Księżyc żniwiarzy

Jechałem w stronę księżyca. Była pełnia. Księżyc płonąc żywym ogniem chował się gdy na wschodzie już była czerwona łuna poprzedzająca pojawienie się słońca. Jechałem na zachód i nic jeszcze nie wiedziałem o tym, że ten księżyc w pełni właśnie teraz jest „księżycem żniwiarzy”. Technika tak poszła do przodu, że pola już są po zbożach nie tylko zaorane ale i obsiane poplonami. Nikt dziś do zboża z sierpem czy kosą nie podchodzi – wzbudziłby tylko śmiech sąsiadów. A dawno temu żniwa trwały dłużej. Kosy pojawiły się dość późno, pod koniec XVIII wieku. Pierwsza manufaktura w Polsce produkująca kosy powstała po 1780 roku. Kosy w Sobieniach Szlacheckich wytwarzali kowale sprowadzeni ze Śląska i z Saksonii. Wynalazek nie przyjął się zbyt szybko. Za to szybko znalazł zastosowanie bojowe. Zbiory utrudniały też obciążenia chłopów pańszczyźnianych. Na przyznanych im działkach pracować mogli tylko w chwilach wolnych, a tych mieli niewiele. Noc była do tego dobra. Jeszcze taka z księżycem w pełni oświetlającym pola… Kosiarki to dla ogromnej większości terenów Polski wschodniej druga połowa XIX. Najpopularniejszym producentem był zakład Hipolita Cegielskiego z Poznania. Tylko mało kogo było stać na takie zabawki. A księżyc… pamięta tysiąclecia żęcia zboża sierpami. Dziś nawet mało kto wie, że sierp ma zębate ostrze.

Jazda w stronę księżyca rozpoczęła i zakończyła ten wyjazd. Była to trzecia nieudana próba dojechania do Opoczna. Planując trasę sprawdziłem w Googlach odległość do przejechania. Wyszło mi 144 km w jedną stronę. Ok. 290 km w dwie strony. To dałoby się zrobić gdybym wyruszył wcześnie. Bardzo wcześnie. Tak też zrobiłem. Był jeszcze jeden motyw który mnie wyganiał. Od piątku łaziła za mną jedna piosenka.

W stronę Opoczna jechałem przez Zwoleń. W drodze do Zwolenia często jechałem we mgle. Było zimno. Jasno zaczęło się robić gdy do Zwolenia dotarłem. Dojeżdżając do Tczowa zobaczyłem widownię tego wschodu słońca. Nie było bisów. Był to tylko zwykły, codzienny cud.

Mgły znikały powoli znad pól. Zrobiło się całkiem jasno. Już w jasnym słońcu mogłem oglądać pałac w Makowie pod Skaryszewem.

Przypomniałem też sobie, że miałem w Skaryszewie szukać cmentarza żydowskiego. Ale nic takiego tu nigdy nie istniało. Nie wiem skąd ta myśl. Może za dużo myślę o tych cmentarzach skazywanych na zapomnienie przez urzędników i dawnych sąsiadów? Nawet wydawało mi się, że widziałem taki cmentarz na mapach WIG ale to musiało być we śnie. Na mapach nic takiego nie ma. Za to cmentarz katolicki w Skaryszewie posiada wiele starych i pięknych pomników. Kilka lat temu zbierano fundusze na odnowienie niszczejących nagrobków. Może już są kolejne odnowione (gdy ostatni raz tam byłem widziałem i te odnowione – ładne)? I co z nagrobkami żeliwnymi? Te też się rozpadają. Przecież nie trafią na złom. Chyba. Bo co się stało z żeliwnymi krzyżami z cmentarza wojennego w Rudzie Wielkiej? Ktoś użył ich na ogrodzenie czy zamienił na gotówkę na skupie złomu? Tym razem jednak nie zachodziłem na cmentarz wojenny. Pojechałem prosto do Orońska gdzie chciałem zrobić wreszcie zdjęcie frontu dworku. Nie spodziewałem się by zaraz po świcie ktoś tu spacerował ewentualnie pił szampana na schodach.

Do tego miejsca jechałem znanymi mi drogami. Za Łaziskami nie pojechałem jednak znaną drogą do Mniszka tylko wjechałem w drogę do Zaborowia. Miałem zamiar bocznymi drogami dojechać do Skrzynna. Drogi były kręte i z wieloma rozjazdami. Zapowiadało się ciekawie. W Zaborowiu przy pierwszym zakręcie spotkałem Jana Nepomucena Od strony Łazisk też jest jego figura ale już dawno ją obfotografowałem.

To był zakręt w prawo. Następny był w lewo w Omięcinie. Tam też spotkałem figurę św. Jana.

I tak miało być na przemian parę razy: w prawo i w lewo. Miałem jednak kilka zakrętów zignorować. Jak się jedzie bez nawigacji to więcej można zobaczyć. Trzeba tylko więcej przejechać. Zgubiłem się parokrotnie. Byłem nawet na drodze do Chlewisk. Nieomylnym kierunkowskazem był wiatr. Gdy za bardzo dokuczał wiedziałem, że jadę w złą stronę. Zatrzymywałem się więc i wyciągałem mapy by się na nich odnaleźć. Z tych map wiedziałem, że w Żukowie są ruiny szesnastowiecznego dworu obronnego. Nie odnalazłem go choć trochę się tam pokręciłem. Widziałem wiele ruin z kamienia. Z piaskowca bo ten jest tu najpopularniejszy. Niedaleko stąd też do Szydłowca koło którego jest kilka kamieniołomów. A ja jechałem do Skrzynna. W pełnym słońcu. Nie wszyscy jeździli dla przyjemności. Jest jesień. Są jabłka. Coś mnie podkusiło by zrobić zdjęcie podczas jazdy.

Ten jabłkowóz jechał chyba do samego Skrzynna. Nie pojechałem razem z nim. Zatrzymałem się przy pastwisku widząc na nim dwa kare konie. Nie mogłem sobie przypomnieć kiedy widziałem na własne oczy ostatnio konia o tym umaszczeniu. Na pewno nie widziałem ich w okolicy Puław. Jest moda na kasztanki.

