Wyjazd zastępczy

Przed jazdą
Wyjazd zastępczy. Znów miało być inaczej. Udało się z urlopem. Miałem więc nadzieję spędzić noc z czwartku na piątek w Łańcucie. Jednak w czwartek w rowerze zdechł suport. Wymiana wykreśliła jeden dzień z urlopu, a koszty praktycznie uniemożliwiły mi wyjazd z noclegami pod namiotem. Może więc kiedy indziej? Teraz pozostał mi wyjazd w sobotę. Przypomniałem sobie o odkładanej od ponad roku wizycie w Biłgoraju i Tarnogrodzie. Wykreśliłem więc na szybko przebieg trasy. Puławy – Józefów – Tarnogród – Ulanów i Puławy. Później już niemal tradycyjne przejrzenie map WIG z terenów przez które miałem jechać – odnalazłem cmentarz z I wojny światowej o którym wcześniej nie wiedziałem. W pobliżu Ulanowa też miało być ich kilka ale nie traciłem czasu na szukanie informacji o nich w internecie – znów wezmę z sobą książkę w trasę i będę szukał na miejscu.

Kawałek techniki
Tak przy okazji chciałem przetestować opony Continental Sport Contact i kufer rowerowy. Co do opon – wcześniej używałem Schwalbe Durano. Spodobały mi się choć nie posłużyły mi zbyt długo. Wierzchnia warstwa choć jest odporna na ścieranie to nie radzi sobie z „wyłupywaniem” po kawałku przez szkła i inne ostre śmieci. Wierzch już był zmasakrowany i warstwa antyprzebiciowa już niemal była warstwą jezdną. Nowe opony są przede wszystkim tańsze. Czy będą równie wytrzymałe? Na wyjazd kilkudniowy wziąłbym pewniejsze opony wyprawowe. Pęknięcie poprzeczne na całą szerokość frontu opony zauważyłem dopiero po 60 km jazdy. Po dalszych 294 km stało się trochę wyraźniej widoczne ale się nie powiększyło.
Kufer ma mi zastąpić torby na bagażnik z których zwykle korzystam. Wadą toreb jest ich przemakalność. Nic nie zmienia ich „trudnoprzemakalność”. Torba z rozkładanymi jak sakwy bokami jeszcze bardziej jest narażona na przemoknięcie. I jej powierzchnia boczna jest na tyle duża, że przy silniejszych podmuchach bocznych wiatru już się to odczuwa. Kufer w przybliżeniu ma pojemność zbliżoną do torby z rozkładanymi bokami, a powierzchnię ma mniejszą.
Podczas jazdy odkryłem, że opony były prawdopodobnie dlatego przecenione, że jedna z nich ma pękniętą warstwę wierzchnią. Mimo tego nic złego się nie stało i nadal jeszcze mi służy. Kufer przy powiewach bocznych (a było ich dużo i były dość mocne tego dnia) pokazał swą wyższość nad torbami. Przewidując nocną jazdę zdecydowałem się na przytwierdzenie do niego światła tylnego (wystaje na tyle znacznie za koniec bagażnika, że umieszczoną na nim lampę zasłonił). Może nie wygląda to teraz najlepiej ale w nocy jestem widoczny i przewożone rzeczy nie mokną. Na dłuższe wyjazdy i tak założę sakwy.

Jazda
Początek dnia nie wyglądał zachęcająco – padał deszcz/nie deszcz, mżawka. Wyruszyłem ok. 6 rano. Szybko zrezygnowałem z jazdy w okularach – bez wycieraczek nie miało to sensu. Podjazd do Skowieszynka z Bochotnicy pokazał mi, że powinienem dać sobie radę z całym zaplanowanym przejazdem. Pomknąłem więc w kierunku Niezabitowa, Bełżyc, Niedrzwicy Dużej i już pogoda się poprawiała. Nawet na zachodzie widać było błękitną wyrwę w chmurach. Zaraz też zrobiło się na tyle słonecznie, że zdecydowałem się nie patrzeć dłużej czy w Bystrzycy jest ktoś w porzeczkach kto pozwoli mi przejeść przez nie do cmentarza.

Wlazłem, przemoczyłem buty ale cmentarz zobaczyłem. Ponieważ ze strony od której podszedłem wał ziemny otaczający cmentarz był porośnięty wysokimi pokrzywami wszedłem od tyłu. Tu część wału jest uszkodzona i jedna z 18 mogił nosi ślady rozkopywania. Tego na pewno nie robili ludzie z wykrywaczami metali. Ale to ich się o takie rzeczy najczęściej podejrzewa.

Cmentarz założono dla 97 żołnierzy austro-węgierskich i 157 rosyjskich poległych w latach 1914-1915. W okresie międzywojennym przeniesiono tu też ekshumowane ciała z cmentarza w Kajetanówce (169 żołnierzy austro-węgierskich i 11 rosyjskich) i z cmentarza w Borkowiznie (175 żołnierzy austro-węgierskich i ok. 150 żołnierzy rosyjskich). Mogiły na terenie cmentarza ułożone są w 3 rzędy, w każdym jest 6 mogił. Na większości z nich znajduję się drewniane krzyże. Znalazłem stare znicze, duży drewniany krzyż i w jego pobliżu tablicę informacyjną. Także znalazłem ścieżkę, którą na teren cmentarza wchodzi się chyba najczęściej. Dziś kończyła się na pokrzywach. Widać, że o tym cmentarzu się pamięta ale coraz bardziej przypomina dziki las.

Po tej niezaplanowanej wizycie na cmentarzu w Bystrzycy skoczyłem do Bychawy i udałem się od razu na cmentarz parafialny. Tu też jest kwatera wojenna, której jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem. Nie widząc miejsca, które mogłoby przypominać kwaterę wojskową zapytałem o nią starszego mężczyznę spotkanego na terenie cmentarza. Nic na ten temat nie wiedział. To mi dało do myślenia. Skoro ktoś, kto zna cmentarz nic o kwaterze nie wie, tzn. chyba, że jej nie oznakowano. I tak jest. Na cmentarzu znajduje się 9 mogił zbiorowych. Na każdej z nich umieszczono stalowy krzyż i posadzono drzewa iglaste. Pomiędzy mogiłami i już właściwie na nich znajdują się pochówki znacznie młodsze.

Ostatnia z mogił jest większa od pozostałych ośmiu. Tworzy z nimi jednak jeden szereg.

Spoczywa tu około 260 żołnierzy cesarsko-królewskich i carskich. Pierwotnie był to cmentarz wojenny założony obok cmentarza parafialnego. Wchłonięcie przez cmentarz parafialny nie wróży nic dobrego. Zbyt wiele już znam przypadków zniknięcia mogił z I wojny po połączeniu cmentarzy.

Kolejne miejsce do odwiedzenia w Bychawie to cmentarz żydowski. Miałem wcześniej nadzieję na odnalezienie obu cmentarzy żydowskich ale mapy i zdjęcia lotnicze pozbawiły mnie złudzeń. Pozostał tylko cmentarz w pobliżu synagogi. Drugi jest polem ornym choć ekshumacji nigdy nie dokonywano. Rzut oka na synagogę pozbawił mnie złudzeń – tam nie było jak wejść. Wszystko zastawione. A cmentarz… Jest tu tylko kilka kawałków macew.

Ktoś się tym miejscem opiekuje. I ten ktoś się zaraz ujawnił :) Gdy dołączyła do mnie na cmentarzu para turystów robiąca zdjęcia aparatami telefonicznymi pojawiła się opiekunka z pytaniem czy są z jakiejś organizacji. Ja w kasku rowerowym wyglądałem pewnie na zdezorganizowanego. Zaraz rozwinęła się rozmowa ale nie miałem szans by się w nią włączyć. A szkoda. Ludzi ci mówili, że oglądali synagogę od środka. Z opiekunką cmentarza nie rozmawiali o tym co mnie interesowało. Może jeszcze kiedyś zadam i ja jakieś pytania, teraz ruszyłem w dalszą drogę. A przed odjazdem jeszcze złapałem w obiektywie synagogę widzianą spod cmentarza.

Przejechać miałem przez Wysokie i Turobin. W tej drugiej miejscowości też miałem nadzieję wcześniej dotrzeć do kirkutu. Tak było zanim nie zobaczyłem zdjęć lotniczych i nie przeczytałem o cmentarzu na stronach Wirtualnego Sztetla – cmentarz zaorano dawno temu. Ech… Nie pocieszyła mnie nawet turobińska kapliczka z figurą św. Jana Nepomucena.

Od Turobina wypatrywałem Sułowca. To w tej miejscowości ma się znajdować cmentarz którego wał ziemny widać nawet na zdjęciach w Geoportalu. Ponad 3000 metrów kwadratowych. 5 tysięcy poległych żołnierzy armii niemieckiej. I żadnych drogowskazów. Szukając cmentarza na miejscu przeszedłem wzdłuż jego dłuższego boku nie wiedząc, że jestem obok niego. Ot las. Nawet przed dojściem do końca sprawdzałem wydruk z mapami by się upewnić, że jestem we właściwym miejscu. I zwątpiłem w to. Na krótko. Zaraz dostrzegłem tabliczkę umieszczoną na końcu cmentarza.

Odnalazłem go więc mimo zwątpienia. Ale problemem było wejście na jego teren. Na pewno nie było szans na przedarcie się przez jeżyny i maliny w pobliżu tabliczki (pokrzywy jakoś wydeptałem). Udałem się więc w przeciwną stronę i szukałem miejsca z mniejszą ilością kolców. Znalazłem i wszystko wskazuje na to, że cmentarz był odnawiany. Wał jest wysoki i opada stromo ku drodze przy której biegnie. Pod nogami w malinach rosnących na terenie cmentarza wyczułem wyraźnie mogiły jeszcze nie wiedząc co to jest. Cmentarz odnowiono jak sądzę kilka lat temu i od tego czasu nic już na jego terenie nie robiono. Dlatego wygląda jak kawałek zwykłego lasu.

Na powyższym zdjęciu jest mogiła pokryta trawą. Jest tu ich więcej. A po dokładniejszym zlustrowaniu terenu odnalazłem i pojedyncze mogiły z betonowymi krzyżami. Tylko na jednym zachowały się resztki napisu ale nie potrafiłem i tak go odczytać.

Trochę to dla mnie jest dziwne i nie zrozumiałe. Tam gdzie o cmentarzu mówi się, że jest to cmentarz austriacki można znaleźć ślady pamięci. Cmentarze niemieckie nie są traktowane tak samo. Może powodem jest pamięć o następnej wojnie? Co jednak z Polakami służącymi we wszystkich armiach? To jest jak wytrych. Przetłumaczyć ludziom, że to nie Niemcy tylko żołnierze armii niemieckiej. Ale jak to zrobić? I czy nie lepiej jakoś zneutralizować tą niechęć do Niemców? Że to cmentarz ludzie wiedzą przecież nawet z tej tabliczki. A jednak nie widać tu żadnych wypalonych zniczy a i o ślady odwiedzin trudno. Domyślam się, że nie tylko ja tu wszedłem bo w malinach był jakiś przesmyk, którym i ja poszedłem. Znowu jakieś nacjonalizmy mi chodzą po głowie. Może po prostu ludzie nie mają czasu na takie rzeczy jak ten cmentarz? Odnowieniem zajęła się pewnie gmina i też ona zrobi to jeszcze raz za kilka/kilkanaście lat. A trafić tu wcale nie jest łatwo. Z daleka jeszcze zrobiłem zdjęcie lasu rosnącego na cmentarzu i obok niego. Nic nie podpowiada, że spoczywają tam żołnierze polegli niemal 100 lat temu.

Z Sułowca miałem już niedaleko do Szczebrzeszyna. Tym razem nie planowałem zwiedzania tego miasta. Miałem po dojechaniu do drogi Zamość-Szczebrzeszyn pojechać w stronę Zamościa. Druga lub trzecia droga w lewo wg map przebiegała w pobliżu pałacu Zamoyskich. Pałacu, o którym się chyba nie pisuje zbyt często. Mapy Google tu trochę wprowadzają w błąd. Przynajmniej tych, którzy szukają pałacu w Klemensowie. Pałac jest bowiem pomiędzy Bodaczowem i Michałowem. Nazywany jest Klemensowem ponieważ dla Klemensa został wybudowany około połowy XVIII wieku. Wtedy jeszcze nie myślano chyba w rodzinie Zamoyskich o sprzedaży Zamościa i wyprowadzeniu się z niego. W XIX wieku parokrotnie pałac przebudowywano. Jeszcze większym zaskoczeniem było zapewne wygnanie z Klemensowa przez władzę ludową. Ta jednak tutaj nie doprowadziła budynku do stanu ruiny. Jaką przyszłość szykują politycy tej posiadłości? Na razie zarządza tu Starostwo Powiatowe w Zamościu. Bezpośrednio chyba zarządza tu PGR w Michałowie.

