to wcale nie tak
nie tak to miało być
Słowa W. Waglewskiego są tu wyrwane z kontekstu i charakteryzują raczej trafnie większość wyjazdów. Znów plan był inny. Miałem podjechać pociągiem do Małkini. Trasa z przesiadką w Warszawie i z jednym „ale”. Kto by mnie tak rano zerwał z łóżka? Pociągi miałem dwa: o trzeciej i czwartej. Obydwa z Dęblina. A do Dęblina dojechać mogłem tylko na własnych kołach. Dlatego przed pójściem spać już zrezygnowałem z tego planu. Przed siódmą miałem pociąg do Łukowa (też z Dęblina). Pomiary wykazały, że do mostu na Bugu w Nurze będę musiał przejechać od Łukowa prawie 95 km. Czyli mniej niż 100. To było wykonalne. Tak przynajmniej mi się zdawało. Prognozy mówiły o upałach. Wietrze sprzyjającym tylko w jeździe tam (a nie z powrotem). Zapowiadano także huraganowe wiatry nocą i burze gradowe – czyli norma do której dostosowałem się odnajdując parasol. Z samym parasolem też związana jest pewna krótka anegdota. Kupiłem go w ubiegłym roku gdy prognozy mówiły o opadach deszczu w weekend. Gdy szedłem go kupić nad Puławami pojawiła się czarna chmura. Po zakupie wyszedłem w ulewę i dumnie rozłożyłem nowy nabytek. Zaraz też byłem kompletnie przemoczony – ochlapał mnie przejeżdżający drogą wóz dostawczy „Biedronki”. Sucha pozostała tylko głowa. A następnego dnia deszcz nie padał. Parasol więc pozostawał nieużywany i zapomniałem gdzie też go w zeszłym roku schowałem. Teraz odnaleziony trafił do sakwy i … nadal jest nieużywany.
24 km do Dęblina przejechałem szybciej niż się spodziewałem. Średnia prędkość (sprawdziłem ) wyniosła 25 km/h. Rzut oka wystarczył by zobaczyć w Dęblinie zmiany od poprzedniego przejazdu tym kursem pociągu – nie było meneli, za to byli widoczni SOK-iści. Pociąg przezornie podstawiono starego typu – bez klimatyzacji. W ten sposób wiadomo, że się przynajmniej klima nie zepsuje. Z Łukowa pognałem z wiatrem głównymi drogami. Przynajmniej do Siedlec. Tam musiałem zwolnić. Ścieżki rowerowe. To co mnie osłabia. Bo dla mojego bezpieczeństwa mam schodzić z roweru z przy każdym skrzyżowaniu i ustępować pierwszeństwo wszystkim pojazdom wyjeżdżającym z boku i pieszym, którzy wolą chodzić pasem dla rowerów. Ale ponieważ pierwszy raz jechałem przez Siedlce w stronę Sokołowa Podlaskiego miałem okazję trafić na skrzyżowanie wyjątkowe. By przez nie przejechać musiałem pięciokrotnie wciskać przyciski świateł. Wystarczyłoby czterokrotnie ale za późno domyśliłem się, że jeden z wciśniętych przycisków dotyczy już przejechanego przejścia, a właściwy jest po drugiej stronie słupa. Idea mówiąca „po co robić coś w sposób prosty skoro można to skomplikować?” jest jednak popularna.
Jadąc z Sokołowa Podlaskiego do Nura odkryłem miejsce cudowne. Przynajmniej w pewnym sensie cudowne. Jest tu bowiem parę kilometrów drogi przy które nie wycięto wiekowych drzew. Tablice mówią, że droga ta jest pomnikiem przyrody. I to jest piękne. Cień. I drzewa na których nikt nie powinien wpisywać numerów zapowiadających ich śmierć. Jest jednak widoczny ślad próby obejścia tego ograniczenia przez drogowców: pogłębili na pewnym odcinku rowy odwadniające tnąc niemiłosiernie korzenie drzew tworzących ten pomnik przyrody. W końcu pewnie uda im się i ochronę prawną obejść byle tylko drzewa wyciąć. W końcu to one są przyczyną wypadków śmiertelnych na drogach.
Tak dojechałem do Ceranowa, gdzie jak pamiętałem jest kapliczka słupowa z Chrystusem Frasobliwym. Po przyjrzeniu się z bliska nie wiem w końcu czy to Chrystus. Nie pasuje mi to co trzyma w ręce. Zwykle nic nie trzyma.
