Niedokończoność

Czekając na ochłodzenie i pozbycie się bólu mięśni w nogach wyskakuję kończyć jakieś stare, niedokończone plany. W niedzielę plan obejmował mogiłę zbiorową w Lasach Janowskich i kwaterę wojenną w Hucie Krzeszowskiej. Startując przed świtem chciałem jeszcze wykonać parę zdjęć we wsiach koło Potoku Wielkiego. I już na starcie poszło źle.

Przez sen chyba wyłączyłem budzik. Wcale mnie to nie zdziwiło – zamiast pójść wcześnie spać siedziałem do pierwszej w nocy. Na sen zostawiłem sobie 3 godziny. Sen dodał sobie sam jeszcze dwie i mogłem ruszać w drogę. Na dobry początek wjeżdżając rozpędzony w puławskie „holenderskie miasteczko” musiałem przeżyć w towarzystwie osobowego busa. Jeszcze bardziej rozpędzony niż ja wcisnął się w pas jezdni tak by nie najechać na wyspę biegnącą środkiem jezdni. I tak przy „Marynce” zjeżdżałem na ścieżkę rowerową. Nie ma jednak prosto biegnącej ścieżki od strony centrum miasta. Bus z tego zdarzenia wyszedł bez szwanku (a ja wściekły utwierdziłem się w swoim przekonaniu o niskiej ocenia wartości życia ludzkiego przez kierowców osobowej komunikacji samochodowej – zapewne na poziomie ceny biletu i to może z jakimiś zniżkami). Po tym dobrym początku zmierzyłem się z podjazdem w Bochotnicy. Wyszło dobrze. Nie pozostawało więc nic innego do zrobienia jak tylko jechać dalej. Jeszcze nie było gorąco. Wyruszyłem trochę po szóstej rano. Słońce jeszcze nie zabijało. Temperatury jeszcze były niższe niż moja. Z Opola Lubelskiego przejechałem przez Boby, Urzędów i Kraśnik. W tym miejscu planowałem sprawdzenie innej drogi niż droga krajowa. Przynajmniej ominąć podjazd w stronę Rzeczyc. I musiałem się pomylić – bez tego wyjazd byłby nieudany. Zamiast do Rzeczycy pojechałem drogą równoległą do krajówki. Kilka zjazdów i podjazdów i na koniec… podjazd który chciałem ominąć. Choć ominąć go chciałem po to by nie jechać bardzo ruchliwą drogą, a jeszcze nie było w tym względzie całkiem źle. Za następnym razem nie będę z Zaklikowskiej zjeżdżał tak wcześnie. Tylko nie wiem kiedy będzie ten następny raz.

W Potoku było ładnie. Nawet otoczenie pomnika w Potoku Stanach było w wiosenno-letniej kolekcji kwiatów.

Drewniany, duży dom przy stawie. To był kolejny mój cel fotograficzny. Tylko wody w stawie zabrakło. Widziałem kaczki skupione wokół kałuż. Im też tego brakowało.

Kolejny cel to stara remiza… I to nie wyszło. Korzystając z obecności mieszkającego w sąsiedztwie mężczyzny zapytałem go o dawne przeznaczenie tej budowli. Wg niego było to dworek. W okresie PRL masarnia, sklep i mieszkanie. Bramę, która nasunęła mi skojarzenie z remiza zrobiono już gdy budynek był „państwowy”. Ale w rejestrze zabytków tego budynku nie znalazłem. Zero wzmianek w internecie.

Zagadka. Ciekawe czy pojawi się jakieś rozwiązanie. Dworek, czy nie dworek. A w Potoczku jest bardzo prawdziwy dwór i zabudowania folwarczne należące do szkoły rolniczej. Wyremontowane. Jak nowe. Brakuje patyny, którą tak lubię.

W Potoczku zamiast do Modliborzyc skierowałem rower w stronę przeciwną. Na mapach jest droga którą mogłem dojechać do Łążka Ordynackiego omijając Janów Lubelski. Warto było sprawdzić jak się nią jedzie. Mapy pokazywały długi przejazd przez las. To dawało nadzieję cienia. Bo już było gorąco.