Nie spodobała mi się kaplica dobudowana do pałacu. Choć elementy ozdobne jej drzwi na pewno nie są produktem przemysłowym.

Do tego jest jeszcze park. Ogromny i obecnie zdziczały. Przemykają po jego terenie skutery. Ale gdy mijałem dwóch konnych jeźdźców humor znacznie mi się poprawił. Jadąc wśród drzew jeszcze przez jakiś czas czułem zapach pozostawiony przez konie. I było to nawet przyjemne. Zakończyłem jednak już ten skok w bok. Wracałem na wcześniej wytyczoną trasę. Miałem dotrzeć do Zwierzyńca i odnaleźć drogę do cmentarza wojennego. Wiedziałem tylko, że znajduje się za polem namiotowym. Nie pojechałem jednak drogą najprostszą. Nią mknęły samochody jadące do Biłgoraja – objazd zrobiono przez Zwierzyniec. Pojechałem drogą biegnącą obok pomnika świerszcza i dalej do Topólczy i Zwierzyńca. Nie wiem czy jest dłuższa ale na pewno ma więcej podjazdów i zjazdów (jeden lub dwa). Ma też znacznie mniejszy ruch samochodów i nie ma kolein. Szkoda, że wcześniej tędy nie jeździłem. Już więcej może tego błędu nie popełnię.

Na teren campingu wejść mogą tylko osoby na nim zameldowane więc nie próbowałem przechodzić przez pole namiotowe. Swoją drogą jakoś mało tam było turystów. Czyżby ostatnie deszcze ich wystraszyły? Pojechałem w lewo by zobaczyć czy da się dotrzeć do cmentarza przez las od tyłu. W ostatnim domu nawet chciałem zapytać o to gospodarza który znajdował się na podwórku. Niestety człowiek ten nie słyszał jak do niego wołałem. Ścieżki żadnej nie było. Odpuściłem szukanie i pojechałem sprawdzić po drugiej stronie campingu. Od strony Biłgoraja, przy samym płocie jest droga. Tylko rzadko chyba wykorzystywana. Zarasta krzewami. Przecisnąłem się nią jakoś. A będąc przy samym cmentarzu zobaczyłem tylko, że pole namiotowe w tym miejscu ma bramę zamkniętą na kłódkę. Zdaje się więc, że przez pole też by się nie udało dotrzeć na miejsce.

Ostatnie burze z silnymi wiatrami poprzewracały wiele drzew. Jedno z nich runęło na cmentarz wojenny niszcząc ogrodzenie.

Sądziłem początkowo, że jest to cmentarz tylko pierwszowojenny. Ale już przy wejściu znajduje się mogiła powstańców z 1863 roku. Dopiero za nią znajduje się kwatera z I wojny światowej. Za nią zaś groby żołnierzy poległych we wrześniu 1939 roku.

Słońce powoli schodziło ku ziemi. Zastanawiałem się czy dalsza jazda, do Józefowa ma sens. Że nie dojadę przed zachodem słońca do Ulanowa już było pewne. Nie martwiłem się więc za bardzo tym, że zapomniałem wziąć z sobą książki o cmentarzach dawnego województwa tarnobrzeskiego. Tarnogród też już chyba wypadł z „planu zdjęciowego”. Teraz mogłem się tylko zastanowić czy jechać do Biłgoraja czy do Józefowa. Wybrałem Józefów – jest dalej od Puław niż Biłgoraj więc do tego ostatniego jeszcze pewnie nie raz zawitam. Zrobiłem tylko w Zwierzyńcu zakupy na nocną jazdę (napoje) i pognałem przez lasy do Józefowa. Nie ujechałem daleko gdy zobaczyłem znak wskazujący miejsce pamięci narodowej. W lesie znajdował się cmentarz żołnierzy poległych we wrześniu 1939 roku. Drogę do niego przegradzało powalone drzewo.

Ruch na pobliskiej drodze nie był duży. Dlatego pewnie zwróciłem uwagę na rowerzystę, który przemknął jadąc w tym samym kierunku, który i ja obrałem. Miałem do przejechania około 12 km. Założyłem więc, że jeżeli on jedzie do Józefowa to ja go dogonię. A widać było, że wyskoczył na rower by się zmęczyć. I zmęczył się przed samym Józefowem. Pod samym miastem opadł z sił. Nie miałem jednak tej satysfakcji jaką daje mi świadomość ściganego, że wcześniej on mnie wyprzedzał. To tak na prawdę nie był wyścig. zależało mi na odwiedzeniu Józefowa za dnia. Obranie sobie celu do ścigania dawało mi motyw do szybszej jazdy. W nocy już nie będę musiał się do niczego spieszyć więc odpocznę.

W Józefowie plan zwiedzania nie był przeładowany: synagoga i kirkut. Posiadałem też wydrukowany plan miasta. Niepotrzebnie, na miejscu drogi są oznakowane, a można też znaleźć tablice z tym samym planem. Dotarcie do synagogi nie sprawiło mi więc żadnego problemu. Obecnie znajduje się w niej biblioteka.

Nieco gorzej było z kirkutem. Najpierw pojechałem „na wyczucie”, bez planu tylko z pamięci. W ten sposób dotarłem do wieży widokowej obok kamieniołomów.

To nie była ta droga której szukałem. Z wieży cmentarza żydowskiego nie widać – zasłaniają go krzewy, drzewa i wzniesienie terenu. Wróciłem więc pomiędzy zabudowania by zobaczyć, że droga prowadząca do cmentarza jest oznakowana. Wszystko proste, za proste. W ten sposób nie pozna się miasta. Miasta na którego stronie internetowej można przeczytać, że zagłada miejscowej społeczności żydowskiej była dla miasta tragedią ponieważ Żydzi stanowili ponad 70% jego mieszkańców. Wiele jest takich miasteczek ale w większości z nich udaje się, że nic takiego się nie stało. Nawet podając straty w liczbie mieszkańców podczas wojny nie zaznacza się, że większość zamordowanych była innego wyznania czy narodowości. Bo umieszcza się liczbę w statyce ale przemilcza się jej składniki. Powstaje wrażenie, że zagłada społeczności żydowskiej to sprawa osobna, nie związana z miejscem którego liczby dotyczą. Ale to taka dygresja. Cmentarz w Józefowie mnie urzekł. Nie wiedziałem, że na Lubelszczyźnie znajdę cmentarz z tak wieloma zachowanymi macewami. Z drugiej strony (bo taka tu chyba jest) przyczyną może być materiał z którego macewy wykonano. To nie jest kamień. Macewy tu są wykonane z betonu.

Słońce już wyraźnie zaczynało mi utrudniać fotografowanie. Pozostawało mi już tylko rozpocząć powrót. Zastanawiałem się tylko którędy mam wracać. Pewne było tylko, że z Józefowa pojadę drogą prowadzącą do Biłgoraja. Czy z Biłgoraja pojadę w stronę Niska czy Janowa Lubelskiego jeszcze nie wiedziałem. I zanim jeszcze zacząłem się nad tym głębiej zastanawiać zatrzymały mnie znaki przy drodze.

Tego w planie nie miałem. Miałem za to odszukać jakiś pomnik w Józefowie przy kamieniołomach. O tym przypomniały mi te znaki. Miejsce w lesie było dla mnie zaskoczeniem. Zaskoczyło mnie też to jak ono wygląda. Druczki porzucone na terenie ogrodzonym wyglądają z daleka jak śmieci. Nie wiem jakie jest ich przesłanie ale wcale mi się to nie spodobało. Jeżeli nawet są to dowody pamięci to nadają mogile charakter miejsca zapomnianego i zaśmiecanego. A może tylko mi się zdaje?

Z Józefowa do Biłgoraja jedzie się przez kilka kilometrów pośród lasów. Wspaniałe miejsce na jazdę w słoneczne, upalne dni. Ruch niewielki. Przed bardzo długim Aleksandrowem widziałem jeszcze jeden cmentarz żołnierzy września 1939 roku. Ale już było na zdjęcia za ciemno. Dobra i przyjemna droga skończyła się w Nowym Majdanie – tu wjechałem na trasę Lublin-Przemyśl. Koleiny i duży ruch samochodów. Gdy będę wybierał się do Tarnogrodu poszukam jakiejś alternatywnej trasy. Ta za dnia może wyglądać jeszcze gorzej niż o zmroku. Na szczęście do Biłgoraja nie miałem daleko. Chyba nie byłem w jego centrum bo jakoś mało ludzi było na ulicach. Za to miałem do wyboru jako cel Nisko lub Lublin. Padło na Lublin – już kiedyś tą drogą jechałem. Tak mi się przynajmniej zdawało. Bo droga którą wybrałem nie wyglądała wcale znajomo. To z powodu jej modernizacji, która jeszcze nie dobiegła końca. Za następnym razem pewnie też tej drogi nie poznam. Ale będąc we Frampolu znów zacząłem się zastanawiać nad dalszą jazdą. Mogłem pojechać w stronę Lublina i w Wysokim zakręcić w kierunku Bychawy. Mogłem też pojechać przez Janów Lubelski. To ostatnie mi nie pasowało z dwóch powodów. Pierwszym było to, że była to trasa krajowa ze zniszczoną nawierzchnią. Drugim – chciałem tu być za dnia by fotografować przydrożne krzyże z kogucikami i kapliczkę słupową w Dzwoli. Mimo tego, że serce bolało gdy jechałem tą drogą nawet nie widząc niedoszłych obiektów zdjęć pojechałem w stronę Janowa. To krótsza droga. To że się nie spieszyłem nie znaczyło, że zależy mi na nabijaniu kilometrów. I tak miałem sporo kilometrów w nogach. Nawet chciałem dojechać do Puław za dnia, bo nie lubię jazdy nocą. Ale jednak te krzyże i kapliczka… Piszę to w poniedziałek, a jeszcze żałuję, że nie mogłem zrobić tych zdjęć.

Może dobrze wybrałem? Droga krajowa doprowadziła mnie do Kraśnika. Dalsza jazda, w kierunku Poniatowej dała mi nową wiedzę o zwyczajach kierowców. Na razie jest ich mniejszość. Ale jeżeli to jakiś nowy trend w nauce jazdy to będzie ich więcej. Chodzi o kierowców specjalnie oślepiających rowerzystów. Nie wiem jaki mają w tym cel. Najpierw skracają światła widząc światło na drugim pasie. Gdy zobaczą, że to rowerzysta od razu włączają długie światła. W ten sposób ok. 100 m przejeżdżam nic nie widząc. Aż dziwne, że ani razu nie zmieniłem pasu ruchu gdy mnie w ten sposób oślepiano. Tak było w okolicach Chodla. Wcześniej, jeszcze gdy byłem w Urzędowie, zaczął padać deszcz. Pomyślałem tylko, że jaki był początek taki będzie i koniec. Ale nie było tak. Deszcz przestał kropić tuż przed świtem. Już w Chodlu jechałem „na sucho”. W Poniatowej nie tylko na sucho ale i przy świetle dziennym. Do domu dotarłem około siódmej rano. Licznik pokazywał tylko 354 km. A padłem jak po 500. Jak pogoda da za tydzień dokończę co zacząłem.

Zbydniów zdobyty

Zbydniów został zdobyty w trzeciej próbie. Dwie poprzednie, nieudane, były przeze mnie może nawet nie wspomniane. Głównie na przeszkodzie stał czas. Za pierwszym razem spieszyłem się do Niska i zabrakło mi orientacji w terenie. Za drugim razem – za późno przyjechałem by błądzić po lasach. Do tego za drugim razem jeździłem skrótami by czas zaoszczędzić – czas się zemścił.