W Skrzynnie sprawdziłem najpierw gdzie jest cmentarz katolicki. Był dla mnie pewnym punktem orientacyjnym. Nie był niestety widoczny z cmentarza żydowskiego. Zasłania go budowany budynek szkoły. Na mapach WIG wygląda do tak:

a Geoportal pokazuje to tak:

Czerwonym kółkiem zaznaczyłem teren na którym powinien znajdować się cmentarz. Nie ma po nim śladu. Walające się wszędzie odłamki piaskowca o niczym nie świadczą. Po drodze mijałem murki z płyt piaskowca (bez żadnych napisów – sprawdzałem). Droga, którą dojechałem w to miejsce jest wybrukowana piaskowcem, Wszędzie piaskowiec. Znalazłem tylko jeden większy kawałem tego kamienia wbity w ziemię. Szukałem jakiegokolwiek śladu, który by potwierdził moje przypuszczenia co do lokalizacji cmentarza. Jeden większy fragment kamienia wbity w ziemię i kilka płytkich wykopków mogą potwierdzać? To chyba za mało. Na razie jest to więc łąka na której wypasa się krowy.

Ze Skrzynna już jest blisko do Przysuchy. Po drodze Zbożenna z siedemnastowiecznym dworem, który po raz któryś już z rzędu został przeze mnie zignorowany. Chyba w tym miejscu brakuje mi właściwej atmosfery. Sąsiedztwo drogi krajowej może dobrze służyć hotelowi ale nie dworowi. W Przysusze też jest dworek. Ten jednak zostawiłem sobie na kiedy indziej. Jest w nim muzeum Oskara Kolberga. Drogowskazy są przy głównej drodze. Nie trzeba szukać. Za to trzeba dopiero poszukać świątyni solarnej dawnych Słowian lesie obok Przysuchy. Tego dnia już chyba nie miałem na to czasu. Było po trzynastej. Na liczniku miałem ponad 130 km. Opoczno i Drzewica zostały skreślony z listy miejsc do odwiedzenia tego dnia.

Jadąc na cmentarz żydowski w Przysusze mijałem remontowaną właśnie synagogę. Ciekawe czy coś z tego będzie? Czy tylko zabezpieczy się ją przed rozpadem? Czy może zacznie znów pełnić jakieś funkcje w życiu miasta?

A na cmentarzu właśnie byli też inni turyści. Już znaleźli pana z kluczami. Ja jednak nie skorzystałem. Na cmentarzu nie zachowały się macewy. Ohele są dość nowe. Ich wnętrze jest zapewne typowe – tablica pamiątkowa i jakaś skrzynka na kwitełech. Może jeszcze symboliczny nagrobek. Dwa zdjęcia i dalej w drogę.

Słońce dało mi w kość. Ponieważ wcześniej w prognozach podawano informacje o deszczu padającym w sobotę, a dopiero w piątek przestano o deszczu mówić założyłem, że dzień będzie choć pochmurny. Było mi za ciepło i nie miałem ciemnych okularów. Z tego musiał być ból głowy. Od Przysuchy więc jechałem już z bólem i cały czas słabnąc. Prawie załamałem się widząc, że do Klwowa można dojechać tylko objazdem przez Potworów. Zamiast 7 km miało być 16. Poszukałem sobie więc innego objazdu. Gruntowymi drogami przez las. Dojeżdżając do końca drogi asfaltowej nie byłem pewien czy tak się da to zrobić ale widok samochodu osobowego wyjeżdżającego z lasu upewnił mnie, że nie jest to zły pomysł. I chociaż niewiele sobie w ten sposób drogę skróciłem to jednak było przyjemnie. Nawet natrafiłem na kapliczkę słupową z tych jakie lubię – z wieżyczkami po bokach. Nie jest tak bogato zdobiona jak kapliczka z Wohynia ale i tak jest ładna.

Kilka kilometrów dalej był Klwów i musiałem w nim trochę pobłądzić zanim odnalazłem cmentarz. Na mapach znaleźć go można łatwo. Przynajmniej na tych przedwojennych.

Na nowszych mapach już nie jest to takie proste. Nie zaznaczono tego miejsca jako cmentarz. Za to to miejsce to jest nazywane Kierkut. Tak to wygląda na zdjęciu z Geoportalu (działka nr 614).

A tak z drogi:

W Wirtualnym Sztetlu można przeczytać, że teren jest ogrodzony i stoi tabliczka informacyjna. Być może jest to prawda. Nie potrafię zaprzeczyć. Nie wszedłem w te krzaki które gęsto porastają teren cmentarza. Krzaki są kolczaste więc opadnięcie liści nic nie zmieni. Wejść się tam nie da. I nie wiadomo czy jest tam płot i tablica informacyjna. Patrząc w drugą stronę można zobaczyć sam Klwów.

Z Klwowa ruszyłem w drogę powrotną. Było wpół do czwartej. Miałem już tylko nadzieję, że w świetle dziennym będę przejeżdżał przez Radom. Nie lubię przebijać się przez większe miasta. A Radomia prawie nie znam.

W Zakrzewie zauważyłem figurkę Jezusa Frasobliwego w pobliżu kościoła.

Przedzierając się przez Radom kierowałem się własnym cieniem. Zachodzące słońce bardzo mi w tym pomagało. Miałem jechać na wschód i miałem przed sobą drogowskaz :) . Tak dojechałem do ulicy Lubelskiej i odszukałem czarny szlak rowerowy. Poprzednio chciałem nim dojechać do Radomia ale zgubiłem go pod wiaduktem koło wsi Rajec Szlachecki. Jadąc w stronę przeciwną też go zgubiłem i to jeszcze w Radomiu. Odnalazłem w Natolinie – choć nie wiem którędy w to miejsce dochodzi. Ale to chyba bez znaczenia bo zaraz znów go zgubiłem. Być może biegnie jakąś gruntową drogą wzdłuż torów. Ale tylko być może. Nie widziałem żadnych znaków szlaku po zakręceniu w drogę do Rajca. W Rajcu dojechałem w pobliże wiaduktu i przeniosłem rower na drugą stronę torów. Znów byłem na szlaku. Na niebie znów był księżyc i nie było już słońca. Nocna trasa powrotna biegła przez Jedlnię-Letnisko, Suskowolę, Czarnolas i Polesie. Dalej kilka kilometrów krajowej dwunastki (szczęśliwie był mały ruch) i ostatnie 10 km drogą do starego mostu. Licznik na koniec pokazywał 283 km. To niewiele mniej niż planowałem tylko byłem bliżej niż planowałem. Najwyraźniej planowanie mam niedopracowane.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Dwie nieudane próby