Okolice Bugu to Nadburzański Park Krajobrazowy. Najczęściej są to lasy porastające mokradła. Tu też jest cień. A za mostem w Nurze jest mały parking i tablice informacyjne. Zatrzymałem się tu na chwilę by dokonać odkrycia. Tu rosną morwy! Uwielbiam ich owoce. Te akurat są czarne. Nie wiem jak usta (nie miałem z sobą lusterka) ale palce miałem fioletowe od tego jedzenia. A po tym posiłku podjechałem do miejsca w którym z cmentarza żydowskiego pozostał na powierzchni ziemi tylko fragment muru. I nie wiem z której strony jest cmentarz. Z jednej pole z drugiej las. Do lasu prowadzi droga na której początku leżały zwłoki warchlaka dzika. Dalej teren zaśmiecony, zarośnięty i ze śladami kopania. Szukali skarbów? Kopali doły na śmieci? Nie wiem. Ale widok jest przygnębiający. Aż zastanawiam się czy nie są to właśnie „dowody pamięci”. Ale problem polityki pamięci jeszcze raz się pojawił podczas tego wyjazdu. Trochę później.
Z Nura pojechałem zobaczyć cmentarz wojenny w Kramkowie Lipskim. Gdzieś przeczytałem, że jest to duży cmentarz. Dlatego jego widok trochę mnie zaskoczył. Do dużych bym go nie zaliczył. Choć nie wiem ilu poległych tu spoczywa, a z czasem jak wiadomo cmentarze i kwatery wojenne się kurczą.
Z Kramkowa Lipskiego wg map mogłem do Ciechanowca dojechać na dwa sposoby. Wybrałem najpierw drogę oznaczoną na miejscu jako ważniejsza. Po 300 m brodzenia w piachu zrezygnowałem i wybrałem drogę drugą, krótszą. Tu też piach utrudniał przejazd. Do tego były tu ogromne ilości gzów. Nikt w ten upał nie wyprowadził na pozbawione cienia pastwiska krów. Gzy brały więc wszystko co tylko się pojawiło. W tym wypadku tylko ja się pojawiłem. Na szczęście po przejechaniu przez lasy mogłem rozwinąć prędkość zbyt dla gzów uciążliwą. Jednak ilość tych owadów i ich nagły atak mogły przerazić. A gdy już taki przerażony dojechałem do jakiejś drogi asfaltowej to nie wiedziałem gdzie jestem. Mapy nie chciały i w tym pomóc. Przejechałem najpierw wieś do której dotarłem w jedną stronę, do końca. Tu zobaczyłem jej nazwę i próbowałem coś wymyślić. Wymyśliłem, że pojadę jeszcze w drugą stronę. Tu trochę dałem się zaskoczyć. Okazało się, że już jestem w Ciechanowcu. I to na ulicy Pałacowej przy której jest skansen. Tu chciałem być. Tylko po wizycie na cmentarzu żydowskim i pod synagogą. To nie znaczy, że odpuściłem. Poszedłem zwiedzać. Najpierw na bramie wjazdowej przeczytałem, że kasa biletowa jest za moimi plecami. Potem chętnie zgodziłem się na bilet spacerowy, o którym czytałem, że jest sprzedawany mieszkańcom Ciechanowca. Nie chciałem zwiedzać z przewodnikiem. Preferuję zwiedzanie niezorganizowane. No i chciałem ten skansen porównać z Muzeum Wsi Lubelskiej w Lublinie, a tam nie miałem przewodnika. Miałem za to oznakowaną trasę zwiedzania. Tu tego zabrakło. Ale generalnie takie porównanie nie ma najmniejszego sensu. To są dwie różne skale. Różne regiony. Różne podejścia do tematu. A tak przy okazji już pierwszy rzut oka wystarczy by zrozumieć dlaczego ulica nazywa się Pałacowa. A w Lublinie pałacu w skansenie nie mają. Nie mają też XIV-o wiecznego czółna.