Tym razem zaplanowany miałem (znowu) wyjazd do Rzeszowa. Planowanie pokazało mi, że szkoda czasu na szybki, jednodniowy wyjazd. Może nawet dwudniowy to za mało. Trzeba będzie co najmniej raz nocować. Pola namiotowe „po drodze” są w Dynowie, Łańcucie i Przeworsku. Może jest ich więcej ale te na razie odnalazłem. Tylko czy jeszcze uda się wyszarpnąć kawałek urlopu z pracy? Dwa dni na końcu lub początku tygodnia roboczego to minimum. Inną przyczyną „niewyjazdu” do Rzeszowa był zbyt krótki sen. Jak już kiedyś sprawdzałem, dwóch nocy nie dam rady zarwać, a przy wyskoku weekendowym w grę wchodziło właśnie zarwanie jednej nocy.

O zmianach zadecydowałem przed 4-tą rano w sobotę i zasnąłem. A gdy wstałem wyciągnąłem z kupki wielu wyjazdów niedokończonych – Zbydniów. Są w jego okolicy 4 cmentarze wojenne, których dotąd nie widziałem i nie odnalazłem. Nie o wszystkich można znaleźć komplet danych – lokalizacja i informacja. Pozostaje szukanie i jak przewidywałem zajmie to na miejscu parę godzin. Nie rozwijałem więc zbytnio listy miejsc do odwiedzenia. Podstawą miało być odnalezienie 3 cmentarzy przy samym Zbydniowie i Zaleszanach. W dalszej kolejności cmentarze w Agatówce i Rozwadowie (nie odnalazłem go wcześniej ponieważ opis, którym się kierowałem wskazywał na osobny cmentarz przylegający do parafialnego, a zmieniając ogrodzenie włączono go w obręb cmentarza rzymskokatolickiego). Cmentarz w Agatówce odnalazłem tylko poprzez Geoportal. Później znalazłem opis w Wikipedii (stylistyka wskazuje na autorstwo dziecka). To były wszystkie informacje i nie zrobiłem sobie wydruku mapki z zaznaczonym cmentarzem w Agatówce co się na mnie zemściło później…

Wyszukałem też dwa cmentarze wojenne „po drodze”. Jeden z nich to mogiła na cmentarzu parafialnym w Annopolu. Zakładałem, że odnalezienie może się nie udać – już to przerabiałem choćby w Czemiernikach i Wojciechowie. Kolejny cmentarz ma znajdować się w lesie za wsią Dąbrowa koło Annopola. Wiem tylko, że ma być około 300 metrów od zabudowań. Z taką listą ruszyłem w trasę po ósmej rano. Słońce zapowiadało walkę na śmierć i życie. Nie miałem zamiaru poddawać się bez walki.

Do Józefowa nad Wisłą pojechałem przez Powiśle. Nadłożyłem tym samym drogi (jakieś 5 km) ale miałem nadzieję na mniejszy ruch na drodze. Nie był wyraźnie mniejszy. Szczególnie dużo zauważyłem tirów z cysternami. Zapewne jadąc wcześniej nie miałbym tej „przyjemności” obserwacji. Tereny, przez które przejeżdżałem nosiły wyraźne ślady przemoknięcia w nocnej lub wieczornej ulewie. Wiele kałuż przemawiało za omijaniem dróg gruntowych przed południem. Słońce wciąż wykonywało swoją wysuszającą pracę ale potrzebowało czasu. Ja zaś w Józefowie uznałem, że potrzebuję zdjęcia kapliczki w formie krzyża znajdującej się pod koniec osady od strony Annopola.

Ciekawe, czy pod warstwami farby znajdują się jeszcze jakieś inskrypcje? I czy figurka jest tylko stylizowana na starą?

W Basonii pojawił się nowy element przydrożny. Jest to drewniany słup informujący o drewnianych łodziach. Nie wiem czy informacja jest „handlowa” czy „turystyczna”. Dopiero trzeba będzie to kiedyś sprawdzić. Wciąż jeszcze pamiętam artykuł o wodowaniu w tej wsi łodzi wzorowanej na dawnych łodziach kiedyś pływających po Wiśle. Dziś nie potrafię go odnaleźć w sieci, są za to zdjęcia z budowy krypy na stronach Fundacji „Ja Wisła” i zdjęcia z rejsu w galerii Gazety Wyborczej. Wyporność 16 ton – to robi wrażenie! Ale ja tędy tylko przejeżdżałem w drodze do Annopola.

W Annopolu odkryłem, że wcale nie wiem jak dojechać do cmentarza. Informacja, że znajduje się ok. 1 km od centrum i kościoła od strony Kraśnika i nie daleko od drogi do Kraśnika skierowała mnie na tą drogę i tylko widziałem cmentarz z daleka, poprzez pola. Dojazd jest prosto od kościoła. Nie zauważyłem drogi od strony szosy Annopol – Kraśnik. Bez przekonania ruszyłem na spacer po nekropolii. Nie spodziewałem się wcale, że odnajdę mogiłę. Zastanawiałem się jednak skąd pochodzi informacja, że pochowano w niej żołnierzy armii cesarsko-królewskiej narodowości polskiej? Kto i jak określał ich przynależność etniczną? Polegli w roku 1914 więc nie są to Legioniści z Legionów Polskich Piłsudskiego.

Po wykonaniu pełnego obejścia alejką wróciłem na drogę do wyjścia z cmentarza i zauważyłem mogiłę której szukałem :) Przy pierwszym przejściu obok niej pozostała przeze mnie niedostrzeżona.

Jak widać na zdjęciu, niebo zasnuły chmury. Nie wyglądało to najlepiej, a prognozy nie przewidywały deszczu. Dlatego nie wziąłem z sobą nic, co mogłoby mnie przed deszczem chronić. Jednak po ostatnich deszczach spodziewałem się, że w lesie będzie jeszcze mokro lub bardzo mokro. Odłożyłem więc szukanie cmentarza pod Dąbrową na inną okazję. I pognałem popod chmurami w stronę Stalowej Woli. Po drodze okazało się, że zachmurzenie jest stanem przejściowym. Dokuczał mi wiatr choć liście na drzewach pozostawały w większości bez ruchu. Jednak w Chwałowicach część wiatraków jeszcze pracowała coś więc jednak dmuchało. W lasach było znacznie łatwiej, a tych było po drodze sporo. Tak dojechałem do Radomyśla nad Sanem. Mijając drewniany kościół nie po raz pierwszy zastanawiałem się nad stojącymi przy nim bezimiennymi pomnikami i nowym kościołem stojącym za nim. Po powrocie z zaskoczeniem odkryłem, że PTTK przyznaje znaczki za odwiedzenie tego sanktuarium. Na liście miejsc do odwiedzenia nie ma żadnych judaików. Znowu coś mnie dziwi? Nie. To jest to samo co zawsze – wycinamy kawałki historii tak by nam pasowała do obrazu świata. Pewnego obrazu świata, który jest przyjmowany przez kogoś za obowiązujący obecnie. Nie ma w nim miejsca na obecność Żydów, Romów. Jesteśmy w Polsce i tu są tylko Polacy-katolicy. O Piłsudskim też warto przypominać, że na łożu śmierci przeszedł na katolicyzm – wybrał jedyną słuszną drogę do panteonu Polskiego (celowo z dużej litery). W szkole średniej nie omawialiśmy twórczości autorów pochodzenia żydowskiego w ostatniej klasie. Tak wymyślił nauczyciel i tym samym wpłynął na moje zainteresowanie antysemityzmem. Lektury odrzucone przeczytałem, narzucone zignorowałem. Hmm.. jestem młody póki się buntuję? Podobno buntuję się póki jestem młody. Niby to samo, a jednak nie to samo. Radomyśl tego dnia mnie zachwycił ale na pewno nie celowo. Wątpię by jego władze chciały z tego domu robić wizytówkę osady. A może warto, bo to co w okolicy warte jest poznania jest dzikie.

Tak jak się dokładniej porozglądać to widać, że nowości nie pasują tu do krajobrazu. Każdy nowy budynek tak go zmienia, że potrzeba czasu by się do tej zmiany przyzwyczaić. Na poniższym zdjęciu grupa tubylców stara się ogarnąć zmiany wniesione przez nowy budynek.

Gmina Zaleszany chwali się wieloma kapliczkami. Faktycznie jest ich całkiem dużo choć nie dostrzegłem żadnej ze św. Janem Nepomucenem, a przecież dużo jest tu wody. Figury przedstawiające św. Floriana zdają się mówić, że częściej niż woda mieszkańcom dokuczał ogień. Jedna stoi w Zaleszanach od strony Radomyśla

Drugą znalazłem w Turbii przy drodze Sandomierz – Stalowa Wola.

Ale to już było później. Wcześniej przekroczyłem na drugą stronę tej trasy i rozpocząłem poszukiwanie drogi, która doprowadzi mnie do cmentarza, który bywa opisywany jako cmentarz w Zaleszanach choć bliżej z niego do Zbydniowa czy Ruskiej Wsi. Wiedziałem, że muszę najpierw dojechać do torów kolejowych i przedostać się na ich drugą stronę. Dalej liczyłem na łut szczęścia lub czyjąś pomoc. Gdy dojechałem do linii kolejowej zobaczyłem, że w odległości ok. 200m od siebie znajdują się dwie drogi i dwa przejazdy. Wybór wydawał się trudny ale ja jak zwykle wybrałem dobrze. Tzn. pojechałem do złego przejazdu i tam zapytałem o dalszą drogę, po czym mogłem wrócić do przejazdu właściwego. Jak zwykle dowiedziałem się więcej niż tylko jak dojechać. Wcześniej nie wiedziałem, że las w którym znajduje się cmentarz jest Lasem Księżym lub Plebańskim – należy do parafii. Nie zdziwiło mnie więc, że choć nekropolię ogrodzono i postawiono przy niej krzyż, maszty na flagi, nasadzono kwiatków to jednak nie zrobiono tego co wydaje się ważniejsze z pozycji pamięci o zmarłych – nie podwyższono zacierających się już mogił, nie postawiono na nich nowych krzyży.

Nie znalazłem w literaturze informacji o tym cmentarzu. Pytany o drogę człowiek powiedział mi, że spoczywa tu ok. 300-400 poległych. Jeszcze będę szukał, żeby jakoś te informacje zweryfikować.

Kolejny cmentarz jest zaznaczony na wielu mapach. Nie zaznaczono tylko drogi, którą do niego można dojechać. Pozostało mi sprawdzić zachodni brzeg lasu w którym się znajduje. Gdy już go odnalazłem odkryłem, że najpierw blisko niego przejechałem zanim go znalazłem. Do cmentarza bowiem prowadzi od drogi leśnej jedynie wąska ścieżka. Od strony zabudowań nie ma chyba możliwości dotarcia. Ze skarpy na której znajduje się cmentarz widać boisko do siatkówki i staw. Z dołu widać jedynie górną część krzyża postawionego w 1995 roku na cmentarzu.

Nie pierwszy raz spotykam się z datą 1995. W tym samym roku postawiono nowy pomnik i krzyż w Salominie Górnym i wydano książkę poświęconą zabytkowym cmentarzom woj. tarnobrzeskiego. W przypadku tego cmentarza w Zbydniowie napisano, że jest otoczony drutem kolczastym. Czyżby ta publikacja zmotywowała lokalne władze do opieki nad grobami, która jest jej obowiązkiem prawnym? Nie znam odpowiedzi ale nie wygląda mi to na czysty zbieg okoliczności.

Na cmentarzu tym pochowano 722 żołnierzy poległych w 1915 roku. Przed odnowieniem znajdował się tu tylko drewniany krzyż na jedynej zachowanej mogile. Dziś są to 3 mogiły i obok nich grób nieznanego żołnierza Wehrmachtu, obok którego zagnieździły się wojownicze mrówki.

