Zmiana czasu sprawiła, że wstając jak zwykle byłem już spóźniony z wyjazdem. Rzut oka na prognozę pogody – popołudniowe opady. Wczoraj prognoza się pomyliła więc może i dziś… Celem wyjazdu były dwa kirkuty: Czemierniki i Kock. To trochę dalej niż poprzednie tegoroczne wypady. Do tego eksperymentalnie nie wziąłem słodkich napojów na drogę. Wystarczyć ma woda, do tego jest jej tylko 1,5 litra ale to wynik mojego zapominalstwa – druga butelka została na podłodze w pokoju. Kasy zero – zaraz bym kupił papierosy, a ma być jak poprzedniego dnia – bez palenia. Ukojenie zmysłom niech da przyroda i radość z jazdy.
Startuję jedną z dwóch dróg przeze mnie nie lubianych. Puławy – Żyrzyn. Nie raz już tu ocierałem się o samochody lub zeskakiwałem z jezdni by uniknąć zderzenia czołowego. Wiem, że powrót wieczorkiem tą drogą będzie niemożliwy. Zbyt wiele samochodów będzie wracało z weekendu w Kazimierzu i wszystkie będą się spieszyć. W niedzielę rano jeszcze było znośnie i po przejechaniu przez rondo w Żyrzynie byłem już na drodze miłej i przyjemnej. Za Żerdzią w lesie zatrzymałem się z przyzwyczajenia. Był tu kiedyś parking leśny. Kilka lat temu zniknął ale mi zostało to przyzwyczajenie. Po krótkich ćwiczeniach (podskoki, skłony itp.) znów wsiadłem na rower. Przejazd z Puław do Baranowa zajął mi godzinę. Przejazd przez Baranów to 2 – 3 minuty – od tej strony to jazda z górki. Kościół, stara apteka – tylko mignęły obok mnie. Zaraz miał być most na Wieprzu. Ale najpierw był Wieprz. Łąki zalane. Ptactwo wodne szaleje. Słońce na niebie. Pojedyncze bociany i krzykliwe rybitwy. Nieco dalej od wody czajki? Chyba czajki. Też się darły latając nad błotami pola. W lesie i śpiewy i krzyki sójek (całą zimę siedziały cicho a teraz chrapliwie skrzeczą). Wiosna.
Za Sobieszynem zaczyna się Blizocin. Najpierw jeden, potem drugi. W tym pierwszym jest mój ulubiony płot. Każdej wiosny stoi w wodzie.
Na niebie klucz gęsi. Wielki błękit.
Powoli opada woda. Już niedługo łąki będą się zielenić i kwitnąć. Na razie w większości pod wodą.
Nie byłem pewien jak ta moja przejażdżka będzie współgrała ze słońcem. Nie lubię jeździć nocą choć zawsze jestem na to przygotowany i często mi się zdarza. Ponieważ dobrze mi się jechało (lekki wiatr w plecy) postanowiłem przemknąć tylko przez Kock i zatrzymać się dopiero w Czemiernikach. Z wyczytanych informacji wynikało, że kirkut znajduje się przy drodze. Kierunek z którego opisywano dojście skupił moją uwagę na drodze do Radzynia Podlaskiego. Lekko się pomyliłem. Pytani przeze mnie po drodze ludzie wskazywali na las ale ostatni zapytani powiedzieli że muszę zawrócić i wjechać gruntową drogą w las. Wiedziałem też, że cmentarz miał być zaraz za zabudowaniami. I był. Tylko podjechałem od złej strony. Cmentarz znajduje się przy żółtym szlaku turystycznym. Pytani ludzie twierdzili, że nic na terenie cmentarza nie ma ale zdjęcia w sieci pokazywały macewy i mały pomnik w kształcie macewy. Z drogi wyglądało to tak:
Już nie pamiętam gdzie ale czytałem, że biedne społeczności żydowskie których nie było stać na sprowadzenie piaskowca na macewy wykorzystywały kamienie polne. Przykładem było właśnie zdjęcie takiej polnej macewy z podpisem „Czemierniki”. Z pięciu zachowanych macew cztery faktycznie są z tego materiału.
