Ucieczka przed deszczem

Dość niespodziewanie pojawiła się szansa wzięcia urlopu w piątek. Grzechem było nie skorzystać. Zwłaszcza, że w Wirtualnym Sztetlu pojawiła się informacja o odnalezieniu w Mogielnicy macewy z zachowaną polichromią. Musiałem to zobaczyć. Planując na szybko wyjazd jako punkt najważniejszy wpisałem kirkut w Mogielnicy. Dopiero na tym „szkielecie” planu przejazdu budowałem dalsze plany. Najkrótsza droga do Mogielnicy biegnie przez jedną miejscowość w której cmentarza żydowskiego nie oglądałem – Głowaczów. Z Mogielnicy chciałem pojechać do Przysuchy gdzie też jeszcze nie widziałem kirkutu. Dalej Przytyk, Radom i do domu. Dawno nie jeździłem tymi drogami. A częścią z nich nawet nigdy nie jeździłem. Przeglądając mapy odnalazłem jeszcze jeden cmentarz żydowski w pobliżu planowanej drogi przejazdu. W Drzewicy. Udało mi się go chyba prawidłowo zlokalizować. Przy samej drodze, którą musiałbym przejeżdżać. W sumie trasa była całkiem długa. Nawet chyba za długa na te krótkie dni. Ale najważniejsza pozostawała Mogielnica. Prognozy pogody wskazywały dokuczliwy wiatr wiejący na wschód i pokaźne opady deszczu po południu przy jednoczesnym ochłodzeniu. Biorąc pod uwagę deszcz musiałem tylko zdecydować, czy chcę jechać szybko, czy spokojnie. Przy spokojnej jeździe wziąłbym pelerynę ale nie byłem pewien czy wiatr nie będzie za silny na taki strój. Ostatecznie uznałem, że najwyżej zmoknę. Zapakowałem tylko do sakwy parasol by móc robić zdjęcia i podczas deszczu.

Krótkie dni mają wiele wad. Jedną z nich jest to, że będąc przyzwyczajonym już do długiej jazdy nie wracam z trasy odpowiednio zmęczony. W mijającym tygodniu już we wtorek mnie nosiło. Wyskoczyłem więc tego dnia na szybki wypad który miał liczyć sobie 60 km. Do Opola Lubelskiego i z powrotem. W Opolu Lubelskim jest cmentarz, o którym sądziłem, że jest cmentarzem prawosławnym, może garnizonowym. Ostatnio pojawiła się informacja o tym, że jest to cmentarz wojenny z I wojny światowej. To stawiałoby go w jednym rzędzie z prawosławnym cmentarzem garnizonowym w Dęblinie. Tylko tam najwyraźniej czeka się aż wszystkie pozostałości cmentarza znikną z powierzchni ziemi i dopiero wtedy się go upamiętni. W Opolu prace trwają. Nie wiem jak będzie wyglądał i chętnie poczekam. Ale wracając do wtorkowego przejazdu… Przejechałem 90 km. Coś źle policzyłem. Pojechałem też innymi drogami niż sobie zaplanowałem. A że było to na szybko to i zmęczyłem się szybko. Nie tak mocno jednak by w piątek nie móc jechać.

Wystartowałem zaraz po piątej rano. Może nie tak zaraz. 20 minut po. Jeszcze było ciemno. Jeszcze było zimno. Jeszcze tak bardzo nie przeszkadzał wiatr. Wschód słońca za chmurami mogłem obserwować już z pewnego oddalenia od Puław.

Przemknąłem przez Gniewoszów i zbliżałem się do drogi krajowej 48. Łączy się ona z moją trasą w Słowikach. I od Słowików miałem nią jechać aż do Białobrzegów. Na szczęście jest chyba mniej ruchliwa niż droga z Kozienic do Pionek. Ma też lepszą nawierzchnię (od Kozienic, do Kozienic jest fatalna). Zanim jednak wjechałem na tą trasę przejeżdżałem obok 3 cmentarzy wojennych z I wojny światowej. Cmentarz w Słowikach przeszedł metamorfozę. Wycięto krzaki rosnące na terenie cmentarza i od strony drogi. Teraz jest widoczny i wyraźnie widać jak duży teren zajmuje.

