Handlarz wędrowny

Memoriał Komitetu Giełdowego z 1886 r. sporządzony na zlecenia władz carskich, rozdział II zatytułowany Jaki związek zachodzi między kwestią żydowską a stanem handlu i przemysłu? Fragment z: Sławomir Mańko, Polski ruch ludowy wobec Żydów (1895-1939), Warszawa 2010, s. 85-86. Autor powołuje się na dzieło w którym Memoriał opublikowano w formie obszerniejszej: A. Eisenbach, Z dziejów ludności żydowskiej w Polsce w XVIII i XIX wieku. Studia i szkice, Warszawa 1983

Żydzi po wsiach występują nie tylko jako sprzedawcy, lecz i jako kupujący, nadając wartość handlową takim produktom wiejskim, które bez pośrednictwa tego drobnego handlu nie znajdowałyby zbytu, zgoła nie przedstawiałyby wartości. Tak np. włościanin nie może dla sprzedania paru mendli jaj udawać się do miasta, lecz sprzedaje je na miejscu Żydowi, który skupuje po trochu znaczniejsze ilości i odstawia je do miasteczka, skąd handlarz hurtowy wywozi wywozi je na rynki miejscowe i zagraniczne.. Produkcyjność tego pośrednictwa Żydów-drobnych handlarzy jeszcze bardziej na jaw występuje w zakupie przedmiotów, które byłyby pozbawione wszelkiej wartości bez tego pośrednictwa pomiędzy gospodarstwem domowym ludu wiejskiego a przemysłem wytwórczym.. Szmaty, kości kuchenne, skóry ze zniszczonego obuwia, stare żelazo, szkło potłuczone itp. nie miałyby po wsiach naszych, jak nie mają w wielu okolicach Cesarstwa, najmniejszej wartości, gdyby nie Żyd-handlarz, który w pewnych odstępach czasu objeżdża wioski i skupuje wszystkie te przedmioty, płacąc za nie tu i ówdzie po parę groszy, a następnie zwozi je do miast i sprzedaje w większych partiach odpowiednim zakładom przemysłowym. Zbieraniem i zwożeniem przedmiotów o tak niskiej wartości może oczywiście zajmować się tylko taki pośrednik, który zadowala się mizernym bardzo zarobkiem, stanowiącym w rzeczywistości zapłatę za jego osobistą pracę. […] Zajęciem, któremu po wsiach naszych oddają się wyłącznie Żydzi, jest pacht gospodarstwa mlecznego w majątkach ziemskich. Prowadzenie handlu nabiałem na własną rękę przez właścicieli ziemskich stanowczo im się nie opłaca, żadna zaś inna warstwa ludności krajowej prócz Żydów nie wykazała zdolności do zajęcia się tą pośledniego znaczenia gałęzią gospodarstwa wiejskiego.[…] Żyd-pachciarz jest zarazem dostawcą różnych przedmiotów potrzebnych dla dworu i kupcem na wszelkie drobne produkty gospodarstwa wiejskiego, jak np. ptactwo domowe, jaja, itp. Stał się on niezbędnym w kraju naszym czynnikiem składowym życia wiejskiego, nie mającym odpowiedniego na swe miejsce zastępcy. Co się zaś tyczy stosunków jego z włościanami, to stosunki te, na wspólnym pożytku oparte, są zwykle jak najlepsze.[…] Innym typem Żyda, bardzo pospolicie po wsiach spotykanym, jest tak zwany sadownik, dzierżawca na czas lata sadów dworskich. Przepędza on lato w nędznym szałasie, w dzierżawionym ogrodzie, ograniczając swoje potrzeby do minimum, i pilnuje troskliwie owoców aż do czasu ich dojrzałości i zbioru, a znając dobrze drogi zbytu, jest w stanie zapewnić właścicielowi dochód znacznie większy, aniżeli ten, utrzymując ogrodnika i sprzedając sam owoce, osiągnąć może. Najlepszym tego dowodem, że wszystkie sady dworskie, niemal bez wyjątku, wydzierżawione są Żydom.

Ten drobny handlarz żydowski to postać, która najpierw znika w zaborze pruskim. Ma to związek z przemianami gospodarczymi. Powstają gospodarstwa wielkotowarowe. Na terenach dwóch pozostałych zaborów nieco później wypiera go rozwijająca się spółdzielczość. Prasa rolnicza i szkolnictwo rolnicze zastępują wiadomości o nowych technikach i maszynach rolniczych dotąd przekazywanych przez tych domokrążnych handlarzy żydowskich. Pozostała jeszcze kwestia odpadów. Ale to ma związek z potrzebami przemysłu bardziej niż z postacią drobnego handlarza.

To co dzisiaj nazywa się sprzedażą bezpośrednią nie ma wiele wspólnego z handlem prowadzonym przez kupców wędrownych. To co łączy te dwa zjawiska to docieranie bezpośrednio do klienta przez sprzedawcę. Tylko dziś jest to często kontakt tylko jednorazowy, a oferowany towar pochodzi od jednego dystrybutora i nie jest zróżnicowany. Nie ma też miejsca na handel wymienny. Techniki sprzedaży uzależniają rentowność od ilości klientów więc uzależniają sprzedawcę od czasu jaki może poświęcić jednej osobie… Czas, czas, czas. Nie. Dzisiejszy handlarz wędrowny nie ma wiele wspólnego ze swoim pierwowzorem. Klient też jest już inny. W niektórych wspomnieniach chłopskich można znaleźć i takie opowieści, że w dni targowe, gdy włościanie udawali się do miasteczka starali się omijać sklepy chrześcijan. A to z powodu drożyzny jak i traktowania takich klientów przez handlarza. Wchodząc do sklepu żydowskiego nie usłyszeli nigdy, że są "chamami". Kłaniano im się. W takim sklepie było też niemal wszystko czego potrzebowali. Warto jeszcze zacytować fragment artykułu z pisma Zagon z początku XX wieku. I ten fragment znajduje się w książce Sławomira Mańko i w pewien sposób przybliża obraz zmian społecznych po uwłaszczeniu chłopów w 1864 roku:

Dobrze pamiętam te czasy, kiedy to Żyd mówił nam: "głupi chłop", mieszczanin nazywał "chamem", a pan "bydlęciem". Teraz czasy zmieniły się na lepsze: Żyd mówi nam "gospodarzu", mieszczanin "przyjacielu", a pan… No, pan to różnie: czasem chamem nazwie, czasem bydlęciem, a czasem "człowiekiem" – jak wypadnie.

