Wyjazd z 11 sierpnia pozostawił po sobie kolejne postulaty „badawcze”. Choć zdawało mi się, że zakończę nim na ten rok wyskoki za Bug to wciąż mnie tam ciągnie. Trochę na wyrost – muszę poczekać do jesieni lub wiosny by zobaczyć to co chcę tam zobaczyć.
O kierunku wyjazdu zadecydowały prognozy pogody. Na południu pokazywały większe opady deszczu niż na północy. Nie lubię moknąć ale mając do wyboru większe i mniejsze moknięcie wybrałem to drugie. By jednak nie trwało to za długo znów użyłem pociągu. O 6:15 miałem pociąg do Białej Podlaskiej. Z Dęblina. Trzeba więc było najpierw dojechać do Dęblina. Chyba wtedy najbardziej zmokłem. Ale było to tylko pierwsze moknięcie tego dnia. W pociągu porozkładałem mokre rzeczy i trochę podsuszyłem. I tak wszystkie przeznaczone były tylko do dojechania do Dęblina. Później miało być cieplej. Gdy już w pobliżu Białej Podlaskiej je wszystkie chowałem pojawił się towarzysz podróży – młody chłopak z kartonem w którym przewoził gołębie. Na postojach wypuszczał po jednym przez okno. Dziwił się, że jeżdżę przez cały dzień… A może to świat jest dziwny nie ja?
Trasa miała przebiegać przez przeprawę promową w Gnojnie. Już drugi raz jednak trafiłem na nieczynny prom. O przyczynę zapytałem w Zabużu – w końcu oba promy należą do jednego właściciela. Okazało się, że w Gnojnie jest za niski poziom wody. Ale w ten sposób znów ominąłem Niemirów gdzie jest zabytkowe grodzisko. Trudno. Wiosną też chcę tam się pojawić ze względu na szlak biegnący przez łąki nad Bugiem. To może być przejazd pełen zachwytów.
Po przekroczeniu Bugu ruszyłem na dawny rynek w Mielniku. Dziś to plac Kościuszki. Przy nim znajduje się galeria (i chyba mieszkanie) która kiedyś była miejscem modłów miejscowych wyznawców judaizmu. I to był chyba jedyny tego dnia cel mojej wizyty w Mielniku.
Następny punkt to cmentarz żydowski w Siemiatyczach. Tam postanowiłem pojechać drogą, której jeszcze nie znałem. Z Mielnika wzdłuż Bugu. I zaraz pożałowałem, że wcześniej tą drogą nie jeździłem. I to nie tylko ze względu na dobrą nawierzchnię. Głównie ze względu na widoki jakie się z tej drogi roztaczają. A nie jeździłem tędy ponieważ albo chciałem dotrzeć do Grabarki albo łudziłem się, że jednak w okolicach Radziwiłłówki wejdę w lasy by zobaczyć sowieckie bunkry. Teraz na bunkry machnąłem ręką. Co mnie obchodzą te betonowe budynki? Nie znam się na tym. Choć jak się jest w ich sąsiedztwie to bije od nich jakaś tajemnicza moc. Nawet gdy są zniszczone. I jak już machnąłem ręką to już w Anusinie przy drodze do Siemiatycz natknąłem się na pierwszy bunkier (nb. w Mielniku na placu Kościuszki jest tablica z mapką bunkrów i informacjami o zamieszkujących je nietoperzach).
Budowla jest zniszczona. We wnętrzu leżą stosy śmieci a ruiny straszą wiszącymi na stalowych prętach kawałkami betonu.
Pomiędzy Mielnikiem i bunkrem dopadł mnie deszcz. A może nie deszcz tylko silna mżawka? Nie wiem jak to nazwać – nawet nie za bardzo zmokłem. Ale była to przygrywka do następnych opadów. Taki miał być ten dzień, a ja tylko miałem nadzieję, że nie będzie mi to za bardzo przeszkadzało w jeździe i robieniu zdjęć.
Z rozpędu w Siemiatyczach nie zakręciłem w ulicę Kościuszki tylko pojechałem dalej prosto. W ten sposób znalazłem cmentarz z I wojny światowej. Nie miałem pojęcia o jego istnieniu. Już nawet byłem pewien, że w okolicy żadnego takiego cmentarza nie ma.
Jak zwykle nazwiska poległych wyraźnie wskazują na niemieckość żołnierzy niemieckich.
Nikogo tu nie spotkałem więc nie wiem czy i tu usłyszałbym, że to Niemcy (mówione świadomie z małej litery). To ciekawe, że doświadczenia II wojny światowej tak mocno odbijają się na poległych ćwierć wieku wcześniej. W niektórych relacjach z początku okupacji niemieckiej podczas II wojny światowej można spotkać się z życzliwym powitaniem żołnierzy niemieckich przez ludzi pamiętających okupację z lat 1915-1918. Szczególnie dotyczyło to mniejszości narodowych w II RP. Do tego jeszcze spotykam się często z przekonaniem, że w armiach biorących udział w I wojnie światowej poza Legionami Polskimi Polaków nie było.
