To jeszcze kwiecień, a było jak w lecie. O tak było:
Wyjątkowo się spieszyłem. W sobotę musiałem być rano w Puławach. Dlatego do Stalowej Woli pojechałem pociągiem. W soboty było w nim luźno. Ale to nie była sobota tylko piątek. Tylko 3 rowery i tłum ludzi. Co rusz musiałem rower wynosić, podnosić by ktoś mógł wsiąść lub wysiąść. Większość ludzi jechała do Rzeszowa. Pozostałych dwoje rowerzystów też. Wyposażenie mieli typowo campingowe więc chyba nie jechali by pojeździć tylko by dojechać. Obliczyłem sobie, że jadąc pociągiem w jedną stronę (przez Lublin z przesiadką) zaoszczędzę około 3 godzin. Niby niewiele. Ale to oznaczało w tym wypadku 3 godziny snu więcej po powrocie. Już w Puławach zaskoczyły mnie linie kolejowe nowym pociągiem. Oczywiście jest ładny, nowy, pełen elektroniki. Informuje głośno „Kolejny przystanek” i nie podaje jego nazwy. Informuje za głośno. Nie ma przedziału dla rowerów jak w starych składach. Tu można sobie rower powiesić. W zeszłym roku tak powiesiłem w innym pociągu i dotąd nie udało mi się na nowo nacentrować tego koła na którym rower wisiał (i latał na boki). Teraz nie wieszałem. Nie miałbym gdzie usiąść gdybym to zrobił. W szynobusie do Stalowej Woli nawet nie można było o czymś takim pomyśleć. Rowery stały blokując jedno wejście. Nawet zastanawiałem się jak w takich składach radzą sobie pracownicy kolei na co dzień wożący z sobą rowery (na trasie Puławy – Łuków). Ale chyba niepotrzebnie się nad tym zastanawiałem. W Stalowej Woli jakaś kobieta zapytała mnie ile teraz kosztuje przewóz roweru. Po usłyszeniu ceny (5,50 zł) powiedziała tylko, że nic dziwnego, że już nawet kolejarze nie wożą z sobą rowerów odkąd zabrano im darmowy ich przewóz. Wychodzi więc na to, że wszystkie działania prorowerowe na kolei są zwykłym mydleniem oczu. Pociągi osobowe mają przewozić tylko ludzi. Rowerzyści niech jadą na rowerach. Tak też zwykle robię. Chyba, że się spieszę.
W Rozwadowie jest kapliczka z figurą św. Jana Nepomucena. Od lat przymierzałem się do sfotografowania tej figury. Od lat kapliczka jest zamknięta a szyby w drzwiach odbijają niebo i stojącą na przeciwko kamienicę. Skorzystałem jednak tym razem z patentu Igiełki – przytknąłem obiektyw do szyby. I wreszcie mam na zdjęciu figurę choć tylko w jednym ujęciu. Co prawda widać, że nie do końca mi się to udało. Obiektyw nie przylegał idealnie do szyby.
Za dużo mu chyba porobiono gwiazdek. Jest taki „unijny”. Ale jest.
Stalowa Wola i Nisko to długi przejazd ścieżkami rowerowymi. Początkowo po kostce, potem po asfalcie. Pierwsze zdarzenie niebezpieczne miałem dopiero pod koniec Niska na rondzie. Jakaś kobieta w turkusowym oplu Corsie uznała, że jak na rondzie jest rower to zdąży. Zapewne nie przyszło jej do głowy, że ten rower jedzie prawie dwa razy szybciej niż większość rowerów tędy przejeżdżających. Musiałem hamować by nie posądzono mnie o molestowanie. A wcale nie byłem pewien czy akurat za mną nie jedzie samochód. Na szczęście takie zdarzenia nie są zbyt częste. Kolejne miałem dopiero pod Kraśnikiem. Znów sprawcą wypadku byłaby kobieta i wtedy zastanowiłem się nad pewną informacją dawno podaną i wciąż powtarzaną – że kobiety są lepszymi kierowcami niż mężczyźni. Ta wiadomość pojawiła się ładnych parę lat temu. Nawet ubezpieczyciele zakładają, że płeć jest istotnym czynnikiem w określaniu ryzyka. A ja nie wiem czy to nie jest zwykły błąd statystyczny. Przecież informacja pochodzi z czasów gdy to mężczyźni byli w znacznej większości wśród kierowców. Obecnie to się wyrównuje i badania porównawcze powinny być chyba powtórzone. Statystycznie bowiem płeć zdaje się nie mieć znaczenia. Ale ja nie jestem obiektywny. Ja tylko jako rowerzysta bywam traktowany jak powietrze przez kierowców o znanej i nieznanej płci.