Ten widok skłonił mnie do wjechania w las w pobliżu Chinowa za Kozienicami. Już kiedyś go schodziłem szukając cmentarza wojennego. Zaznaczony jest nie tylko na mapach WIG ale i na nowych mapach turystycznych. Jednak póki co istnieje tylko na papierze. W lesie nie można go zlokalizować. Inna gmina i inne podejście do zagadnienia opieki nad zabytkowymi cmentarzami.

W Brzózie, przed Głowaczowem zatrzymałem się na moment przy figurze świętego Jana Nepomucena.

A w Głowaczowie zjechałem z głównej drogi w stronę Bobrownik. Za ostatnimi zabudowaniami, w lesie znajduje się cmentarz żydowski. Był ogrodzony. Podobno w 1993 roku. Większość ogrodzenia rozkradziono. Nie ma tam pomników nagrobnych. Teren był też chyba zaorany i posadzono na nim sosny. Zostały fragmenty dawnego betonowego ogrodzenia. Płot pozostawiono od strony Głowaczowa.

Oczywiście na temat nagrobków nikt nic nie wie. Ale nawet jakby wiedział to czy nie byłoby tak jak w Józefowie nad Wisłą, gdzie ostatni nagrobek parę lat temu rozbito lub skradziono? Aż się odechciewa cokolwiek robić przy takim podejściu ludzi do przeszłości swoich miejsc zamieszkania. Ale w Mogielnicy coś robią. Tylko ja w tym momencie jeszcze byłem w Głowaczowie. Jadąc dalej znalazłem się wkrótce w Białobrzegach. Tu przejeżdżałem przez most na Pilicy który pamiętam jeszcze wybrukowany kostką bazaltową. Teraz wyasfaltowany jest tylko mostem lokalnym. Białobrzegi obecnie są omijane obwodnicą. Całe centrum jest zastawione samochodami. Ruch rowerów ma przebiegać po ścieżce rowerowej ale trzeba uważać na pieszych.

Jazda wzdłuż Pilicy to oglądanie wielu pięknych krajobrazów. Choćby takich.

Tak jest tam ładnie że się zgubiłem. Miałem zakręcić z głównej drogi w stronę Mogielnicy ale ten rozjazd gdzieś mi umknął. Zauważyłem to gdy wjechałem do wsi której nazwę widziałem po raz pierwszy. Nie znałem jej. Zagubiony, szukając jakiejś drogi, którą mógłbym pojechać do Mogielnicy, wypatrzyłem przez krzaki pałac za stawem. Miejscowość nazywa się Świdno i na pewno nie miało mnie tu być.

Nie chcę się tłumaczyć dlaczego nie poszedłem tam by pałac obejrzeć z bliska. Ale już byłem zmęczony i wciąż nie wiedziałem którędy mam pojechać do Mogielnicy. Objechałem pałac wzdłuż płotu. Było tam parę dziur, których przejście z rowerem byłoby trudne. Zostawienie roweru nie wchodziło w grę z powodu towarzystwa tam się kręcącego. Z drugiej strony pałacu jest droga w stronę Mogielnicy ale szybko staje się droga gruntową i nie miałem pewności że pozwoli mi dojechać na miejsce. Zrobiłem więc tylko jeszcze jedno zdjęcie będąc pod obserwacją „grupy konsumenckiej” zebranej pod sklepem (na jego tyłach też są dziury w ogrodzeniu).

Po powrocie go głównej szosy pojechałem nieco dalej drogą na zachód i odnalazłem drogowskaz wskazujący Mogielnicę. Pałac już nie był ważny. Teraz najważniejsze było dojechanie do kolorowej macewy.

Na miejscu odnalezienie cmentarza nie sprawiło mi wielkich trudności. Przygotowując się do tego wyjazdu tyle razy oglądałem plan miasta, że trafić mogłem „z biegu”. Mimo tego gdy zatrzymałem się przy drodze wchodzącej do lasu zapytałem jeszcze przechodzącą w pobliżu nastolatkę czy to jest właściwa droga. Potwierdziła. Dalej więc już bez zastanowienia pojechałem i poszedłem gdy jechać się już nie dawało. Popełniłem jednak pewien błąd. Nie poszukałem wydeptanej ścieżki tylko ruszyłem na przełaj. Poza tym, że w ten sposób zobaczyłem wiele ułamanych przy ziemi resztek macew nabyłem parę pamiątek dzięki rosnącym tu malinom lub jeżynom. Ale doszedłem do poszukiwanej macewy. I to było najważniejsze.