Forma otwarta (kasa na przeciwko otwartej bramy) ma pewną nieprzyjemną konsekwencję. Już na wstępie byłem pytany o to czy mam bilet. I to pytanie wciąż nade mną wisiało. Bo wszyscy pracownicy pilnują by zwiedzający mieli bilety. W Lublinie bez biletu ciężko jest wejść na teren skansenu. W Lublinie też są ogromne ilości zwiedzających, czego w Ciechanowcu brakowało podczas moje wizyty. Tu wpływ ma też lokalizacja. Lublin jest dużym miastem, a skansen znajduje się przy drodze wjazdowej od strony Warszawy. Jest po drodze. Ale może dość o tych porównaniach. Ostatnim mogłoby być to, że w Lublinie jest lapidarium udające cmentarz chrześcijański (z zabytkową, drewnianą bramą cmentarną). W Ciechanowcu na trawniku obok pałacu znajduje się lapidarium złożone z nagrobków żydowskich. Są tu także tarcze szlifierskie wykonane z macew. Na ten widok pierwsze co zrobiłem to zadzwoniłem do Małgosi. Wcześniej szukając informacji o cmentarzach żydowskich nie znalazłem wzmianki o skansenie. Czytając o skansenie nie znalazłem wzmianki o macewach. Było to więc dla mnie kompletne zaskoczenie i chciałem się dowiedzieć czy tylko mnie to zaskoczyło. Małgosia sprawdziła Wirtualny Sztetl i kirkuty.xip.pl. W obu miejscach o macewach w skansenie wspomniano. Tylko nigdzie nie było zdjęć. Wypadało więc porobić ich trochę więcej niż tylko plan ogólny i kilka zbliżeń. W tym celu należało wejść na trawnik i uznałem, że warto o zgodę na to wtargnięcie na trawnik wystąpić. Po co ma mnie ktoś przeganiać gdy już się skupię na macewach? W ten sposób nawiązałem rozmowę z pracownikiem skansenu i dowiedziałem się więcej o nagrobkach (swoją drogą to nie ja rozmowę rozpocząłem, chyba znów chciano sprawdzić czy mam bilet – a pan tak sobie z rowerem tu spaceruje? – ale choć miałem ochotę nie powołałem się na „bilet spacerowy, który zobowiązuje do spacerowania”).
Macewy pochodzą najczęściej z obejść na terenie Ciechanowca. Wiele z nich służyło jako schodki przy wejściach do domów. By je wydostać od „właścicieli” dyrektor skansenu parokrotnie musiał dostarczyć cement na zastąpienie schodka z macewy czymś innym. I na koniec to co mnie już wcześniej wkurzało: gmina żydowska była tym oburzona. Oburzona nie tym, że macewa była schodkiem, tylko tym, że trafiła do skansenu. Najlepiej jakby nadal była tym schodkiem i nikt by o niej nie wiedział. Podobną historię przeżyli ludzie ze Stowarzyszenia „Tradytor”. Odnalezione fragmenty macew chcieli użyć do budowy pomnika upamiętniającego cmentarz żydowski (wykorzystywany jako dzikie boisko). Tu też odnieśli wrażenie, że tylko narobili kłopotu i lepiej by było by się tym nie interesowali. To jak to jest z tym pielęgnowaniem pamięci? Są do tego wyznaczone jednostki i organizacje i pamiętaniem zajmują się etatowi pracownicy. a reszcie od tego wara? Wiem, że cmentarz jako taki generuje koszty nie dając żadnych dochodów. Czy naprawdę więc w przypadku cmentarzy chodzi tylko o kasę? Co więc z tymi macewami z Ciechanowcu, które nadal byłyby schodkami i tarczami szlifierskimi? Dlaczego ich odzyskanie też budzi oburzenie? A powszechnie wiadomo, że macewy zalegają też pod progami wielu domów. Taką chyba kiedyś zobaczyłem właśnie w Lipsku. Tylko czy w innych miejscowościach też podczas rozbiórek ktoś zaopiekuje się macewą choćby podrzucając ją na cmentarz? Prędzej ją zniszczą by pozbyć się problemu. Nie rozumiem ani trochę tego co się dzieje.
Ze skansenu udałem się pod synagogę. Tu gdy wyjąłem aparat zostałem zapytany po co to oglądam. Oniemiałem na chwilę. Jak to po co? Dopiero gdy powiedziałem, że interesuję się historią ciekawska osoba zrobiła się nieco mniej natarczywa (choć wcale przez to nie zrobiła się trzeźwiejsza).