Za Racławicami wjechałem w boczną drogę do Rudnika nad Sanem. Nie miałem ochoty na towarzystwo dużych samochodów. A boczna droga biegnie przez las. Liczyłem na cień bo już zrobiło się gorąco. Bardzo gorąco. Pewnie będą jeszcze cieplejsze dni tego lata. Trzeba się przyzwyczajać. Powoli. Rudnik nie wydaje się być szczególnie ciekawy ale jest tu centrum wikliniarstwa. Dlatego przy głównej drodze jest wiklinowy zameczek. Na stawie zaś zobaczyć można wiklinową syrenkę i smoka.
To mi przypomniało pewną rozmowę. Rozmowę o szarwarku. Długo męczył ludzi ten obowiązek zapewnienia transportu przy robotach drogowych. Ale można było tego nie robić. Szczególnie gdy mieszkało się w pobliżu rzeki. Do umacniania brzegów używano faszyny. Osoby ja dostarczające były zwolnione z szarwarku. Dlatego wiele rodzin od pokoleń dbało o swoje wierzby i dosadzało kolejne. Szarwark więc w istotny sposób wpłynął na kształtowanie krajobrazu. Nie tylko obniżając koszty budowy dróg ale też tworząc te znane krajobrazy pełne wierzb. Jeśli szukać tu jakiegoś porównania to chyba tylko z drzewami oliwnymi w obszarze śródziemnomorskim. Każde drzewo służyło kilku pokoleniom ludzi. Dziś już rola wierzby nie jest tak wielka. Ale jeżdżąc wcześniej w okolicach Stoczka Łukowskiego i Borowia widziałem wiele świeżo ogłowionych wierzb. Czyżby na opał? A może ktoś tam jeszcze zajmuje się wikliniarstwem?
W pobliżu tych stawów odnalazłem też figurę św. Jana Nepomucena.
Kiedyś na postumencie chyba były inskrypcje. Dziś jest tylko na nie miejsce.
Wciąż nie wiem czy próbować wejść na teren dworku w Rudniku by zobaczyć tamtejszy cmentarz wojenny. Z tego co mi mówiono rok temu nic się on nie zmienił od lat dziewięćdziesiątych. Jest więc w dobrym stanie. Jednak właściciel dworku i parku pojawia się tu tylko w okresie wakacji. Nie wypada wejść tam bez jego zgody. A że mnie interesują najbardziej zmiany takich miejsc to też nie jestem nastawiony na bezwarunkową potrzebę zobaczenia tego cmentarza. Póki istnieje i jest w dobrym stanie niech tak pozostanie. Ale chętnie dowiedziałbym się czy istnieją jakieś wspomnienia związane z jego powstaniem i jego istnieniem. Jeśli któregoś razu pojawię się tam w wakacje może spróbuję na ten temat porozmawiać. Łatwiej by było gdybym robił w ramach jakiegoś programu z grantami. Ale nie tak to robię. Interesują mnie cmentarze „obcych”. Cmentarze na które rzadko ktoś przyjeżdża bo są daleko. O które na miejscu nie ma kto walczyć gdy ktoś je niszczy. Stosunek ludności miejscowej do takich miejsc pamięci. Stosunek władz lokalnych do pamięci, która nie odwołuje się do tego co nazywamy patriotyzmem lokalnym lub tym szerszym odwołującym się do pojęcia narodu. Myślę, że warto będzie opracować materiały, które przez ostatnie lata zdobyłem jeżdżąc i odwiedzając takie miejsca. Gdybym jeszcze spotykał częściej takich rozmówców jak w Hucisku. Ale niestety to rzadkość. No i wszystko robię ignorując wymogi warsztatowe historyka oraz socjologa. Opracowanie więc na pewno nie będzie dziełem naukowym, a jedynie zapiskiem przemyśleń hobbysty. Mimo tego myślę, że warto. Przeszłość jest tego warta by o niej przypominać. I to niezależnie do tego, że pamięć i historia nie są pojęciami tożsamymi.