W tle widać dach domu stojącego przy samym lesie. Mieszkający tam pies nie lubi obcych ale na szczęście nie potrafi wydostać się zza ogrodzenia. Z ciekawości pojechałem żółtym szlakiem by zobaczyć dokąd mnie zaprowadzi w Czemiernikach. Zaprowadził mnie pod pałac/zamek. Jesienią wyglądał lepiej. Nawet nie zauważyłem wtedy pustych otworów okiennych. Może ich nie było. Na pewno drzewa były wtedy jeszcze zielone. Mimo tego jest tu ładnie.
Była już po 14. W tą stronę jechałem łącznie 3 godziny. Na powrót przewidywałem co najmniej 4. I pod wiatr. I już z lekkim zmęczeniem. Przy osłabieniu potrzebowałem cukru. Zamiast wypróbowanych nie raz rodzynków dziś miałem z sobą syntetyki, czyli krówki. Zapas nienaruszony od wyjazdu. Nadszedł już czas by go naruszyć. Trochę czasu potrzebowałem by odczuć ich działanie. Przez Czemierniki i Bełcząc przejechałem bardziej siłą woli niż pchany energią własną. Nad Tyśmienicą przy Górce Kockiej zatrzymałem się na chwilę by zrobić zdjęcie łąkom zalanym przez tą rzeczkę.
Zaraz był Kock i udałem się w kierunku ulicy Hanki Sawickiej. Miałem nią dojechać do nieutwardzonego końca i przy figurze zakręcić w prawo. Koniec był utwardzony, choć od niedawna. Figury były dwie ale obok siebie. Że dojechałem na miejsce domyśliłem się gdy zaczął się płot ze stalowych prętów. Pewien, że tak jak napisano, cmentarz jest zamknięty, nawet nie sprawdziłem furtki. Brama faktycznie była zamknięta, co było widać – łańcuch i kłódka.
Za następnym razem sprawdzę furtkę. To co zobaczyłem przez płot za bardzo mnie zaciekawiło. Przy betonowym ohelu cadyka Morgenterna (choć nie wiem, którego z dynastii) znajduje się kilka tarcz szlifierskich wykonanych z macew. Jest to pewien przejaw zwycięstwa myśli praktycznej nad religijną i estetyczną. Wstyd z dziurką w środku. Przykład myślenia typu „oni już tu nigdy nie wrócą” na co zwróciła uwagę prof. Joanna Tokarska-Bakir. Ale „oni” wracają bo grobów się nie przenosi. Bo zostaje przeszłość.
Poza najbliższą okolicą ohelu teren cmentarza pozbawiony jest elementów, które przypominałyby przeszłość tego miejsca. Zawróciłem więc by znów znaleźć się w centrum Kocka. Darowałem sobie podjechanie pod pałac i tylko zatrzymałem się jeszcze na chwilę by po raz kolejny popatrzeć na dom Morgensterna.
Dalej udałem się nie drogą Kock – Dęblin tylko zjechałem na ulicę Berka Joselewicza i pojechałem do Białobrzegów mijając grób Berka. Od zeszłego roku odnowiony. Ciekawe czy przytrafiać mu się to będzie tylko co 100 lat, na okrągłe rocznice śmierci? Z Białobrzegów do Poizdowa też jeszcze dojechałem bocznymi drogami. Słońce już gdzieś zniknęło, a przede mną widać było jak pogoda się psuje. I jechałem prosto w to zepsucie. Pocieszałem się, że skoro chmury nigdzie nie dotykają horyzontu to nie będzie źle. Myślenie życzeniowe, rzadko mi się sprawdza. Najpierw lekko dostałem drobnym gradem z nieba. Potem deszczyk ale mniejszy niż dzień wcześniej gdy jechałem do Poniatowej. Chmura jakoś się rozrosła i podpierała się o horyzont już w kilku miejscach. W Jeziorzanach zdecydowałem się na założenie nieprzemakalnej kurtki zanim całkiem przemoknę. Tak przy okazji tylko stwierdziłem, że skoro nie widać lecących na mnie kropli deszczu dopóki we mnie nie trafią to muszą się one poruszać z prędkością światła. Teoria do sprawdzenia ale pewnie nie w warunkach laboratoryjnych. Tam krople deszczu nie będą miały czasu by się rozpędzić.