Cień był. Było też parę niespodzianek. „Przebiegający” szybko drogę zaskroniec to nic nadzwyczajnego. Ale w okolicach Puław raz tylko widziałem jelenia i to z daleka. Tu przez jezdnię przeskoczyła łania. Tak jakby chciała uniknąć kontaktu z asfaltem. Piękne to było i cieszyłem się, że nie byłem na trasie przelotu. Nawet z sarną byłoby to bolesne. A tu masa była przecież większa. Dalej zaś był Maliniec. Urocza osada wśród stawów otoczonych lasem. Było trochę wędkarzy i może też turystów. Ale to nie wpływało na wysoki poziom uroku tego miejsca. Po asfalcie jechałem trochę za Gwizdów. Tutaj, trzymając się czerwonego szlaku pieszego pojechałem drogą wysypaną tłuczniem. Trochę się kurzyło gdy przejeżdżały samochody ale to nie zdarzało się zbyt często. Ten odcinek ma chyba 4 km długości. Szum wiatru. Śpiew ptaków. I drżenie roweru. Ja też trochę przez to drżałem. Jednak warto tędy jeździć. Dopiero pod samy Łążkiem spotkałem jadącego w przeciwną stronę rowerzystę. A gdy zobaczyłem, że zamiast jechać do głównej drogi mogę pojechać do Łążka Garncarskiego po takiej samej nawierzchni nawet się nie zastanawiałem. W Łążku Garncarskim już kiedyś byłem. Dawno temu. Oglądałem lepienie garnków. Wtedy ta droga jeszcze nie była utwardzona. A teraz nie tylko jest utwardzona ale pojawiły się różne atrakcje dla dzieci. Ta miejscowość chyba jest osadą turystyczną. Może od dawna tylko mnie tu dawno nie było. Po dojechaniu do szosy głównej miałem już blisko do Katów i lasu w którym szukać chciałem mogiły. Już dochodziło czternasta. Skok do Huty Krzeszowskiej już nie był pewny. Wiele zależało od tego jak szybko dotrę do mogiły. Wykorzystując przygotowane namiary i licznik roweru wjechałem w tą samą drogę co poprzednio i dojechałem do tego samego miejsca co poprzednio. Gdzieś tkwił błąd. Dla pewności przeczesałem najbliższe okolice pieszo. Bez powodzenia. Ale… Ale zauważyłem, że jagody ładnie kwitną. Wcześniej nigdy na to nie zwracałem uwagi. Na owoce to i owszem. Nie raz usta były sine po spacerze w lesie. A kwiaty jakoś mi zawsze umykały.

W oddali szczekały psy. W lesie raczej spodziewałem się psów bez opiekunów. Ale to nie miało większego znaczenia. Godzina szukania i nic. Wróciłem do głównej drogi i na stacji benzynowej przy okazji zakupu napoju zapytałem o mogiłę. Pracownicy nic nie wiedzieli. Wiedział za to wypoczywający w cieniu parasola człowiek, który moje pytanie usłyszał. Objaśnił mi jak tam dotrzeć. Wydawało się, że w sposób jasny. Ale chyba nie do końca. Po powrocie do lasu miałem wjechać w „dróżkę” za paśnikiem. Ok. Tylko jest tak to wszystko zarośnięte borówkami, że dróg prawie nie widać. Miało to być około 70 m od paśnika. Tu była pomyłka. Odległość wynosi ponad 100 m. Z drogi miało być widać słupki ogrodzenia. To się zgodziło ale dopiero gdy znalazłem odpowiednie miejsce z którego je udało się zobaczyć. Wcześniej wjechałem w drogę „za paśnikiem” i ugrzązłem w bagnie. Wyglądało to tak, że koło roweru wbiło się w bagno, rower stanął, a ja bez wypięcia z pedałów poleciałem na bok. Bagno jak bagno. Błoto jak błoto. Ale w ten upał było to nawet przyjemne. Zaraz i tak byłem suchy. A pomnik i mogiła… Choć mówiono że jest zadbana stwierdziłem że wcale tak nie jest. Skradziono nawet tablicę z pomnika. Że też komuś się chciało. To przecież 2 km od drogi. Wkoło las.

Okolica jakoś sama nasunęła mi skojarzenia z „Bazarem” w Lasach Parczewskich. Ale może to tylko nieistotne podobieństwo? Tego nie wiem. A kto wie?