Dwa weekendy pod rząd próbowałem dojechać do Opoczna. Z następnymi próbami poczekam. Na dłuższe dni. Chyba, że zdecyduję się podjechać tam pociągiem. Ale próbowałem. Tydzień temu zatrzymał mnie ból głowy. Teraz przemokłem i zmarzłem. To nie znaczy, że nic nie widziałem :) . Trasy zawsze wytyczam przez miejsca w których chcę coś zobaczyć. A przy okazji odsapnąć. Dwa razy jechałem trasą Puławy – Radom. Ale z pewnymi modyfikacjami.

Za pierwszym razem sam nie wiem dlaczego już na początku drogę sobie wydłużyłem. Po dojechaniu z Puław do obwodnicy pojechałem do Gniewoszowa. Drugi raz to już jazda najkrótszą drogą do Czarnolasu. Co prawda sam Czarnolas niewiele ma w sobie ciekawostek. Dworek nie jest Jana Kochanowskiego, a lipa o której pisał już dawno zniknęła. Za to za drugim razem zatrzymałem się na chwilę na cmentarzu żołnierzy niemieckich w Polesiu. Od tego roku wiem, że nie spoczywają tu tylko żołnierze niemieccy polegli w II wojnie światowej. Dzięki temu czego dowiedziałem się o cmentarzu wojennym w Siedlcach. Tamtejszy cmentarz wojenny założony dla poległych w 1915 roku już jest od nich wolny. Teraz jest to cmentarz żołnierzy polskich (nawet powinno być tam chyba napisane „bardzo polskich” bo w armii niemieckiej podczas I wojny służyło wielu Polaków). Wystawiony im pomnik trochę przerobiono by nie przypominał o żołnierzach tu wcześniej pochowanych. Razem z nimi spoczywał niemiecki gubernator sprawujący władzę nad okupowanymi Siedlcami i ich okolicą. Jego też wykopano do Polesia. A nagrobek przeniesiono do lapidarium na terenie starego cmentarza w Siedlcach. Tak więc pomniki zostawiono, a ludzi dla których je wystawiono wyrzucono. Nie wszystkich. Zostało trochę ciał żołnierzy w sąsiedztwie współczesnych grobów powstałych na terenie kwatery pierwszowojennej w Siedlcach (nie chciano naruszyć nowych pomników) i pod chodnikiem, bo cmentarz kiedyś zmniejszono. Nie wiem czy w Polesiu informacje o tych poległych umieszczono na tablicach pamiątkowych z nazwiskami poległych. Zapewne nie. Ponieważ ich zapewne nie przekazano.

To takie moje wspominanie lata. Już jesień przecież. A w Czarnolesie jest kilka starych drewnianych domów. Jeden malutki szczególnie zwrócił moją uwagę. One znikają. Być może i ten zniknie wkrótce. Niech zostanie chociaż na zdjęciu.

Wrócę do tego pierwszego przejazdu. Po przedostaniu się przez drogę Sandomierz – Warszawa wjechałem w lasy (za drugim razem zrobiłem to samo). Tam zobaczyłem wreszcie wrzosy. Już nie mogłem się doczekać kiedy zakwitną. Albo miały opóźnienie albo ja się za bardzo spieszyłem. Teraz były. Tylko przejeżdżający drogą ludzie pytali czy są… No właśnie, dla nich było oczywiste, że szukam grzybów.

Bo człowiek powinien myśleć o jedzeniu. O przetrwaniu i o jedzeniu. Bez jedzenia nie ma życia. Tak jakby nie zabijano by coś zjeść. Zaplątałem się. Zostawię więc to jedzenie we wrzosach i pojadę dalej. A dalej była Suskowola ze zrujnowanym dworem. Latem też go oglądałem ale wtedy dopiero koszono wysokie trawy przy budynku. Teraz łatwiej było podejść. Tyłu dworu już praktycznie nie ma. Ale front jeszcze stoi. Jak długo?

Także w lecie widziałem przy drodze do Jedlni Letniska stary drewniany kościółek. To było w miejscowości Słupica. Jeszcze nie szukałem informacji na jego temat ale ponieważ we wsi jest murowana, nowa świątynia to ten drewniany kościółek skazany jest na zniszczenie. To już nie te czasy gdy drewniane świątynie wędrowały do nowych parafii zakupione przez ich mieszkańców. Teraz wszędzie buduje się nowe, murowane. Ciekawe czy w tej starej świątyni zachowały się jakieś polichromie. Na drewnie chętnie malowano i większość takich świątyń jest w środku kolorowa.

Teraz żałuję, ze w Sobieskiej Woli nie obfotografowałem starej świątyni. Szukałem dworu i ją zignorowałem. A też jest taka „prosta” w formie. Skromna. W przeciwieństwie właśnie do tych nowych świątyń. Które muszą być wystawne, przytłaczać. Tak jak robi to nowa świątynia w Słupicy.

W samej Jedni Letnisku też chciałem zobaczyć właśnie kościół. Częściowo jest drewniany. I to w tej większej części.