Nie zawsze czas pozostawia ślady przeszłości. W pobliżu przeprawy promowej w Rudniku wg opisów w książce: Zabytkowe cmentarze powinien znajdować się cmentarz z I wojny światowej. Zaniedbany. Zarośnięty robinią akacjową. Przeszukałem okolice przeprawy. Znalazłem dwie robinie akacjowe. Są to dwa duże drzewa więc zakładam, że to z nich pochodzić mogły nasiona z których wyrosły następne porastające cmentarz. Tych młodych drzew dziś nie ma. Prawdopodobnie kilka powodzi z ostatnich lat sprawiło, że cmentarza odnaleźć nie można. Brzegi Sanu są tu wyraźnie przez wodę naruszone. Jeżeli się nie pomyliłem w swoich poszukiwaniach (a mogłem się pomylić bo nie znam wcale tego terenu) to cmentarz pochłonęła woda. Trudno ocenić czy pochówki się zachowały w ziemi czy też popłynęły z nurtem powodzi. Nie zmienia to faktu, że jest tam po prostu ładnie. Szczególnie teraz gdy jeszcze drzewa nie mają wielu liści, a już kwitną.
Znad przeprawy pojechałem lokalną drogą która w Rudniku nazywa się ulicą Kościelną. Słysząc z daleka ryk silników samochodów jadących drogą główną spokojnie dojechałem w okolice mostu na Sanie. Warto zapamiętać tą drogę. Spokój über alles. A za mostem Krzeszów. Bardzo zależało mi by wejść wreszcie na teren cmentarz żydowskiego. W zeszłym roku latem było to niemożliwe bez specjalnego kostiumu. A jeszcze odnaleźć resztki macew pozostałych na terenie cmentarza? Prawie niemożliwe. Droga do cmentarza biegnie obok parku linowego. Tabliczki informują, że na teren parku linowego wchodzić nie wolno. Logicznie więc myśląc uznałem, że park jest tylko do oglądania
Do cmentarza tym razem dało się dojść bez zabawy w przedzieranie się przez dżunglę. Do furtki wejściowej teren został oczyszczony z krzaków. Ktoś też już był tu oglądać zachowane macewy. Poprowadziły mnie wydeptane ścieżki.
Wkrótce jednak rosnąca tu dziko roślinność odetnie dostęp. Z jednej strony dobrze – nikt tu nie wejdzie by cmentarz dewastować. Z drugiej strony – pamięć o ludności żydowskiej Krzeszowa będzie przypominało tylko ogrodzenie cmentarza i jego furta z tablicą z nazwiskami fundatorów tego ogrodzenia. I chyba ma to związek ze stosunkiem miejscowych władz do przeszłości. Tu już odnoszę się do cmentarzy z I wojny światowej. Po wizycie na krzeszowskim kirkucie pojechałem do Kustrawy. Wg informacji z Zabytkowych cmentarzy miał tam znajdować się cmentarz z I wojny światowej. Na zboczu miejscowego wzniesienia. Wpis do rejestru zabytków: 493/93. Nie ma go na mapach geoportalu. Już ten brak cmentarza choćby ograniczonego do pomnika nie dawał mi spokoju. Przecież nie wpisano go do rejestru bezpodstawnie. Na miejscu miałem szczęście spotkać grupę starszych mieszkańców wsi i zapytałem o cmentarz. Odpowiedź była dla mnie co najmniej zaskakująca. Cmentarza nie ma a z jego tereny wykopywano „takie garnki”, Przy okazji wspomniano też o Podolszynce gdzie wykopywano kości. O Podolszynce nie czytałem. Być może tam chodzi o jakiś stary cmentarz rzymskokatolicki lub jakiś inny? Faktem jest jednak, że o cmentarzach nie tyle zapomniano co je zdewastowano. Po tych informacjach już zupełnie straciłem ochotę na poszukiwanie resztek cmentarza na krzeszowskiej „rotundzie”. To co prawda teren prywatny ale właśnie dlatego może coś jeszcze pozostało po cmentarzu z I wojny światowej? W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia pisano o zachowanym jednym kopcu ziemnym, który pierwotnie znajdował się w części południowej prostokątnego cmentarza. Czy do dziś coś się zachowało? Nie sprawdziłem. Po tym co usłyszałem w Kustrawie uznałem, że na pewno już nic nie ma bo nikomu na tym nie zależało, by zachować pamięć o poległych w I wojnie światowej.