Memoriał opisuje stan nieobecny od lat. Jest jak stare zdjęcie. Ukazuje świat, którego już dawno nie ma.

Legenda wciąż żywa?

Legendy o krwi. Antropologia przesądu, Joanny Tokarskiej-Bakir to dzieło sprowokowane. Powstało w wyniku dyskusji nad obrazem Karola de Prevot znajdującym się w sandomierskiej katedrze. Obraz przedstawia Żydów spuszczających krew dziecku. To jeden z wielu obrazów. Fundatorem wszystkich był kanonik sandomierski, który nawet w swoim ekslibrysie nazywał sam siebie antysemitą. Za jego sprawą w Sandomierzu dwukrotnie oskarżano Żydów o dokonanie mordów rytualnych. Niewątpliwie była to manipulacja i wykorzystanie przesądów w celu wygnania wyznawców judaizmu z miasta. Temu też miał służyć obraz de Prevota. Przez dwa wieki był widoczny w katedrze i chociaż nie stwierdzono jego powszechnej znajomości w samym Sandomierzu jaki i w jego okolicach to sama legenda w trakcie pisania książki była powszechnie znana. Przytoczono relacje w których wspominano o tym przesądzie żywym jeszcze przed II wojną światową. Żydzi mieli bowiem porywać chrześcijańskie dzieci by z nich wytaczać krew potrzebną im do celów religijnych, do życia, do wypieku macy. Machnąłbym na to ręką – bzdura to przecież ale samemu zdarzyło mi się być z wycieczką w sandomierskiej katedrze i przewodnik podkreślając prawdziwość zdarzenia pokazał dzieciom ten obraz. Wypytywany przeze mnie stwierdził, że to musi być prawda ponieważ zachowały się akta procesowe. A także dodał, że jest studentem historii. Widocznie był nim od niedawna. Gdy w następnym tysiącleciu chciałem znów obraz zobaczyć już był zasłonięty. To w wyniku całej dyskusji nad jego przesłaniem. W Wikipedii znajduje się jego zdjęcie.

J. Tokarska-Bakir zebrała sto legend w których Żydzi bądź krew wytaczali z dzieci chrześcijańskich bądź też kalecząc eucharystię powodowali jej krwawienie. Zainteresowanych odsyłam do książki. Nie chcę jej tu bowiem streszczać. Zainteresował mnie pewien wątek związany z Kościołem Rzymskokatolickim. Z Watykanu wielokrotnie wysyłano sygnały, że mordy rytualne to bajki. O opłatkach milczano. Za to legenda o mordowaniu dzieci w wieku XIX przeniknęła i do kościoła wschodniego (św Gabriel Zabłudowski). Wydawało się, że na ziemiach polskich już o tym się zapomina. Tak się wydawało. Nawet pogromy miały mieć już tło ekonomiczne. Antysemityzm stał się niby nowocześniejszy, odsunął się od nauki Kościoła. Ale obraz nadal był publicznie dostępny. I nie tylko obraz. Sprawę nieco przybliżał kolejna lektura.

Wokół pogromu kieleckiego, pod red. Ł. Kamińskiego i J. Żaryna to zbiór dokumentów związanych z pogromem kieleckim wydany w 2006 roku przez IPN. Oprócz dokumentów w tomie I znajdują się 4 artykuły przybliżające tło zdarzeń kieleckich. Jak wiadomo do pogromu w którym zginęło ponad 40 osób zmasakrowanych przez tłum i drugie tyle z obrażeniami trafiło do szpitali. Wszystko zacząć się miało od pogłoski o porywaniu przez Żydów i mordowaniu dzieci chrześcijańskich. Było to w lipcu 1946 roku. XX wiek. Skąd nagle ten renesans legendy? Nie jest moim celem pisanie o pogromie. Zajmowano się nim wielokrotnie i powstało wiele teorii na jego temat. Interesuje mnie tu tylko legenda. Jan Żaryn w artykule Hierarchia Kościoła katolickiego wobec relacji polsko-żydowskich w latach 1945-1947 pokazał, że ta legenda wciąż była żywa.

Jednym ze świętych Kościoła katolickiego był Szymon z Trydentu. Dziecko to miało być ofiarą mordu rytualnego dokonanego przez Żydów w 1475 r. Watykan po ponownym procesie świętego kultu tego zakazał. Zakazał go w roku 1965. W Innsbrucku dopiero w 1984 r. biskup zakazał (podobno nieskutecznie) pielgrzymek do przechowywanych w kościele szczątków zabitego w 1642 roku Andrzeja Oxnera. J. Żaryn przypomina też, że mit ten pojawiał się często we wzajemnych oskarżeniach pomiędzy kahałami. Napisał też, coś co mnie trochę rozbawiło. Wspomniał bowiem o oskarżeniach jakie frankiści rzucali pod adresem Żydów. Tutaj przyczyną rozbawienia jest wcześniejsza lektura wykładów Marii Janion w których poświęciła autorka nieco miejsca tej sekcie i stosunku do niej części społeczeństwa polskiego. Wyznawcy Franka przecież ostatecznie przyjęli chrzest i przez to stali się wiernymi Kościoła Rzymskokatolickiego, a przez antysemitów zawsze byli uważani za Żydów szczególnie niebezpiecznych – bo ukrytych. Jasne, że swoje oskarżenia pod adresem Żydów spisali jeszcze przed zmianą wyznania ale już po obrzuceniu klątwami przez rabinów wielu kahałów. Jednak oskarżając doskonale zdawali sobie sprawę, że nie ma dla nich powrotu do dawnej wspólnoty w wierze. Można jeszcze dodać zeznania Jana Serafinowicza o których już trochę wcześniej pisałem. Ale głównie chodzi nie o to co napisano (pisano wciąż niemal to samo) ale o podtrzymywanie wiary w te bajki przez sam Kościół. Autorytet Kościoła wciąż istnieje i kształtuje światopoglądy. Słowa biskupów (którzy przecież nie raz mówili, że są to bajki) nie mają takiej siły oddziaływania jak słowa skierowane wprost do parafian przez kapłana. A tu już bywa różnie ze stosunkiem do legend.

Nie będzie wniosków. Bo jakie wnioski mogą wypływać z bajek? Czerwony Kapturek miał być podobno bajką o zachowaniu czystości przez dziewczynki. Legendy o krwi miały chyba tylko podtrzymywać nienawiść do Narodu Księgi. I to się chyba udało.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Fiodor, Chyl i Białka – informacje

Szukam informacji. Informacji o tym co i kiedy wydarzyło się w Lasach Parczewskich. Z tego co znalazłem w sieci można zrobić tylko kolejny węzeł gordyjski. Temat drążył Thorn na forum Inne Oblicza Historii. Podał tam informację o dowódcy oddziału ochraniającego „Bazar”. Miał się on nazywać Teodor-Fiodor Albert. Zacząłem grzebać w książkach i w sieci. Nie wiem skąd Thorn miał takie informacje. Z tego co sam wygrzebałem wynika, że dowódcą był zbiegły z niewoli radziecki lejtnant Fiodor Kowalow. O jego oddziale wyczytałem:

Oddział „Fiodora” (występował pod nazwą im. J. Bema, im. A. Mickiewicza) pod dowództwem Fiodora Kowalowa „Fiodora”. Utworzony zimą 1941/1942 r. w rejonie lasów parczewskich. W połowie 1942 r., po dołączeniu do GL, liczył około 200 partyzantów. Wiosną 1942 r. w jego skład weszły mniejsze oddziały i grupy partyzanckie: „Michała Osetyńca”, „Czuwasza”, „Kubańca”, „Ałmatyńca”, „Dmitrijewa” i oddział BOL pod dowództwem Michaiła Petrosjana. Od sierpnia 1943 większość partyzantów tego oddziału weszła do 6 batalionu GL pod dowództwem Jana Daduna „Janusza”. W 1944 r. około 140 partyzantów – byłych jeńców radzieckich – odeszło za Bug do zgrupowania gen. Fiodorowa. Oddział działał w pow. włodawskim i w rejonie lasów parczewskich.

cyt. za: Księga partyzantów Lubelszczyzny, pod red. Edwarda Olszewskiego, Tom I, Lublin 1989, str. 16

Ten sam autor (Thorn) podaje też informację, że oprócz „Bazaru” istniał też drugi obóz, bliżej Ostrowa Lubelskiego chroniony przez oddział „Chłód” Jechiela (Chila) Grynszpana. Coś mi się zdaje, że jednak nie jest to prawdą. Tak samo zresztą jak zamieszczona na stronie http://bialeczka.eu.interia.pl informacja o tym, że Chyl pochodził z Sosnowicy. Choć mógł tam mieszkać to raczej nie tam się urodził. W cytowanej wcześniej książce znajduje się notka biograficzna Chyla sporządzona na podstawie akt z Archiwum Komitetu Wojewódzkiego PZPR:

Grynszpan Chil (Chyl) ps. Chyl, s. Moszka, ur. 6 grudnia 1916 r. w Holi, pow Włodawa. Od 1942 r. żołnierz GL-AL i członek PPR od 1943 r. W stopniu kapitana był dowódcą polsko-żydowskiego oddziału GL-AL. Działał w pow. lubartowskim i włodawskim.

cyt. za: Księga partyzantów…, str. 220

W tej samej książce na stronie 15 znajduje się notka o oddziale Chyla:

Oddział „Chyla” pod dowództwem Chyla Grynszpana „Chyla”. Utworzony wiosną 1943 r. Składał się głównie z Żydów z okolic Sosnowicy i Parczewa. Działał w rejonie lasów parczewskich. W 1944 wchodził w skład batalionu AL im. Jana Hołoda.

Oddział więc powstał już po pierwszej akcji antypartyzanckiej w Lasach Parczewskich. Być może i obóz pod Ostrowem Lubelskim powstał po likwidacji „Bazaru”.

W Małej Encyklopedii Wojskowej o akcjach tych napisano:

W rejonie lasów parczewskich okupant często przeprowadzał akcje przeciwpartyzanckie (grudzień 1942, luty i kwiecień 1943 – akcja „Ostersegen”, czerwiec-lipiec 1943 – akcja „Nachpfingsten”, październik 1943, marzec 1944, czerwiec 1944 – akcja „Vagabund”, lipiec 1944 – akcja „Wirbelbelsturm”)

cyt. za: Mała Encyklopedia Wojskowa, Warszawa 1970, str. 568

Wspomniano też o pierwszej bitwie w lasach podając jej datę:

Pierwsza bitwa w lasach parczewskich została stoczona 6-8 XII 1942 przez oddział GL im. gen. J. Bema

cyt. za: Mała Encyklopedia Wojskowa, Warszawa 1970, str. 568

Wiadomo, że akcja likwidacji Żydów na ziemiach polskich rozpoczyna się w 1942 roku. Zakładam więc, że „Bazar” powstał właśnie w tym roku.

Pacyfikacja Białki nastąpiła 7 XII 1942 roku.

Na stronie Żydzi w Lublinie przeczytać można w tekście zatytułowanym „Żydowski ruch oporu” autorstwa Roberta Kuwałka, że takich obozów rodzinnych w dużych kompleksach leśnych na Lubelszczyźnie było więcej. Może tylko były mniejsze od tego w Lasach Parczewskich. Powstawały w okresie letnim. Zimą ludzie często nie wytrzymywali warunków tam panujących i sami oddawali się w ręce Niemców. Ukrywających się dziesiątkowały choroby. Tam też wspomina się przy okazji likwidacji „Bazaru” o pacyfikacji wsi Jamy. Ta jednak nastąpiła 8 marca 1944 r. i nie powinna być wiązana z wydarzeniami z grudnia 1942, które mnie w tej chwili interesują. Tu też podano, że w Lasach Parczewskich…

(…) przetrwała duża grupa Jechiela Grynszpana, uciekiniera z Parczewa. Początkowo oddział ten osłaniał jedynie obozy rodzinne w Lasach Parczewskich. Potem był już na tyle silny, że dokonywał własnych akcji bojowych. Grynszpan bardzo chętnie przyjmował do oddziału innych Żydów, ale pod warunkiem, że byli uzbrojeni. W ten sposób przyjął do siebie kilku uciekinierów z Sobiboru. Nauczony smutnym doświadczenie, że wśród Żydów znajdują się także donosiciele, przeprowadził najpierw dochodzenie wśród byłych więźniów Sobiboru, czym wzbudził wśród nich zaskoczenie.

W Przypadku Grynszpana to już trzecia miejscowość z której mógł przybyć w Lasy Parczewskie. Ale wciąż pozostajemy w pobliżu tych samych lasów. O samej likwidacji „Bazaru” opowiada sam uczestnik tej akcji:

Powiedziano nam, że w lasach znajduje się wielu Żydów, dlatego wyruszyliśmy przeszukiwać okolicę w zwartym szeregu, lecz nikogo nie mogliśmy znaleźć – niewątpliwie Żydzi byli bardzo dobrze ukryci. W takiej sytuacji przeczesaliśmy lasy ponownie. Dopiero wtedy zauważyliśmy pojedyncze rury kominów sterczące z ziemi. Odkryliśmy, że Żydzi ukrywają się w podziemnych schronieniach. Wyciągnięto ich bez problemów, tylko w jednej ziemiance Żydzi stawiali opór. Niektórzy moi towarzysze zeszli pod ziemię, ażeby powyciągać stamtąd uciekinierów, których następnie rozstrzelano. […] Żydzi musieli kłaść się twarzą do ziemi, a egzekucji dokonano strzałem w szyję. Nie pamiętam, kto znajdował się w drużynie egzekucyjnej. Myślę, że po prostu mężczyźni stojący najbliżej schwytanych otrzymali rozkaz ich zabicia. Rozstrzelano około 50 Żydów, w tym kobiety i mężczyzn w rozmaitym wieku, gdyż w ziemiankach ukrywały się całe rodziny. […] Egzekucje odbywały się publicznie. Nie sformowano kordonu, gdyż tuż przy miejscu rozstrzeliwania zebrała się grupa Polaków z Parczewa. Otrzymali oni później rozkaz, wydany zapewne przez Hoffmanna, aby pochować zastrzelonych Żydów w nie dokończonym bunkrze.

Cytat pochodzi z książki: Christopher R. Browning, Zwykli ludzie. 101. Policyjny Batalion Rezerwy i ostateczne rozwiązanie w Polsce, Warszawa 2000, s. 135-136 a ja skopiowałem go z Biblioteki zamieszczonej na stronach Żydzi w Polsce. Swoi czy obcy?

To co rzuca się w oczy w przypadku tekstu zamieszczonego na stronie http://bialeczka.eu.interia.pl/ to jego niepowtarzalność. Nigdzie nie był kopiowany i nigdzie nie cytowano informacji w nim zawartych. Nie przeczy on też informacjom podawanym przez inne źródła. Brakuje mi jednak wciąż potwierdzenia w postaci innego źródła. Założyć, że jest to źródło pewne? Jak mi się zdaje autor wykorzystał relacje osób pamiętających te wydarzenia. Wskazuje na to ilość szczegółów które zaobserwować mogli jedynie bezpośredni uczestnicy wydarzeń.

Tam gdzie kwitną poziomki

Nic innego jak prognozy pogody wpłynęły na decyzję o wyjeździe w piątek. To miała być sobota. Tylko zamiast przyjemności wyszłoby z tego poświęcenie i przeziębienie. Na szczęście dali urlop (zaległy z zeszłego roku) :) . Plany związane były z wcześniejszym wyjazdem w okolice Białki. Wtedy nie dotarłem do „Bazaru” – miejsca w którym ukrywali się Żydzi zbiegli z parczewskiego (i chyba nie tylko) getta. Podany przez Kumari link do strony z historią Białki związał pacyfikację tej wsi z likwidacją „Bazaru”. „Bazar” jest dziś cmentarzyskiem. Tylko nie wiadomo dokładnie w których miejscach znajdują się ciała pomordowanych. A już wcześniej nie dawała mi spokoju sprawa dwukrotnego przeszukiwania przez Niemców fragmentu lasu. Musieli być pewni, że informacje o ukrywających się i lokalizacji kryjówek są bardzo wiarygodne. A i oddział żydowskich partyzantów dowodzony przez Chila Grynszpana. To też mnie zaintrygowało. O Grynszpanie na wskazanej stronie napisano, że pochodził z Sosnowicy. Nigdy wcześniej nie interesowałem się tym fragmentem historii Sosnowicy. Dlatego zacząłem szukać w internecie jakichś informacji. Znalazłem je w opisie tras turystycznych na terenie gminy Sosnowica. Wspomniano tam, że idąc czarnym szlakiem mija się cmentarz żydowski. Podane przybliżone namiary i malutkie zdjęcie tablicy informacyjnej. Nic poza tym. To też należało zobaczyć na własne oczy. A i przy okazji lub po drodze też coś nieco sobie dodałem. Tylko na koniec zostawiłem zajechanie do Cycowa na cmentarz ewangelicki – wcale nie jest tam gdzie wydawało mi się, że jest. Jest za to w miejscu, które przy pierwszej wizycie w ubiegłym roku wydało mi się być cmentarzem. Dotąd tam nie podjechałem. Ale to jeszcze się zmieni. Pewną ciekawostką niech pozostanie, ze w opisie trasy turystycznej przez Lasy Parczewskie zamieszczonym na stronach Parczewa i Sosnowicy doszło do wymieszania fragmentów tekstu. Znacznie to utrudniało określenie jak można dojechać do „Bazaru”. Na stronie Sosnowicy dostrzeżono w tekście jakieś niezgodności i … część tekstu usunięto.

Start nastąpił skoro świt. Te same prognozy, które pokazywały fatalną pogodę w sobotę, w piątek zapowiadały upały przekraczające 30 stopni. Nie było więc na co czekać tylko ruszać póki temperatury nie wycisną ze mnie całej energii. Na początku nawet niebo było przychylne i chmury przysłaniały słońce. Ale do czasu. W Ostrowie Lubelskim szukałem cmentarza żydowskiego. W Wirtualnym Sztetlu napisano, że jest to obecnie teren zabudowany. Mapy WIG i zdjęcia lotnicze w porównaniu pokazywały, że zabudowano około połowy cmentarza. Pewnym wskaźnikiem jest tu ulica Unicka biegnąca na wprost cmentarza i dochodząca do niego mniej więcej w połowie (kiedyś dochodziła lekkim łukiem dziś jest prosta). Sama ta ulica, choć pięknie wyłożona kostką i zadbana jest dla mnie obrazem zniszczenia: był przy niej kiedyś cmentarz chrześcijański (unicki? prawosławny? ewangelicki?) i to on został całkowicie zniszczony i został zapomniany z kretesem.

Poniżej zdjęcie zrobione z ulicy Unickiej. Gdy biegła po łuku bardziej w lewo dochodziła do środka cmentarza żydowskiego. Przesunięta w prawo nadal nie sięga terenu cmentarza pozostawionego bez zabudowy. Za to na tym terenie pozostałym ustawiono trzy tablice informujące o znajdującym się tu cmentarzu.

Jeśli ktoś bawi się w klasyfikowanie cmentarzy pod względem ich wielkości to ten cmentarz mógłby trafić do kategorii dużych. Mógłby, gdyby do dziś pozostawał w stanie nienaruszonym. A tak do chyba, żadnej nekropolii żydowskiej w Polsce się zdarzyło. Jeszcze zdjęcie terenu oznakowanego tablicami. Nie ma tam ani jednej macewy. W powietrzu się nie rozpłynęły, może kiedyś ktoś którąś odnajdzie?

Do Białki miałem szczęście jechać w cieniu drzew gdy słońce postanowiło przejąć niepodzielną władzę nad niebem i ziemią. Zwiedzanie rozpocząłem zaraz na początku wsi. Od lat mijam stojący tu i zawsze zardzewiały znak wskazujący miejsce pamięci narodowej. Nigdy nie zjechałem z asfaltu by je zobaczyć. Teraz to zrobiłem. Droga którą znak wskazuje rozwidla się kilka metrów dalej. Pojechałem najpierw na wprost. Około 2 km. Nic nie znalazłem. Po powrocie zapuściłem się w drogę boczną i odnalazłem… dziurę w ziemi. Czyżby ta pamięć poszła do remontu? A może była niesłuszna? Albo zastąpi ją inna?

To wszystko było po drodze. Nadszedł czas by przejść do celów głównych tego wyjazdu. By przedostać się w pobliże „Bazaru” miałem przejechać przez całe Białki. Po drodze mijałem szkołę i wystawiony przy niej pomnik. Pomnik na którym umieszczono tablice z nazwiskami 90 mężczyzn z Białek (są tu i nieletni) zamordowanych za pomoc udzielaną Żydom z Bazaru. Zawsze wydawało mi się, że zostali zabici za pomoc partyzantom ale wychodzi na to, że uległem propagandzie czasów PRL. Bo niby dlaczego miano najpierw spacyfikować wieś (zaraz po likwidacji obozu ukrywających się Żydów), a dopiero później zlikwidować obóz partyzantów? To pytanie powinno mi było nasunąć się wcześniej ale się nad tym nie zastanawiałem. Może dlatego, że wieś została odznaczona przez władze komunistyczne właśnie za pomoc udzielaną partyzantom?

Gdy Jacek Andrzej Młynarczyk i Sebastian Piątkowski opisywali przypadki mordowania przez Niemców całych rodzin w okolicach Ciepielowa za pomoc udzielaną przez nie ukrywającym się Żydom, mieli do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Niewielkie grupy (rodziny) żydowskie były ukrywane lub otrzymywały pomoc od paru wtajemniczonych w ich istnienie osób. Tutaj tajne miasto żydowskie znajdujące się w lesie nie tylko korzystało z pomocy okolicznej ludności ale też starało się prowadzić w miarę normalną wymianę towarową. „Bazar” skupiał wielu rzemieślników, którzy starali się i w warunkach obozowych zarobić na chleb. Nie było w Białce jednej rodziny wtajemniczonej. Cała wieś wiedziała o ukrywających się Żydach choć chyba wiedza o dokładnej lokalizacji „Bazaru” nie była powszechna. Dlatego represja w postaci wymordowania wszystkich mężczyzn we wsi. Prawie wszystkich. Na pewno uniknął jej sam donosiciel. Ale już zaraz po likwidacji „Bazaru” o mało co nie został zlinczowany przez miejscowe kobiety i ostatecznie musiał z Białki uciekać. Powtarzam tu informacje zamieszczone na stronie poświęconej Białce, a umieszczonej na serwerach Interii. Chyba powstała dawno. Autor odsyła do swojej własnej strony internetowej, która nie istnieje. Jak mi się zdaje temat likwidacji „Bazaru” jak i pacyfikacji opracował na podstawie wspomnień mieszkańców wsi. Jest to inne spojrzenie na te wydarzenia od innych opracowań tematu „Bazaru” w Lasach Parczewskich. W nich powtarzana jest informacja o przeszukiwaniu lasu przez Niemców. Informacja zastanawiająca ponieważ Niemcy musieli być całkowicie pewni lokalizacji w której szukali ukrywających się Żydów. Dlatego las przeszukiwali dwukrotnie. Ale tam też znaleźć można informację, że mieszkańcy „Bazaru” wiedzieli o tej akcji. Zawczasu część mieszkańców i ochraniający obóz oddział zbrojny opuścili to miejsce. Pozostali ludzie liczący chyba na cud. Pogrzebani zostali w ziemiankach. A ja dwa tygodnie wcześniej chciałem dotrzeć do tego miejsca i go nie odnalazłem.

Szukając w lesie jakiegoś drogowskazu wskazującego pomnik w okolicach „Bazaru” za bardzo wierzyłem, że w pobliżu znajduje się miejsce postoju dla turystów. To przez te pomieszane informacje o trasie rowerowej przez Lasy Parczewskie. Teraz jechałem dokładnie lustrując teren. Znak przecież gdzieś musiał jakiś być. W zasadzie to zignorowałem wjeżdżając do lasu inny znak, zakazujący wjazdu. Trwała akurat przy drodze wycinka drzew. Nie wiem tylko dlaczego coraz częściej leśnicy używają tych znaków zakazu? Wcześniej mieli takie fajne dające do wyboru kalectwo lub śmierć. Nawet je polubiłem za samą możliwość wyboru. Bezwzględny zakaz wydaje się być absurdalny i wielu ludzi na pewno traktuje go jak zachętę złamania zakazu. Przez przekorę lub dla sportu. Ja miałem w tym pewien cel :) Liczyłem na to, że uda mi się od leśników zdobyć informacje, które pozwolą mi łatwiej odnaleźć pomnik. Tak też się stało? Z trzech pracowników leśnych jeden tylko był zorientowany. Nie tylko poinformował mnie podając odległości do odpowiedniego skrzyżowania i do pomnika ale też wspomniał o czymś co mnie zastanowiło i pewnie powinienem był ten temat drążyć. Powiedział, że pomnik został okradziony. Na miejscu przyglądałem się pomnikowi i widać tam jakieś elementy metalowe do których coś kiedyś było przymocowane. Co to było? Czy to miał na myśli drwal? Dość, że dzięki jego informacjom zwróciłem uwagę na drogowskaz, który poprzednio zignorowałem (na wcześniejszych dwóch skrzyżowaniach też były drogowskazy choć nie do miejsc pamięci). Tutaj to nawet nie jest skrzyżowanie. Znak stoi przy drodze odchodzącej od drogi asfaltowej tylko w jedną stronę.

Napis może nie jest w pełni prawdziwy. Te groby rzeczywiście gdzieś tam są. Ale chyba nikt nie potrafi wskazać konkretnego miejsca w którym spoczywają ciała zamordowanych. Bagno przy którym się ukrywali podobno powoli wysycha. Dlatego nie jest to już miejsce tak trudno dostępne jak było kiedyś.

Kamienie na pomniku jak i wypalony znicz wskazują na to, że miejsce to jest odwiedzane i pamięta się o ludziach i ich tragedii.

Po powrocie do szosy znów udałem się do Białki. Teraz chciałem przejechać szlakiem rowerowym do Sosnowicy. Jechałem nim chyba 3 lata wcześniej, a może dawniej. Tylko wtedy szlak rowery był oznakowany. Teraz jest tylko na mapach. To problem. Ponieważ na wschód prowadzą z Białki dwie drogi. Jedna dochodzi w okolice ośrodków wypoczynkowych i plaż nad jeziorem Białym (nie mylić z jeziorem o tej samej nazwie w okolicach Włodawy) i to chyba nie jest ta właściwa. Ja przynajmniej po dojechaniu do znaków zakazu wjazdu stwierdziłem, że na pewno nie tędy jechałem poprzednio. Druga droga okazała się tą właściwą. Nią można więcej przejechać po utwardzonej nawierzchni zanim wjedzie się na groblę pomiędzy stawami. Groblę pamiętałem. Bardzo dobrze pamiętałem. Jest tu po prostu ładnie. Zdjęcie zrobiłem już po przejechaniu, czyli od strony Libiszowa.

W Libiszowie znajdują się wybiegi dla chowanych tu saren i dzików. Ale tym razem do nich nie pojechałem. Podczas poprzedniej wizyty oglądałem to i wiem, że wtedy nie pojechałem szlakiem rowerowym. Brak znaków szlaku mnie nie zniechęcał. Zapamiętałem, że na początku Libiszowa mam wjechać w aleję brzozową, a taką widziałem tylko jedną. Dojechałem nią nad Jezioro Czarne. Dziwne miejsce. Jest tam pole biwakowe. Regulamin nakazuje meldować się ale nie widziałem żadnego budynku w którym urzędowałby ktoś meldunki turystów przyjmujący. Oczywiście pole biwakowe jeszcze nie jest czynne choć nie jest zamknięte. Jak dla mnie za blisko Puław bym miał kiedyś skorzystać w podróży. Ale może… Na razie chciałem dojechać do Sosnowicy. Droga od biwaku do Sosnowicy wyglądała na łatwą. Asfaltowa jezdnia. Wyłożona kostką ścieżka rowerowa. Obie kończyły się przy polu namiotowym.

Tak trudno jest się zgubić :) . Ale ścieżka ma wady. Po pierwsze zastałem na niej zaparkowane samochody – ustawione w cieniu zajmują ścieżkę na całej szerokości. Po drugie kostka (z której wykonana jest ścieżka) jest rozkradana – jest w niej kilka dziur w które lepiej nie wjechać. Po trzecie ścieżka nie dochodzi do początku drogi co prowokuje by zadać pytanie – po co ją zrobiono? A po dojechaniu do szosy głównej już jest się niemal w Sosnowicy. A tam… Na odcinku 100 m 4 gniazda bocianie zajęte przez bociany. Cerkiew wciąż jest remontowana. Droga i chodniki niemal puste. Na rynku też pusto i bociany w gnieździe. Tu jest klimat. Być może gdyby było chłodniej wyglądałoby to inaczej. Ale ja zawsze trafiam tu podczas upałów. Przejechałem przez Sosnowicę do drogi prowadzącej do Urszulina. Tu odszukałem czarny szlak pieszy. Wjechałem w las. Co za ulga! Słońce już zabijało.

Tak rozpoczęły się moje trwające dwie godziny poszukiwania. Informacji posiadałem niewiele. Cmentarz miał znajdować się 300 m od drogi po prawej stronie. Na stronie Sosnowicy było też zdjęcie tablicy informacyjnej. Malutkie. Jednak dawało jakieś pojęcie o miejscu. Las jest bowiem iglasty a wokół tablicy widać na zdjęciu liściaste krzewy. Przejechałem szlakiem około pół kilometra i … nic. Po powrocie do drogi asfaltowej wymyśliłem, że może chodziło o prawą stronę drogi do Urszulina i odległość od niej? Wjechałem tam pomiędzy drzewa i kwiaty.

Zaskrońce uciekały spod kół ale nie znalazłem i tu cmentarza. Pojechałem więc czarnym szlakiem w przeciwną stronę. W głąb Sosnowicy. Wiedziałem, że doprowadzi mnie do cmentarza parafialnego. Tam chciałem odnaleźć mogiłę powstańców. Po drodze też nie było żadnych znaków informujących o cmentarzu żydowskim. A na cmentarzu parafialnym bez problemu odnalazłem mogiłę powstańczą.

Może te betonowe grobowce to pomysł na zachowanie całej kwatery? Kwatery ziemne dość szybko się kurczą. Łatwo jest je pomniejszać. Beton stawia jednak pewien opór.

Na rynku podjechałem do tablicy z mapą gminy. Tam jest cmentarz żydowski zaznaczony. Szkoda, że od razu na nią nie rzuciłem okiem. Co prawda szczegóły są trochą rozmazane. Tak jakby wydrukowano w wielkim formacie plik o małej rozdzielczości ale daje się dostrzec gwiazda Dawida w różowym kwadracie. Choć nie jest po prawej stronie szlaku to daje pojęcie o odległości w jakiej należy szukać. Po powrocie do domu sprawdzałem czy na stronie gminy Sosnowica jest ta mapa. Jest. I właśnie w małej bardzo rozdzielczości. Poniżej zdjęcie fragmentu tablicy.

Z mapy wynika, że 300 metrów to odległość od głównej drogi przechodzącej przez Sosnowicę. Szukać więc powinienem około 100 metrów od miejsca w którym szlak wchodzi do lasu. :) Tu nie rozglądałem się jeszcze uważnie. Jedyne co mogłem zrobić to pojechać tam ponownie. Poszukiwania w lesie znów niewiele dały. Co z tego że prawdopodobnie stałem na terenie cmentarza? Cmentarz na którym nic nie ma jest tylko miejscem na mapie. Dopiero jakiś element upamiętniający lub informujący nadaje mu znaczenie miejsca pamięci. Fotografie lasu nic nie wnoszą. Zdjęcie tablicy to już coś. Ale tej tablicy nadal nie odnalazłem. Zniechęcony pod nogami dostrzegłem kwitnące poziomki.

Komu przyszłoby do głowy, że te poziomki wskażą mi to czego szukam? Że pomogą to coś znaleźć? W roślinności przy drodze leżała jakaś konstrukcja z desek. Wcześniej nie zwróciłem na nią większej uwagi. Ludzie przecież wyrzucają do lasów przeróżne śmieci. Szukając fotogenicznych poziomek przyjrzałem się dokładniej deskom. To była tablica ze zdjęcia zamieszczonego w internecie. W pobliżu końca jej podstawy w ziemi jest zagłębienie więc stała w miejscu w którym leży. Po prawej stronie leśnej drogi. Około 100 metrów od początku leśnej drogi.

Miejsce znalazłem. I co z tym teraz zrobić? Cmentarza szukałem z kilku powodów. Na stronach Wirtualnego Sztetlu zamieszczono rok temu informację, że cmentarz ten prawdopodobnie istniał. To powtórzenie informacji ze starej książki. Gmina Sosnowica o cmentarzu wspominała zaś na swoich stronach internetowych już drugiej połowie poprzedniego dziesięciolecia. Tablica informacyjna stała być może od 2007 roku. Z Sosnowicy pochodzić miał Chil Grynszpan dowodzący oddziałem partyzanckim w Lasach Parczewskich. Czy na pewno podczas wojny zginęli wszyscy Żydzi z Sosnowicy? Szkoda, że minęło już tyle lat.