Po odwiedzeniu tego cmentarza ruszyłem na poszukiwanie innego, chyba najtrudniejszego do znalezienia. W Zabytkowych cmentarzach napisano, że znajduje się przy samych torach w lesie. Nie podano ani strony torowiska po której należy go szukać, ani odległości od zabudowań. Ruszyłem więc najpierw drogą po stronie północnej torowiska ale zrezygnowałem po około 500m. Zanim zacznę szukać pomocy gotowy byłem jeszcze przeszukać drogą stronę ale na przejeździe kolejowym spotkałem mężczyznę spacerującego z dwójką kilkuletnich chłopaków. Zapytałem i … nie otrzymałem odpowiedzi i jednocześnie ją otrzymałem. Pytałem o cmentarz wojenny. Tymczasem kierunek w jakim szukałem wg pytanego był właściwym dla grobu niejakiego Panieńskiego, który był właścicielem tych ziem i został tam pochowany z koniem i uprzężą. Po odczytaniu sentencji z obelisku zamieszczonej w książce ożywił się jeden z chłopaków. Mówił, że babcia mówiła, że tam jest napisane „Boże” a tak zaczynała się sentencja. Na szczycie obelisku wg słów informatora znajdowała się kiedyś „głowa Panieńskiego”, wg książki obelisk ma uszkodzony szczyt. To wszystko jakoś się układało, pasowało. Pozostało ustalić jak to miejsce odnaleźć. Podobno dzieliło mnie od niego 700m, czyli więcej niż przejechałem w pierwszej próbie. Pozostało mi pojechać jeszcze raz tylko dalej. Ale jeszcze informator zatrzymał mnie by mi powiedzieć o dwóch pozostałych cmentarzach wojennych, które już tego dnia zdążyłem odwiedzić. Nie są to więc miejsca zapomniane. Nawet na „grobie Panieńskiego” stoją stare znicze. Tylko czy ktoś na miejscu wie o tym, że pochowano tu prawdopodobnie 109 żołnierzy? Swoją drogą o Panieńskim nie znalazłem żadnych informacji. Czy rzeczywiście istniał? Może legenda zniekształciła nazwisko? Znaleziona w internecie historia Zaleszan i Zbydniowa o nikim takim nie wspomina.

Spod tego cmentarza chciałem szybko dojechać do Kotowej Woli i dalej do Agatówki. Pojechałem na wyczucie. Był przejazd kolejowy więc powinna być i droga. Dziwnie jednak była zarośnięta. Im dalej w las tym była też bardziej mokra. Na koniec dojechałem do rowów wypełnionych wodą. Nad pierwszym dawało się przejść po zwalonych, cienkich pniach. Nad drugim nie było już żadnych ułatwień. Pozostało mi zawrócić do głównej szosy i jechać w stronę Rozwadowa. Może nie potrzebnie? Po dojechaniu do lasu w Agatówce nie znalazłem żadnych znaków wskazujących właściwą drogę do poszukiwanego cmentarza. Zapytałem przejeżdżającego na rowerze człowieka i … nic na ten temat nie wiedział. Wyszło na to, że będę musiał tu jeszcze wrócić po ustaleniu na mapach, którą drogą mam wjechać w las. Spodziewam się, że cmentarz znajduje się ok. 100m od jego brzegu. Nie miało sensu błąkać się po lesie i szukać na wyczucie. A skoro i tak będę musiał tu pojawić się jeszcze raz zrezygnowałem z jazdy do samego Rozwadowa. Oba te miejsca odwiedzę przy następnej okazji – lato jeszcze się nie kończy.

Wracając miałem nadzieję, że dojadę przed zachodem słońca chociaż do Annopola. Przewidując zmęczenie chciałem kupić sobie pobudzającą kolę. To się nie udało. Sklep przy którym się zatrzymałem nie posiadał jej w butelkach mieszczących się w mojej torbie. Miał za to napój Tiger. Nie przepadam za tymi nowymi napojami energetyzującymi – są za mocne. Uznałem jednak, że jakoś to przeżyję i wziąłem co było. Postanowiłem jednak nie otwierać butelki zanim nie zrobi się całkiem ciemno. W Chwałowicach już wszystkie wiatraki nie poruszały skrzydłami. Jedyny wiatr który mi dokuczał powstawał w wyniku mojego ruchu. A mógł mi choć trochę podmuchać w plecy. Łatwiej by się jechało. Tymczasem od Opoki Kolonii znów jechało mi się ciężko. Ale teraz się temu przyjrzałem dokładniej. Przecież nie mogę mieć zawsze w tym samym miejscu kryzysu. Wygląda na to, że w stronę Annopola droga prowadzi lekko pod górę. W połączeniu ze nierównościami nawierzchni to może sprawiać trudność. I sprawia zawsze gdy zmęczony wracam z przejażdżki.

W Annopolu zatrzymałem się na chwilę przy ruinach dawnej fabryki. Nie wiem czy była to filia kraśnickiej fabryki łożysk. Tak mi się to kojarzy. Aż dziwne, że przez te wszystkie lata nikt nie wpadł na to, by urządzić tu poligon dla miłośników strzelania kulkami z farbą. Może za mało tych ruin?

Ale pusto tu wcale nie jest. Gdy usłyszałem: „To tylko jakiś turysta” wycofałem się z terenu fabryki. Założyłem kamizelkę odblaskową, zapaliłem światła – to już noc. Nie wyszło dojechanie przed 20-tą do Józefowa. Po drodze jeszcze jakiś automobilista pytał mnie o drogę do Rzeszowa. Chyba chciał mnie zdołować. W końcu mi wyjazd do Rzeszowa nie wyszedł. No i ta jazda nocna. Niby proste: wstawić rower w koleinę i jazda przed siebie. Jednak miejscami koleiny zawodzą. Trzeba patrzeć przed siebie. Tylko w ciemnościach to robi się nudne. A czasami nawet się nie chce patrzeć bo potem nie zawsze wspomnienia są miłe. Co prawda widok martwej felgi w poboczu nie powinien dziwić, a borsuk czy kuna na drodze to spotkania miło wspominane. Jednak parę lat temu wypatrzyłem w przydrożnym rowie kozła. Leżał z podniesioną wysoko głową i się nie ruszał. To było w Janowie Lubelskim. Kierowcy przejeżdżających samochodów osobowych nie mieli możliwości go zobaczyć. Rów był jeszcze głęboki. Jego dno za to mógł zobaczyć rowerzysta jadący skrajem drogi i mający głowę wyżej niż większość kierowców. Tylko rowerzysta nie mógł w żaden sposób koziołkowi pomóc. Otaczała go kałuża krwi i miał nienaturalnie rozrzucone tylne nogi. Musiał go potrącić duży samochód. Dotąd pamiętam te zachodzące już mgłą oczy. Około 100m wcześniej mijałem patrol drogówki i zawróciłem do nich by zgłosić potrąconego koziołka. Policjant wysłuchał mnie, obiecał że zajmą się tym jak tylko skończą spisywanie zatrzymanego kierowcy. Myślałem, że to zakończy sprawę i cierpienia rannego zwierzaka. Ale mogłem tak myśleć tylko przez ok. 5 km. Tyle bowiem zdążyłem przejechać zanim dogonili mnie policjanci szukający zgłoszonego zwierzaka. Może nieuważnie mnie słuchano? Wyjaśniłem im, że muszą wrócić i szukać w rowie pieszo, a nie siedząc w samochodzie. Do dziś czasami widzę oczy koziołka i w nocy unikam przyglądania się zawartości rowów przydrożnych. Poczucie bezsilności ani nie jest przyjemne ani nie dodaje mi sił.

Do Puław dojechałem pół godziny po północy. Być może dzięki napojowi energetyzującemu tak szybko. Nawet górę w Skowieszynku pokonałem na wyższym przełożeniu niż zwykle. Jednak to chemiczne doładowanie jest niesportowe i pewnie niezdrowe. Powiedziałbym nawet, że jest to ostateczność. I tak to traktuję. Trening daje trwalsze efekty i na pewno nie ma co dla wyników sięgać po takie używki. A ja się teraz wymądrzam jak dopiero co napisałem, że to wypiłem. Widocznie nie jestem wolny od hipokryzji. Pozostaje jeszcze sprawa urlopu i wyjazdu w okolice Rzeszowa. Chyba żebym wrócił do dawnego, niezrealizowanego pomysłu odwiedzenia Tykocina.

Po lipcowych deszczach

Miałem skoczyć do Rzeszowa. Ale nie skoczyłem. Po deszczowym weekendzie nie czułem się na siłach by przejechać 220 km. Po jednej czy dwóch korektach trasy zrobiło się ponad 260 km. Zostawię to sobie na kiedy indziej. Na razie chyba jeszcze nie likwiduję pociągów którymi miałbym dojechać do Rzeszowa i wracać o własnych siłach. Tymczasem miałem wciąż nie zrealizowane, a zaplanowane poszukiwania cmentarzy wojennych w okolicach Sienna. Tu znów uznałem, że będzie za blisko. Celu należało poszukać nieco dalej. I przypomniałem sobie o Opatowie. Byłem tam tylko jeden raz i to przejazdem w środku nocy. Tak jak kiedyś w Szydłowie – zwróciłem uwagę na bramę miejską. Warto sprawdzić co też jeszcze można w tym mieście zobaczyć. Pomijając trasę podziemną. Ta jest reklamowana ale mnie raczej nie interesuje. Wolę poruszać się po ziemi niż pod nią. Słońce, wiatr, śpiew ptaków – tego mi brakowało najbardziej. I z rozpędu zapomniałem o czyhającym na moje życie słońcu. Może dlatego, że nawet podczas opadów deszczu próbowano mnie zabić samochodem? Nie spodziewałem się, że samochód jadący poboczem (pierwsze wykroczenie ale nagminnie popełniane przez kierowców w tym miejscu i nikt się tego nie czepia) wskoczy na chodnik. Wskoczył, a ja musiałem ostro hamować na tym śliskim od deszczy chodniku by … przeżyć. Ktoś musiał dać zlecenia na mnie kierowcy tego białego Fiata Punto. Może jak go spotkam jeszcze raz do wyduszę z niego tą informację. W deszczu i słońcu jest podobnie, choć słońce zabija pomału i każe dłużej cierpieć. Dzień po wyjeździe jeszcze ręce oddają wczorajsze ciepło. Ale zanim odczułem co słońce chce mi zrobić, sam „nadstawiłem policzek” nie zabezpieczając się przed nim – jak trzeba i jak zwykle to robię. Ten post rowerowy wymuszony deszczem bardzo mi dokuczył. Oj, bardzo.

Wyjazd po 7 rano. Nie udało mi się wcześniej zebrać. Musiałem jeszcze wracać po aparat – zapomniałem go zabrać :) Potem spotkałem dziwnie znajomego człowieka. Jego zaintrygowało dlaczego się tak przyglądam i się poznaliśmy. Kolega ze szkoły. Nie widzieliśmy się chyba z 10 lat, a może więcej. Może to strata czasu ale trzeba było chwilę pogadać. W końcu już dochodziła ósma gdy zatrzymałem się przy puławskim Janie (figura św. Jana Nepomucena przy dawnej kaplicy Czartoryskich). Wcześniej jej nie fotografowałem by zdjęcia umieścić na Forum Zbuntowanych Poszukiwaczy , a to dlatego, że liczyłem na jakiegoś innego autochtona. Na razie jest ich jak na lekarstwo. Lubelskie chyba ma mało ludzi cierpiących na ADHD, potrafiących czerpać z tego przyjemność i dzielących się tym z innymi. A oto Jan w nie najlepszym świetle. Podobno kiedyś był kolorowy.

Przede mną był przejazd do Solca nad Wisłą. Z dwoma powstałymi w tym roku nowymi odcinkami drogi utwardzonej – w Janowcu nad Wisłą i z Chotczy do Boisk. W soboty ludzie lubią pospać więc jeszcze nie było dużego ruchu na drodze. Jechało się więc przyjemnie. Nawet jeszcze nie było gorąco.

Już parę razy zaobserwowałem śledząc informacje o błędach wyświetlania strony, że ktoś z Microsoftu w USA usiłuje oglądać zdjęcie przedstawiające resztki ruin zamku w Solcu nad Wisłą. Nie ma tego wiele i nie wiem co może tu być tak interesującego dla kogoś mieszkającego tak daleko. Nawet na pierwszy rzut oka można nie zauważyć, że to dzieło człowieka. Niemniej jednak podjechałem tam i zrobiłem jeszcze kilka innych zdjęć. Ciekawe czy i te go zainteresują?

Przypomniałem też sobie o figurze Chrystusa Frasobliwego stojącej przy starym cmentarzu w Solcu. Zdjęcia w sam raz do galerii takich figur na forum.

Stwierdziłem zaraz, że to objawy głodu. Przecież nie raz w tym roku przejeżdżałem obok i nie myślałem o zatrzymaniu. A teraz? Wszystko do opstrykania. Ten wyjazd okazał się być bardzo potrzebny by pozbyć się objawów abstynencji do których zaliczyłem oglądanie wykresów pogodowych średnio co godzinę, dzień w dzień.