Kolejny punkt planu podróży, to cmentarz wojenny w Harasiukach. Plan nie jest tu pojęciem bezwzględnym. Poszukiwania cmentarzy w Kustrawie i w Rudniku nad Sanem wcześniej nie planowałem. Samo wyszło. Wszystko w nadziei, że dalsza droga będzie łatwiejsza. W prognozach pogody pokazywano, że wiatr będzie wiał na północ, a ja miałem jechać w tą samą stronę. I właśnie teraz mogłem się przekonać czy prognozy nie kłamały. Gnałem z wiatrem aż od napotkanych drogowców doleciał do mnie tekst: Jedzie kolaż pokoju. Ostatni w peletonie. Zapewne chodziło o Wyścig Pokoju. Daleko mi do sportowca ale uznałem, że nawet dla obserwatorów jadę szybko – zapominając, że jechałem w kasku co równie dobrze mogło nasunąć skojarzenie z kolarstwem.
Lokalizację cmentarza w Harasiukach znałem. Podczas poprzedniego wyjazdu z daleka widziałem krzyże. Zdjęć nie robiłem ponieważ było za ciemno. Teraz więc bez błądzenia i pytania zakręciłem gdzie trzeba i mogłem porobić zdjęcia.
W Harasiukach musiałem sobie zrobić małą przerwę w pedałowaniu. Żołądek domagał się czegoś trwalszego od napojów. Generalnie podczas wypadów, które mają charakter turystyczno-sportowy z jedzeniem nie mam większych problemów. Niemal cały czas spędzony w drodze to wysiłek i żołądek prawie nie zajmuje się trawieniem tylko jak może nie przeszkadza. Czasami jednak i on chce coś z życia. Nie naruszając żelaznej porcji rodzynek nabyłem więc chałwę. Jadłem ją idąc spokojnie do remontowanej w Harasiukach przeprawy. Ruch wahadłowy, a dla pieszych wąskie przejście. Mój błogi spokój i zachwyt wywołany przez dawkę lepkiej słodyczy chałwy przerwało wypowiedziane za moimi plecami:
- Albo pan jedzie albo idzie.
Za mną na rowerze jechała kobieta usiłująca szybko przedostać się na drugi brzeg rzeczki z zakupami. Idąc z rowerem tarasowałem jej przejazd. Ale zanim to wszystko zobaczyłem i ogarnąłem zdążyłem rzucić:
- Ja jem – i to wyjście poza prostą alternatywę najwyraźniej rozbawiło nas oboje. Przepuściłem rowerzystkę i spokojnie dokończyłem pochłanianie rozkosznie smacznych kalorii by zaraz ruszyć w stronę Huty Krzeszowskiej. Czekał tam na mnie cmentarz z mogiłami powstańców i żołnierzy z I wojny światowej. Tak przynajmniej zapamiętałem to co przeczytałem w książce tydzień wcześniej. Po dojechaniu do cmentarza wyciągnąłem tą książkę z torby i przeczytałem jeszcze raz. Stało tam jak wół: „cmentarz znajduje się na niewielkim wzniesieniu ok. 600 m od kościoła parafialnego”. Ten cmentarz nie był na wzniesieniu, kościół był na północ od niego i chyba dalej niż 600 m. Na pierwszy rzut oka nie widać też było na jego terenie zabytkowej kostnicy. Najwyraźniej do sprawy cmentarza w Hucie Krzeszowskiej jeszcze będę musiał wrócić w przyszłości jak już coś więcej na jego temat znajdę. Przy okazji zauważyłem wcześniej zignorowaną notkę o cmentarzu z II wojny światowej, który ma znajdować się ok. 50 m od cmentarza parafialnego (czyżby jednak to był ten cmentarz tylko kierunki świata się pomyliły autorowi lub drukarzowi?). Rzeczywiście ok 50 m od cmentarza jest pomnik i rozwieszone łańcuchy. W książce napisano że są tu pochowani żołnierze polegli w 1939 i 1944 roku. Układ mogił zatarty. Całość ogrodzona zniszczonym niskim murem. Muru dziś nie ma. Jest ten pomnik i tablica. Tablica z 1984 roku. Zgodnie z obowiązującą wówczas poprawnością polityczną nie wspomniano o żołnierzach z 1939 roku. Nie wymieniono też roku 1944 (żeby było po równo). Niestety nie napisano tam też, że jest to cmentarz.