Z Jedlni za pierwszym razem kierowałem się w stronę Radomia z myślą o dotarciu do tamtejszego cmentarza żydowskiego. Coś się jednak ostatnio pozmieniało. Mapy jakoś mi nie pasowały do tego co widziałem. Zabłądziłem. Gdy już mimo tego dotarłem do Radomia pomyliłem kierunki (w końcu będę musiał kupić sobie i wozić kompas – obiecuję sobie to od paru lat). Gdy już dotarłem do cmentarza okazało się, że nie ma mowy o wejściu na jego teren. Nie tylko nie ma żadnych tablic informacyjnych ale też furtka jest zaspawana, a brama zamknięta na kłódkę. Teren cmentarza otacza wysoki mur. Jedyny wyłom w murze jaki zauważyłem znajduje się na terenie jakiejś firmy handlującej chyba kruszywem. A o cmentarzu wiem tyle, że początkowo był to cmentarz epidemiczny i że pochowano na jego terenie także Żydów biorący udział w powstaniu styczniowym. Ale mogłem jedynie popatrzeć na mur i bramę. Pomnik jest daleko. Za daleko by przeczytać co na nim napisano. To tak jakby to miejsce nie istniało. Odcięte od świata. Łatwo da o sobie zapomnieć.

Ten pierwszy wyjazd właściwie tu się zakończył. Spod cmentarza żydowskiego udałem się w drogę powrotną. Zanim dotarłem do miejsc mi już znanych zdążyłem dwa razy się zgubić. Te tereny dopiero będę musiał poznać. Choć nie wiem czy warto. W większości jest to nowa zabudowa podmiejska. Nic ciekawego tu chyba nie ma. Jeszcze w Zwoleniu zajechałem na cmentarz żydowski (lub do parku). Został oczyszczony z większości śmieci. Wycięto porastające go gęsto krzewy. I tyle. Zero informacji o zwoleńskich Żydach. A do parku tylko czasami chyba przychodzą amatorzy mocnych trunków mimo tego, że nie ma tam gdzie usiąść. Chyba że na którymś z dwóch głazów które tam się znajdują.

Za drugim razem od Jedlni Letniska postanowiłem trzymać się czarnego szlaku rowerowego. Dojechałem nim do wiaduktu pod szosą Puławy – Radom (krajowa 12). I znów się zgubiłem. Być może szlak gdzieś zakręcał? Może biegł dalej ścieżką wzdłuż torów kolejowych? Nie wiem. Pojechałem więc tą „dwunastką” w stronę Puław szukając jakiegoś zjazdu w stronę Radomia. A jak już znalazłem to odnalazł się też i szlak. Tylko nie wiem którędy biegł w okolice lotniska. Nie sprawdziłem…

W planie było przedarcie się przez centrum Radomia. Nawet nie wiedziałem, że będę w pobliżu „byłego zamku” i resztek murów.

Ambitnie planowałem przejazd przez Przytyk do Opoczna. W Przytyku chciałem wejść na teren cmentarza żydowskiego.

Później odnaleźć kirkut w Klwowie, w Drzewicy i wracając z Opoczna odwiedzić kirkut w Przysusze. Plan był nierealny. Podczas mojej wizyty na cmentarzu w Przytyku zaczął padać deszcz. Nie miałem z sobą nic na takie warunki pogodowe. Nie miałem także parasola by osłonić aparat podczas robienia zdjęć. Postanowiłem więc jechać do Potworowa i jeśli po drodze deszcz nie przestanie padać wracać do Puław. Nie przestało. Byłem przemoczony i żeby się nie przeziębić musiałem być cały czas w ruchu. Wytyczyłem sobie drogę do Mniszka. Stamtąd mogłem pojechać już znanymi drogami do Orońska i dalej przez Zwoleń do Puław. To była droga dłuższa od dotychczas przejechanej ale nie lubię wracać tą samą trasą. Gdy byłem kilka kilometrów od Mniszka deszcz przestał padać. Ale ja nadal byłem mokry. Jeszcze tak przy okazji pomyliłem drogi w pobliżu zalewu. Pojechałem drogami gruntowymi, a po dojechaniu do asfaltu szukałem drogi właściwej. Udało się tylko trochę było mi szkoda czasu. Nie wiem dlaczego. Co niby miałem z nim zrobić? I tak do Puław dojechałbym po zmroku. W Orońsku liczyłem na swobodne obfotografowanie pałacyku. Jednak przed frontem stali i odejść nie mieli zamiaru młodzi ludzie z szampanem. Sobota to czas ślubów i wesel. Może kiedy indziej się uda. Poprzednio trafiłem na festyn afrykański.

Droga biegła w pobliżu cmentarza wojennego. Odwiedziłem go by zobaczyć co się tam zmieniło. Na kilku mogiłach zamiast krzyży z szyszek są teraz krzyże z gruzu. A mi wciąż nie daje spokoju informacja o żeliwnych krzyżach, które były tam jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku. Zniknęły. Bez śladu? Były na nich nazwiska pochowanych żołnierzy. Ktoś je spisał?

Ze Skaryszewa do Tczowa pojechałem inną drogą niż zwykle. Mijałem dworek na terenie szkoły. Już było za ciemno na ładne zdjęcia. Ciekawe czy da się bez problemu podejść do tego dworku? Teren jest ogrodzony. Zwykle w weekendy w takie miejsca wejść się nie daje. To będę musiał jeszcze sprawdzić. Skaryszew nie jest daleko. W Zwoleniu byłem już w nocy. Tym razem pojechałem główną droga w stronę Puław. Tylko kilka kilometrów – do Szczęścia. I nadal nie wiem czy tak jest krócej. Dalej i tak pojechałem przez Zamość i Łaguszów. Z lekkim niepokojem obserwowałem rozbłyski na niebie na północ od Puław. Wyraźnie się przybliżały. Ale nade mną były gwiazdy i księżyc. Chyba się z nimi lubimy. W końcu to nie pierwszy raz gdy będąc pod gwizdami obserwuję burze gdzieś tam w oddali. W nocy takie rzeczy widzi się z większej odległości. Za drugim razem przejechałem 241 km. Za pierwszym około 140. I to już jest jesień. A mi jest szkoda lata.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

wykopaliska

chciałem sprzątnąć z biurka
zgarnąć cały ten bałagan
zobaczyłem jednak
rzeczy których nie rozumiem
rzeczy których nie umiem
rzeczy których nie znam

teraz to już nie jest bałagan
który miałem sprzątnąć
teraz to są
rzeczy które chcę zrozumieć
rzeczy których chcę się nauczyć
i rzeczy które chcę poznać

im głębiej się w tym zanurzam
tym lepiej rozumiem, umiem i znam
z perspektywy archeologa
bałagan jest jakby mniejszy
właściwie to wcale go tu nie ma