Po dojechaniu do Tarłowa znów wyposzczony wpadłem na pomysł, który wcześniej bym odrzucił. Postanowiłem pojechać do Brzozowej w gminie Tarłów by zobaczyć tamtejszy dwór. A miałem już się takimi budowlami nie interesować ;) . Dwór jest obecnie budynkiem szkoły. Furtka i brama są zamknięte na kłódki – wakacje. Ale płot jest niekompletny od strony boiska. Tamtędy więc wszedłem na teren dworu i zobaczyłem na schodach ślady biesiadowania – zapewne byłych uczniów tej szkoły.

To nie znaczy, że tylko takie ślady mnie interesują. Interesował mnie cały budynek, a teraz będę musiał gdzieś odnaleźć jego historię.

To już było odstępstwo od planów. Miałem wg nich jechać z Tarłowa do Ożarowa. Ale skoro już parę kilometrów odjechałem od planowanej trasy… Może warto zobaczyć co jest dalej? Droga, którą dojechałem do Brzozowej biegła dalej do Borii. Mapy pokazywały, że jadąc dalej dotrę do Ćmielowa skąd bez problemu przedostanę się do Opatowa. Powiedzmy więc, że nie zmieniłem planów, a jedynie trochę je zmodyfikowałem.

W Borii wypatrzyłem figurę Jana Nepomucena. Ma wiele napisów na cokole. Nie sądzę by wszystkie były prawdziwe – zwłaszcza te „z XV wieku”.

Figura Chrystusa Frasobliwego w Rudzie Kościelnej wcale mnie nie zaskoczyła. Pasuje do tego miejsca. Bez niej czegoś by tu brakowało.

Za znajdujący się w pobliżu kościół całkiem mnie zaskoczył. Wyskoczył mi nagle przy drodze za zakrętem. Przyzwyczaiłem się, że budowle takie wznoszono z drewna modrzewiowego. Tu budowla jest sosnowa. Kościół powstał w XIX wieku. Już chyba modrzew był za drogim surowcem budowlanym.

Wielką radość sprawił mi kościelny. Widząc, że robię zdjęcia zaproponował mi pokazanie wnętrza kościoła. Radośnie się zgodziłem zakładając, że w środku znajdę barwne sklepienie. Do malowania na drewnie używa się farb zachowujących intensywniejsze kolory niż te do barwienia tynków. I się nie pomyliłem. Na sklepieniu umieszczono dwie sceny. Artysta raczej był twórcą ludowym, a właśnie ta twórczość ludowa w przydrożnych figurach i kościołach sprawia mi największą przyjemność w oglądaniu.


Spod kościoła udałem się w dalszą drogę do Ćmielowa. Kilka kilometrów drogi przez las. Przyjemny cień i zaraz wjechałem w znany mi już obszar ze znakami szlaku rowerowego.

Do Ćmielowa wjeżdżałem drogą biegnącą w pobliżu zamku. Musiałem sprawdzić co też tam się zmieniło od czasu gdy byłem tam poprzednio. Wtedy teren był zamknięty. Tak jakby ktoś chciał tam coś np wyremontować. Teraz brama była otwarta i widać, że nic się tu nie robi. Zamek po wielu przebudowach nawet nie jest trwałą ruiną jak ten z Kazimierza Dolnego. Tabliczki informują, że budynek grozi zawaleniem. W pomieszczeniach na parterze stoi woda. Dachów nie ma lub mają wiele dziur.

Przy tej samej ulicy jest figura Jana Nepomucena :) Stoi w kapliczce i ma niedawno wymienione drzwi. W zeszłym roku trafiłem na moment gdy drzwi wyglądały szczególnie źle (brakowało elementów drewnopodobnych). Teraz wciąż jeszcze są ponaklejane karteczki na szybach. Samego Jana nie widziałem. Zbyt mocno odbijało się światło by można było zobaczyć wnętrze. Tak samo miałem dwa tygodnie temu w Rozwadowie – na zdjęciu zamiast figury był dom stojący po drugiej stronie ulicy. Ciekawe czy filtr polaryzacyjny by sobie z tym poradził?

Słońce coraz bardziej dawało mi się we znaki. Nie tylko mi. W Buszkowicach widziałem i konie, którym słońce za bardzo już dokuczyło i szukały cienia.

To miało być tylko 13 km i Opatów. Ale na mapach drogowych nie zaznaczono podjazdów i zjazdów. Teren był rozhuśtany i dopadł mnie kryzys. Pomógłby nawet batonik. Ale nie wziąłem ze sobą nic do jedzenia. Pieniądze, które miałem trzymałem na napoje. Już kilka litrów wypociłem. I nigdzie nie widziałem bankomatu. To pech. W Puławach miałem wziąć trochę gotówki ale przez rozmowę ze znajomym wyleciało mi to z głowy. W Tarłowie chyba gdzieś bankomat jest ale akurat tego dnia nie rzucił mi się w oczy. W Ćmielowie nie byłem w centrum, a może tam bym go znalazł? W Opatowie widziałem placówki banków ale nie widziałem bankomatów.

Zanim ruszyłem do zwiedzania Opatowa zajechałem do pobliskiego Wąworkowa. Gdzieś tam jest dwór, podobno jest też wiele kapliczek. Dworu nie znalazłem i widziałem tylko jedną figurę (brak zdjęcia). Ale jeszcze co innego mnie intrygowało. Na mapach WIG z lat trzydziestych na polach w Wąworkowie jest zaznaczony cmentarz. Nie ma go na mapach geoportalu. Miejsce w którym był jest dziś polem uprawnym. Chciałem zobaczyć to na własne oczy. Może jednak coś pozostało po cmentarzu? Choćby krzyż? Nie było nic. Nie wiem też co to za cmentarz. Wojenny? Ewangelicki? I nie wiem co się z nim stało? Ciała ekshumowano? Czy tylko zaorano? Po tym rekonesansie powróciłem do Opatowa.

Teoretycznie mogłem kupić coś do przegryzienia i uzupełnienia poziomu glukozy. Praktyka była nieco inna. Spacerowałem więc po Opatowie szukając bankomatu, a przy okazji zwiedzałem miasto. Z przechadzki po rynku mam zdjęcie ratusza, który nie powstał jako ratusz. W XVII wieku był kamienicą – jedną z wielu.

Kolejny punkt zwiedzania to cmentarz żydowski. Z 3 hektarów pozostawiono tylko malutki fragment by zmieścić lapidarium. Reszta to park i teren szkoły. Zmarłych chowano tu od XVI wieku. Zostało kilka fragmentów macew umieszczonych w betonie jako pomnik.


Nie po raz pierwszy dziwię się, że nikomu to nie przeszkadza. Lokalizacja cmentarza jest raczej znana mieszkańcom choć nie wiem czy tym młodym też. O drogę pytałem starszą mieszkankę Opatowa i nadłożyła drogi by mi tą drogę pokazać. Młodzież w parku korzystała z cienia drzew i nie zachowywała się jak na cmentarzu. Ilości butelek i puszek zebrane przez kobietę sprzątającą w parku też nie wskazywały na to, by cmentarz był miejscem otoczonym szacunkiem. To chyba kolejny temat do przemyśleń. Dlaczego akurat cmentarze żydowskie są tak traktowane? Na terenie cmentarzy ewangelickich widziałem podobne ślady. Czy chodzi o brak opieki nad tymi miejscami? Cmentarze rzymsko-katolickie są znacznie częściej odwiedzane i menele z pifkiem czy inną flaszką odczuwają tam jednak dyskomfort. Nie ze względu na obecność zmarłych. Im przeszkadzają tylko żywi.

Kolejne miejsce do odwiedzenia to cmentarz wojenny. Wiedziałem, że przylega do cmentarza parafialnego. Z posiadanych przeze mnie materiałów wynikało, że znajduje się przy drodze prowadzącej do Iwanisk. I wszystko byłoby w porządku gdybym miał tam zapisane, że od tej drogi nie da się dojść do cmentarza, a jedynie można zobaczyć jego mur. Trzeba wejść w ulicę Cmentarną. Ta prowadzi prosto (może nie do końca bo trochę się wije) do bramy cmentarnej. Obok niej jest cmentarz wojenny.
Nie wiem jak wyglądał ten cmentarz zaraz po założeniu. Centralnie umieszczona jest mogiła kpt. Franciszka Piększyc-Grudzińskiego z I Brygady Legionów. Ale czy jest to jedyny żołnierz poległy w I wojnie światowej? Kwatery są ponumerowane. Zapewne więc gdzieś znajduje się spis poległych. Tablica umieszczona na płocie otaczającym z 3 stron cmentarz zawiera tylko taką informację:

Cmentarz żołnierzy polskich poległych w latach 1914-1918 1939-1945

Na bramie umieszczona jest inna data.

Cmentarz znajduje się na wzgórzu. Widać stąd dobrze np opatowską farę.

Publikacja o zabytkowych cmentarzach wymieniała jeszcze 3 miejsca pochówku powstańców z 1864 roku. Ale bez planu miasta ani rusz. Nie miałem go z sobą, ani nie znalazłem tablicy informacyjnej z planem. Jednak takie tablice się przydają. W Opatowie nic takiego nie ma. Dzięki temu może jeszcze nie raz tu zawitam. I to już nie za sprawą bramy.

Za resztę gotówki nabyłem coca-colę. Nie po raz pierwszy pokazała jak bardzo jest napojem niezdrowo nasyconym kofeiną i cukrami. Jedno i drugie było mi potrzebne by przełamać kryzys i ruszyć dalej. Ponieważ jednak było już po szesnastej i nie byłem pewien jeszcze czy cola wystarczy, zrezygnowałem z jazdy w okolice Sienna. Ruszyłem powoli w drogę powrotną i to inaczej niż zwykle – tą samą drogą, którą przyjechałem. Mogłem teraz zobaczyć w którą stronę ta droga jest łatwiejsza (pomijając oddziaływanie wiatru). Subiektywnie wyszło na to, że do Ćmielowa jedzie się łatwiej niż w stronę przeciwną. Ale w Ćmielowie postanowiłem trasę trochę zmienić. Zamiast jechać do Borii pojechałem do Podgórza przed Stoki Duże. To nie był całkiem dobry pomysł. Polna droga od Borowni do Stoków nie jest całkiem przejezdna. A nawet gdy jest to prędkość 14 km/h wydaje się być idealną dla gzów. Zaletą jej jest całe otoczenie przez jakie przebiega. Pola, lasy i pobliska rzeka. Warto było :) choć trzeba pomyśleć o zastosowaniu opon innych niż szosowe.

Kolejna odmienność w stosunku do przejazdu w stronę przeciwną dotyczyła przejazdu przez Ciszyce (jest ich kilka pomiędzy Tarłowem i Solcem). Rano przejechałem przez nie prosto i bez problemu. Wracając zgubiłem się parokrotnie. I chyba wiem na czym polega problem, bo nie pierwszy raz mi się to zdarzyło. Tym razem jednak przyglądałem się znakom drogowym i zauważyłem, że nie informują one o drogach bocznych. Informują tylko o zakrętach. Wypoczywający przy piwie po całym dniu pracy mieszkańcy Ciszyc musieli mieć ubaw widząc jak parę razy koło nich przejeżdżałem sprawdzając która droga z krzyżujących się w tym miejscu prowadzi do poszukiwanego przeze mnie mostu na Kamiennej. A wystarczyło pojechać drogą z pierwszeństwem przejazdu – to chyba już było zmęczenie, że nie pomyślałem tylko sprawdzałem wszystkie możliwości.

Wraz z zachodem słońca zrobiło się wreszcie trochę chłodniej. Udało mi się poprawić własny bilans wodny ale martwiłem się czy napojów wystarczy mi do końca. W zasadzie do Puław dojechałem po 22 na „oparach”. Tu miałem i bankomat i jeszcze czynny sklep. W domu więc nadal uzupełniałem płyny. Policzyłem też ile to w siebie wlałem podczas jazdy. Wyszło mi, że trochę ponad 5 litrów. I to było za mało. Trochę za mało. Bo nie odwodniłem się tak by nie mieć już całkiem sił. A to już się zdarzało. To był gorący dzień. Za gorący.