Kilkaset metrów dalej, za lasem, zaczyna się wieś. Jest tam kościół – też raczej zabytkowy. Trwają prace przy budowie lub odnawianiu ogrodzenia. Ale na północ od niego nie odnalazłem żadnego cmentarza. Może źle szukałem? Trochę mnie to zezłościło. Ale może niepotrzebnie. Zawsze to powód by przyjechać tu ponownie i poszukać kolejnych informacji na temat historii tej ziemi.
Kolejnym punktem programu był cmentarz wojenny w Pęku. Pęk to miejscowość która już nieco inaczej się nazywa. Teraz jest to Maziarnia-Pęk. Ale to jeszcze nic. Mapy Geoportalu nie pokazują tu w okolicy żadnych cmentarzy. Mapa WIG pokazuje jeden ale w zupełnie innym miejscu niż się on w rzeczywistości znajduje. Tydzień wcześniej dowiedziałem się, że muszę jechać dalej prosto poza zakręt przy którym na mapie WIG znajduje się krzyżyk oznaczający zwykle cmentarz. Opis w Zabytkowych cmentarzach wskazywał na bliskość skrzyżowania i drogę leśną biegnącą obok kapliczki. Skoro już ustaliłem w rozmowie, że mam jechać dalej to pojechałem. Ale gdy już byłem w Pęku znów poczułem się zagubiony. Droga którą przyjechałem nagle rozjeżdżała się w dwie strony. Na wprost miałem leśną drogę ale nie było żadnej kapliczki. Jazda w prawo oznaczała dalsze zagłębienie się w las. W lewo mogłem pojechać pomiędzy zabudowania i na to właśnie się zdecydowałem. Liczyłem na znalezienie kogoś kto podpowie mi jak mam jechać dalej. I to mi się udało. Jak ustaliłem z mieszkanką Pęku miałem jechać nadal prosto drogą gruntową. Po ok. 200 m z prawej strony ok. 20 m od drogi powinienem zobaczyć cmentarz. Bez tej instrukcji nie odnalazłbym go. A może nawet z instrukcją bym go nie odnalazł gdyby już w pełni rozwinęły się liście na drzewach i krzewach.
Żadnych tabliczek na krzyżach czy przy wejściu na teren cmentarza. Ktoś kto trafiłby tu przypadkiem chyba nie wiedziałby kogo i kiedy tu pochowano. Ot taka zagadka gdzieś na końcu świata. Bo miejsce to jest daleko od centrum cywilizacji. Dookoła lasy i łąki. Jest też trochę pól. Najbliższa miejscowość nazywa się Deputaty i to w niej od strony Golców znajduje się kapliczka i drzewo rozpoczynające to moje dzisiejsze opowiadanie.
Lasy Janowskie są rozległe. Skoro już znalazłem cmentarz w tychże lasach to teraz musiałem przejechać kilkanaście kilometrów by znów w te lasy się zagłębić. Do odszukania miałem jeszcze mogiłę Żydów zamordowanych w 1942 roku 2 km od wsi Katy. Próbowałem określić lokalizację za pomocą map Geoportalu ale mogiła jest na nich zaznaczona tylko przy bardzo dużej skali mapy. Na dokładniejszych jej nie ma. Teraz miałem poruszać się tylko drogami gruntowymi. Przejechać miałem ok. 2 km. Droga poprowadziła mnie przez lasy i łąki. Pełny relaks. Ze śpiewu ptaków dało się wyraźnie oddzielić kukanie kukułek. Zszedłem z roweru po przejechaniu obok padalca wygrzewającego się w słońcu. Już miałem mu zrobić zdjęcie gdy zauważyłem, że coś z nim jest nie tak. Nie ruszał się. I ruszać się nie mógł bo tył przecięty na pół. Coś go zabiło zanim przyjechałem. Gdy wracałem już go nie było. Widocznie coś go zjadło. To las. Tu martwa natura nie jest martwa bez powodu. Na niebie widziałem też kruki (i słyszałem je gdy się oddaliłem z tego miejsca). W krzakach był lis ale uciekł gdy się zbliżyłem. Sprawcy śmierci padalca nie znałem ale kruk wydawał mi się szczególnie podejrzany. Był diabolicznie czarny.