Zanim stanie się tak jak gdyby nigdy nic nie było

Na niedzielę zostawiłem sobie wyjazd w okolice Wysokiego. Dwa cmentarze z 1914 roku. Jeden z nich odwiedziłem osiem dni wcześniej ale było za ciemno na dobre zdjęcia. Sfotografowałem wtedy tylko tablicę informacyjną. I dobrze zrobiłem. W niedzielę 9 września już jej nie było. Poprzednio całą drogę dokuczał mi przeciwny wiatr. Tym razem wiatr miał być dokuczliwy tylko podczas powrotu ale istniała nadzieja, że nie będzie silny. Popychany przez wiatr dojechałem do Bychawy trochę po godzinie dziewiątej. A mogłem być wcześniej tylko zachciało mi się sprawdzić jak wyglądają drogi, którymi dawno nie jeździłem. Nadłożyłem drogi. Tak chciałem i tak zrobiłem. Ciężko miało być później. Na razie było ładnie, lekko i przyjemnie. Za Bychawą znów rzuciłem okiem na cmentarz widoczny z drogi. Nadal nie było kogo zapytać czy można do niego podejść między młodymi orzechowcami. Z daleka widziałem drzewa rosnące przy drodze Wysokie – Stara Wieś i w jednym miejscu gęsto porośnięty drzewami cmentarz. Tylko żeby być blisko trzeba było zjeżdżać z góry i podjeżdżać pod górę. Nie zsiadając z roweru sprawdziłem szerokość i długość nekropolii. Wyszło mi prawie po równo, może jest z 5 metrów różnicy – licznik rowerowy nie jest bardzo dokładny. Ale nawet te 110 metrów na 110 metrów to dużo. Słupek do którego tablica była przytwierdzona leżał przy wejściu. Spróchniały na dole. Wandal się nie zmęczył przewracając go na ziemię. Więcej wysiłku musiał włożyć w niesienie z sobą tablicy informacyjnej – nie ma po niej śladu.

Jedną z zasad związanych z zakładaniem cmentarzy wojennych było lokalizowanie ich na szczytach wzniesień. Ich estetyka być może miała łagodzić ból rodzin po stracie bliskich. Oczywiście gdyby przyjechali na groby tak daleko od domów. Ekonomicznie i logistycznie transport takich ilości zwłok był nie tylko bardzo trudny ale i kosztowny. To mniej więcej tak jak z wojskami niemieckimi na Ukrainie, które miały dostarczyć żywność głodującym Niemcom w ojczyźnie ale nie posiadały środków transportowych by to zadanie zrealizować (dokładniej to najbardziej brakowało smaru do przestarzałych carskich parowozów). Władze w Berlinie uznały, że lepiej niech żołnierze nie wracają do ojczyzny – tam gdzie są, sami się wyżywią. Gdy wrócą trzeba się będzie z nimi dzielić tym czego brakuje. Żołnierze – martwi czy żywi – w czasie wojny toczącej się z dala od domów mieli pozostać z dala od domów. Na cmentarz w Tarnawce nie można było wybrać lepszego miejsca. Widoczne z daleka i z rozległymi widokami. A wyboru lokalizacji dokonali Rosjanie. Nie pasuje mi to do wyrażone na stronie Zakrzowa opinii o złym potraktowaniu zmarłych przeciwników przez zwycięzców. Że zabrakło pomnika? Że cmentarz nie był otoczony wałem ziemnym?

To był wrzesień 1914 roku. Jeszcze nie było sprecyzowanych planów postępowania z ciałami poległych. Przerzucano to zwykle na mieszkańców pobliskich miejscowości. Dopiero powstawały plany uregulowania spraw cmentarnictwa wojennego. W Tarnawce ma spoczywać około 25 tysięcy żołnierzy. Cmentarz został otoczony wałem ziemnym i postawiono na jego terenie krzyże ale po 1915 roku. Dokonali tego żołnierze armii niemieckiej i austro-węgierskiej na których z racji ich zwycięskiego pochodu spoczywał teraz obowiązek zakładania cmentarzy wojennych. Po zakończeniu I wojny światowej obowiązek opieki nad grobami znów przerzucono na ludność okoliczną. Tym razem obciążając tym zadaniem gminy. Tam gdzie zaniedbano tego obowiązku podczas następnej wojny cmentarzami zaopiekowali się niemieccy okupanci. Na ten cel pozyskiwali środki np sprzedając pocztówki z fotografiami cmentarzy. Po „wyzwoleniu” w stosunku do cmentarzy z I wojny obowiązywały te same przepisy co przed wojną ale za zaniedbania nie karano. Cmentarze są zabytkami. Ten status ma je chronić. Nikt jednak nie zna sposobu na ochronę przed ludzką głupotą. Bo czy coś innego niż głupota ludzka było przyczyną zniszczenia tablicy informacyjnej? Jest jeszcze jedna tabliczka. Mniejsza. Umieszczona na krzyżu stojącym na terenie cmentarza. Czy ten krzyż ją ochronił przed zniszczeniem?

Ta tabliczka nie jest jednak widoczna z drogi, w przeciwieństwie do tej świeżo-zaginionej.

Żeby zobaczyć drugi cmentarz założony w tym samym czasie ale dla poległych w mundurach armii carskiej musiałem przejechać przez Wysokie i rozejrzeć się po polach. Wg starym map obok cmentarza biegła droga. Na nowych mapach już jej nie ma. Cmentarz jest teraz otoczony polami uprawnymi. Nie po raz pierwszy naiwnie liczyłem na szeroką miedzę lub ściernisko. Około 30 tysięcy poległych spoczywa pod podłużnym kopcem usypanym w 1914 roku. Sądząc po tym jak bardzo rzuca się w oczy musiał być chyba nadsypywany. Albo był tak wielki, że jeszcze sam się broni przed zaniknięciem. Przed przejściem w stan „jak gdyby nigdy nic nie było”.