Licznik rowerowy pokazał 234 km. Może jednak trzeba było wybrać się do Rzeszowa? Przecież 30 km to niewielka różnica. Ale w planowaniu tych kilometrów było o 30 mniej. 60 km to już różnica 2 razy niewielka czyli istotna. No i czy na pewno te 260 km nie okazałoby się w praktyce dłuższe? Pozostaje w tym tygodniu poćwiczyć trochę. Tak by kryzysy następowały dalej niż 100 km od startu.

Urlop 2011 :) część 7 ostatnia

Ostatni kawałek drogi chciałem przebyć jednym skokiem. Nie miało chyba sensu szukanie noclegu tak blisko końca przejażdżki. Tak mi się przynajmniej zdaje. Droga najkrótsza liczyłaby sobie około 240 km. Ze zwiedzaniem przejazd w ciągu jednego dnia wydawał się nierealny. Szczególnie z moim bagażem. Bagaż też był powodem dla którego wolałem drogi nadłożyć. Przejazd obok TIR-ów z sakwami jest dość uciążliwy. Porywy wiatru wytwarzane przez ciężarówki dokuczliwie szarpią sakwami i – co za tym idzie – kierownicą roweru. Wypadało więc na odcinku przejazdu dziennego omijać drogi najruchliwsze. To wydłużało trasę przejazdu. Mi wydłużyło do ponad 270 km. Większe znaczenie miała dla mnie jednak przyjemność z samej jazdy niż długość trasy. I tak dojechanie do Puław planowałem na poranek dnia następnego. Nie musiałem się więc jakoś szczególnie spieszyć. Ostatnie 100 km to już tereny nawiedzane przeze mnie podczas weekendów. I tak więc tam się pojawię kiedyś za dnia i tak.

Skoro świt ruszyłem w stronę Konopnicy i Widawy. Jeszcze domy spały, ludzie spali, poranne piania usłyszałem dopiero gdy ludzie obudzili kury. W Rogóźnie wjechałem w drogę do Piotrkowa Trybunalskiego. Znaki informowały, że przede mną jeszcze 50 km jazdy. Z Osjakowa miałem bliżej ale nie uśmiechał mi się przejazd przez Bełchatów. Przy tej drodze miałem spokojne łąki, lasy i wsie powoli budzące się do życia. Chyba w Rożniatowicach zatrzymałem się przy sklepie na małe co nieco. Na rynnie wypatrzyłem naklejkę Załogi Rowerowej „Zgrzyt Bełchatów”. Takie małe „nasi tu byli”. Skoro rowerzyści się tu pojawiają to chyba wybrałem dobrą drogę. Ale nie odjechałem daleko od sklepu by się zatrzymać i wyciągnąć po raz pierwszy tego dnia aparat.

W Suchcicach zatrzymał mnie widok drewnianego kościoła. Musiałem się zatrzymać. Nie było innego wyjścia.

Suchcice

Kościół ten powstał w drugiej połowie XIX wieku. Ale wcześniej też był tu kościół drewniany. Ten poprzedni powstał pod koniec XVIII wieku. Ciekawe czy był podobny do obecnego? O tym niestety nie napisano w krótkiej historii parafii zamieszczonej na tablicy informacyjnej przy kościele.

Z tego miejsca nie miałem już daleko do drogi nr 8, którą starałem się nie jechać z Osjakowa. Mimo sporego natężenia ruchu dawało się tędy jechać bez przeszkadzania w ruchu samochodów. Wkrótce pojawiły się dodatkowe pasy ruchu, a później ścieżki rowerowe. Z tych ostatnich skorzystałem. Moim celem był cmentarz żydowski. No może jeszcze synagoga. Tylko nie wiedziałem gdzie mam ich szukać. Liczyłem na Informację Turystyczną. Tylko nie wiedziałem jeszcze gdzie jej szukać. Tu posłużyłem się schematem podobnym do tego jakiego używam szukając synagogi w obcym mieście. W przypadku synagogi sprawdzam uliczki obiegające rynek. Rzadko się zdarza by synagoga była przy samym rynku ale często jest w jego pobliżu. Informacje Turystyczne najczęściej występują na rynku ale w Piotrkowie Trybunalskim znalazłem ją nie w rynku tylko w jego pobliżu. Tu synagoga znajdowała się także dalej od dawnego centrum miasta. Ale tego nie dowiedziałem się w Informacji. Wcale z niej nie skorzystałem. Na rynku znalazłem tablicę informacyjną z zaznaczonymi na mapie interesującymi mnie miejscami. A rynek wygląda tak:

rynek

Nie mogę powiedzieć, że jest on oblegany przez turystów. Jest raczej miejscem cichym i spokojnym blisko centrum miasta. Taka oaza spokoju. Chyba, że tylko trafiłem na spokojną chwilę piotrkowskiego rynku.

Udałem się ku synagodze mijając po drodze zamek? Chyba tak o tym budynku napisano – zamek.

zamek

Dalej zaś była synagoga, czyli dzisiejsza Biblioteka Miejska. W budynku szkoły przy synagodze jest dziś czytelnia. Tam na ścianie miało się zachować naścienne malowidło do którego niemieccy okupanci strzelali z broni palnej. I obraz i ślady po kulach zakonserwowano i można je do dziś dnia oglądać. Nie byłem w środku o wszystkim tym dowiedziałem się na cmentarzu żydowskim od spotkanej tam pani. Pokazywała mi też zdjęcia synagogi zniszczonej podczas okupacji – nie miała dachu. Stały same ściany. Jak mówiła była w niej gdy znajdowała się w tym stanie i oglądała zniszczenia. Ocalało tylko to malowidło.

synagoga

W środku synagogi/biblioteki nie byłem. I dlatego, że choć wszyscy się w tych temperaturach pocą to ja byłem spocony bardziej. I dlatego, że wciąż jeszcze nie widziałem piotrkowskiego cmentarza żydowskiego. Nie mogłem liczyć na proste wskazówki dojścia takie jak w Tarnowie – tam gdzie widać te duże drzewa. Tutaj po drodze miałem też inne cmentarze. Na wszystkich rosły drzewa. Ale gdyby ktoś powiedział, że droga jest brukowana to już byłoby łatwiej. Nikt nie powiedział. Sam to zobaczyłem. W ten sposób można pod furtę cmentarną dojechać już wstrząśniętym. I dobrze, bo na miejscu jest tak spokojnie… Tylko furtka stawia opór. Dobrze, że ktoś życzliwy podpowiedział mi gdy się z nią zmagałem bym pchał mocniej :)

Pchnąłem i znalazłem się w innym świecie. Przy samym murze ułożono tu lapidarium, którego mogłoby pozazdrościć niejedno miasto pozbawione macew ze swoich cmentarzy. Te w Piotrkowie wydobyto z jednej z remontowanych w mieście dróg.

lapidarium

W pobliżu samego wejścia najpierw przechodzi się obok grobów kryjących ofiary teorii rasowych i ludzi wierzących w hierarchię ras usadawiającą ich ponad wszystkimi innymi. Ich buta pozwoliła stać im się bogami dającymi innym śmierć. Na cmentarzu w Piotrkowie są dwie mogiły masowe. W jednej spoczywają ludzie zamordowani na terenie cmentarza. Na mogile umieszczono macewy z nazwiskami.

obrazek

Po przeciwnej stronie chodnika cmentarnego znajduje się mogiła kilkuset ludzi zamordowanych w podpiotrkowskim lesie. Tu brakuje nazwisk.

obrazek

Jak nakazuje starożytna tradycja powinniśmy zapominać nazwiska katów. Usuwać je, zamazywać. Tak by po ich śmierci nie było już nawet śladu w pamięci o nich jako o osobach, ludziach. Potwór nie ma imienia. Historia odarła z imion także tych ludzi pomordowanych przez katów. Jaka jest liczba tu spoczywających ludzi chyba nie ma znaczenia. A na pewno nie określa rozmiaru tragedii. To tylko liczba, która tragedie może przysłonić.

O tych miejscach opowiedziała mi pani Janina, którą spotkałem na terenie cmentarza. Namówiła mnie też bym wprowadził rower na teren cmentarza. Co też zrobiłem, by nie sprawdzać co chwilę czy nikt się przy nim nie kręci. Dalsza opowieść dotyczyła dalszych części cmentarza. Podobno jest na nim obecnie najwyżej 1/3 macew stojących przed II wojną światową. Ohele piotrkowskie wzniesiono na fundamentach pozostałych sprzed wojny. Najstarsza część cmentarza znajduje się na lekkim wzniesieniu. Ostrzeżenie przed kleszczami odebrałem jak zachętę by tam właśnie się udać.

obrazek

Miejsca takie wytwarzają szczególną aurę ale i tu nawet gdy już ludzie nie niszczą grobów to pojawia się czas i nieodłączna erozja.

obrazek

W jakim stopniu praktykowane niegdyś malowanie stel nagrobnych chroniło je przed działaniem erozji? A może farba ją przyspieszała? Życia za mało by to sprawdzić. Jednak w głowie rodził mi się obraz kolorowego cmentarza. Jakie kolory mogły tu dominować? Z innych cmentarzy pamiętam zabarwione na żółto inskrypcje i błękit. Czy ograniczano się do tych dwóch kolorów? Zapomniałem o to zapytać panią Janinę. Ale potwierdziła, że cmentarz był kolorowy. A ja choć nigdy tego nie widziałem zatęskniłem za kolorowym cmentarzem.

Po moim powrocie z najstarszej części cmentarza zaraz wydało się, że nie byłem w innych częściach. Nie widziałem bowiem uszkodzonego muru przez który na cmentarz wrzucane są śmieci. Za śmieciami nie tęsknię ale porozmawialiśmy trochę w duchu tradycji, tzn. ponarzekaliśmy na administrację, zarządy, na ciągłe mówienie zamiast robienia tego o czym się mówi. Także o synagodze w Piotrkowie i o jeździe po mieście na rowerze. Miło się rozmawiało. Niby się spieszyłem ale rozmowa zawsze jest ważniejsza, szczególnie miła rozmowa. Toteż z pożegnaniem się wcale nie spieszyłem choć było ono nieuniknione. Na koniec tylko zapytałem o najlepszą drogę w stronę Jeziora Sulejowskiego. Chciałem je objechać omijając jeszcze drogi krajowe. I ruszyłem zachowując szczególną sympatię dla tego miejsca.

W Piotrkowie też prowadzone są remonty dróg. Jakoś jednak się udało przez nie przedostać. I znalazłem się w cieniu drzew. Wkrótce też przydrożny las zmienił się w las parku krajobrazowego. Tak było do Koła. Na pewno wybrałem drogę dobrą choć nie koniecznie właściwą. Może po drodze krajowej przejechałbym szybciej. A tu wciąż zbliżałem się do Tomaszowa Mazowieckiego, którego nie miałem w planach odwiedzać. Jednak będąc w pobliżu zapory na Pilicy o Tomaszów się otarłem.

obrazek

Za zaporą słońce przeciw mnie użyło dodatkowej broni. Obróciło przeciw mnie samą drogę. Jej nawierzchnia pokryta była czymś o konsystencji gumy do żucia. Zostawiałem za sobą odcisk bieżnika. Jechało się ciężko i powoli. Na szczęście nie długo. Najpierw pojawił się las ocieniający asfalt, potem zmiana nawierzchni na nową, słóncoodporną. Skoro lekko się jechało i było trochę cienia, to zrobiłem sobie krótką przerwę. Trochę picia, coś przegryźć. Na pustej drodze pojawił się rowerzysta, który zwracając się do mnie per „kierowco” zapytał czy tędy dojedzie do Opoczna. Musiałem być więc już blisko. To tylko jeszcze bardziej mnie rozleniwiło. Wkrótce jednak musiałem „zasiąść za kierownicą” (jak przystało na kierowcę) i ruszyłem w nieznane – tzn. zamiast jechać jak chciała droga wjechałem w drogę boczną. Założyłem, że skoro mam mapę sprzed paru lat i na niej jest pasująca mi droga gruntowa, to może już ona wcale gruntowa nie jest. Nie była. Teraz do asfalt. tak znalazłem się tuż pod Opocznem. I tylko starałem sobie przypomnieć co też takiego ja chciałem w Opocznie zobaczyć oraz gdzie to miało być. To znów dawało o sobie znać zgubienie notatek. Może po raz ostatni bo słońce było już nisko, a na ranek planowałem dojechać do Puław.

