Krótkie postoje pozwalały się jeszcze chwilowo rozgrzać. Ale na krótko. Na chwilę rozgrzało mnie też spotkanie z dzikiem ale to on uciekł przerażony. Odliczałem kilometry do przejechania i jechałem mimo rosnącej wciąż chęci zatrzymania się na dłużej (irracjonalne zupełnie ale tak mnie naszło by się choć na chwilę położyć). Spomiędzy samochodów stojących przy budynkach stacji kolejowej Puławy Azoty wybiegł spory kudłaty pies i zaczął biec przede mną przez las cały czas w cieniu poza obszarem przeze mnie oświetlanym. Nie wiem w którym momencie zniknął. Ale usłyszałem z pewnego oddalenia szczekanie. Jakieś dziwne. Uznałem że to nie może być pies. Nawet zastanawiałem się czy przypadkiem w nocy także lisy nie są czarne. Jednak następnego dnia widziano na terenie Zakładów Azotowych długowłosego owczarka alzackiego. To mi przypomniało że szczekanie mogło być psie – tak szczekają bardzo młode psy. Szkoda mi się go zrobiło choć to jeszcze nie jest czas wyrzucania psów z domów przed wyjazdem wakacyjnym. Jeszcze jest trochę czasu do wakacji. A ja przejechałem na nowych pedałach po raz pierwszy ponad 200km na raz. Czas na dłuższe trasy. Może w najbliższy weekend? Zobaczymy.