Już dochodziła szesnasta. Zrezygnowałem ostatecznie z jazdy do Huty Krzeszowskiej. Zwłaszcza, że osłabienie, które tłumaczyłem sobie migreną męczącą mnie dzień wcześniej przerodziło się w kolejny atak migreny. Tabletki, cola i powrót. Tą samą drogą? Nie. Przed Malińcem zjechałem z tej trasy chcąc dojechać do Zaklikowa. Wg mapy nie było daleko. Mapa ma jednak wadę. Nie pokazuje jednej drogi tylko wszystkie na raz. Źle wybrałem. Nadłożyłem parę kilometrów zbliżając się do Stalowej Woli zamiast do Zaklikowa. Trochę szkoda. Chciałem bowiem przejechać jeszcze do Annopola, na drugą stronę Wisły. Przejechać u podnóża Skarpy Biedrzychowskiej. A tak… A tak dobrze wyszło bo już bez tego było za późno na taki przejazd. W Zaklikowie udało mi się odnaleźć czynny sklep. Jak zwykle zostawiłem tu rower nie przypięty – nigdy nic się nie stało mu złego. Kupiłem za resztę pieniędzy napoje obawiając się, że już do samych Puław nie znajdę żadnego otwartego sklepu (pomijam stację benzynową w Opolu Lubelskim, która już parę razy ratowała mnie z opresji). Po wyjściu zastałem przy rowerze człowieka, na tyle miłego, że chciał ode mnie wynagrodzenie za pilnowanie roweru. I to teraz jak już mogłem powiedzieć, że wszystko przepiłem! Nie wiem czy mam teraz u niego dług. Gdyby nie pilnował na pewno bym go nie miał.

Dalsza droga to już jazda do Księżomierza. Pierwszy raz jechałem z Zaklikowa tą drogą. I chociaż nie raz jechałem w stronę przeciwną to nigdy nie zauważyłem kapliczki z figurą św. Jana Nepomucena. Od północy zasłaniają ją krzewy.

Robiło się coraz później. Już po wsiach odprawiano majówki. W Trzydniku cztery starsze kobiety. W Liśniku Małym około 20 osób – nigdy jeszcze nie widziałem tak licznej majówki.

Za Księżomierzem miałem wreszcie okazję sprawdzić jak działa moje nowe światło. Reflektor nie jest tym który chciałem mieć. Wygląda tak samo. Kosztuje tyle samo. W nazwie różni się od tego który chciałem tylko jedną literą. Nic dziwnego, że w Cykloturze się pomylono. Ja zaś pomyłkę zauważyłem za późno. Teraz żeby reflektor nie świecił muszę go odłączać od dynama i nie mam zasilania dla tylnego światła. Da się bez tego żyć. Z tyłu i tak zawsze mam światła na baterie, dodatkowe. A światło jakie zobaczyłem po włączeniu zasilania wg mnie warte jest swojej ceny. Po przejrzeniu ofert zauważyłem, że obecnie chyba tylko dwie firmy oferują w Polsce reflektory z diodą o mocy 60 luxów. Ale w sklepach rowerowych łatwiej jest o produkt firmy Busch&Muller. Światła Philipsa są jakby poza siecią sklepów rowerowych. Ciekawe jeszcze czy reflektor który chciałem – z wyjściem na światło tylne i z wyłącznikiem dynama – też świeci tak samo jasno jak reflektor bez tych dodatków (w moim wyłącznik wyłącza tylko światło postojowe – funkcja dla mnie nieprzydatna a nawet niebezpieczna). Światło. Światło. A przecież miało być o jeździe.

Dojechałem do Puław około północy. W godzinach 21-23 zmagałem się z dużym natężeniem ruchu. Już jadąc w przeciwną stronę widziałem plakaty reklamujące święto sadów w Józefowie nad Wisłą. Uznałem że 20 maja już był. Myliłem się. W Józefowie zabrakło miejsc parkingowych. Tłumy. I wszyscy postanowili wracać do domów gdy ja akurat jechałem. Na szczęście obeszło się bez zdarzeń niebezpiecznych. Początkowo sądziłem nawet że to nie chodzi o powrót do domów tylko wszyscy jadą na jakąś imprezę w Poniatowej. Na niebie pojawiały się rozbłyski. Ale rozbłyski wciąż były przede mną. Pod (a raczej nad) Bochotnicą były szczególnie blisko choć grzmotów nie słyszałem. Tylko trochę pokropiło. To była burza i przeszła i bokiem i górą. Prawie nie padało. Przejechałem 278 km. Mogłem więcej. Ale zabrakło czasu.