Chciałem odnaleźć synagogę, kirkut, zamek. W sprawie cmentarza tłukła mi się po głowie nazwa ulicy Limanowskiego. Przejechałem ją wzdłuż. W jednym miejscu mijałem miejsce porośnięte trawą i drzewami. Czy to było to? Na Placu Kilińskiego rzuciła mi się w oczy figura Chrystusa Frasobliwego. Z 1747 roku.

obrazek

Zrezygnowany uznałem dalsze krążenie po Opocznie bez planu za pozbawione sensu. Ruszyłem w stronę drogi do Radomia i… znalazłem zamek.

obrazek

Zachęcony tym przypadkowym sukcesem udałem się do drugiej części miasta i pokrążyłem jeszcze w okolicach Placu Kościuszki. Wyszło na to, że Opoczno zostawiam sobie też na „kiedy indziej”. Nie najlepiej wyglądał więc koniec tego wyjazdu. Wiele niepowodzeń w poszukiwaniach. A jednocześnie zachęta do powtórzenia wyjazdu w te miejsca jeszcze raz. Może dam się skusić? Teraz pełen obaw ruszyłem w stronę Radomia.

Obawiałem się dużego ruchu na drodze pozbawionej wygodnego pobocza. Ale jednocześnie przecież zakładałem, że w tych godzinach ruch będzie niewielki. To założenie okazało się słuszne. Zacząłem nawet zastanawiać się nad przejechaniem przez Radom. Zwykle staram się to miasto omijać. Teraz też chciałem przejechać bokiem, przez Orońsko i Skaryszew. Jednak w ten sposób ryzykowałem bliskie spotkania z psami, czego jakoś dotąd nie polubiłem choć jeszcze mnie nie pogryziono. Ten Radom kusił. Dawno w nim nie byłem. A być planuję w tym roku. Choćby po to by odwiedzić cmentarz żydowski. Może więc warto zrobić mały rekonesans po obwodnicach? Tak się zastanawiałem i minąłem bez zatrzymania (a miałem akurat podjazd) ogromny, okrągły kamień przy którym umieszczono informację, że jest to talerz z którego jadł król Kazimierz. To było blisko Przysuchy. Do ostatecznego podjęcia decyzji co do wyboru drogi miałem jeszcze kilkanaście kilometrów. Gdybym miał jechać przez Orońsko musiałbym zjechać z głównej drogi w miejscowości Mniszek.

Do Mniszka jeszcze się nad tym od czasu do czasu zastanawiałem jak pojechać dalej. W samym Mniszku już było ciemno i z powodu remontu mostu ruch puszczono po moście starym, pokrytym deskami. To przeważyło choć nie wiem w jaki sposób w wyborze drogi przez Radom. Chyba po prostu uznałem, że to może być ciekawe. I było choć z powodu bynajmniej nie zabytków czy widoków. W Radomiu przy głównych drogach (które tak omijają centrum miasta, że aż podejrzewałem, że jeżdżę w kółko) zrobiono ścieżki rowerowe. Pokryto je nawierzchnią po której jechało mi się wyjątkowo przyjemnie. Mimo oświetlenia ulicznego nie mogłem jednoznacznie określić z czego wykonana jest nawierzchnia tych ścieżek. Jednak już Radom mnie zaintrygował zamiast odstraszać. Szkoda tylko, że bliżej wylotu z miasta ścieżki wykonane były z tradycyjnej kostki, a tam gdzie nie dochodziły jest zniszczona nawierzchnia. Jednak to wszystko nie miało już dużego znaczenia. To był ostatni odcinek przed Puławami. Zatrzymałem się znów dla pokrzepienia w Zwoleniu. Tu jest dość dziwnie. Nie można jeździć na rowerze po głównej drodze, a jednocześnie pamiętam, że rowerzyści giną na przejściach dla pieszych. Może taki przypadek był tylko jeden ale jakoś tak utkwił mi w głowie. Zakaz wjazdu na jezdnię nie na wiele się przydał jeśli miał chronić mieszkańców przed rosnącym ruchem samochodów.

Kończyła się noc. Kończyła się droga. Tylko urlop jeszcze się nie skończył. O świcie byłem przy kamiennym obelisku postawionym chyba w czasach PRL-u na granicy województw. Nie było mnie tylko 11 dni. Może to za krótko by coś się zmieniło? Wszystko wyglądało tak jak przed moim wyjazdem. Ja za to wyglądałem nieco inaczej, bo nareszcie pozbyłem się paru kilogramów uzbieranych zimą. Na coś się przydały :) Bez nich mógłbym nie dać rady przejechać te ok. 1300 km. Po powrocie już nie były mi potrzebne. Zapisuję je jednak na listę strat obok szprychy w tylnym kole i czapki pozostawionej gdzieś w Nysie. Konto zysków wypełniają zaś wszystkie części tego opisu urlopu i to co nieopisane, a widziane lub wymyślone zostało po drodze.

Urlop 2011 :) część 6

1-go czerwca wstałem o świcie. A może nawet trochę wcześniej. Z miejsca wziąłem się za pakowanie, składanie namiotu, szukanie czapki… Czapka mi zginęła. Mogłem tylko mieć nadzieję, że słońce nie będzie bardzo prażyć w ciągu dnia. Nie miałem ochoty na kolejne oparzenia słoneczne na twarzy. Póki co musiała mi wystarczyć bandana. Żegnałem Nysę bez żalu. Nie zauroczyło mnie to miasto. Ale może jeszcze kiedyś skorzystam z campingu. Wiele jest jeszcze miejsc wartych zobaczenia w okolicy.

Po spakowaniu pojechałem w kierunku Korfantowa. Słońce wciąż skrywały chmury i byłem im za to wdzięczny. Na drodze był mały ruch. Co za spokój! To chyba tak na dobry początek. Być może we Włodarach sfotografowałem kościół. Nie jestem jednak pewien czy to na pewno ta miejscowość. Było tak spokojnie, że chyba nawet czas zwolnił i myślałem, że to już Korfantów.

Włodary

Do Korfantowa było jeszcze parę kilometrów i tamtejszy kościół wygląda inaczej.

Korfantów

Ta pomyłka jeszcze była malutka. Kolejna dotyczyła wyboru drogi. Zamiast pojechać prosto do Łącznika znalazłem się w Kuźnicy Ligockiej. Jak już odnalazłem się na mapach ruszyłem poprzez miejscowości o dwujęzycznych tablicach. I wśród takich tablic miałem jechać przez większość drogi. W Łączniku przed mostem stał rozsypujący się dom, a obok niego figura Jana.

Łącznik

Znów znalazłem się na terenie objętym robotami drogowymi. Jeszcze nie ustawiono ponownie drogowskazów. Znak z napisem „Zamek Moszna” coś mi mówił. Coś o tym czytałem. Chyba chodzi o coś dużego. Ale nie mogłem sobie przypomnieć żadnych zdjęć. Jednak na Forum Zbuntowanych Poszukiwaczy temat tego zamku był wielokrotnie komentowany. Pozostało mi sprawdzić który to zamek ze znanych mi tylko ze zdjęć. Pamięć nieco odświeżyły mi dwie znane ze zdjęć postacie.

brama

Zakaz wjazdu. To jak zachęta :) Wjechałem i dojechałem do stadniny koni. A tam zakazy wstępu, określone godziny zwiedzania (późniejsze niż byłem) i cennik. Podziękowałem więc uprzejmie tablicom informacyjnym i pojechałem w stronę centrum Mosznej. Poszukam zamku. Mój wierzchowiec i tak by się nie rozbrykał podczas zwiedzania stadniny.

Zamek okazał się być tym, którego już się spodziewałem. Tym z wieloma wieżyczkami i ze szkieletem w jednym z okien. Może to dziwne ale choć szkielet jest daleko to jednak niemal wszyscy zwracają na niego uwagę.

szkielet

Dla nie znających tego miejsca jeszcze widok ogólny.

widok ogólny

Zaraz wykonałem odwrót „na wcześniej zaplanowane pozycje”, czyli wróciłem na szosę główną. Trzeba było jechać dalej. Do Krapkowic i Gogolina. Powoli nabierając tempa minąłem jeden pałac w Kujawach (do sprzedania), a potem teren zarośnięty drzewami ale z bramami z wieżyczkami. Czy tu jest kolejny pałac? Podobno był. Nie wjeżdżałem choć tabliczki „teren prywatny, wstęp wzbroniony” dawały nadzieję na kolejne cacko architektury. Zatrzymałem się dopiero przy cmentarzu w Strzeleczkach (Klein Strehlitz). Zwrócił tu moją uwagę pomnik poległych w wojnach mieszkańców tej miejscowości.

pomnik

Nie chodzi o prostą przecież formę pomnika. Chodzi o to, że ludzie, których nazwiska znajduję się na kamiennych obeliskach być może spoczywają gdzieś w bezimiennych mogiłach na Lubelszczyźnie. Pamięć o nich pozostała tu gdzie wyrośli, żyli. Na Lubelszczyźnie nie ma kto o nich pamiętać. Przybyli z daleka. Teraz ja byłem daleko. I zobaczyłem jak wielu ludzi zabrały wojny z jednej wsi. Zabrały daleko od najbliższych.

W Krapkowicach rzuciły mi się w oczy resztki dawnych murów miejskich.

Krapkowice

Również rynek w Krapkowicach wydał mi się interesujący ale ten ruch samochodów…

rynek

Nie miałem ochoty w tych warunkach na rozglądanie się po rynku. Powoli i bardziej pieszo niż jadąc przemieszczałem się ku Gogolinowi. Już mi się nawet zaczynała po głowie tłuc Karolinka. Wiem, że poszła do Gogolina ale nie wiem skąd? Z Krapkowic miałaby blisko. A w Gogolinie zobaczyłem znów to co mi już dawno z okolic Puław zniknęło: stare drzewa przy drodze z namalowanymi na pniach pasami białymi i czerwonymi. Może nawet zrobiłbym im zdjęcie? Może. Gdyby nie pojawiła się burza. Może nie była to ulewa. Nawet nie wyciągnąłem ubranek przeciwdeszczowych. Jednak jak to przy burzy pojawił się też silny wiatr. Samochody podnosiły z jezdni drobiny wody zachlapując mi okulary i świat cały. Zdecydowanie zwolniłem. W kierunku Strzelec Opolskich jechałem powoli czekając na obeschnięcie asfaltu. Dość szybko jednak znalazłem poza strefą opadu. Z prawej strony widziałem tylko górę skrytą w chmurach. Górę św. Anny. Było też kilka drogowskazów do niej prowadzących. Jednak od niedawna góra ta kojarzy mi się głównie z ONR-em i hajlowaniem. Znów ktoś próbuje sobie przywłaszczyć martyrologię. Może nawet mu się udało skoro pierwsze skojarzenie na „Góra św. Anny” jakie przyszło mi do głowy to „brunatne koszule”…

Strzelce Opolskie – miasto w którym historia herbu opowiada o zmianach klimatu. Na początku XVII wieku gałązkę chmielu usunięto i na jej miejscu pojawiła się kiść winogron. Po ponownym ochłodzeniu już herbu nie zmieniono. I teraz jest trochę egzotycznie.

Na cmentarzu, na przeciwko Zakładu Karnego, stoi drewniany kościół z drugiej połowy XVII wieku.

obrazek

Dziwnie robi się zdjęcia gdy nad głową stoi uzbrojony wartownik. Czym prędzej uciekłem z tego miejsca. Zaraz dotarłem do ratusza…

ratusz

i ulicy Zamkowej. Hmm… Nie zagłębiałem się w historię Strzelec Opolskich. Zamek trochę mnie zaskoczył. Mimo tego, że czułem goniący mnie czas postanowiłem trochę się rozejrzeć.

zamek

Pod zamkiem spotkałem człowieka zainteresowanego rowerzystą z sakwami. Troszkę porozmawialiśmy o odległościach. Znając cel tego etapu mojej podróży i wiedząc, że mam zamiar omijać główne drogi trafnie odgadł, którędy pojadę dalej. I to bez mapy! Mówił, że wiele lat jeździł zawodowo samochodami. W ten sposób sieć dróg kształtuje sieć neuronów i na długo tak już zostaje.