Jadąc już za Michowem, koło Marcinowa szukałem drogi która by mnie doprowadziła do lubianej przeze mnie leśnej drogi w stronę Żyrzyna. Pamiętałem, że przy drodze tej jest wiele drzew. Drogowskaz stał jednak przy drodze bezdrzewnej. Może dlatego zauważyłem kopiec i pomnik. Pomnik żołnierzy poległych w Wielkiej Wojnie. Zapewne są tu pochowani.
Sprawa brakujących drzew zaraz się wyjaśniła. Po obu stronach drogi widać było pnie drzew ściętych miesiąc lud dwa miesiące wcześniej. Szkoda. Nie utrudniały tak bardzo ruchu by je wycinać. Teraz jednak stawia się na bezpieczeństwo ponad wszystko. Także ponad piękno. I to nie musi być realne poczucie braku bezpieczeństwa. Wystarczy, że padło gdzieś hasło „drzewa zabijają kierowców” i już walczy się z drzewami. Czy niedługo przyjdzie czas na lasy przy których wybudowano drogi? Już było po deszczu.
W Wolicy miałem nieprzyjemność związaną z zapachami. Nie chodzi mi o te odory unoszące się wokół pań zasuwających z palmami do kościoła – dotyczyło to tylko może jednej na 100. W Wolicy drogą snuł się gryzący dym nad drogą. Ktoś palił w piecu butelkami, gumą lub pampersami. Smród straszliwy i do tego ciemny gęsty dym. Gdy już wydostałem się z tego smogu poczułem dym nikotynowy i nie widziałem żadnego człowieka przede mną. Zapach (cudny, kuszący) dochodził z blaszanej wiaty autobusowej. Tam młodzież schroniła się przed deszczem i już została otaczając się tą odurzającą atmosferą. Ile energii mi przybyło gdy przypomniałem sobie o pozostawionych w domu papierosach i na myśl o gorącej kawie, którą będę mógł wypić zaciągając się dymem…
W lesie unosiły się mgły. Tabliczki jak zwykle zakazywały wstępu do lasu z powodu wycinki drzew. Groźby dawały do wyboru śmierć i kalectwo. Miałem ok. 3 km na przemyślenia o zaletach i wadach każdego z tych rozwiązań. W ciszy zapadającego w sen i zamglonego lasu przebiegła mi drogę tylko jedna sarna. Za mało chyba by przynieść pecha, bo bez problemów przejechałem do drogi Warszawa – Lublin. Zanim ją przekroczyłem by pojechać przez Sielce do Końskowoli założyłem kamizelkę odblaskową. Jakby ktoś we mnie trafił samochodem nikt mu nie przetłumaczy, że przecież już miałem blisko do końca podróży. Być może i ten ktoś kto samochodem rozbił barierki na wiadukcie kolejowym miał już blisko. Teraz tylko znicze w miejscu jego śmierci przypominają, że był.
Ponure myśli nachodzą mnie o zmroku. Wtedy pomaga CocaCola. Czy do zagrożeń cywilizacyjnych można zaliczyć gorące kąpiele, papierosy i gorącą, czarną kawę? Człowiek pierwotny dopiero musiał to wymyślić. Rower wymyślono jeszcze później. Maszyna do myślenia i jeżdżenia. Gdyby jeszcze dawało się jednocześnie pisać, to ten post nie miałby końca.