Opuszczając teren cmentarza sprawdziłem czas. Była trzynasta. Lać mogło już od szesnastej. Chyba jedyne co mogłem zrobić to wrócić najkrótszą drogą do Puław. Jechałbym krócej niż w stronę przeciwną. Tym razem wiatr by mnie popychał. Rozpocząłem więc wyścig z czasem uciekając przed deszczem. Już wcześniej parokrotnie deszcz kropił. Jezdnia i ja zaraz wysychaliśmy. Te deszczyki były ciepłe. Nie miałem ochoty na zimny prysznic. Z wiatrem jeździ się całkiem szybko. Rozwijałem prędkości w granicach 25-28 km/h. Ale i tak musiałem co jakiś czas się zatrzymywać. Choćby po to by się napić. Może gorąco nie było jednak się pociłem.

Pod Kozienicami drogę zajechał mi ciągnik rolniczy ciągnący snopowiązałkę. Trudno było go wyprzedzić. On wyprzedzał mnie w Kozienicach gdy znów się na chwilę zatrzymałem. Ale gdy za Kozienicami znów go zobaczyłem na drodze już się zdziwiłem. To już było chyba ponad 10 km jak jechał tą drogą. Ludzie mają tak daleko od siebie pola? Na szczęście tym razem wyprzedzałem go jadąc ścieżką rowerową więc nie przeszkadzały mi samochody jadące z naprzeciwka. Od około godziny było ciemno. Za ciemno na dzień. W Wysokim Kole znów na moment się zatrzymałem i usłyszałem nad głową niepokojące odgłosy. Łomot gdzieś nad chmurami. Zaraz też zerwał się wyjątkowo silny wiatr. Nie pozostawało mi chyba nic innego jak czym prędzej gnać do Puław. Brakowało mi jeszcze około 12 km. Deszcz który zaraz zaczął padać nie był szczególnie ulewny ale zimny. I już tak szybko nie schłem. Nie trwało to długo. A w Puławach chyba wcale nie padało. Szkoda, że nie dojechałem wszędzie gdzie dojechać chciałem ale byłem w Mogielnicy. Obserwując nad Wisłą szarpane wiatrem wierzby przypomniałem sobie o pewnej rozmowie. Ktoś mi kiedyś tłumaczył dlaczego tyle wierzb jest w pobliżu rzek. To podobno nawet nie wynika z wymagań tych drzew. To ma być podobno głównie zasługa ludzi, którzy je niemal masowo sadzili. Wiąże się to w pewien sposób z  nieco żartobliwie przeze mnie opisanym zagadnieniem budowy dróg. Zwolnienie od szarwarku mogli uzyskać ludzie dostarczający materiał do umacniania brzegów rzek (faszyna). I z tej formy zwolnienia chętnie korzystano. W tym celu należało posiadać jednak źródło faszyny, a były nim wierzby. Kesawk na forum http://eksploratorzy.com.pl napisał też, że wierzby były źródłem opału na terenach pozbawionych lasów. Akurat w okolicach Puław lasów nie brakuje, a wierzb jest całe mnóstwo. Ale w ten sposób tłumaczył zwyczaj ogławiania wierzb, który do dziś jest podtrzymywany. Tak więc człowiek ukształtował krajobraz z wierzbami oraz wpłynął na wygląd tych drzew porastających nadbrzeżne pola, łąki i pobocza dróg. Jak napisał kiedyś pewien literat serbski: Nie rozumiem wierzby płaczącej. A czy innym drzewom jest łatwiej? Tylko to nie ta wierzba. Najliczniejsze są wierzby iwy. Może jednak tylko w Polsce? Może ich występowanie związane jest z terenem na którym najdłużej funkcjonował szarwark? Czy może być tak, że to prawo miało wpływ na obecny krajobraz?

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo