Niedziela zaczęła się deszczowo. Prognozy zapowiadały poprawę pogody i możliwe deszcze przelotne ale te dopiero po południu. Chciałem wrócić przez 18 więc liczyłem na to, że opady mnie ominą. Rano było nawet cieplej niż o tej samej godzinie dzień wcześniej. 5 stopni przy 3 z poprzedniego dnia to zauważalne ocieplenie. By było inaczej niż dzień wcześniej postanowiłem nie zatrzymywać się w Dęblinie tylko jechać od razu do Maciejowic. Obiecanki cacanki. Przy wyjeździe z Dęblina uwagę moją przyciągnęła pewna tablica stojąca przy bocznej drodze, wyłożonej betonowymi płytami. Tablica informowała, że za nią znajduje się cmentarz forteczny Twierdzy Iwanogrodzkiej. I jak tu się oprzeć ciekawości? Zacząłem szukać śladów, a gdy wypatrzyłem ścieżki prowadzące w głąb zarośli zacząłem sprawdzać dokąd prowadzą. Znalazłem wiele zniszczonych grobów, wiele śladów po grobach (betonowe i kamienne słupki na rogach kwater) i wszystko to zarośnięte gęsto krzewami.
Pewnie trzeba będzie tu powrócić i odszukać groby poległych w Wielkiej Wojnie. Wg informacji z tablicy oni też tu są pochowani. Tylko trzeba będzie się zabezpieczyć przed kleszczami. Dzień wcześniej też miałem nieprzyjemność odnaleźć takie stworzenie na swojej skórze.
W Maciejowicach już nie padał deszcz i postanowiłem wykonać choć jedno zdjęcie ratusza bez zaparkowanych pod nim samochodów.
Jadąc z Maciejowic do Łaskarzewa dostrzegłem w lesie tablicę przy małym ogrodzeniu. Jak zaraz zobaczyłem jest to cmentarz wojenny. Znajduje się między wsiami Polik i Pogorzelec. Zachowała się na nim jedna tablica imienna. Zbiorowe mogiły są wyraźnie zaznaczone. Ale niewiele ponadto o nim wiadomo.
Pierwszym celem do osiągnięcia miał być cmentarz żydowski w Łaskarzewie. Nie okazał się trudny do odnalezienia. Nawet zaznaczona na odręcznej mapce pralnia ma napis „pralnia” na ścianie. Cmentarz przygnębiający. Dość niedawno był odnowiony. Otoczono go parkanem. Teraz brama wejściowa nie posiada stalowych skrzydeł. Część gwiazd Dawida z parkanu jest pozrywana. Macewy, które prawdopodobnie zostały tu przywiezione z miejscowości Sobienie Jeziory już nie stoją jak stały. Jedna leży przewrócona, część jest połamanych. Na terenie cmentarza potłuczone butelki po alkoholu i śmieci pozostawione przez tu „biesiadujących”. Tablica informacyjna zawiera zdanie: „Cmentarz czynny do celów grzebalnych”. Sama tablica też jest zniszczona. I może tyle o tym cmentarzu bo krew mnie zalewa jak o tym myślę co z nim zrobiono. W Opolu Lubelskim gdzie też cmentarz jest niszczony na co dzień przynajmniej nikt nie starał się o jego odnowienie, wystawienie pomnika. Widocznie nie warto tego robić.
Kolejnym celem miał być krzyż w Izdebnie. Z tym mi nie wyszło. Chciałem wykonać zdjęcie na którym będzie widoczny w pełnej krasie. Aparat w trybie automatycznym nie chciał mi tego dać i mam tylko zarys krzyża na tle nieba. Na ręczne ustawienia szkoda mi było czasu – psy w pobliskim domu nie pozwalały mi się skupić ujadając na mnie. Może kiedy indziej, może gdzie indziej bo w dalszej podróży spotkałem niemal identyczny. Ale to dalej, dalej…
Trzymając się cały czas trasy wytyczonej przez niebieski szlak nieco się zdziwiłem gdy zamiast w kierunku Garwolina skręcił on w prawo. Było to już blisko obwodnicy miasta. Tak dojechałem do Sulbin. To w tej miejscowości Żydowska Gmina Wyznaniowa w Garwolinie założyła cmentarz. Tylko nie z tej strony drogi Warszawa – Lublin. Droga poprowadziła mnie pod trasą szybkiego ruchu i tu pojawiła się tablica z nazwą miejscowości której nie mogę odnaleźć na mapach. Wszędzie opisana jest jako Sulbiny. Jadąc cały czas prosto dojechałem do starej drogi Warszawa-Lublin. W opisie cmentarza była informacja, że trzeba wjechać w drugą polną drogę patrząc od szpitala w stronę Lublina. Nie pojechałem więc na wprost w las tylko skręciłem w stronę Lublina i wjechałem w pierwszą drogę prowadzącą na wschód. To nie była ta droga o którą chodziło. Właściwą była ta z której zrezygnowałem, czyli przedłużenie asfaltowej szosy którą w to miejsce dotarłem. Tak jak podano na szkicu na stronie kirkuty.xip.pl cmentarz znajduje się za dwiema posesjami w lesie. Trzeba się domyślić, że to jest cmentarz by zwrócić uwagę na pozostające tu pośród drzew macewy.
Choć droga leśna była zryta przez quady to nie było śladów tych pojazdów na samym cmentarzu. To pewnie zasługa drzew i tego, że teren jest dość płaski. W zagłębieniach bliżej posesji widać wywożone tu śmieci ale tam nie ma zachowanych stel nagrobnych. Może to już nie jest teren cmentarza? Zaśmiecanie lasów to już tradycja.
Bez pośpiechu ruszyłem przez Garwolin. Chciałem dojechać do Pilawy i stamtąd skierować się ku Sobieniom Jeziorom. Zjechałem z głównej drogi by przyjrzeć się garwolińskiemu kościołowi. Ładny i duży. Tłumy pod kościołem, wielu weteranów w mundurach i tak samo umundurowani młodzi ludzie. Najwyraźniej podczas lub po mszy planowano oddać hołd ofiarom sobotniej katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem. Nie fotografowałem. Pojechałem dalej.
Po przejechaniu przez Michałówkę znalazłem się na końcowym fragmencie obwodnicy. To trasa szybkiego ruchu, a po drugiej stronie zauważyłem pomnik. Zamiast jechać do Pilawy zawróciłem w miejscu gdzie droga się zwęża i podjechałem do pomnika.
Upamiętniono tu największe w okolicy miejsce straceń z czasów drugiej wojny światowej. Miejsce to nazywa się Lisie Doły. Do nich (do tych dołów) od pomnika prowadzą dwie alejki rozdzielone szpalerem jeszcze młodych drzew.
Obwodnica niewątpliwie utrudniła dostęp do tego miejsca ale pomnik i tak zwraca na siebie uwagę przejeżdżających. Ponieważ trudno mi było powrócić na poprzednią trasę zdecydowałem się na przejazd żółtym pieszym szlakiem turystycznym. Kierunek wydawał się słuszny. Ku Pilawie. Optymistycznie założyłem, że rzeczywiście tam dojadę. Pogoda piękna. Słońce, ciepło. Drzewa osłaniały od dmuchającego momentami mocno wiatru. Szlak nieco się wije. W pobliżu rezerwatu Kacze Bagno droga jest bardzo piaszczysta ale tylko przez kilkaset metrów. Ostatecznie wyjechałem przy płocie z drutu kolczastego otaczającego teren jednostki wojskowej. Trochę dziwnie wygląda miejsce gdzie strzałka szlaku turystycznego wskazuje dziurę w płocie ale innej drogi nie było. Po kilkuset metrach drogi byłem w Pilawie. Pierwszy raz nazwę miasta zobaczyłem dopiero na przychodni zdrowia ale to wystarczyło bym już się nie martwił pytaniem „gdzie jestem”. Mapa samochodowa, którą z sobą wziąłem na przejazd nic mi do tego miejsca nie podpowiadała. Ale skoro byłem w Pilawie to teraz musiałem odnaleźć główną drogę, która zaprowadzi mnie do Osiecka. Teraz mogłem się wreszcie porządnie rozpędzić. Wiatr zrobił sobie z moich pleców żagiel. Zatrzymałem się jednak na chwilę przy pomniku ofiar katastrofy kolejowej z 1981 roku. Podjeżdżając zaś do samego Osiecka zwróciłem szczególnie uwagę na wieże kościelne. W pełnym słońcu miały z daleka czarną niemal barwę i kształtem przypominały mi wieże z filmu „Władca Pierścieni” ale to skojarzenie chyba jest dość dalekie. Z bliska wieże w niczym nie przypominają tamtych mrocznych obrazów.
Po krótkim oglądaniu kościoła znów pognałem z wiatrem. Po drodze mijałem uroczy dworek zasłonięty dla ciekawskich murem z desek nazywanym dla niepoznaki płotem. Właściciel najwyraźniej wolał nie narażać się na uciążliwość związaną z „atrakcją turystyczną” w postaci ciekawskich gapiów. Ale szkoda. Nieco dalej remontowany dworek z zabudowaniami gospodarczymi (nie remontowanymi). Może będzie ładny? Może będzie można go obejrzeć? Może…
I wreszcie Sobienie Jeziory. Parokrotnie przejeżdżałem obok nich już wcześniej kierując się na most w Górze Kalwarii lub jadąc z niego do Puław. Ale nigdy nie zaglądałem do tej miejscowości. A warto. Najpierw był uroczy kościół z 1810 roku.
Potem rozpocząłem poszukiwania kirkutu. Wg opisu z kirkuty.xip.pl powinienem z ulicy Garwolińskiej skręcić w drogę polną za posesją numer 22. Równie dobrze mogłem skierować się bezpośrednio spod kościoła na cmentarz parafialny. To w lesie za nim znajduje się kirkut. Początkowo jednak wjechałem w las drogą z której nic nie zapowiadało bliskości poszukiwanego cmentarza. Z drogi jest niewidoczny. Zasłaniają go wzniesienia terenu. Wiedziałem że na pewno go rozpoznam po macewach. Są one tu zgromadzone w oczekiwaniu na dalsze decyzje co do ich losu. Wiele lat od drugiej wojny światowej przeleżały jako chodniki. Wiele jest w stosunkowo dobrym stanie. Nawet posiadają resztki farby. Ale na jednej już pojawił się napis zrobiony chyba sprayem. Oby ich nie zniszczono zanim zostaną zabezpieczone. Ponieważ jest to początek lasu od strony Sobieni to i często pojawiają się tu spacerowicze. To choć trochę zabezpiecza stele ale nie chroni terenu od zaśmiecania.
Z Sobieni Jezior oddaliłem się powracając na ulicę Garwolińską. Miałem najpierw do przejechania uciążliwy odcinek drogi betonowej. Nie dość, że jest nierówna to jeszcze samochody nią przejeżdżające hałasują bardziej niż na asfalcie. Ale te uciążliwości wydają się śmieszne gdy już się wjedzie na początkowy odcinek tej drogi w lesie. Jest częściowo pokryty asfaltem. Tzn. pochlapany asfaltem. Przez to jedzie się tędy jak po drodze dziurawej, a jednocześnie widać, że to nie są „ubytki w nawierzchni”. Szczególnie dobrze jeździ się w okolicach Wilgi. Tu szosa posiada utwardzone pobocze. Ale tu jak nie ma płotów w lesie to są tabliczki „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Jak wspomniałem wcześniej planowałem powrót na godzinę 18. Ok. 17:30 byłem w Maciejowicach. Bardzo dokuczał przeciwny wiatr. Pocieszałem się, że osłabnie po zmierzchu. Jednak po zmierzchu nie lubię jeździć. Od rana miałem na sobie kamizelkę odblaskową ponieważ przewidywałem poślizg z czasie całego wypadu. Tak mi jakoś zawsze wychodzi, że nie nadążam za planami. Im bliżej byłem Stężycy tym bardziej mokra była nawierzchnia po której jechałem. W Brzeźcach już zaczęło padać. I muszę uważać co myślę. Bo pomyślałem, że skoro chmurka nie chce odejść to niech szybko spadnie. Tak jakby chmurka to usłyszała. W Stężycy byłem jak pod wodą. Lało. Aż żałowałem, że nie zdążyłem założyć ponownie ochraniaczy na buty. Ale te mimo tego nie przemokły. Reszta ubrania była nieprzemakalna nie tylko z nazwy.
Po deszczu wiatr ucichł. Znów mogłem rozwinąć skrzydła. Jednak było już coraz ciemniej. Między Borową a Matygami usłyszałem przed sobą głosy dzieci. Dopiero z bliska dostrzegłem troje lub czworo rowerzystów bez świateł. Na tej drodze wypadki śmiertelne zdarzają się dość często. A przyszłe ofiary są jeszcze beztroskie. W Puławach byłem przed godziną 21. 14 godzin w drodze. Całkiem nieźle jak na kwiecień. Za tydzień na pewno nie pojadę na północ. Już mnie to trochę znudziło i muszę tych terenów odpocząć. Ale czy muszę wybierać między Kraśnikiem i Szydłowcem? Może dałoby się w jeden weekend być w obu tych miejscach? Jeszcze zobaczę. W końcu Kraśnik chciałbym odwiedzić w drodze do Modliborzyc.
Category Archives: jazda
Plany a realizacja
Plany z poprzedniego postu się nie zrealizowały. Początek wyglądał dobrze. O 6 rano ruszyłem na rowerze w kierunku Dęblina. Decyzję co do tego czy podjadę pociągiem z Dęblina do Pilawy zostawiłem sobie na później. W trakcie jazdy rozważałem za i przeciw. Pociągiem podjechałbym 49 km w 50 minut. Oszczędzam ponad godzinę. Po dojechaniu ruszam do Sobieni, a potem wracam z Sobieni do Pilawy by udać się do Garwolina. Nie lubię jechać dwa razy tą samą drogą. Do tego jeszcze dochodzi interesujący mnie krzyż drewniany pod Łaskarzewem. Po południu nie nadaje się do fotografowania gdy jest słoneczny dzień. Rezygnując z pociągu najpierw jestem w Łaskarzewie i koło krzyża mógłbym być rano. To mi pasowało. Ale jeszcze nie wiedziałem, że plany zmienią się diametralnie.
Dojeżdżając do Dęblina postanowiłem przeszukać pewne krzaki w poszukiwaniu śladów fortu Borowa. Na mapach zaznaczany jest po przeciwnej stronie Wieprza a tam ślady wydają się być nieobecne. Wszedłem więc w krzaki i zaraz uznałem, że poszukiwania zostaną uwieńczone sukcesem.
Dalej też było ciekawie ale jakoś mało fortecznie. Na koniec doszedłem do opuszczonego budynku.
Budynek z betonowych pustaków. Wszystko wskazywało na to, że było tu albo jakieś gospodarstwo albo zakład. Na pewno w czasach PRL, a nie wcześniej. Więc jednak to nie to miejsce. Jeszcze skoczyłem na wał wiślany. Chyba stary. Obłożony kamieniami.
Przedarłem się z rowerem przez krzaki na powrót do szosy. Ale nie pojechałem. Flak w tylnym kole. Słoneczko świeciło więc wziąłem się za łatanie. Szybkie poszukiwanie dziury i dwie znalezione. Załatane. Po złożeniu roweru zaraz znowu flak. Najwidoczniej to nie były wszystkie dziury. Ale tak jak kiedyś w Annopolu uznałem, że skoro dziur jest więcej niż dwie to nie warto ich szukać i trzeba założyć nową dętkę. Żelazny zapas bez którego dalej się nie ruszam po ponad sześćdziesięciokilometrowym marszu gdy jeździłem jeszcze raczej pełen nadziei niż narzędzi. Zużycie żelaznego zapasu oznaczało, że dalej nie pojadę. Jeszcze mogłem zmienić zdanie w Dęblinie gdybym znalazł otwarty sklep rowerowy z dętkami z francuskim zaworem. Ale jeszcze było za wcześnie na otwarte sklepy rowerowe no i nie ma ich przy głównej drodze lub ich tylko nie widziałem. W takim razie wybrałem się do Sobieszyna obfotografować wreszcie pałac. Jakoś wcześniej po macoszemu do niego podchodziłem, a właśnie znów zacząłem się kręcić wokół hr. Kajetana Kickiego.
Co prawda to nie Kajetan Kicki pałac wybudował ale w nim mieszkał gdy nie przebywał w Warszawie lub Orłowie Murowanym. Po II wojnie światowej pałac gościł dyrekcję PGR-u, która jakoś nie przykładała się do remontów. Budynek stopniowo popadał i nadal popada w ruinę.
Gmina chce go znowu przekazać w dobre ręce ale to muszą być bogate ręce. Obecny stan budynku wymaga dużych nakładów na remont. Do tego to ma być użytek turystyczny więc mieszkanie chyba odpada. W oficynach, które są w lepszym stanie, mieszkają ludzie i ich eksmitowanie pewnie w grę nie wchodzi. Zabytkowe tu są także zabudowania gospodarcze choć powstały po 1863 roku.
Przy głównej drodze Sobieszyna w pobliżu pałacu jest parę budynków chyba także związanych z pałacem.
Nieco dalej ale jeszcze w Sobieszynie, zatrzymałem się przy kościele. Kościół neogotycki wybudowany z fundacji Kajetana Kickiego. Przy okazji siedzibę parafii przeniesiono z Drążgowa do Sobieszyna.
Po drążgowskim kościele nie ma dziś śladu. Gdy powstawał kościół w Sobieszynie już był chyba ruiną choć był młodszy od kościoła w Żabiance gdzie przez jakiś czas drążgowska parafia miała swoją siedzibę wygnana przez arian.
Po drugiej stronie Wieprza, w Baranowie, też jest kościół. Barokowy.
Wracałem już do Puław. Ale nie chciałem jechać przez Żyrzyn. W Puławach chciałem jeszcze zakupić zapas dętek na następne wyjazdy więc powrót od strony Końskowoli pasował mi najbardziej. Dlatego w Baranowie wybrałem drogę w kierunku Kurowa. W lasach niepodzielnie panują zawilce.
W Czołnach zobaczyłem dudka. Czy one też odlatują na zimę? Nie przypominam sobie bym widział dudki zimą.
Po powrocie informacje o tragicznym wypadku pod Smoleńskiem. I znów zapowiada się gorący politycznie okres. Może jutro zrobię jeszcze jedno podejście do dzisiejszych planów.
Ciepielów
Plany dziś bardzo rozeszły mi się z wykonaniem. Miałem skoczyć pod Opole Lubelskie do starego murowanego młyna na Chodelce. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że trzeba wykorzystać świąteczny brak tirów na drogach i skoczyć do Zwolenia. I tak już zostało, choć to nie był koniec.
Droga do Zwolenia okazała się mimo świąt dość ruchliwa. Jednak to samochody osobowe na niej niepodzielnie królowały więc bez problemów się na niej mieściłem. Po drodze nie po raz pierwszy usiłowałem wypatrzeć jakiś ślad po cmentarzu z I wojny światowej w lesie w miejscowości Sosnów. Znów bez skutku. Tym razem jednak zwróciłem uwagę na duży kamień leżący na betonowym postumencie. Żadnych śladów po tablicy czy napisach. Widocznie na głazie coś jeszcze stało. Co to mogło być? Nie wiem. W lesie wciąż jeszcze stoi woda więc nawet nie pomyślałem by w niego wejść. Może kiedy indziej. Tyle, że zimą też mi się nie chciało. Ostatecznie pognałem do Zwolenia.
W Zwoleniu od dawna szukam miejsca po cmentarzu żydowskim. Ponad 20 lat temu pokazywano mi je. Znajdowało się niedaleko dworca PKS i było ogrodzone płotem z siatki. Tylko jedno podobne miejsce tam się znajduje ale nie jestem pewien czy to to. Teraz siatki nie ma. Przez teren biegnie wydeptana ścieżka. By się upewnić zapytałem przechodzącego mężczyznę z dzieckiem. Powiedział, że to jest najprawdopodobniej teren prywatny. Za to pamiętał, że jako dziecko chodził na sanki w miejsce o którym mówiono, że był tam kiedyś kirkut. Miało ono znajdować się niedaleko figury Jadwigi, czyli od strony Puław. Pojechałem tam.
Teren jest zaniedbany ale widać, że kiedyś był to park. Pod liśćmi znajdują się chodniki. Przy chodnikach stoją resztki latarni. Choć lokalizacja pasowałaby na cmentarz to jednak chyba nie to czego szukam. Park porzucono już dawno temu ale nie sądzę by park założono na terenie cmentarza gdy jeszcze wielu mieszkańców Zwolenia pamiętała o tym, że to właśnie teren cmentarza. Szukanie nie zakończone.
Było jeszcze wcześnie. Pogoda śliczna. Tylko wiatr coraz silniejszy. Postanowiłem więc jeszcze podjechać do Ciepielowa. To tylko 13 km od Zwolenia, a zwykle jestem tam tylko „po drodze”. Tym razem „po drodze” jeszcze przypomniałem sobie o istnieniu w Sycynie (która kojarzy mi się tylko z niesmacznym chlebem) obelisku ufundowanego przez Mikołaja Kochanowskiej w XVII wieku. W Sycynie urodził się Jan Kochanowski. Przy głównej drodze (do Sandomierza) znajduje się pomnik Jana. Za to obelisku nie zobaczyłem. Dojechałem do miejsca gdzie jest tablica informująca o nim i parking. Żeby go zobaczyć trzeba przejść przez kilka furtek i podwórko. Nie chciałem zostawiać roweru więc zawróciłem ku głównej drodze.
W Ciepielowie chciałem odnaleźć synagogę. W sieci widziałem jej zdjęcia. Ale nie mogłem wypatrzyć jej lokalizacji na mapach i zdjęciach lotniczych Ciepielowa. Ponieważ zwykle znajduję synagogi w okolicach rynku ale nie bezpośrednio przy nim ruszyłem na miejscu na objazd. Zobaczyłem wiele starych budynków ale nie ten którego szukałem. Gdy wjechałem w ulicę Źródlaną przypomniałem sobie, że przy niej miała ona się właśnie znajdować. Uliczka jest wąska. Kluczy. Przecina drogę do Sandomierza. Biegnie z tyłu Nowych budynków urzędów Ciepielowa. Tam też znajduje się opuszczony i zdewastowany budynek sklepu. Za nim zaś poszukiwana synagoga. Dojście przy ścianie sklepu.
Budynek jest zdewastowany. W części głównej ma dodane drewniane piętro będące przedłużeniem babińca. Deski piętra sterczą z okien sali modlitewnej w połowie wysokich okien. Brak części dachu. Nie zdecydowałem się na wejście na piętro mimo tego że były tam drewniane schody – jakoś nie budziły mojego zaufania.
Po obejrzeniu tego „znaleziska”. Udałem się w drogę powrotną. Ale nie do Zwolenia. Z Ciepielowa prowadzi droga do Chotczy. Nigdy nią nie jechałem ponieważ w ten sposób nadkłada się kilka kilometrów. Przez Zwoleń jest do Puław bliżej. Dziś się nie spieszyłem. Była więc okazja by zobaczyć tą drogę. Cała droga jest częścią niebieskiego szlaku rowerowego biegnącego z Kazanowa do Janowca. Przejechałem więc dziś odcinek Ciepielów – Janowiec. Część z Ciepielowa do Kazanowa przejechałem w zeszłym roku. Były tam odcinki drogi gruntowej. W tej części też są ale z roku na rok krótsze. I są dopiero za Chotczą. Najpierw więc 16 km do Chotczy. Już się rozpędzałem gdy zwróciłem uwagę na pomnik znajdujący się ok 20 m od drogi. Pomnik pomordowanych podczas II wojny światowej. Posiada on jednak rzecz rzadko chyba spotykaną. Erratę w postaci tablicy kamiennej. Kombatanci pomnik wyremontowali ale na dodanej przez siebie tablicy umieścili dane prostujące te umieszczone na pomniku przez jego budowniczych.
Pomnik był na początku drogi. Dalej już pomników nie było tylko śliczne krajobrazy, słońce, śpiew ptaków i mało samochodów. Na tej drodze można odpocząć. Tylko czy będzie mi się chciało nadkładać te parę kilometrów?
Z Chotczy asfaltowa droga do Janowca kończyła się w zeszłym roku przy drodze do Gniazdkowa. Teraz przecina las i część pól dochodząc do leżących już wcześniej płyt betonowych. Tu się kończy. Dalej do mostu i starego młyna jest po staremu droga gruntowa. Tylko młyn chyba ktoś kupił. Trwają prace remontowe. Cały jest już obłożony nowymi deskami i ma nowe okna. Zniknęła ze ściany tabliczka z żółwiem i napisem „ulica Żółwia” (czy jakoś podobnie). Pod koniec zeszłego roku pojawił się asfalt na dalszym odcinku trasy: od podjazdu na leśnym zboczu, do drogi Lucimia – Zwoleń. To już nie to samo. Teraz przez to panuje tu też większy ruch samochodów. Wcześniej rzadko kierowcy decydowali się na jazdę w terenie. Wcześniejsze zmiany to wymiana mostu przy młynie z drewnianego na betonowy. Usunięcie mojego ulubionego polnego głazu na rogu pola (lubiłem jadąc nocą przy nim się zatrzymać, usiąść, popatrzeć w gwiazdy). Ech, zmiany. Czy na lepsze? Pewnie nie dla mnie.
Dalsza droga to prosta i płaska szosa z Lucimi do Brzeźców. Jednak trzymając się niebieskiego szlaku nie pojechałem dalej asfaltem tylko wzdłuż wału wiślanego.
Trochę trzęsło ale bardzo przyjemnie. Zamiast podjechać w Janowcu pod górę i pognać do Puław jechałem dalej niebieskim szlakiem, który prowadzi do przeprawy promowej. Promy jeszcze nie kursują, a i ja nie skręciłem jak szlak chciał tylko pojechałem dalej prosto. Tu zatrzymałem się przy drodze gruntowej prowadzącej na górę skarpy wiślanej. Od lat przejeżdżam dołem, a nigdy nie sprawdzałem dokąd ta droga prowadzi. Po piachu nie próbowałem podjeżdżać. Spacerek zakończyłem przy „Oblasówce” To miejsce już znałem, a na pewno pamiętałem o drogowskazie do niego stojącym przy drodze Janowiec – Puławy. Droga utwardzone więc ruszyłem ale nie tak jak powinienem. Zainteresowała mnie utwardzona droga biegnąca równolegle do Wisły. W ten sposób dojechałem do wiatraka stojącego na wysokości kazimierskich kamieniołomów.
Wiatrak pewnie tak jak ten z Mięćmierza i z Czołna pod Baranowem służy jako letni domek. Ale ładnie się prezentuje. Szczególnie z drugiego brzegu rzeki. Jadąc dalej znalazłem się na piaszczystym zboczy skarpy. Jest stąd ładny widok na drugi brzeg.
Nie miałem odpowiedniego obuwia by wejść w tą drogę. Wygląda jakby ktoś ją zaorał ale to prawdopodobnie wynik wielu przejść krów na pastwiska nad Wisłą. Zawróciłem i po ponad kilometrze dojechałem do drogi do Puław. Tu popychany przez silny wiatr mogłem się dobrze rozpędzić. I zaraz byłem w domu.
Rekonesans
Dotąd tereny między Maciejowicami, Garwolinem i Żelechowem pozostawały dla mnie dziewiczymi. Wyznaczając sobie 2 punkty do odwiedzenia ruszyłem więc na rozpoznanie.
Początkowo padał deszcz i było chłodno ale to miało się zmienić. Drogę Puławy – Stężyca pokonywałem jeszcze w mżawce. O świętach przypominają koszyczki niesione do kościoła i z kościoła. Poza tym praca wre. Ciągniki jadą na pola. Ludzie dekorują krzyże i kapliczki. Im później tym większy ruch. Ja za to planowałem najpierw zajechać do Paprotni na cmentarz z I wojny światowej. Mam go w wykazie sporządzonym przez PTTK z lakonicznym ale dokładnym opisem lokalizacji. Mimo tego przed wyjazdem musiałem upewnić się co do miejsca w jakim mam szukać. „Las za wsią” to czasem pojęcie względne, zwłaszcza gdy zapisano je wiele lat wcześniej. Tu miałem kilka zagajników za wsią przed właściwym lasem. Na jednaj z map na geoportal.gov.pl zauważyłem zaznaczony na skraju lasu pomnik. Na zdjęciach lotniczych w tym miejscu była piaszczysta polanka. W rzeczywistości zaś był to kopiec. Nie jest w żaden sposób zaznaczony drogowskazem. Na piaszczystym szczycie kopca znajdują się dwa krzyże. Większy, drewniany jest przewrócony i na nim znajduje się zardzewiała już tabliczka informacyjna.
Przy jednym z ramion krzyża już tętni wiosenne życie.
U stóp kopca od strony szosy worki foliowe ze śmieciami. W czasie dalszej jazdy wielokrotnie widziałem powyrzucane do lasu worki jak i śmieci luzem. Praktycznie nie ma lasu bez śmieci. To śmieci teraz las ubarwiają. Ohyda. Zawilcom jednak to nie przeszkadza tak bardzo by nie chciały już kwitnąć. Miały już białe pąki i lada chwilą pojawią się w lasach białe kobierce upstrzone odpadkami.
Jadąc dalej drogą do Życzyna natrafiłem na pomnik. Właściwie dwa pomniki. Jeden wystawiony przez kombatantów BCh chyba przypominający o jakimś święcie – napis zatarty. Drugi przypomina o zrzutach dokonywanych w pobliskich lasach. Tu też napis niemal nie do odczytania.
Chciałem dojechać do Łaskarzewa. Dlatego z Życzyna pojechałem dalej, do Korytnicy. Do niej nawet nie wjechałem tylko od razu skierowałem się na Sokół i dalej na Przyłęk. Tym samym wjechałem na czerwony szlak rowerowy i zaraz się zgubiłem. Na mapach znalazłem drogę gruntową do Łaskarzewa i żadnych dróg bocznych. Gdy więc znalazłem się na rozjeździe w Przyłęku miałem wybór, którego się nie spodziewałem. Dwie drogi asfaltowe. Jedna na wprost – jak pokazywała mapa. Druga w prawo jak pokazuje szlak rowerowy i drogowskaz z napisem Stary Pilczyn. Tej drugiej drogi na mapach nie mam. Jasne więc, że nią pojechałem. I to mimo tego, że zapowiadało to ominięcie Łaskarzewa.
Jeszcze w Przyłęku, nad stawem za rzeczką przez którą przejeżdża się po drewnianym moście zobaczyłem uroczą kapliczkę.
Podążając dalej szlakiem rowerowym (czerwonym) rzeczywiście minąłem Łaskarzew. Zgubiłem też szlak. Zamiast dojechać do Garwolina od zachodu (i przeciąć jego obwodnicę) wyjechałem parę kilometrów wcześniej na szosę Warszawa-Lublin. Wcześniej zastanawiałem się czy nią nie wracać. Pobocze daje poczucie bezpieczeństwa. Hałas pędzących samochodów daje tak po uszach, że zrezygnowałem z tego pomysłu. Zaraz wjechałem na dawną drogę przecinającą Garwolin. Zanim wybudowano obwodnicę była poszerzana i otrzymała pobocza. Teraz pobocza są przeznaczone dla rowerów. Tą ścieżkę rowerową przerywają jedynie zatoki autobusowe. Przy drodze często stoją słupki na linii pobocza z nakazem zjazdu na lewy pas i tabliczką „nie dotyczy rowerów”. Miejsce między słupkiem, a krawężnikiem jest za wąskie dla samochodu. Miejscami dawne pobocze jest pokryte czerwoną farbą. Tak o tym piszę bo w innych miastach ścieżki robi się przy chodnikach co zupełnie dyskryminuje rowerzystów. Taka ścieżka przy chodniku wymaga przepuszczania wszystkich pojazdów z dróg bocznych – nawet gdy droga wzdłuż której się jedzie ma pierwszeństwo. Wymusza też ustępowanie pieszym, którzy nic sobie nie robią z tego, że ta ścieżka istnieje i jest to dla nich część chodnika (w Lublinie dostało mi się za jazdę po chodniku od starszej pani która stała na pasie rowerowym). Najniebezpieczniej robi się gdy spacerujący rodzice wpuszczają na taki pas kilkuletnie dziecko. Wtedy zupełnie nie wiadomo co może się zdarzyć. Pomysłodawcy tych ścieżek pewnie mieli dobre intencje i teoretycznie dobrze to wyglądało. Praktyka nie powstaje jednak w biurach projektowych.
By dojechać do cmentarza wojennego w Garwolinie musiałem przejechać przez całe miasto. Zrobiłem to droga główną bo przy niej miał się on znajdować. Nie jest tak wielki jak cmentarz niemiecki w Polesiu. Ale też powstał ok 50 lat wcześniej. Leżą to żołnierz polegli w bojach we wrześniu 1939 roku i w 1944 roku. W większości czerwonoarmiści. Łącznie ponad 10 tysięcy poległych z dawnych powiatów: garwolińskiego, kozienickiego i puławskiego.
Wracać chciałem przez Wilgę, czyli wzdłuż Wisły. Szybko zmieniłem zdanie. To by wydłużyło drogę. Więc zdecydowałem się dostać do ominiętego wcześniej Łaskarzewa. Tylko ta zmiana planu nastąpiła trochę za późno. Już nie opłacało mi się wracać do najkrótszej drogi. Byłem już za wiaduktem nad obwodnicą. Pozostała mi więc jazda na Rębków i Izdebnik. Do Izdebnika jedzie się drogą brukowaną. To może za dużo powiedziane. Nie ma tu zwykłego bruku tylko kocie łby. Ale jechać się da. Potem była droga polna i znów asfalt. Poza miłymi widokami niewiele więcej jest tu do oglądanie. W miejscowości Budel zakręciłem do Izdebna. Tu już było kilka drewnianych domów z ciekawymi zdobieniami okien i stary krzyż. Do niego będę musiał jeszcze wrócić. Nie mogłem wykonać zdjęcia z powodu słońca świecącego zza krzyża. Bo nie chodziło mi o samą sylwetkę. Krzyż jest bogato zdobiony. Rzeźbiony. Mało już jest takich ale pewnie kiedyś były bardziej powszechne. Jeszcze jeden widziałem w Kozienicach. Najciekawszy stał w okolicach Żyrzyna i jego kopia znajduje się w lubelskim skansenie, w ogrodzie za dworkiem z Żyrzyna.
Łaskarzew, małe miasteczko, przypomniał mi o istnieniu tego co nazywano sztetl. Jednak nie ma tu nigdzie śladów ludności żydowskiej. W Garwolinie też nie było a przecież gdzieś, kiedyś czytałem nazwy tych miejscowości w opracowaniu o ludności żydowskiej. Czyżby tak jak w Zwoleniu wyparto z pamięci istnienie części dawnych mieszkańców? Będę musiał jeszcze pogrzebać w literaturze. Na pewno został jakiś ślad i warto o tym przypomnieć.
Znów byłem na szlaku rowerowym. Tym razem był on niebieski. Prowadził do Maciejowic, a tam chciałem jechać. Po drodze minąłem zjazd do kopca Kościuszki w Krępie. Później brukowaną drogę do Podzamcza, gdzie Kościuszko przebywał podczas bitwy. Już zastanawiałem się czy uda mi się do godziny 17 dojechać do Stężycy. Nie udało się, miałem poślizg 10 minut. Z braku przygotowania kondycyjnego poślizg rósł i w Puławach byłem dopiero ok. 18:30. Planowany wyskok do Kraśnika i Modliborzyc będzie musiał jeszcze trochę na mnie poczekać.
No nicotine. No caffeine.
Zmiana czasu sprawiła, że wstając jak zwykle byłem już spóźniony z wyjazdem. Rzut oka na prognozę pogody – popołudniowe opady. Wczoraj prognoza się pomyliła więc może i dziś… Celem wyjazdu były dwa kirkuty: Czemierniki i Kock. To trochę dalej niż poprzednie tegoroczne wypady. Do tego eksperymentalnie nie wziąłem słodkich napojów na drogę. Wystarczyć ma woda, do tego jest jej tylko 1,5 litra ale to wynik mojego zapominalstwa – druga butelka została na podłodze w pokoju. Kasy zero – zaraz bym kupił papierosy, a ma być jak poprzedniego dnia – bez palenia. Ukojenie zmysłom niech da przyroda i radość z jazdy.
Startuję jedną z dwóch dróg przeze mnie nie lubianych. Puławy – Żyrzyn. Nie raz już tu ocierałem się o samochody lub zeskakiwałem z jezdni by uniknąć zderzenia czołowego. Wiem, że powrót wieczorkiem tą drogą będzie niemożliwy. Zbyt wiele samochodów będzie wracało z weekendu w Kazimierzu i wszystkie będą się spieszyć. W niedzielę rano jeszcze było znośnie i po przejechaniu przez rondo w Żyrzynie byłem już na drodze miłej i przyjemnej. Za Żerdzią w lesie zatrzymałem się z przyzwyczajenia. Był tu kiedyś parking leśny. Kilka lat temu zniknął ale mi zostało to przyzwyczajenie. Po krótkich ćwiczeniach (podskoki, skłony itp.) znów wsiadłem na rower. Przejazd z Puław do Baranowa zajął mi godzinę. Przejazd przez Baranów to 2 – 3 minuty – od tej strony to jazda z górki. Kościół, stara apteka – tylko mignęły obok mnie. Zaraz miał być most na Wieprzu. Ale najpierw był Wieprz. Łąki zalane. Ptactwo wodne szaleje. Słońce na niebie. Pojedyncze bociany i krzykliwe rybitwy. Nieco dalej od wody czajki? Chyba czajki. Też się darły latając nad błotami pola. W lesie i śpiewy i krzyki sójek (całą zimę siedziały cicho a teraz chrapliwie skrzeczą). Wiosna.
Za Sobieszynem zaczyna się Blizocin. Najpierw jeden, potem drugi. W tym pierwszym jest mój ulubiony płot. Każdej wiosny stoi w wodzie.
Na niebie klucz gęsi. Wielki błękit.
Powoli opada woda. Już niedługo łąki będą się zielenić i kwitnąć. Na razie w większości pod wodą.
Nie byłem pewien jak ta moja przejażdżka będzie współgrała ze słońcem. Nie lubię jeździć nocą choć zawsze jestem na to przygotowany i często mi się zdarza. Ponieważ dobrze mi się jechało (lekki wiatr w plecy) postanowiłem przemknąć tylko przez Kock i zatrzymać się dopiero w Czemiernikach. Z wyczytanych informacji wynikało, że kirkut znajduje się przy drodze. Kierunek z którego opisywano dojście skupił moją uwagę na drodze do Radzynia Podlaskiego. Lekko się pomyliłem. Pytani przeze mnie po drodze ludzie wskazywali na las ale ostatni zapytani powiedzieli że muszę zawrócić i wjechać gruntową drogą w las. Wiedziałem też, że cmentarz miał być zaraz za zabudowaniami. I był. Tylko podjechałem od złej strony. Cmentarz znajduje się przy żółtym szlaku turystycznym. Pytani ludzie twierdzili, że nic na terenie cmentarza nie ma ale zdjęcia w sieci pokazywały macewy i mały pomnik w kształcie macewy. Z drogi wyglądało to tak:
Już nie pamiętam gdzie ale czytałem, że biedne społeczności żydowskie których nie było stać na sprowadzenie piaskowca na macewy wykorzystywały kamienie polne. Przykładem było właśnie zdjęcie takiej polnej macewy z podpisem „Czemierniki”. Z pięciu zachowanych macew cztery faktycznie są z tego materiału.
W tle widać dach domu stojącego przy samym lesie. Mieszkający tam pies nie lubi obcych ale na szczęście nie potrafi wydostać się zza ogrodzenia. Z ciekawości pojechałem żółtym szlakiem by zobaczyć dokąd mnie zaprowadzi w Czemiernikach. Zaprowadził mnie pod pałac/zamek. Jesienią wyglądał lepiej. Nawet nie zauważyłem wtedy pustych otworów okiennych. Może ich nie było. Na pewno drzewa były wtedy jeszcze zielone. Mimo tego jest tu ładnie.
Była już po 14. W tą stronę jechałem łącznie 3 godziny. Na powrót przewidywałem co najmniej 4. I pod wiatr. I już z lekkim zmęczeniem. Przy osłabieniu potrzebowałem cukru. Zamiast wypróbowanych nie raz rodzynków dziś miałem z sobą syntetyki, czyli krówki. Zapas nienaruszony od wyjazdu. Nadszedł już czas by go naruszyć. Trochę czasu potrzebowałem by odczuć ich działanie. Przez Czemierniki i Bełcząc przejechałem bardziej siłą woli niż pchany energią własną. Nad Tyśmienicą przy Górce Kockiej zatrzymałem się na chwilę by zrobić zdjęcie łąkom zalanym przez tą rzeczkę.
Zaraz był Kock i udałem się w kierunku ulicy Hanki Sawickiej. Miałem nią dojechać do nieutwardzonego końca i przy figurze zakręcić w prawo. Koniec był utwardzony, choć od niedawna. Figury były dwie ale obok siebie. Że dojechałem na miejsce domyśliłem się gdy zaczął się płot ze stalowych prętów. Pewien, że tak jak napisano, cmentarz jest zamknięty, nawet nie sprawdziłem furtki. Brama faktycznie była zamknięta, co było widać – łańcuch i kłódka.
Za następnym razem sprawdzę furtkę. To co zobaczyłem przez płot za bardzo mnie zaciekawiło. Przy betonowym ohelu cadyka Morgenterna (choć nie wiem, którego z dynastii) znajduje się kilka tarcz szlifierskich wykonanych z macew. Jest to pewien przejaw zwycięstwa myśli praktycznej nad religijną i estetyczną. Wstyd z dziurką w środku. Przykład myślenia typu „oni już tu nigdy nie wrócą” na co zwróciła uwagę prof. Joanna Tokarska-Bakir. Ale „oni” wracają bo grobów się nie przenosi. Bo zostaje przeszłość.
Poza najbliższą okolicą ohelu teren cmentarza pozbawiony jest elementów, które przypominałyby przeszłość tego miejsca. Zawróciłem więc by znów znaleźć się w centrum Kocka. Darowałem sobie podjechanie pod pałac i tylko zatrzymałem się jeszcze na chwilę by po raz kolejny popatrzeć na dom Morgensterna.
Dalej udałem się nie drogą Kock – Dęblin tylko zjechałem na ulicę Berka Joselewicza i pojechałem do Białobrzegów mijając grób Berka. Od zeszłego roku odnowiony. Ciekawe czy przytrafiać mu się to będzie tylko co 100 lat, na okrągłe rocznice śmierci? Z Białobrzegów do Poizdowa też jeszcze dojechałem bocznymi drogami. Słońce już gdzieś zniknęło, a przede mną widać było jak pogoda się psuje. I jechałem prosto w to zepsucie. Pocieszałem się, że skoro chmury nigdzie nie dotykają horyzontu to nie będzie źle. Myślenie życzeniowe, rzadko mi się sprawdza. Najpierw lekko dostałem drobnym gradem z nieba. Potem deszczyk ale mniejszy niż dzień wcześniej gdy jechałem do Poniatowej. Chmura jakoś się rozrosła i podpierała się o horyzont już w kilku miejscach. W Jeziorzanach zdecydowałem się na założenie nieprzemakalnej kurtki zanim całkiem przemoknę. Tak przy okazji tylko stwierdziłem, że skoro nie widać lecących na mnie kropli deszczu dopóki we mnie nie trafią to muszą się one poruszać z prędkością światła. Teoria do sprawdzenia ale pewnie nie w warunkach laboratoryjnych. Tam krople deszczu nie będą miały czasu by się rozpędzić.
Jadąc już za Michowem, koło Marcinowa szukałem drogi która by mnie doprowadziła do lubianej przeze mnie leśnej drogi w stronę Żyrzyna. Pamiętałem, że przy drodze tej jest wiele drzew. Drogowskaz stał jednak przy drodze bezdrzewnej. Może dlatego zauważyłem kopiec i pomnik. Pomnik żołnierzy poległych w Wielkiej Wojnie. Zapewne są tu pochowani.
Sprawa brakujących drzew zaraz się wyjaśniła. Po obu stronach drogi widać było pnie drzew ściętych miesiąc lud dwa miesiące wcześniej. Szkoda. Nie utrudniały tak bardzo ruchu by je wycinać. Teraz jednak stawia się na bezpieczeństwo ponad wszystko. Także ponad piękno. I to nie musi być realne poczucie braku bezpieczeństwa. Wystarczy, że padło gdzieś hasło „drzewa zabijają kierowców” i już walczy się z drzewami. Czy niedługo przyjdzie czas na lasy przy których wybudowano drogi? Już było po deszczu.
W Wolicy miałem nieprzyjemność związaną z zapachami. Nie chodzi mi o te odory unoszące się wokół pań zasuwających z palmami do kościoła – dotyczyło to tylko może jednej na 100. W Wolicy drogą snuł się gryzący dym nad drogą. Ktoś palił w piecu butelkami, gumą lub pampersami. Smród straszliwy i do tego ciemny gęsty dym. Gdy już wydostałem się z tego smogu poczułem dym nikotynowy i nie widziałem żadnego człowieka przede mną. Zapach (cudny, kuszący) dochodził z blaszanej wiaty autobusowej. Tam młodzież schroniła się przed deszczem i już została otaczając się tą odurzającą atmosferą. Ile energii mi przybyło gdy przypomniałem sobie o pozostawionych w domu papierosach i na myśl o gorącej kawie, którą będę mógł wypić zaciągając się dymem…
W lesie unosiły się mgły. Tabliczki jak zwykle zakazywały wstępu do lasu z powodu wycinki drzew. Groźby dawały do wyboru śmierć i kalectwo. Miałem ok. 3 km na przemyślenia o zaletach i wadach każdego z tych rozwiązań. W ciszy zapadającego w sen i zamglonego lasu przebiegła mi drogę tylko jedna sarna. Za mało chyba by przynieść pecha, bo bez problemów przejechałem do drogi Warszawa – Lublin. Zanim ją przekroczyłem by pojechać przez Sielce do Końskowoli założyłem kamizelkę odblaskową. Jakby ktoś we mnie trafił samochodem nikt mu nie przetłumaczy, że przecież już miałem blisko do końca podróży. Być może i ten ktoś kto samochodem rozbił barierki na wiadukcie kolejowym miał już blisko. Teraz tylko znicze w miejscu jego śmierci przypominają, że był.
Ponure myśli nachodzą mnie o zmroku. Wtedy pomaga CocaCola. Czy do zagrożeń cywilizacyjnych można zaliczyć gorące kąpiele, papierosy i gorącą, czarną kawę? Człowiek pierwotny dopiero musiał to wymyślić. Rower wymyślono jeszcze później. Maszyna do myślenia i jeżdżenia. Gdyby jeszcze dawało się jednocześnie pisać, to ten post nie miałby końca.