Ze Strzelec Opolskich do Zawadzkich jedzie się ścieżkami rowerowymi. Może nie do końca. Przez las już jedzie się po jezdni. Ale jadąc ścieką rowerową, czyli wolniej, dostrzegłem w Szczepanku kościół skrywający się za domami. Kościół drewniany i tak jak ten ze Strzelec też wybudowany w XVII wieku.

obrazek

Pewnie ładnie się prezentuje iluminowany nocą. Nie mogłem jednak czekać do nocy. Słońce znów chciało mnie zabić. Drog ado Zawadzkich i stamtąd dalej do Dobrodnia biegła przez lasy. Tylko nie można w nich było liczyć na cień. Słońce stało wysoko i pewnie opadłbym zaraz sił gdyby nie przygnała tu zaraz ciemna, burzowa chmura. Pojawił się i deszcz. Dla mnie już drugi tego dnia. Przez miasto przeszedłem w pelerynie. Gdy zacząłem zastanawiać się już poza zabudową czy jechać w pelerynie dalej, deszcz przestał padać intensywnie. Przebrałem się w wygodniejszą niż peleryna kurtkę i ruszyłem po mokrych drogach w mżawce do Olesna. Obowiązkowo też założyłem kamizelkę odblaskową. Po słonecznym dniu nie było śladu. Było ciemno i mokro. Tak dojechałem do Olesna. Warunki wcale nie sprzyjały zwiedzaniu. Więc nie chciałem się zatrzymywać. Jednak chcieć to jedno, a móc to drugie. Jadąc ścieżką rowerową wzdłuż szosy zauważyłem drewniany kościół na cmentarzu. Zaraz potem następny… I stanąłem. Coś było nie tak. Dlaczego w Olesnie są obok siebie dwa kościoły drewniane na cmentarzu? Musiałem podejść bliżej.

Z bliska kościół był jeden.

obrazek

Późniejsza lektura wyjaśniła mi to zjawisko. Są to w rzeczywistości dwa kościoły. Nowszy posiada przylegające do niego kaplice i połączenie z kościołem starszym. Ten ogrom mnie poraził. Nie widziałem jeszcze tak wielkiej świątyni drewnianej – a pewnie jeszcze zobaczę :) Byłem przy nim tak malutki. Przy wejściu na ziemi leżały płatki kwiatów.

obrazek

Nowszy kościół

obrazek

Świątynie podobno niedawno zostały okradzione. Na drzwiach widziałem informację o zakazie robienia zdjęć wewnątrz. Pewnie nie tylko mnie ta świątynia poraziła. Poraziła cudownie. Chciałbym ją zobaczyć w słoneczny dzień. Może kiedyś mi się to uda. Póki co musi mi wystarczyć to co i jak widziałem.

Droga do Gorzowa Śląskiego. W Olesnie zaczęła się dla mnie ścieżką rowerową. Gruntową i jednocześnie gładką. Na drodze gruntowej raczej nie jedzie się równo i gładko. Szkoda mi było gdy zobaczyłem jakie barierki poustawiano na tej ścieżce przy skrzyżowaniach z drogami bocznymi. Z trudem w to się mieściłem na rowerze z sakwami, nie wiem czy zmieści się ktoś kto chciałby przejechać tędy z przyczepką. Na tych skrzyżowaniach odkryłem tajemnicę tej ścieżki. Z ziemi wystawały szyny kolejowe. Ścieżkę usypano na torowisku. Dlatego jezdnia biegnąca w pobliżu czasami uciekała mi w dół lub z górę, a ja jechałem bez zjazdów i podjazdów. Teraz sprawdziłem na mapach google i tam jest zaznaczona linia kolejowa. W rzeczywistości już jej nie ma. Cała ta droga rowerowa ma około 6 km. W Boroszowie linia kolejowa i szosa do Gorzowa Śląskiego się rozchodzą.

obrazek

Deszcz się przyczaił. Wydawało się, że już nie będzie padać. Dochodziła 19, a mi się zdawało, że to dopiero 18. Poślizg w czasie spotkał się z moją czasową bezwładnością. Gdy zadzwoniłem z Gorzowa do Osjakowa w sprawie kwatery dowiedziałem się, że właścicielka kwatery już w tym momencie uważała, że jest za późno. A ja jeszcze miałem trochę drogi przed sobą. Musiałem dojechać do Wielunia i z niego miałem jeszcze prawie 20 km. Postanowiłem się sprężyć jak tylko potrafię. W końcu to tylko czterdzieści parę kilometrów i potem kąpiel i sen. W Praszcze by nie tracić czasu zapytałem o dalszą drogę w stronę Wielunia. Wiedziałem, że mam zakręcić w lewo ale nie pamiętałem czy już czy trochę dalej. Ku mojej konsternacji zapytany człowiek zaczął mówić do mnie po niemiecku. Załapałem to „zweite” ale on zaraz stwierdził po polsku, że „teraz na poważnie”. I poradził pojechać drugą drogą w lewo. W sumie to samo. Ale w ten sposób jakby z przytupem żegnałem krainę dwujęzycznych tablic informacyjnych.

Gnałem zalewając się potem i podkręcając się colą. W Wieluniu byłem jeszcze dość wcześnie. Dalej zaś czas stracił już właściwie jakiekolwiek znaczenie. Lunął deszcz. I to nie byle jaki. Widoczność była ledwo na parę metrów. Po kilkudziesięciu minutach jazdy w takich warunkach przez las zacząłem się zastanawiać czy już nie przejechałem obok Osjakowa. Szczęśliwie nie przejechałem. Już w mniej intensywnym deszczu ruszyłem w stronę centrum miejscowości obierając sobie za kierunkowskaz majaczącą w ciemnościach na tle chmur wieżę kościoła. Po dojechaniu sięgnąłem po telefon i usłyszałem „I co ja mam z panem teraz zrobić?”. Nie wiedziałem w czym tkwi problem ale powoli sprawa zaczęła się wyjaśniać. Kwatera była 4 km od miejsca do którego dojechałem. Właścicielka kwatery mieszkała zaś blisko centrum Osjakowa. Nie miała prawa jazdy. Wczasowiczów zwykle podprowadzała z rowerem ale nie w nocy i nie podczas ulewy. Najwyraźniej dla niej to też było nowe doświadczenie. Ale z pomocą jej syna i jego samochodu jakoś dotarliśmy na miejsce i mogłem się wreszcie wykąpać, już byłem namoczony więc szybko poszło :)

Spałem i obudziłem się podczas deszczu. Padało chyba całą noc. Byłem sam w dawnym gospodarstwie rolnym, teraz gospodarstwie agroturystycznym. Przed sezonem pewnie nie ma zbyt wielu klientów. Tu byłem sam. Do najbliższych sąsiadów z 200 m. W pobliżu płynie sobie Warta. Okolicę porastają lasy poprzeplatane polami. Wyskoczyłem jeszcze podczas deszczu do Osjakowa po coś do jedzenia. Podczas powrotu przestał padać deszcz. Mogłem pogrążyć się w kontemplowaniu natury. Na podwórku pojawił się sąsiad by sprawdzić kto to się w nocy tu kręcił. Potem przyprowadził na wypas swoje zwierzęta.

obrazek

Dlaczego Osjaków? Wybór padł na tą miejscowość z powodu synagogi. Chciałem też odnaleźć cmentarz żydowski. Jednak nie posiadałem notatek, które by mi to ułatwiły. Cmentarz więc pozostał nieodnaleziony. Za to synagoga stała w pobliżu rynku. Czytając o niej na Wirtualnym Sztetlu dowiedziałem się, że nowi właściciele zamierzają w niej otworzyć galerię. Skoro to ludzie sztuki to może zrobią coś by podkreślić dawne przeznaczenie tego miejsca? Naiwny byłem i tyle. Galeria okazała się galerią handlową. W synagodze można nabyć ubrania kobiece i chyba jeszcze jakieś garnki. Nie wszedłem widząc, że przestrzeń handlowa jest odgrodzona szczelnie od reszty budynku. Robienie zdjęć zostawiłem sobie na powrót z objazdu po okolicy. Brakowało mi informacji o tych rejonach i to był jeszcze jeden powód mojego przyjazdu. Chciałem zobaczyć na własne oczy dlaczego tak mało na ten temat wiadomo. Chyba chodzi o to, że z drogi niewiele tu widać. Teraz gdy przeglądam informacje o tym regionie odkrywam miejsca w pobliżu których byłem i ominąłem zupełnie nie zadając sobie sprawy z tego co tracę. Więc nie tylko ja nie byłem przygotowany na to zwiedzanie ale i region nie jest przygotowany na turystów. Jadąc do Pajęczna minąłem nie jeden dwór, a zauważyłem tylko figurę św. Jana Nepomucena w Siemkowicach.

obrazek

Może jeszcze kiedyś wykorzystam kwaterę w Osjakowie dla pełniejszego poznania tego regionu? I to właśnie w okresie przedwakacyjnym. Chyba będzie warto. Wcześniej jednak musi mi wrócić chęć do zajmowania się pałacami i dworami.

Pajęczno nie wydało mi się interesującym miejscem. Stara zabudowa przy głównej drodze pokazywała dawny i obecny charakter tej miejscowości. Charakter małomiasteczkowy. Rynek i wiele domów drewnianych. Działoszyn również nie wydał się ciekawy. Tu przeważa nowa zabudowa ale cały czas jakbym przemieszczał się po przedmieściu – dominowały domki jednorodzinne. Tu też zobaczyłem „galerie” podobne do tej z Osjakowa. Jednak w tych sprzedawano odzież używaną. To co mi się spodobało nie miało wielkiego związku z Pajęcznem czy Działoszynem. Spodobał mi się bowiem przejazd przez lasy w kierunku Wielunia. Lasy. Cień rzucany przez drzewa. Śpiew ptaków nie zagłuszany ruchem samochodowym. Tego ostatniego niemal nie było.

Wieluń. Tutaj szukałem dwóch rzeczy. Czapki i cmentarza żydowskiego. Szukając pierwszego odwiedziłem około 6 sklepów z odzieżą, głównie sportową. Dziwne. Ale czapek w większości z nich nie ma. Ja na tą przejażdżkę wystartowałem bez nakrycia głowy i słońce już mi się dobrało nie tylko do łysiny ale i męczyło znów nos. Daszka pragnąłem. Cienia dla nosa. Tak po drodze były i miejscowe zabytki miejskie. Choćby Katownia…

obrazek

czyli wieża w której być może było więzienie i kat przechowywał swoje narzędzia pracy. Nie rozebrana z resztą murów ponieważ szczelnie przylegały do tej wieży zabudowania wzniesione przez biedniejszych mieszkańców miasta.

Albo ratusz dobudowany do bramy miejskiej, gdy brama straciła już rację bytu. Akurat trafiłem na remont.

obrazek

Nie fotografowałem pomnika postawionego na gruzach szpitala zbombardowanego przez samoloty III Rzeszy 1 września o 4:40. Jego zdjęcia bez problemu można odnaleźć w sieci. Ale dawny kościół ewangelicki już złapałem w obiektywie.

obrazek

To zdjęcie zrobiłem już z nowym nakryciem głowy. Jeden problem z głowy. Ale wciąż nie widziałem kirkutu. I go nie zobaczyłem. Szukałem nie z tej strony miasta. Może kiedy indziej? Już mi się nazbierało tych „kiedy indziej”. Można z nich zrobić chyba interesującą trasę. Zanim zdecydowałem się ostatecznie opuścić Wieluń odwiedziłem na cmentarzu rzymskokatolickim mogiłę/pomnik powstańców nazwanych „Orlętami Polskimi”.

obrazek

I wypuściłem się z powrotem do Osjakowa ale nie najkrótszą drogą :) Co to, to nie. Wymyśliłem, że podjadę tam od drugiej strony. Od strony Konopnicy. W ten sposób znów zanurzyłem się w lasy nad Wartą. I znowu nie było wielkiego ruchu samochodów. Jadąc spokojnie zatrzymałem się na chwilę w Wielgiem. Z drogi dostrzegłem wyremontowany pałacyk lub dworek. Chyba własność prywatna.

Wielgie

Rekreacyjna trasa przez lasy doprowadziła mnie pod ośrodek wypoczynkowy jakiejś uczelni łódzkiej w Konopnicy.

Konopnica

A w pobliżu całkiem nowa kapliczka ze św. Janem Nepomucenem.

nepomuk

Po kolejnych dziewięciu kilometrach znalazłem się pod synagogą w Osjakowie. Tu krótka sesja zdjęciowa…

synagoga

i już myślałem o dniu następnym. Dniu powrotu z objazdu tego kawałka świata. Wystartować chciałem o świcie. Trzeba było wcześnie iść spać. Nie miałem z tym problemu.