W planie miałem jeszcze wizytę w Cycowie. To – jak wyliczyłem – około 2 godzin więcej jazdy. Ale tyle czasu zajęła mi Sosnowica. A jeszcze chciałem wracać nie drogą najkrótszą tylko przez Zezulin. Nigdy jeszcze tam nie byłem. To chyba dobry powód by tam zajechać? Wg mnie tak. A pojechałem już nie przez Sosnowicę tylko drogą do Urszulina. Po paru kilometrach wydała mi się dziwnie znajoma. Gdy rozpoznałem boczną drogę prowadzącą do lasu już wiedziałem, że zabłądziłem w te okolice dwa lata temu szukając cerkwiska. Nie znalazłem go. Będę musiał tu jeszcze kiedyś w tym celu wrócić. Tak dojechałem do drogi Łęczna – Sosnowica. Dalej już tak nie trzęsło ale przeciwny wiatr mnie spowalniał. Po drodze mijałem wiele samochodów z których przez oka wystawały nagie stopy. Zwykle ludzie wystawiają ręce. Dziś musiało być szczególnie gorąco. Jadąc tego tak nie czułem. Dopiero po zatrzymaniu oblewał mnie pot. Wielkie wrażenie zrobił na mnie samochód, z którego stopa (jedna) wystawała przez okno kierowcy. Chyba wystawił ją pasażer? Jednak widok był dość dziwny.

W Ludwinowie zakręcałem do Zezulina a przy drodze urzekły mnie bzy.

Zapachów nie pokażę. Ale bzy obłędnie pachną nie tylko w Ludwinowie. Pachniały w wielu miejscach. Tylko zwykle są jednorodne kolorystycznie. Tu ktoś posadził kilka odmian obok siebie. W Zezulinie zaś zaskoczył mnie pewien znak przy wjeździe do posesji prywatnej. Szedłem jak czołg więc chyba i ja tam wjechać bym nie mógł.

Zaraz były Kijany, Niemce, Krasienin. Do Krasienina trochę pomogli mi podjechać rowerzyści z Lublina. Wyskoczyli pod koniec dnia na trening. Podczepiłem się do nich i te parę kilometrów pojechałem nieco szybciej. Nie miałem zamiaru jechać drogą krajową z Garbowa do Chrząchowa. Pobocze nie gwarantowało dziś spokojnego przejazdu. Nawet na bocznych drogach wojewódzkich panował duży ruch. A ja chciałem jechać w miarę możliwości drogami lokalnymi. Tylko tam słychać śpiew ptaków i świerszcze. Dlatego z Krasienina udałem się do Samoklęsk. Nadłożyłem drogi by pojechać przez Abramów i dalej przez Wielkolas, Bronisławkę, Dębę i Chrząchówek. Już robiło się ciemno. A ja czułem wyraźnie przepracowane mięśnie nóg. Dawno tak się nie zmęczyłem. W Puławach jeszcze raz, tak jak ruszając w drogę, pojechałem ścieżkami rowerowymi wybudowanymi na powstającym nowym osiedlu. Cała droga moja. To bardzo lubię w nocy. Ludzie śpią. I można jeździć zygzakami.

Bilans: wypite prawie 6 litrów płynów, przejechane prawie 260 km. I znów fajnie było.

Ryby i historia szaleństwa

Odnalazłem wiersz. Wiersz szczególny. Dzięki niemu poznałem twórczość M. Foucaulta. A droga do poznania była kręta…

Znajoma pracująca w internacie, w którym mieszkałem jako uczeń szkoły średniej powiedziała mi, że wśród nagród przewidzianych w konkursie literatury rosyjskiej (lub radzieckiej – bo to były jeszcze czasy PRL) znajduje się Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu tegoż autora. Szczerze polecała mi tą książkę. Zdecydowanie łatwiej było ją wygrać niż szukać po księgarniach :) . Dlatego wziąłem udział w tej imprezie. W konkursie należało wyrecytować kawałek prozy rosyjskiej i wiersz. Wybór tekstów należał do uczestników. I tu miałem podpowiedź pod ręką. W Piśmie literacko-artystycznym (nr 2 z 1988 roku) znajdował się wg mnie odpowiedni utwór poetycki. Był to wiersz Josifa Brodskiego. Brodski w 1987 roku otrzymał właśnie Nagrodę Nobla więc był na topie. Wiersz bez tytułu w przekładzie Józefa Barana umieszczam poniżej:

Wolno ryby tlen żują,
W wiecznej zimie zimują.
Pod mrozu oblodziną,
Ryby płyną i płyną.
Tam.
Gdzie głębina.
Gdzie morze.
Ryby.
Ryby.
Ryby.
Z zimy wypłynąć
chciałyby.
Pod chłodnym, rozchwianym słońcem
Ryby po ciemku płynące.
Uciekają  d o  śmierci
odwiecznym szlakiem
rybim.
Ryby łzy nie uronią,
do bryły przytkną głowę,
w chłodnej wodzie marzną
chłodne oczy rybie.
Ryby
wiecznie milczące,
o! niema rybia skargo…
I wiersze o rybach
jak ości
Stają w poprzek
gardła.

Nadal go lubię. Ale częściowo uleciał mi z pamięci tak jak i kawałek prozy który wtedy wybrałem. To był fragment opowiadania Bułata Okudżawy. Fragment który przedstawiał jego płaszcz. Tego nie odnalazłem choć wiem, że znalazłem go w miesięczniku Literatura. Ale odnalezienie wiersza sprawiło mi właśnie frajdę. Miesięcznik w którym był on zamieszczony przechowałem jednak z innych względów. Jest tu też Wprowadzenie do mitologii śmierci Mircea Eliade i intrygujący esej Stefana Symotiuka Śmietnisko jako zaświat. A i okładka posiada coś ważnego. Jest na niej umieszczony drzeworyt zmarłego w 1913 roku artysty – Jose Pasada. Drzeworyt chyba nie ma tytułu. Dla mnie są to zawsze Jeźdźcy Apokalipsy.

A Historia szaleństwa dotąd stoi na półce. I od czasu do czasu lubię nią szeleścić.