Te dwa cmentarze choć skrywają prochy poległych w jednej bitwie znajdują się na terenie dwóch gmin. Za dwa lata będzie setna rocznica bitwy. Setna rocznica śmierci żołnierzy wielu narodowości poległych w imię… W imię czego? Chyba sami nie wiedzieli. Nie wiedzieli, że ta wojna przyniesie zagładę wielkim monarchiom europejskim. Że może po raz ostatni wznosi się okrzyki „za cesarza”, „za króla”. Że kobiety przestaną zajmować się tylko domem i dziećmi by zastąpić poległych. Kolejna wojna jeszcze ten proces przyspieszyła. Ale czy ten cmentarz nie znika powoli? Z daleka widziałem tam jakąś tablicę informacyjną. Na szczycie stoi metalowy krzyż. Próbowałem znaleźć jakąś ścieżkę podjeżdżając z dwóch stron. Bez powodzenia.

Przeglądając stare mapy zauważyłem jeszcze jeden cmentarz w pobliżu. Na skraju wsi Sobieska Wola. Zdjęcia lotnicze pokazywały teren ogrodzony bez nagrobków. Zdawało się więc, że to też jest cmentarz wojenny. By to sprawdzić musiałem pojechać albo przez Krzczonów, albo przez Żółkiewkę. W zasadzie chodziło tylko o wybranie kierunku, bo przejeżdżałbym i tak przez obie miejscowości. Zdecydowałem się więc najpierw skierować rower w stronę Żółkiewki. Przerzucając strony internetowe odnalazłem informacje o wystawieniu na sprzedaż dworu w Zabużu koło Żółkiewki i odkryłem, że będę przejeżdżał obok kirkutu. Dwór okazał się być niedostępny. Jest na terenie szkoły. W niedzielę wszystkie bramy i furtki pozamykane. Do tego słabo widoczny z drogi, którą nie raz jechałem do Zamościa lub z Zamościa. Nigdy go nie zauważyłem. A i teraz dziwiłem się, że ten budynek jest dworem. Lub był dworem.

Cmentarz żydowski porasta las. To tylko kawałek dawnej nekropolii. Nekropolii która we wrześniu 1939 została zbombardowana. Przez pomyłkę. Wg informacji umieszczonych na stronach Wirtualnego Sztetlu nie zachował się tam ani jeden nagrobek. Korciło mnie by to sprawdzić. Jednak widząc jak jest zarośnięty zrezygnowałem. Małe szanse bym coś tam wypatrzył po wejściu.

Tutaj został przynajmniej fragment cmentarza. Mimo braku nagrobków o czymś przypomina. Przypomina tylko tym, którzy wiedzą jaką to miejsce pełniło funkcję. Nie ma bowiem żadnej tablicy czy pomnika. Jest „jak gdyby nigdy nic…”. W Turobinie jest z tym jeszcze gorzej. Tam cmentarz zaorano i jest to teraz pole uprawne. Nawet trudno byłoby wskazać dokładnie miejsce na polu w którym pod ziemią pozostali zmarli. Ale to nie z tej strony w którą miałem jechać. Kierować się miałem na północ. Turobin jest bardziej na południe.

Na skraju Sobieskiej Woli jest rzeczywiście cmentarz. I to cmentarz z I wojny światowej. Ogrodzony. Ale dostępny. Za ogrodzeniem jest pomnik, krzyż i trawa.

Czytając wcześniej informacje o Sobieskiej Woli natknąłem się na wzmiankę o dworze. Nie znałem jego dokładnej lokalizacji ale skoro napisano, że kościół wzniesiono na początku XX wieku w miejscu dworskiej stodoły w sąsiedztwie dworu to rozejrzałem się za wieżą kościelną. Znalazłem. A po dojechaniu odkryłem, że to nie ta wieża. Ten stary kościół z początku XX wieku nie ma wieży tak wysokiej by była widoczna z daleka. Obok wzniesiono nową świątynię i to jej wieżę widziałem. Tylko nie znalazłem dworu. Dom stojący obok kościołów na dwór mi nie wyglądał. Wróciłem więc na drogę główną. Tutaj miałem ostry podjazd. I może bym go pokonał szybko z zadyszką tylko…

Ona się nigdzie nie spieszyła. Ten spokój na mnie podziałał. Też nie muszę się spieszyć. Właściwie byłem we wszystkich miejscach do których chciałem dotrzeć. Już wracałem. I to wcześniej niż planowałem. Tego nawet trochę żałowałem bo może jeszcze coś mogłem zobaczyć, może mogłem jeszcze gdzieś pojechać? Ale wracałem. Przez Krzczonów. Przez Kosarzew. W Kosarzewie zaintrygował mnie (ale tylko trochę więc zdjęcia nie mam) budynek szkoły. Miał to czego brakowało dworkowi w Zaburzu. Widać po nim wyraźnie, że powstał dawno (a o dworze z Zaburzu tego powiedzieć nie potrafię). Za Kosarzewem nawet przeczytałem kiedy ten budynek szkoły powstał. Bo wtedy też powstała kapliczka przy drodze do Bychawy. Zbudowali ją w 1936 robotnicy budujący szkołę. Ale chyba tylko kapliczkę zbudowali. Stojące przy niej figury to dodatek późniejszy.

Drogę powrotną by się nie powtarzać trochę zmieniłem. Od Wojciechowa (gdzie trwał pod Wieżą Ariańską festyn) pojechałem w stronę Nałęczowa. Ale nie drogą wskazywaną przez drogowskazy tylko przez Nowy Gaj. Zastanawiałem się czy nie wjadę w Nałęczowie w jakiś remont dróg. Do głowy mi nie przyszło, że remontowana jest droga przed Nałęczowem. Przez lata przyzwyczaiłem się do jej dziur. Być może zdążyłem tędy przejechać tuż przed zamknięciem tego odcinka dla ruchu. A w Nałęczowie nie widziałem żadnych „robotów” drogowych. Do Puław jednak dojechałem po zachodzie słońca. Dni są za krótkie. Jeszcze się z tym nie pogodziłem.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Ucieczka przed deszczem