Z tego miejsca zawróciłem i pojechałem ulicą Kościuszki. Szukałem bocznej o nazwie ulica Polna. Jak już ją znalazłem to okazało się, że to nie ta Polna której szukałem. Znalazłem się z tyłu cmentarza żydowskiego i stąd nie było jak na jego teren wejść. A to co ocalało zebrano przy bramie wejściowej. Należało pojechać od drugiej strony i w Polną wjechać od ulicy Wysokiej. Brama jest otwarta. Cmentarza jednak nie oszczędziły ostatnie wichury. Tu też przewracało drzewa.
Tu leżą wszystkie ocalałe macewy. A jest to mogiła 70 ofiar egzekucji z 1942 roku.
Z cmentarza udałem się pod synagogę (dziś Dom Kultury) obok której stoi Dom Talmudyczny (dziś siedziba szkoły).
Synagogi od frontu nie było jak sfotografować. Zasłaniają jej front drzewa rosnące tuż przed nią. Ale moje zainteresowanie budynkiem udzieliło się też jednemu przechodniowi i przeczytał tablicę pamiątkową na ścianie. A wyglądał na kogoś kto przechodził tędy nie raz…
Znów spadł deszcz. Tak jak poprzednio – udając że go nie widzę pojechałem dalej. Teraz do Drohiczyna. Chciałem dotrzeć do cmentarza żydowskiego. Drohiczyn umieścił jego lokalizację na planie miasta. Niestety jest to tylko układ ulic. Przez to nie wiedziałem w którym dokładnie miejscu mam szukać. Nie miałem z sobą skanów map topograficznych tego terenu. Chciałem dotrzeć na pamięć. Tylko zapomniałem czy chodziło o las z lewej czy prawej strony drogi przecinającej wzgórze na pół. A nawet jakbym wiedział to i tak bym się nie dostał na teren cmentarza. Teren gęsto zarośnięty i… mokry. Objeżdżając wzgórze dostrzegłem, że przy jednym z typowanych przeze mnie zagajników stoi bunkier. A jeden jeszcze mijałem wcześniej. W Zajęcznikach.
Sam Drohiczyn ma wiele zabytkowych budowli ale biorąc pod uwagę, że było to duże miasto, na dwóch brzegach Bugu. Miasto w którym powstały co najmniej 3 kościoły stojące po dziś dzień. Wtedy – w okresie rozkwitu – miasto korzystało na szlaku handlowym. Wykończyły je koleje. I śpiewał mi się gdy jechałem stary utwór Dezertera „To miasto umiera” choć Drohiczyn nie zginie. Jest miastem turystycznym nad Bugiem. I może być nim jeszcze bardziej. Kościoły przypominają o dawnej świetności.
Za to ślady po żydowskich mieszkańcach są tylko na papierze. Nie ma żadnych znaków które by wskazały lokalizację cmentarza. Sam cmentarz jest pozostawiony sam sobie i nie jest chroniony. Dotarcie tu będzie miał sens gdy jeszcze roślinność nie odetnie dostępu światła. Teraz tylko czekał w krzakach na mnie jeden kleszcz i nic więcej. Z postanowieniem, że przygotuję sobie dokładną mapę i pojawię się tu wiosną ruszyłem w drogę powrotną. A przy niej, w Wólce Zamkowej kolejny „schron bojowy”. Tym razem na prywatnym podwórku.
Mierzyłem odległość do dworca kolejowego w Łukowie – tak mi będzie najłatwiej się tu dostać. Po drodze znów mijałem pałac w Korczewie ale bez zatrzymywania. Skoro i tak mam się tu pojawić to może wtedy zdecyduję się na odnalezienie ruin „Syberii” i menhiru? Poprzednio zignorowałem informacje o objeździe do Mord. Teraz postanowiłem sprawdzić jak ten objazd wygląda. Żadna rewelacja. Mokre opony ślizgały mi się na kocich łbach ale na szczęście nie było to kilka wstrząsających kilometrów jazdy. Wiosną już pewnie remont drogi będzie zakończony więc… a może znów po kamieniach? Jeszcze nie wiem jak pojadę. Objazd wydał mi się drogą krótszą od tej objeżdżanej. No i w samych Mordach oprócz niedostępnego, remontowanego na niby pałacu jest cmentarz żydowski – też zarośnięty niemiłosiernie. Teraz sprawdziłem w którym to jest miejscu. Już wiem – będzie łatwiej.
W Grodzisku za Zbuczynem młode bociany już od czasu do czasu machają skrzydłami. Na razie to takie loty „na sucho” ale już niedługo pewnie zaczną opuszczać to ogromne gniazdo na uschniętym drzewie.
Do Łukowa wymierzyłem 75 km. W obie strony więc będzie 150. Wiosną powrót nocny może być przyczyną nie tylko kataru. Warto by więc było załapać się na pociąg powrotny. Ale jak będzie wyglądał rozkład jazdy wiosną jeszcze nie wiadomo. Od Wojcieszkowa już jechałem w ciemnościach. Raz po suchych, raz po mokrych drogach. Parokrotnie załapałem się na delikatne mżawki. A w Puławach drogi były suche. Podobno wcale nie padało. Jasne. Przecież wystartowałem gdy miasto spało i przespało deszcz. Wróciłem przed północą (2 minuty przed ). Ale też rower się nie najeździł szczególnie dużo. Ledwo 277 km.
=-=-=-=-=
Powered by Blogilo