Kolejny w planie odnajdywania był pomnik przy ulicy Sienkiewicza. Tu się wyłożyłem. Miejsce, który sobie na mapach zaznaczyłem jest miejscem pamięci z wieloma krzyżami, a chodziło o pomnik upamiętniający Żydów. Trzykrotny przejazd ulicą (choć może nie do końca ją zjeździłem) nic nie zmienił. Na przyszłość będę musiał poszukać jakiegoś zdjęcia – będę wiedział czego mam szukać. A odnalezienie cmentarza nie było problemem – jest za cmentarzem chrześcijańskim, w lesie. Nie wchodziłem pomiędzy drzewa, a być może i tam są macewy? Teren ogrodzony jest głazami zapobiegającymi wjeżdżaniu na teren kirkutu samochodami.
I teraz pozostało mi już tylko wyjechać z Ciechanowca. I nie miała znaczenia godzina. Dalsza trasa i tak przybliżała mnie już do Puław. Tylko w jednym miejscu miałem wykonać skok w bok. Z Malca miałem pojechać do Pobikrów. Napisano bowiem, że w Pobikrach od strony Malca jest pomnik. Wjechałem więc w Malcu we wskazaną drogowskazem drogę. Miałem tu wszystko czego nie lubię. Upał, kocie łby i …gzy. Dzięki Ci Panie za włosy w nosie i uszach. Gzy wszędzie wchodziły, a ja nie miałem jak i gdzie uciec. Ciągnęło się to przez kilka kilometrów. Jedyną myślą jaka tłukła mi się po głowi było: zabić, zabić, zabić. Nawet nie wiedziałbym, czy przejechałem obok pomnika. Głęboko wstrząśnięty i pogryziony dotarłem po 4 km bruku do wsi Pobikry i odkryłem, że pomnik stoi tuż obok miejsca w którym zaczynają się drogi asfaltowe.
Dalsza droga była prosta i oczywista. Chciałem dojechać do Drohiczyna. Tutaj miałem drogowskaz informujący, że do wsi Granne mam 16 km. A mocy miałem jakby na mniej kilometrów. Głównie dlatego, że temperatury szybciej mnie odwadniały niż sam się nawadniałem. Powolutku przejechałem te 16 km i już wiedziałem, że zwiedzanie Drohiczyna to zadanie na inny dzień.
Kolejne kilometry drogi co prawda przybliżały mnie do tego miasta ale czas nie chciał czekać. 5 km od Drohiczyna miałem na zegarku godzinę 19. Trzeba było pomyśleć o powrocie. Zamiast więc w lewo (do Drohiczyna) na krajowej 62-ce pojechałem w prawo – do mostu na Bugu. Chcąc uniknąć przejazdu przez Sokołów Podlaski i Siedlce na mapach wytyczyłem sobie drogę do Mord. Teren nieznany więc na pewno ciekawy. Tak sobie pomyślałem i zaraz dałem się zaskoczyć – w Korczewie jest pałac.
A dalej był objazd do Mord. Nie skorzystałem. Pomyślałem, że jeśli nie chodzi o most to jakoś sobie poradzę. A chodziło o most. Tylko szczęśliwie obok niego zrobiono kładkę dla pieszych. W Mordach byłem już w nocy. Wiatr ucichł. Żółty księżyc około pierwszej w nocy zniknął i niebo wydawało się zapchane gwiazdami tak bardzo, że aż było na nim za ciasno. Piękne. A do Puław dojechałem po 4. Na południu w chmurach co rusz pojawiały się błyskawice ale tu zero deszczu. W trasie byłem prawie 24 godziny. Rower pokazał, że toczył się przez 349 km.
Miałeś szczęście, że pojechałeś do mostu na Bugu, a nie do promu. Właśnie wczoraj o mało nie został skradziony prom kursujący między Drohiczynem a Bużyskami i przeprawy są chwilowo wstrzymane. Miałbyś przygodę podobną do tej w Gnojnie Co prawda „niech żyją promy”, ale mosty czasem też się przydadzą
O tym promie nawet nie wiedziałem, a przejeżdżałem obok Bużysk. Zresztą wiem, że promy na wschód od Siemiatycz pływają do siedemnastej więc nie próbowałbym nawet. Już było po osiemnastej. Za to już chyba przejeżdżałem przez wszystkie mosty od Siemiatycz do Broku. Ten w Siemiatyczach jest najgorszy dla rowerzysty i dla pieszych. Najlepiej prezentuje się zaś most pod Małkinią tylko droga do niego od Kosowa Lackiego jest istnym koszmarem dla siedzenia.