Mogiły nie znalazłem. Krążąc wokół miejsca w którym spodziewałem się ją odnaleźć nawet raz zaliczyłem wywrotkę z rowerem. Dlaczego buty wypinają się dopiero podczas wywrotki, a nie przed nią? Chyba ten pomysł z przypinaniem butów do pedałów nie jest jeszcze dopracowany. Ale i tak cieszyłem się, że nic mi się nie stało. Co prawda wyglądałem na ofiarę wypadku ale to było tylko rozdrapane do krwi kolano. Zasługa ciernistych krzewów rosnących na terenie kirkutu w Krzeszowie. To kręcenie się po lesie w towarzystwie śpiewu ptaków i wszechobecnych motyli chyba całkowicie mnie zrelaksowało. Może sił mi nie przybyło ale chęci do dalszej jazdy na pewno tak. Wracając do głównej szosy zauważyłem, że wg map miałem wybrać na skrzyżowaniu w lesie pierwszą drogę z lewej z trzech tu się łączących. Tylko gdy wybierałem to dróg było mniej. Zdecydowanie były tylko dwie. Rozejrzałem się za trzecią. Odchodziła od drogi głównej nieco wcześniej i biegła brzegiem lasu. To nią chyba miałem pojechać, a nie tą którą pojechałem. Błąd. Ale ta droga była błotnista. Wybrałem na pewno łatwiejszą. Tylko to nie była ta, która miała doprowadzić mnie do celu. Odłożyłem dalsze poszukiwania na inny dzień. Dochodziła 17-ta, a ja miałem ponad 100 km do Puław. I tak było już pewne, że będę jechał w nocy ale jeszcze nie wiedziałem jak długo.
Droga do Janowa Lubelskiego była łatwa – szosa krajowa z utwardzonym poboczem. Wciąż wracał mi przed oczy padalec ale nie tylko on. Jadąc drogą utwardzoną widzi się wiele zabitych zwierząt. Martwa natura jest na szosach wszechobecna. Dla rowerzysty to widok powszedni. Dla automobilisty inny wymiar do którego nie ma wglądu z pędzącego pojazdu. W oczy rzucają się stworzenia przeróżne. Od motyli przez ptaki, zaskrońce, jeże, kuny, lisy, psy i koty po ludzi. Tzn po ludziach zostają krzyże przy drogach. Po większych zwierzętach które zostawiają trwałe i widoczne ślady na karoserii też na drogach nie ma śladów – ich ciała są usuwane. Mniejsze stworzenia nie uszkadzające pojazdów i nie powodujące wypadków pozostają w tym innym wymiarze niewidocznym przez auta szybę. Śmierć na drodze jest zdarzeniem codziennym tylko tracone życia wydają się mało ważne. Ale to nie na temat. To o czymś co dzieje się mimochodem, obok cywilizacji ludzkiej. Co jest ceną postępu niepojętego dla zwierząt. Niewypowiedzianą wojną techniki z życiem.
Do Kraśnika zdecydowałem się jechać przez Potoczek. Brak pobocza na 20 km od Modliborzyc do Kraśnika wzbudził we mnie obawy. Przesiąknięty radością po obcowaniu z naturą nie wiedziałem czy nie spotka mnie jej los powszedni. Noc zapadła gdy już dojechałem do końca Kraśnika. Pozostało mi już niewiele do przejechania. 4 km do Urzędowa. Później 15 km do Chodla. Stamtąd 11 km do Poniatowej. Przed długim weekendem nie chciałem ryzykować jazdy drogą Annopol – Puławy. Dlatego z Poniatowej przejechałem do Wąwolnicy i to był błąd. Z Wąwolnicy wymyśliłem, że pojadę w stronę Bochotnicy. Ale nie wiedziałem, że zaraz za Wąwolnicą trwa remont drogi. Nie wiem dlaczego drogowcy zaczynają zawsze od zniszczenie nawierzchni na całej długości szosy przewidzianej do remontu, a dopiero później po kawałku to naprawiają. Wytrzęsło mnie strasznie i trwało to dość długo. Mam nadzieję, że ten remont nie potrwa długo ale musiałoby tam pracować kilka ekip, a to się nie zdarza. W domu byłem przed północą. Słońce dało mi w kość. Znów trzeba poszukać przewiewnych bluz z długim rękawem.
Licznik na koniec pokazał mi trochę ponad 230 km. Jak na szybki wypad nieźle. Choć „szybkość” w moim wypadku nie oznacza jazdy z wysokimi prędkościami tylko wczesny powrót.
Skoro sfotografowałeś św. Jana Nepomucena przez szybę, to pora na inny patent Igiełki – fotografowanie przez dziurkę od klucza To już wyższa szkoła jazdy
Wszystko przede mną. Dziurki od klucza też pewnie czekają na mój aparat.