Dość niespodziewanie pojawiła się szansa wzięcia urlopu w piątek. Grzechem było nie skorzystać. Zwłaszcza, że w Wirtualnym Sztetlu pojawiła się informacja o odnalezieniu w Mogielnicy macewy z zachowaną polichromią. Musiałem to zobaczyć. Planując na szybko wyjazd jako punkt najważniejszy wpisałem kirkut w Mogielnicy. Dopiero na tym „szkielecie” planu przejazdu budowałem dalsze plany. Najkrótsza droga do Mogielnicy biegnie przez jedną miejscowość w której cmentarza żydowskiego nie oglądałem – Głowaczów. Z Mogielnicy chciałem pojechać do Przysuchy gdzie też jeszcze nie widziałem kirkutu. Dalej Przytyk, Radom i do domu. Dawno nie jeździłem tymi drogami. A częścią z nich nawet nigdy nie jeździłem. Przeglądając mapy odnalazłem jeszcze jeden cmentarz żydowski w pobliżu planowanej drogi przejazdu. W Drzewicy. Udało mi się go chyba prawidłowo zlokalizować. Przy samej drodze, którą musiałbym przejeżdżać. W sumie trasa była całkiem długa. Nawet chyba za długa na te krótkie dni. Ale najważniejsza pozostawała Mogielnica. Prognozy pogody wskazywały dokuczliwy wiatr wiejący na wschód i pokaźne opady deszczu po południu przy jednoczesnym ochłodzeniu. Biorąc pod uwagę deszcz musiałem tylko zdecydować, czy chcę jechać szybko, czy spokojnie. Przy spokojnej jeździe wziąłbym pelerynę ale nie byłem pewien czy wiatr nie będzie za silny na taki strój. Ostatecznie uznałem, że najwyżej zmoknę. Zapakowałem tylko do sakwy parasol by móc robić zdjęcia i podczas deszczu.

Krótkie dni mają wiele wad. Jedną z nich jest to, że będąc przyzwyczajonym już do długiej jazdy nie wracam z trasy odpowiednio zmęczony. W mijającym tygodniu już we wtorek mnie nosiło. Wyskoczyłem więc tego dnia na szybki wypad który miał liczyć sobie 60 km. Do Opola Lubelskiego i z powrotem. W Opolu Lubelskim jest cmentarz, o którym sądziłem, że jest cmentarzem prawosławnym, może garnizonowym. Ostatnio pojawiła się informacja o tym, że jest to cmentarz wojenny z I wojny światowej. To stawiałoby go w jednym rzędzie z prawosławnym cmentarzem garnizonowym w Dęblinie. Tylko tam najwyraźniej czeka się aż wszystkie pozostałości cmentarza znikną z powierzchni ziemi i dopiero wtedy się go upamiętni. W Opolu prace trwają. Nie wiem jak będzie wyglądał i chętnie poczekam. Ale wracając do wtorkowego przejazdu… Przejechałem 90 km. Coś źle policzyłem. Pojechałem też innymi drogami niż sobie zaplanowałem. A że było to na szybko to i zmęczyłem się szybko. Nie tak mocno jednak by w piątek nie móc jechać.

Wystartowałem zaraz po piątej rano. Może nie tak zaraz. 20 minut po. Jeszcze było ciemno. Jeszcze było zimno. Jeszcze tak bardzo nie przeszkadzał wiatr. Wschód słońca za chmurami mogłem obserwować już z pewnego oddalenia od Puław.

Przemknąłem przez Gniewoszów i zbliżałem się do drogi krajowej 48. Łączy się ona z moją trasą w Słowikach. I od Słowików miałem nią jechać aż do Białobrzegów. Na szczęście jest chyba mniej ruchliwa niż droga z Kozienic do Pionek. Ma też lepszą nawierzchnię (od Kozienic, do Kozienic jest fatalna). Zanim jednak wjechałem na tą trasę przejeżdżałem obok 3 cmentarzy wojennych z I wojny światowej. Cmentarz w Słowikach przeszedł metamorfozę. Wycięto krzaki rosnące na terenie cmentarza i od strony drogi. Teraz jest widoczny i wyraźnie widać jak duży teren zajmuje.

Ten widok skłonił mnie do wjechania w las w pobliżu Chinowa za Kozienicami. Już kiedyś go schodziłem szukając cmentarza wojennego. Zaznaczony jest nie tylko na mapach WIG ale i na nowych mapach turystycznych. Jednak póki co istnieje tylko na papierze. W lesie nie można go zlokalizować. Inna gmina i inne podejście do zagadnienia opieki nad zabytkowymi cmentarzami.

W Brzózie, przed Głowaczowem zatrzymałem się na moment przy figurze świętego Jana Nepomucena.

A w Głowaczowie zjechałem z głównej drogi w stronę Bobrownik. Za ostatnimi zabudowaniami, w lesie znajduje się cmentarz żydowski. Był ogrodzony. Podobno w 1993 roku. Większość ogrodzenia rozkradziono. Nie ma tam pomników nagrobnych. Teren był też chyba zaorany i posadzono na nim sosny. Zostały fragmenty dawnego betonowego ogrodzenia. Płot pozostawiono od strony Głowaczowa.

Oczywiście na temat nagrobków nikt nic nie wie. Ale nawet jakby wiedział to czy nie byłoby tak jak w Józefowie nad Wisłą, gdzie ostatni nagrobek parę lat temu rozbito lub skradziono? Aż się odechciewa cokolwiek robić przy takim podejściu ludzi do przeszłości swoich miejsc zamieszkania. Ale w Mogielnicy coś robią. Tylko ja w tym momencie jeszcze byłem w Głowaczowie. Jadąc dalej znalazłem się wkrótce w Białobrzegach. Tu przejeżdżałem przez most na Pilicy który pamiętam jeszcze wybrukowany kostką bazaltową. Teraz wyasfaltowany jest tylko mostem lokalnym. Białobrzegi obecnie są omijane obwodnicą. Całe centrum jest zastawione samochodami. Ruch rowerów ma przebiegać po ścieżce rowerowej ale trzeba uważać na pieszych.

Jazda wzdłuż Pilicy to oglądanie wielu pięknych krajobrazów. Choćby takich.

Tak jest tam ładnie że się zgubiłem. Miałem zakręcić z głównej drogi w stronę Mogielnicy ale ten rozjazd gdzieś mi umknął. Zauważyłem to gdy wjechałem do wsi której nazwę widziałem po raz pierwszy. Nie znałem jej. Zagubiony, szukając jakiejś drogi, którą mógłbym pojechać do Mogielnicy, wypatrzyłem przez krzaki pałac za stawem. Miejscowość nazywa się Świdno i na pewno nie miało mnie tu być.

Nie chcę się tłumaczyć dlaczego nie poszedłem tam by pałac obejrzeć z bliska. Ale już byłem zmęczony i wciąż nie wiedziałem którędy mam pojechać do Mogielnicy. Objechałem pałac wzdłuż płotu. Było tam parę dziur, których przejście z rowerem byłoby trudne. Zostawienie roweru nie wchodziło w grę z powodu towarzystwa tam się kręcącego. Z drugiej strony pałacu jest droga w stronę Mogielnicy ale szybko staje się droga gruntową i nie miałem pewności że pozwoli mi dojechać na miejsce. Zrobiłem więc tylko jeszcze jedno zdjęcie będąc pod obserwacją „grupy konsumenckiej” zebranej pod sklepem (na jego tyłach też są dziury w ogrodzeniu).

Po powrocie go głównej szosy pojechałem nieco dalej drogą na zachód i odnalazłem drogowskaz wskazujący Mogielnicę. Pałac już nie był ważny. Teraz najważniejsze było dojechanie do kolorowej macewy.

Na miejscu odnalezienie cmentarza nie sprawiło mi wielkich trudności. Przygotowując się do tego wyjazdu tyle razy oglądałem plan miasta, że trafić mogłem „z biegu”. Mimo tego gdy zatrzymałem się przy drodze wchodzącej do lasu zapytałem jeszcze przechodzącą w pobliżu nastolatkę czy to jest właściwa droga. Potwierdziła. Dalej więc już bez zastanowienia pojechałem i poszedłem gdy jechać się już nie dawało. Popełniłem jednak pewien błąd. Nie poszukałem wydeptanej ścieżki tylko ruszyłem na przełaj. Poza tym, że w ten sposób zobaczyłem wiele ułamanych przy ziemi resztek macew nabyłem parę pamiątek dzięki rosnącym tu malinom lub jeżynom. Ale doszedłem do poszukiwanej macewy. I to było najważniejsze.

Opuszczając teren cmentarza sprawdziłem czas. Była trzynasta. Lać mogło już od szesnastej. Chyba jedyne co mogłem zrobić to wrócić najkrótszą drogą do Puław. Jechałbym krócej niż w stronę przeciwną. Tym razem wiatr by mnie popychał. Rozpocząłem więc wyścig z czasem uciekając przed deszczem. Już wcześniej parokrotnie deszcz kropił. Jezdnia i ja zaraz wysychaliśmy. Te deszczyki były ciepłe. Nie miałem ochoty na zimny prysznic. Z wiatrem jeździ się całkiem szybko. Rozwijałem prędkości w granicach 25-28 km/h. Ale i tak musiałem co jakiś czas się zatrzymywać. Choćby po to by się napić. Może gorąco nie było jednak się pociłem.

Pod Kozienicami drogę zajechał mi ciągnik rolniczy ciągnący snopowiązałkę. Trudno było go wyprzedzić. On wyprzedzał mnie w Kozienicach gdy znów się na chwilę zatrzymałem. Ale gdy za Kozienicami znów go zobaczyłem na drodze już się zdziwiłem. To już było chyba ponad 10 km jak jechał tą drogą. Ludzie mają tak daleko od siebie pola? Na szczęście tym razem wyprzedzałem go jadąc ścieżką rowerową więc nie przeszkadzały mi samochody jadące z naprzeciwka. Od około godziny było ciemno. Za ciemno na dzień. W Wysokim Kole znów na moment się zatrzymałem i usłyszałem nad głową niepokojące odgłosy. Łomot gdzieś nad chmurami. Zaraz też zerwał się wyjątkowo silny wiatr. Nie pozostawało mi chyba nic innego jak czym prędzej gnać do Puław. Brakowało mi jeszcze około 12 km. Deszcz który zaraz zaczął padać nie był szczególnie ulewny ale zimny. I już tak szybko nie schłem. Nie trwało to długo. A w Puławach chyba wcale nie padało. Szkoda, że nie dojechałem wszędzie gdzie dojechać chciałem ale byłem w Mogielnicy. Obserwując nad Wisłą szarpane wiatrem wierzby przypomniałem sobie o pewnej rozmowie. Ktoś mi kiedyś tłumaczył dlaczego tyle wierzb jest w pobliżu rzek. To podobno nawet nie wynika z wymagań tych drzew. To ma być podobno głównie zasługa ludzi, którzy je niemal masowo sadzili. Wiąże się to w pewien sposób z  nieco żartobliwie przeze mnie opisanym zagadnieniem budowy dróg. Zwolnienie od szarwarku mogli uzyskać ludzie dostarczający materiał do umacniania brzegów rzek (faszyna). I z tej formy zwolnienia chętnie korzystano. W tym celu należało posiadać jednak źródło faszyny, a były nim wierzby. Kesawk na forum http://eksploratorzy.com.pl napisał też, że wierzby były źródłem opału na terenach pozbawionych lasów. Akurat w okolicach Puław lasów nie brakuje, a wierzb jest całe mnóstwo. Ale w ten sposób tłumaczył zwyczaj ogławiania wierzb, który do dziś jest podtrzymywany. Tak więc człowiek ukształtował krajobraz z wierzbami oraz wpłynął na wygląd tych drzew porastających nadbrzeżne pola, łąki i pobocza dróg. Jak napisał kiedyś pewien literat serbski: Nie rozumiem wierzby płaczącej. A czy innym drzewom jest łatwiej? Tylko to nie ta wierzba. Najliczniejsze są wierzby iwy. Może jednak tylko w Polsce? Może ich występowanie związane jest z terenem na którym najdłużej funkcjonował szarwark? Czy może być tak, że to prawo miało wpływ na obecny krajobraz?

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo