Które to już pożegnanie lata?

Dwa dni jazdy. Ale z przerwą na sen i były to niedziela i poniedziałek. Sobota odpadła. Dopadła mnie niechęć do robienia czegokolwiek, a to przypadłość jesienno-zimowa. Za to niedziela i poniedziałek zapowiadały się słonecznie i upalnie. Gdybym wiedział, że wtorek też ma być taki … to opisałbym pobyt na Roztoczu. Jednak Roztocze i tereny na południe od niego muszę pozostawić na przyszły rok. Czekały tyle lat poczekają jeszcze te parę miesięcy. A ja poćwiczę cierpliwość. A w niedzielę wymyśliłem sobie, że podjadę do Orońska. Pałacyk w Orońsku kusił mnie od dawna. Mijałem go wielokrotnie nawet nie wiedząc jak do niego dojechać. Może mi tylko nie zależało tak bardzo na tym? Przecież nawet nie wiedziałem, że mieści się w nim Centrum Rzeźby Polskiej. A do Centrum dojazd jest oznakowany. Tak więc miałem ten jeden cel na oku i jeszcze zastanawiałem się nad przejazdem przez Radom. Nie lubię jeździć na rowerze przez to miasto. To pewnie po jazdach na kursie na prawo jazdy. Pamiętam duży ruch pojazdów i koleiny. Ale kusi mnie by odwiedzić cmentarz żydowski w Radomiu. Nawet jeśli nie będzie możliwości wejścia na jego teren to chociaż rzucić okiem przez płot. Ale to były tylko plany. Znów plany i ich realizacja okazały się dwiema różnymi rzeczami.

Na początek zamiast jechać prosto w stronę Zwolenia zajechałem do Leokadiowa. Znajduje się tam zabytkowy cmentarz ewangelicki. To, że jest zabytkowy to pierwsza różnica w stosunku do cmentarza w Sosnowie. Druga różnica dotyczy rozmiarów nekropolii. W Leokadiowie jest ona wielokrotnie większa. Trzecia różnica dotyczy liczby zachowanych nagrobków. W Sosnowie jest ich więcej. Być może w Sosnowie zachowały się lepiej dlatego, że cmentarz znajdował się przez lata na terenie spółdzielni rolniczej. To utrudniało dostęp. Także ludziom zainteresowanym pozyskaniem darmowego kamienia. W Leokadiowie cmentarz jest zniszczony. Nawet odnaleziona na Geoportalu droga prowadząca do nekropolii już nie istnieje. Ale to zobaczyłem dopiero z terenu cmentarza. Zajechałem bowiem od strony Smogorzowa i wjechałem w pierwszą drogę gruntową prowadzącą do lasu kryjącego groby. To nie była ta sama droga, którą chciałem tam dojechać. Ale innej już nie ma. Na teren cmentarza wszedłem ścieżką. A może tylko mi się wydawało, że to ścieżka? Dość szybko ją zgubiłem, a pod nogami miałem barwinek – tak często spotykany na opuszczonych cmentarzach. By odnaleźć na powierzchni ziemi ślady przeznaczenia tego miejsca musiałem wybrać miejsca bardziej zakrzaczone.

Nie po raz pierwszy miejsce opuszczone okazało się jednocześnie miejscem zniszczonym. Wpisanie go w rejestr zabytków niczego nie zmienia. Opieka prawna nie jest sprawowaniem opieki tylko zagrożeniem sankcjami dla osób celowo niszczących obiekt zabytkowy. Miejsce na pewno nie jest często odwiedzane. Widziałem dwie nory wykopane przez dzikie zwierzęta, które na pewno wybrały na mieszkanie miejsce zaciszne.

Dalsza podróż przebiegała dość standardowo. Zwoleń – Tczów – Skaryszew i … z Chomentowa miałem pojechać prosto. Miałem ale nie pojechałem :) . Może z przyzwyczajenia za wcześniej zjechałem z drogi udając się w stronę Wierzbicy. Trochę więc wydłużyłem sobie przejazd. Przypomniałem też sobie o znalezionym kiedyś na mapach cmentarzu wojennym w lesie gdzieś w tych okolicach. Nie pamiętałem jednak szczegółów jego lokalizacji. Być może wcale obok niego nie przejeżdżałem ale pobieżnie lustrowałem przydrożne lasy. Także dla przyjemności przebywania w cieniu drzew. Tak powolutku dotoczyłem się do Orońska i poniosłem porażkę na całej linii. Pałacyk owszem jest. Ale akurat podczas mojej wizyty odbywał się przy nim festyn. Do tego przy wejściu do parku widziałem informację, że sesje fotograficzne na terenie Centrum są płatne. Nie wiem czy chodzi o fotografowanie samego zabytku czy ekspozycji ale nie zdziwiłbym się gdyby ktoś mnie pogonił.

Zdecydowanie zniechęciłem się do tego miejsca. Może więc nie bez powodu nigdy wcześniej tu nie zajeżdżałem? Może jeszcze kiedyś zdecyduję się na kolejne podejście ale na pewno nie będzie to wyjazd którego ten pałac będzie głównym celem. Wracając zastanawiałem się tylko jak wykorzystać poniedziałkowy urlop. Nie byłem pewien czy dam radę drugi dzień z rzędu jechać w upale na dłuższym dystansie. Nie pozostało mi nic innego jak tylko to sprawdzić. Dziwne tylko, że ten niedzielny przejazd liczył aż 172 km. Wydawało mi się, że będzie krótszy. A na poniedziałek zapowiadano wyższe temperatury i dokuczliwy wiatr. Prognozowany kierunek wiatru wskazywał, że powrót może być ciężki. Szczególnie w godzinach 16-17. I to się spełniło. Zanim to jednak odczułem minęło trochę kilometrów.

W poniedziałek na celowniku znalazł się Cyców. Jak myślę przez ostatnie parę lat przejeżdżałem parokrotnie przez tą miejscowość. Zawsze w nocy. Wypadało więc choć raz pojawić się tam w świetle dnia i się rozejrzeć. Na pewno interesują mnie cycowskie cmentarze. Wojenny jest zadbany i pielęgnowany. Choć mnie interesuje bardziej stan nekropolii z I wojny światowej to tutaj opieka obejmuje kompleksowo i groby żołnierzy poległych w roku 1920. Są też jeszcze dwa inne cmentarze, stary kościół, dworek(?).

Wystartowałem o 6 rano w stronę Łęcznej. Ponieważ droga wypadała mi przez Kijany i to blisko cmentarza parafialnego postanowiłem rozejrzeć się w poszukiwaniu mogiły z I wojny światowej. Wg informacji jakie, poznałem wcześniej, jest to jedna mogiła żołnierzy obu wojen światowych. Miałem więc nadzieję, że odnalezienie ułatwi mi obecność biało-czerwonych flag. Ale to nie jest wcale takie proste. Na cmentarzu w Kijanach zaraz przy bramie wjazdowej znajduje się pomnik partyzantów i to zapewne on jest miejsce pamięci przystrajanym flagami. Interesujące mnie miejsc odnalazłem dzięki pytaniu na miejscu osób na terenie cmentarza. To dziwne ale nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się, by na terenie czynnego cmentarza odmówiono mi pomocy w poszukiwaniach. Tutaj pewna Pani choć przyznała, że nie wie gdzie to miejsce może się znajdować ale przy drugim spotkaniu na cmentarnej alejce podpowiedziała mi, gdzie znajdę mogiłę, która może być tą poszukiwaną. Nie pamiętała tylko by była tam jakaś tablica. Teraz ja nie wiem czy chodziło właśnie o tą odnalezioną mogiłę. Ale tablice jak i sam pomnik wydają się być dość nowe.

Nie ma tu miejsca na flagi. Jedynie dwa stare, wypalone znicze.

Drogę do Łęcznej z tego wyjazdu na pewno zapamiętam dzięki zapachowi chmielu. Właśnie trwał zbiór jednej z odmian. Zapach unosił się z gospodarstw w których „kombajny” obrywały szyszki i je oczyszczały. To jeden z zapachów jesieni. Drugi, który mi się z jesienią kojarzy to zapach kozłka lekarskiego. Ten najczęściej spotykam między Lubartowem, Kockiem i Michowem. Jechałem w nim tydzień wcześniej.

Do samej Łęcznej nie zajeżdżałem. Od Podzamcza można przejechać dobrą drogą do Puchaczowa. Kierunek ten sam, a ruch znacznie mniejszy. Tylko cienia mało, a już robiło się upalnie. Kiedyś chciałem wykonać kilka zdjęć kościoła w Puchaczowie. Niestety wtedy trwały prace przy jego przyziemiu. Teraz nawet się do niego nie zbliżyłem. Wieże w rusztowaniach to wystarczający powód by z robieniem zdjęć jeszcze poczekać. Tak więc przez Puchaczów tylko przejechałem. Zatrzymałem się jednak na chwilę przy tablicy informującej o okolicznych szlakach rowerowych. Nie znalazłem tam krótszej drogi do Cycowa, która omijałaby szosę Lublin-Włodawa. Może kiedyś taka droga była ale to zanim jeszcze rozpoczęto budowę kopalni „Bogdanka”. Teraz pozostaje tylko objechać tereny kopalniane. Tego nie lubię – długie proste odcinki drogi. To jest po prostu nudne. Ale tylko 11 km więc da się przeżyć. Ruch też nie był za wielki. Po drodze trochę „cieniodajnych” drzew.

Wjeżdżając do Cycowa dostrzegłem cmentarz wojenny, który był jednym z celów tej wyprawy. Ponieważ znajduje się przy drodze którą planowałem wracać zostawiłem go sobie na później. Najpierw centrum i szukanie tablicy informacyjnej z mapą poglądową. To pomaga zwykle się odnaleźć na miejscu i dotrzeć do miejsc których się szuka. Tablicę znalazłem. Obok był cmentarz prawosławny, który też zostawiłem sobie na później. Na mapie nie odnalazłem dwóch punktów mnie interesujących: dworku i kirkutu. Co do pierwszego nie byłem wcale pewien czy on istnieje. Drugie miejsce mogłoby być pomnikiem podkreślającym dawną wielokulturowość Cycowa. Mogłoby. Podobno nie jest ani otoczone opieką ani nie ma tam żadnych tablic nagrobnych. Ostatecznie miałem za mało informacji by próbować odszukać na własną rękę w krótkim czasie obu tych miejsc. Stanęło na tym, że podjechałem pod dawny kościół (a jeszcze dawniejszą cerkiew) w Cycowie i zrobiłem jej przez płot kilka zdjęć. Furtka zamknięta jest na kłódkę.

Cmentarz prawosławny nosi ślady zniszczeń. Ale odbywają się na nim nabożeństwa za dusze zmarłych. Chyba też odbywają się tu pogrzeby. Społeczność prawosławna wydaje się mała sądząc po ilości nowych grobów. Stare nagrobki bez wyjątków są okaleczone.

Na koniec wizyty w Cycowie pozostawiłem sobie cmentarz wojenny. Obok wejścia na ten cmentarz stoi nowy pomnik. Teren jest zadbany. Na pewno odbywają się tu uroczystości patriotyczne. Zachowało się też kilka żeliwnych krzyży żołnierzy poległych w I wojnie światowej i jeden nagrobek betonowy. Spoczywają tu bowiem nie tylko ułani, których oddział odniósł zwycięstwo w bitwie z bolszewikami.

Spod cmentarza wojennego miałem około 20 km do kolejnego – w Trawnikach. Droga prosta. Wydawało mi się więc, że będzie nudna. Tylko się wydawało. Co prawda temperatura powietrza dawno przekroczyła 30 stopni Celsjusza ale dawało się jechać nawet mimo dokuczliwego wiatru. Na tym odcinku i tak wiało tylko z boku. A że wiatr jeszcze nie próbował mnie przewracać to i jechać się dawało całkiem przyjemnie. Nawet nawierzchnia sprzyjała szybkiej jeździe. Tylko ja wolałem nie szarżować spodziewając się trudności na dalszej trasie. Dla urozmaicenia przejazdu odnalazłem w sieci wcześniej informacje o dworku w Chojeńcu. Kiedyś mieściła się w nim szkoła. Brakowało informacji o jego obecnym stanie i statusie. Nim jednak dojechałem do Chojeńca zaskoczyła mnie czerwień kościoła w Woli Korybutowej. Kościół na pierwszy rzut oka wydał mi się budowlą z okresu międzywojennego lub nowszą. I tak zapewne jest. Informacji poszukam dopiero później. Na miejscu ich nie widziałem. Chyba, że informacją jest rok 1939 umieszczony na „przedprożu” świątyni.

A dworek w Chojeńcu? Odnalazłem go i nie zrobiłem żadnego zdjęcia. Jest obecnie remontowany. Stoją tylko podparte drewnianymi balami ściany. Nie było jeszcze nowego dachu. Może jeszcze będzie okazja by zobaczyć go w całej okazałości. Albo i nie…

W Trawnikach odnalezienie cmentarza nie jest trudne. Znajduje się za budynkiem remizy strażackiej. I tu trafili ułani z bitwy cycowskiej. Najwięcej jednak spoczywa tu żołnierzy z I wojny światowej. Opiekę nad cmentarzem sprawują miejscowi strażacy.

Przemieszczając się na zachód wolałem jak najkrócej jechać drogą Chełm – Lublin. Za mało na niej cienia. Dlatego bocznymi drogami najpierw pojechałem do Biskupic. Nie widziałem jednak na mapach możliwości dalszej jazdy boczkiem i stąd już pojechałem do drogi krajowej. Mijałem też figurę Chrystusa Frasobliwego. Nie wygląda na starą. W przeciwieństwie do kapliczki. Czy wcześniej też taka figura tu stała? Przeglądając informacje o tych okolicach widziałem w przypadku kilku kapliczek wzmianki o wcześniej znajdujących się w nich figurach św. Jana Nepomucena. skradzione lub zniszczone figury zastępowały inne figury. Chyba Nepomucen popadł w niełaskę.

Kierując się na Piaski wypatrywałem po lewej stronie tego co kiedyś znajomy określił jako wieżę. Zakładałem, że mógł to widzieć z tej właśnie szosy krajowej. I się nie pomyliłem. Wapienne mury dawnego wiatraka „holendra” widoczne są stąd bardzo wyraźnie. Tylko nie widać czy można w jakiś sposób do tych murów podejść. Po tym odkryciu skupiłem się na dalszej jeździe na zachód. Droga równa. Pobocze utwardzone. Wiatr dokuczliwy. Już teraz czułem, że wiatr nie będzie tracił czasu na żarty. Było około 15 więc jeszcze mogło być gorzej.

W Piaskach chciałem zobaczyć ruiny kościoła ewangelickiego. Zanim jednak przystąpiłem do poszukiwania drogi dojazdowej do ruin zająłem się tym co wydawało się proste. Pojechałem na cmentarz żydowski w Piaskach. Nowy cmentarz. Stary jest teraz placem targowym w centrum miasta. A nowy cmentarz jak pamiętałem miał znajdować się przy ulicy Mickiewicza. Na tablicy informacyjnej znalazłem tą ulicę jako poprzeczną do ulicy Piłsudskiego. I tu ugrzązłem. Ulica, która wydawała się być ulicą Piłsudskiego oznakowana była jako ulica Partyzantów. Ulica która wydawała mi się być ulicą Mickiewicza nie posiadała ani jednej tabliczki z nazwą ulicy. Kręciło się to co prawda wiele dzieci – jest tu kilka budynków szkolnych – ale dzieci zwykle nie pytam by uniknąć oskarżeń o pedofilię. Przejechałem tą ulicą do końca i znalazłem za domami zagajnik. Tu zwątpiłem. Wydawało mi się, że czytałem o terenie uporządkowanym. A tu wszędzie walały się śmieci. Wróciłem na rynek w Piaskach by dalej pytać o drogę. I chociaż nie udało mi się ustalić jak to jest z tymi ulicami Piłsudskiego i Partyzantów to dowiedziałem się, gdzie jest ulica Mickiewicza – to ta przy szkole. Zawróciłem więc i na rogu wypatrzyłem dwie starsze kobiety. Założyłem, że będą wiedziały coś o cmentarzu. Wiedziały :) . Może to nie wiele ale wiedziały, że cmentarz żydowski o który pytam to znany im „kierkut”. Ich zdziwienie wywołało moje stwierdzenie, że są tam „krzaki”. Widocznie dawno tam nie były ale były pewne, że nikt się tym miejscem nie opiekuje.

Skąpe informacje ale zawsze to coś. I już wiedziałem na 100% gdzie mam jechać. Szukanie macew jednak wydawało się być trudne w tych chaszczach.

Zaraz po wejściu ścieżką pomiędzy drzewa odnalazłem pomnik. Tablicy pamiątkowej na nim umieszczonej już brakuje dwóch śrub. Chyb i tu jak w Puławach ktoś chce tablicę spieniężyć. Przez teren cmentarza przebiega kilka szerokich, wydeptanych ścieżek. Obok nich odnalazłem kilka połamanych macew. Jedna jednak – jedyna stojąca – znalazła zadziwiające zastosowanie. Sądząc po ilości stłuczki szklanej leżącej wokół niej służy do rozbijania butelek po piwie. I to chyba od dawna. Inskrypcje i symbole są już nie do odczytania. Śmieci walają się nie tylko przy wejściu na teren cmentarza ale i wszędzie w koło. Zdaje się, że nie tylko nikt się tym cmentarzem nie opiekuje ale i bywa wykorzystywany jako miejsce zabaw i dzikie wysypisko śmieci. W sumie smutny obraz pamięci, która pozostała tylko w głowach starszych mieszkańców miasta.

Ze względu na krótki już dzień zdecydowałem się nie szukać już ruin świątyni protestanckiej i ruszyłem w stronę Bychawy. To już była ta godzina gdy siła wiatru miała być dla mnie najbardziej męcząca. Kilkanaście kilometrów dzielące mnie od Piotrkowa jechałem chyba ponad półtorej godziny. Bez szarżowania. Do przejechania było jeszcze ponad 50 km i następnego dnia rano miałem być w pracy. Walka z wiatrem, który przecież miał już do zachodu słońca prawie zaniknąć nie miała najmniejszego sensu. Tylko ciemne okulary zastąpiłem bezbarwnymi – już słońce mnie nie oślepiało. Wcześniej planowałem poszukiwanie cmentarzy wojennych w Piotrkowie. Na mapach odnalazłem 3. Poszukiwania terenowe odłożyłem na „kiedy indziej” by nie przedłużać nadto tego wyjazdu. W sumie w tych okolicach cmentarzy takich jest co najmniej 6. Trzeba więc się będzie tu wybrać specjalnie i być może podjechać najpierw do Lublina pociągiem by nie tracić dobrego do robienia zdjęć światła. Także za Bychawą, w Dębszczyźnie, jest cmentarz którego jeszcze nie widziałem. Też czeka na mnie. A w Bychawie byłem jeszcze za dnia. Jednak wyjeżdżając z niej nałożyłem już na siebie kamizelkę odblaskową. Zmrok już się czaił w pobliżu. O 19:20 tylko zarumienione chmury wskazywały miejsce ukrycia słońca.

Krótki dzień. Za krótki. Nie tylko mi to chyba nie pasowało. Ruch na drogach panował jak za dnia. Daleko mu było do tego z „nocy letniej” gdy samochody na drogach poruszały się pojedynczo, jakby zagubione w ciemnościach. Nocna trasa przebiegała przez Niedrzwicę Dużą, Bełżyce, Niezabitów, Skowieszynek i Bochotnicę. Znów pełno było szczekających na rower psów ale przestraszył mnie jeden wielki, który nawet nie szczeknął. Ogromne cielsko usiłowało rozwalić furtkę znajdującą się przy samej drodze. Pies tylko dyszał złością. A mi przybyło gwałtownie energii, sił, chęci do szybkiej jazdy. To już tereny wielokrotnie przeze mnie rozjeżdżane dlatego wiedziałem co tak sapie i szarpie ogrodzeniem. Gdybym nie wiedział… W ciemnościach… Różne wizje przynosi fantazja.

W Puławach byłem o 22-giej. Przejechałem więc w 16 godzin tylko 235 km. Ale przynajmniej dotarłem do kilku miejsc, które odwiedzić chciałem. Jeszcze więcej zostało na później. Ale tego by mi tylko brakowało, żebym nie miał celu w zasięgu jazdy rowerem.

Powitanie września

Początek września to już pierwsze przeziębienie. Chłodne noce. To zdecydowanie skomplikuje planowanie dalszych wypadów. Trudno. Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie upalnie ale już nie w tym roku. Skoro przeziębienie to była wreszcie okazja by się wyspać. Na jazdę czasu nie pozostało zbyt wiele. Za to wymyśliłem, że mogę pojeździć przez dwa dni. Wyszło nawet tak, że dwa razy pojechałem w tą samą stronę. Ten pierwszy wyjazd miał charakter rozpoznania w terenie.

W sobotę miałem zaplanowane poszukiwanie macew na cmentarzu żydowskim w Kamionce. Nie wpadłem wcześniej na myśl, że w tej miejscowości też znajdował się cmentarz żydowski. Wielokrotnie przejeżdżałem i ciągle kojarzyłem tą miejscowość z Zamoyskimi z pałacu w Kozłówce. Tymczasem Zamoyscy to był tylko epizod w dziejach tej miejscowości. Żydzi nigdy tu nie byli większością mieszkańców. Ale byli. I to od XVI wieku. Wiadomo, że nie tylko zajmowali się handlem i rzemiosłem. Uprawiali tu także ziemię. Najliczniej zamieszkiwali w okolicach rynku – ale to akurat nie jest niczym nadzwyczajnym. Tak jak i to, że cmentarz znajdował się poza miejscowością. Dziś jest w lesie. I punktem orientacyjnym dla poszukiwaczy może być znajdujące się w pobliżu wysypisko śmieci. Ale do Kamionki dotarłem drogą okrężną. Najpierw pojechałem rzucić okiem na cmentarz żydowski w Michowie. Skłoniła mnie do tego pewna wiadomość umieszczona na stronie Złe miejsca dla ślimaków. Wiadomość zamieścił pewien spamer – nie po raz pierwszy. Tym razem jednak pod artykułem o cmentarzu w Michowie napisał, że wybiera się tam z wykrywaczem i jak coś ciekawego znajdzie napisze. Do tego standardowo podpis będący linkiem do strony reklamującej pośrednictwo kredytowe, czy coś takiego. Wyglądało to jak hasło: „Weź kredyt, a jak go nie spłacisz wykopiemy cię nawet spod ziemi!”. Oczywiście filtr antyspamowy po tygodniu wiadomość usunął choć ją opublikowałem i nawet oburzony odpowiedziałem. Już nie ma po nich śladów ale pomyślałem, że warto zerknąć czy przypadkiem to nie było no poważnie. Chyba nie było. Nie znalazłem żadnych śladów świadczących o świeżej profanacji. Dopiero po Michowie udałem się do Kamionki.

Mając w pamięci mapy myślałem, że wjadę do Kamionki właśnie do strony kirkutu. Pamięć jednak jest zawodna. Szczególnie ta moja. Chcąc nie chcąc i tak dojechałem do rynku by dopiero od niego pojechać w pożądanym kierunku. Cmentarz zajmuje róg lasu, przy drodze zakręcającej tu gruntowej drodze. Do samej drogi dochodzi z dwóch stron. Chwilę trwało zanim wybrałem stronę z której zdecydowałem się wejść na poszukiwania. I zaraz doszedłem do zachowanych macew.

Widoczny na zdjęciu nagrobek został odnowiony w 2004 roku przez potomków dawnych mieszkańców Kamionki. Może już nikt się pozostałymi nagrobkami nie „zaopiekuje” w sposób gospodarczy. Podobno tak właśnie ten cmentarz został zniszczony. Przez mieszkańców Kamionki i okolic.

W samej Kamionce jeszcze interesował mnie cmentarz parafialny. Była na nim kwatera wojenna, z I wojny światowej. Pochowano na jej terenie także szczątki żołnierzy spoczywających w innych znajdujących się w okolicy mogiłach z tego samego okresu. Tu też mogą być pochowani rozstrzeliwani przez Niemców Żydzi podczas II wojny światowej. Także partyzanci pochodzenia żydowskiego. Zajechałem więc pod cmentarz, rzuciłem okiem i się wycofałem. Znalezienie tu pojedynczych i anonimowych grobów graniczyłoby z cudem. Widać, że cmentarz od dawna był wykorzystany maksymalnie. Nawet zabrakło miejsca na alejki w głębi nekropolii. W takich okolicznościach udałem się w stronę Lubartowa.

Nie chciałem jechać do samego Lubartowa. W lesie pomiędzy Nowodworem i Annoborem chciałem odnaleźć cmentarz z I wojny światowej. Znów jechałem na wyczucie. Tylko „mniej więcej” pamiętałem którą drogą mam w Nowodworze zjechać w stronę lasu. Tablica mówiła, że jest to Nowodwór Piaski. Przemknąłem przez wieś i przez las po całkiem dobrej ale gruntowej drodze. I na miejscu nic nie wskazywało bym znajdował się w pobliżu celu. Jeszcze postanowiłem trochę pokręcić się po lesie szukając. Ale bez skutku. Spotkany w lesie człowiek zapytany o cmentarz nic o nim nie wiedział. A przecież to duży cmentarz. Był odnawiany w 1942 roku przez stacjonujący w pobliżu batalion Luftwaffe. Przenoszono tu pochówki z kilku innych cmentarzy. W sumie więc spodziewałem się znaleźć dużych rozmiarów nekropolię. Tymczasem nie tylko jej nie odnalazłem ale też nic się nie dowiedziałem o jej lokalizacji. Dziwne. A jeszcze dziwniej się zrobiło, gdy już po powrocie do domu odkryłem, że gdy pytałem o cmentarz dzieliło mnie od niego ledwie kilkaset metrów lasu. Gdybym nie zawrócił na pewno bym do niego za parę minut dojechał. Dojechałem następnego dnia nie prosząc nikogo o pomoc w znalezieniu drogi.

Następnego dnia udałem się bezpośrednio do Nowodworu i do lasu. Już wiedziałem, że zaraz po wjechaniu w leśną drogę mam szukać drogi od niej odchodzącej pod kątem w lewo. Okazało się, że to nie droga tylko ścieżka ale znalazłem ją i nią pojechałem. Nie bez niespodzianek. Gdzieś tak w połowie drogi przez las natknąłem się na ślady bytności ludzi. Kolorowe ślady.

Pomiędzy trzema pomalowanymi pniami drzew, na ziemi, były ślady ogniska. Widocznie dzieciaki się zabawiły i ubarwiły las. Zapewne w zimie jest to widoczny z daleka kolorowy przerywnik. Ale i teraz rzuca się w oczy.

Po tej przerwie dojechałem zaraz do poszukiwanego cmentarza.

Mimo nowego ogrodzenia i tablicy informacyjnej cmentarz ma widoczne ślady zniszczeń. Na obeliskach nie ma tablic choć są po nich ślady. Dlaczego je usunięto? Czy były na nich symbole, które komuś przeszkadzały? Z renowacji przeprowadzonej przez okupantów pozostał tylko jeden kamień z żelaznym krzyżem. W przeciwnym rogu cmentarza niż furta cmentarna. Kilka drewnianych krzyży jest widocznie uszkodzonych. Zastanowił mnie jeden, być może najstarszy drewniany krzyż, przykuty do drzewa łańcuchem.

Nie potrafiłem odczytać inskrypcji na nim wyrytej. Chyba nie ma co wspominać o tym czy cmentarz jest pamiętany przez ludzi mieszkających w pobliżu. Raczej dba o niego obecnie samorząd lokalny. Może 200 m od cmentarza przebiega obwodnica Lubartowa. Jednak widok obelisków pozbawionych tablic mnie razi. Mam nadzieję, że nie chodzi o pisanie na nowo historii.

Zaraz w pobliżu cmentarza zaczyna się wyasfaltowana droga prowadząca do wiaduktu pod obwodnicą. Tędy dojechałem do Lubartowa. I dalej do mostu w Chlewiskach. Celem był kolejny cmentarz wojenny. W Uścimowie. Cmentarz o którym też trudno powiedzieć, czy lokalna społeczność pamiętała. Odkryty został podczas budowy drogi. Drogowców zaskoczyły kości w usuwanej warstwie ziemi. Trudno dziś powiedzieć ilu żołnierzy tu pochowano. Ale nie zniszczono całego cmentarza. Zachowaną część otoczono płotem i postawiono tablicę informacyjną. Na terenie ogrodzonym nie widać śladów mogił. Ale tu spoczywają polegli.

Być może spoczywają też pod widoczną na zdjęciu wysepką.

Nie było jeszcze późno. Miałem plan i na dalszą trasę. Myślałem o dotarciu do Cycowa. Ale i czas, i chłód, i przeziębienie, i wczesne wstawanie do pracy następnego dnia – to wszystko razem skłoniło mnie do powrotu do Puław już z Uścimowa. Nie były to jakieś bardzo długie trasy. W sobotę 130, w niedzielę 185 km. Myślałem nawet, że się nie przemęczyłem. Tak myślałem ale następny dzień pokazał mi, że to było jednak złudzenie. Oby następny weekend był sprzyjający jeździe. Szkoda by było już przerzucić się na książki i pisanie. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę słońca. Jeszcze trochę wiatru. Jeszcze trochę gnania za horyzont i słuchania wiatru.

Pytania nad Sanem

Upalna sobota. Prognozy pokazywały, że będzie nie tylko upalnie ale i wiatr będzie utrudniał jazdę na południe. I pewnie nie pojechałbym nad San gdyby nie pociągi Przewozów Regionalnych. Mam z Puław poranne połączenie z Rzeszowem (z przesiadką w Lublinie). Grzechem byłoby w tych warunkach z niego nie skorzystać. Zbyt wiele miejsc zostawiłem ostatnio nieodwiedzonymi choć wpisałem je sobie na listę. Tak więc w sobotę o świcie pojechałem na północ (dworzec PKP) by pojechać na południe (Stalowa Wola). Te trzy godziny w pociągu mogłem poświęcić lekturze książki o cmentarzach w dawnym województwie tarnobrzeskim. Tak się jednak nie stało. Książka przeleżała w kufrze rowerowym nieruszona przez całą drogę. Głównie dlatego, że w szynobusie było dużo rowerów, a mój znalazł się pod nimi.

W Lublinie do pociągu wsiadła grupa rowerzystów jadących do Zaklikowa. Jeśli dobrze zrozumiałem jechali w okolice Janowa Lubelskiego na wycieczkę zorganizowaną przez lubelski oddział PTTK. Nie wiem jak im się ten wyjazd udał. Mi ciężko było się poruszać w panujących temperaturach. Co nie znaczy, że ruszać się nie mogłem. Wręcz przeciwnie. Tylko dokuczało mi poza upałem także lekkie zmęczenie po środowej jeździe po Mazowszu. Może gdybym regularnie trenował to by tak nie wyglądało. Ale ze mnie sportowiec jak z koziej … trąba. Jeden wyskok na ponad 200 km w tygodniu i tyle. W środę też było ponad 200 i teraz jeszcze nie odzyskałem w pełni sił. Poza tym zamiast jechać od razu przed siebie zajechałem do kolegi. Prawie 3 godziny (bardzo mile spędzone) w plecy. Jak zwykle miałem plan wykraczający poza możliwości więc zakładałem, że i tak coś zostanie mi na jakiś kolejny wyjazd. Tym razem jednak postanowiłem, że jest to ostatni wyjazd w tym roku w ten rejon. Stęskniłem się za nadburzańskimi łąkami. A i dzień coraz krótszy. Lato się nieodwołalnie kończy. Szkoda. Znów będzie jesień, zima i upragnione: wiosna i lato. Dalsze wypady będą musiały poczekać. Postaram się być cierpliwy. W sobotę ruszyłem na trasę tak na dobrą sprawę dopiero blisko południa. Miałem przejechać przez Rudnik nad Sanem do Krzeszowa i tak wejść na cmentarz żydowski. Specjalnie w tym celu wziąłem ubrania przeciwdeszczowe choć opadów nie zapowiadano. Miałem zanurzyć się w roślinności. Miałem… Za gorąco było na takie przebieranki. Ugotowałbym się lub upiekł. Dlatego w trakcie jazdy zmieniłem sobie trasę. Krzeszów poczeka. Po zmianie miałem z Rudnika pojechać do Ulanowa. Ale pierwszy etap pozostał niezmieniony: Nisko – Rudnik nad Sanem.

W Rudniku chciałem dotrzeć do trzech cmentarzy wojennych. Jeden z nich już widziałem podczas poprzedniej mojej wizyty. Było wtedy jednak już za ciemno na zdjęcia. Ale już wiedziałem gdzie go szukać. Między Niskiem i Rudnikiem jest jednak jeszcze jeden cmentarz wojenny. W lesie w pobliżu linii kolejowej. Opisywany jest jako cmentarz w miejscowości Przędzel. Ale bliżej z niego do Rudnika nad Sanem-Stróży. Jak mi się zdaje Stróża była kiedyś samodzielną miejscowością. Stąd ta dziwnie przedłużona nazwa. Nie zdziwiłem się jednak, że to młodzież z Rudnika opiekuje się cmentarzem. Cmentarzem na którym zdziwiłem się czytając tabliczkę informacyjną. Czyżby Polska też brała udział w tej wojnie?

Cmentarz jest zadbany i widać, że jego opiekunowie nie ograniczają się tylko do patronatu. Ale zdziwił mnie też brak furtki czy bramki wejściowej. Płot jest niski więc nie jest to wielki problem jednak tak trochę dziwnie się czułem przeskakując przez ogrodzenie.

W samym Rudniku nieco się zaplątałem. By dojechać do cmentarza na którym widziałem kwaterę wojenną (kiedyś samodzielny cmentarz obok cmentarza parafialnego) zdecydowałem się pojechać zgodnie ze wskazaniami znaków na cmentarz komunalny. Kierunek nie bardzo mi pasował ale myślałem, że może to jakiś objazd. Nie myślałem tak zbyt długo, wkrótce znalazłem następną strzałkę pokazującą przeciwny kierunek niż pierwsza. W takich okolicznościach postanowiłem wrócić do głównej drogi i tam szukać bez pomocy drogowskazów. Nie było to trudne. Cmentarz był przy samej drodze i jak zobaczyłem mogłem tam dojechać znacznie szybciej tylko pojechałem niemal dookoła Rudnika.

Chcąc jechać do Ulanowa musiałem zawrócić ale jeszcze pozostały mi do odnalezienia dwa cmentarze w Rudniku. Pierwszy w parku dworskim. I tu życie mnie zaskoczyło. Nie brałem pod uwagę istnienia dworu. Tymczasem dwór jest i do tego jest zamieszkany. Park jest ogrodzony. Przez jedną bramę właściciel wpuszczał gościa, a ja jeszcze szukałem cmentarza obok parku. Gdy dojechałem znów do ogrodzenia i kolejnej bramy właśnie ktoś wychodził przez nią wychodził na zewnątrz. Korzystając z okazji zapytałem o poszukiwany cmentarz z którego pozostać miała do dziś tylko jedna mogiła z krzyżem i inskrypcją. Szukałem dobrze. Tylko wyszło na to, że akurat w tej chwili do mogiły dostępu nie ma. Właściciel dworu i parku właśnie miał gościa, a tylko on mógłby mnie wpuścić na teren ogrodzony. W sumie obecność dworu skomplikowała mi sprawę dotarcia do cmentarza (z drugiej strony dobrze, że dwór ma gospodarza, który nie pozwoli mu popaść w ruinę). Dlaczego wcześniej nie sprawdziłem jak to wygląda? Sam zaniedbałem sprawę. Może w przyszłym roku znowu spróbuję. Obym tylko zastał właściciela. I jeszcze by on miał wolę pokazać mi tą mogiłę. Ciekawe też, że czy zna związane z nią jakieś opowieści? To kolejny „prywatny cmentarz” z którym się spotykam. Tylko czy mieszkańcy Rudnika nad Sanem wiedzą o jego istnieniu? czy wie o nim tylko właściciel parku i dworu? Za dużo pytań. Ale sprawa pamięci o takich miejscach w świadomości mieszkańców okolic wciąż mnie interesuje. Nie zawsze pamiętają.

Po tym niepowodzeniu ruszyłem jeszcze dalej na wschód by poszukać cmentarza w pobliżu przeprawy przez San. Chyba pomyliłem drogi. Ale to już mi humoru popsuć nie mogło. Bo i tak przecież jeszcze tu wrócę. I na pewno będę lepiej przygotowany. Chyba żebym się nie przygotował – co się zdarza… Przyszedł czas na jazdę do Ulanowa. Tajemnicze miasto. Tajemnicze, bo skrywa mogiłę z I wojny światowej na cmentarzu parafialnym. To oznacza zwykle kłopoty – trudno będzie ją odnaleźć. W myślach przygotowałem się na najgorsze (że nie znajdę) i podjechałem po krótkim błądzeniu pod mur cmentarny. A tam… A tam drewniany kościółek :) i zapomniałem po co przyjechałem. Przynajmniej na czas zachwycania się drewnianą świątynią.

Potem pomyliłem kierunki świata szukając mogiły. Wydawało mi się, że jest jeszcze w okolicach południa i azymut wybrałem kierując się słońcem. Błąd. Pomyliłem się o ładnych parę godzin. W końcu jednak odnalazłem to czego szukałem. Dzięki flagom umieszczonym na mogile. I tu jednak zrobiono z mogiły wojennej mogiłę „polską”. Ocieram się chyba o skrajności. Raz czytam, że polegli to cudzoziemcy, a na innym cmentarzu, że Polacy. Czyżby w tak wielu miejscach istniały różne wersje historii? W jednych Polacy biernie przyglądają się zmaganiom mocarstw. W innych Polacy walczą o Niepodległą. Jak to się ma do opowieści samych walczących? Do strzelania do rodaków w obcych mundurach? Nie wiem jak to jest ale czasami wydaje mi się, że ludzie starają się pisać historię taką, jaką sami chcieli by mieć. Kroją ja na swoją miarę. Tworzą przeszłość. Wykonują nad nią magiczne obrzędy. Tylko co takiego chcą osiągnąć tą drogą? Dlaczego patrząc na tabliczkę na cmentarzu zastanawiam się co autor miał na myśli?

Możliwości jest przecież wiele. Mogli to być legioniści. Albo żołnierze z jednostek powstałych w Galicji Zachodniej. A może selekcjonowano poległych? Tylko gdzie pochowano resztę? Czy w Bukowinie do której też się wybierałem? Jaką historię poznają dzieci ze szkoły w Ulanowie które opiekują się tą mogiłą (wiem, wiem – założenia programowe itd. ale i tak najlepiej zapamiętają to co wychodzi poza program)? A właśnie… Przy szkole jest cmentarz żydowski. Tam też się wybierałem. Tylko jeszcze chciałem rzucić okiem na mogiłę powstańców z 1863 roku. I na tym chceniu się skończyło, bo jej nie odnalazłem. Miała być w pobliżu kościoła. Z obeliskiem betonowym zwieńczonym stalowym krzyżem. Może kiedy indziej do tego wrócę. Teraz pojechałem w stronę kirkutu. A tam zastałem nawet bramę (i zniszczone w dużej części ogrodzenie).

Na cmentarzu czekały na mnie komary. Chyba od dawna. Zdawały się bardzo wygłodzone. A im dalej wchodziłem na teren cmentarza tym ciekawszy mi się zdawał. Jak wspomniałem było ciepło. Chyba niewiele brakowało do 40 stopni Celsjusza. Do lekko odwodnionego organizmu przyssały się więc masy komarów. Od czasu do czasu uciekałem z cienia na miejsca nasłonecznione – tam niechętnie te wampirze masy za mną leciały. Nie powiem bym cierpiał – dziecięce doświadczenie wędkarskie pozwala ze spokojem przyjąć swędzenie. Jednak komary przed obiektywem mogą zepsuć najlepsze ujęcie. Spodobał mi się ten cmentarz. Nie ma na nim śladów świeżej dewastacji. Tylko… Tylko zaraz za bramą stoi stary fotel. Raczej tu wyrzucony niż postawiony dla zmęczonych odwiedzających. Zdjęcie trochę zepsułem by je polepszyć.

Z Ulanowa pojechałem w stronę Krzeszowa. Miałem przejeżdżać w pobliżu cmentarza wojennego w Bukowinie. Tzn Bukowina miała znajdować się niedaleko drogi którą jechałem. Lokalizacja cmentarza była dla mnie niewiadomą. Z map i opisów wynikało, że powinienem szukać na końcu wsi pod lasem. Ale na razie jechałem do Bielin. Tam w sklepie uzupełniłem zapas napojów i nabyłem papierosy co stało się przyczyną nawiązania rozmowy z nabywcą plecaka piw. Od tematu rzucania palenia udało mi się szybko przejść na temat cmentarzy wojennych. Poznałem lokalizacją cmentarza w Bukowinie i (tak przy okazji) pomnika zamordowanych w Krzeszowie Żydów. A myślałem, że będę obok niego przejeżdżał. W pytaniu poszedłem nieco dalej. Zapytałem też o cmentarz w Kustrawie. Tu jednak pomocy nie uzyskałem. I tak ten cmentarz już nie wchodził w grę podczas opisywanego wyjazdu. Było już na to za późno.

Położony na końcu wsi cmentarz w Bukowinie nie jest trudny do odnalezienia. Właściwą drogę gruntową wskazuje znak przy drodze asfaltowej. A wieś nie jest duża. Może nawet jest to przykład wioski do jakiej chętnie przeniosłoby się wielu mieszkańców miast – by odpocząć. Tylko z ich masowym przyjazdem cały ten klimat by odszedł w przeszłość. Wspinałem się drogą gruntową w stronę wskazaną przez drogowskaz. W opisie z książki wspomniano, że cmentarz z jednej strony przylega do zabudowań. Z trzech otoczony jest lasem. I może szybko bym go zauważył tylko… Na całej długości podjazdu goniły mnie psy. Dwa ale nie na raz tylko kolejno. Zerkając czy nie zbliżają się za bardzo do moich łydek przejechałem obok cmentarza nawet go nie dostrzegając. Ale brak zabudowań był sygnałem do zawrócenia. Wtedy go dostrzegłem.

Bez płotu trudno byłoby uwierzyć, że to cmentarz. Teren jest płaski jak i wokół płotu. Piach, piach, piach. To nie jest najlepszy surowiec na kopce ziemne. Schowałem aparat i bojowo nastrojony ruszyłem na ponowne spotkanie z psami. Ale już ich nie spotkałem. Chyba rzadko ktoś tu zagląda. Gdy jechałem w przeciwną stronę bramy na podwórka były pootwierane. Teraz były pozamykane. A psy już nie mogły wyjść ze swoich podwórek. Najwyraźniej nie przejechałem nie zwracając na siebie uwagi. Gość w dom, lodówka na kłódkę. To przysłowie pojawiło się na widok pozamykanych bram jako pierwsze. Potem zupełnie bez sensu zacząłem zastanawiać się nad objawami zewnętrznymi gościnności lub chociaż przychylności wobec przyjezdnych. Czy zamknięte bramy bronią mnie przed psami, czy domy przede mną? Jednak wolałbym by nie dostrzeżono mojego przejazdu.

W Krzeszowie miałem dwukrotnie zakręcić w prawo. Mapy i zdjęcia lotnicze tylko podpowiedziały mi, że za dość dużym budynkiem mam znaleźć piaszczyste wyrobisko i przed ścianą lasu szukać pomnika. Budynek jest siedzibą Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej. Za nim być może wydobywano piach. Pozostało jednak jedno porośnięte roślinnością wzniesienie blisko gruntowej drogi. To na nim znajduje się pomni i … mogiły. Tego nie wiedziałem. Czyżby w Krzeszowie nie dokonano ekshumacji? Zwykle ciała pomordowanych przenoszone są na cmentarz. A tu nie? Otoczenie tego miejsca wygląda jak wielki plac budowy. Jednak nie widać tego spod samego pomnika. Skutecznie wszystko zasłania roślinność. Ogólnie jednak trudno mówić o tym, że miejsce jest zadbane. Brakuje jakiegokolwiek oznakowania które by tu mogło doprowadzić. Że istnieje ścieżka prowadząca do pomnika dostrzegłem dopiero stojąc pod pomnikiem. Wcześniej przejechałem obok wejścia na ścieżkę i jej nie zauważyłem.

Odpuściłem sobie wchodzenie na teren cmentarza żydowskiego w Krzeszowie – za gorąco. Mogłem więc też odpuścić sobie szukanie cmentarza na szczycie Rondla w Krzeszowie. Zrobię to przy innej okazji. Teraz już słońce było za nisko. A ja planowałem przejazd przez Janów Lubelski do którego miałem dotrzeć drogą jeszcze mi nie znaną. Nie chciałem jechać nieznaną droga po ciemku. Po przejechaniu nadal bym jej nie znał. Dlatego skierowałem się na północ. Ruszyłem ku Harasiukom.

To miała być droga bogata w cmentarze wojenne. Pierwszy miałem odszukać w Hucisku. Kolejny w Wólce, potem w Harasiukach i w Pęku. Czas pędził jednak nieubłaganie naprzód. Słońce powoli się schodziło ku ziemi. Ale w Hucisku jeszcze było na tyle jasno, że można było robić zdjęcia. Trzeba było tylko znaleźć cmentarz. A to już nie było takie proste. Na mapach nie był zaznaczony. Opis mówił, że szukać należy na południe od zabudowań wsi w pobliżu szosy, którą przyjechałem. Liczyłem na to, że z drogi wypatrzę choć płotek otaczający cmentarz. Ale nic z tego nie wyszło. Sprawdzałem zagajniki na polach w pobliżu drogi ale na ich terenie nie było cmentarza. Pozostało mi jeszcze zapytać kogoś z mieszkańców Huciska. Upalne, sobotnie popołudnie. Chyba oczywiste było, że znajdę ludzi pod sklepem, który jak wcześniej zauważyłem jest otwarty. Chyba lepiej trafić nie mogłem :) Nie dość, że wszyscy wiedzieli o co pytam to jeszcze wspólnie radzili jak mam dojechać bez błądzenia. Bardzo mnie to podbudowało i już nie żałowałem pominiętych po drodze miejsc.

Trzymając się podanych wskazówek wjechałem na pola drogą biegnącą przez zarośnięty teren – może kiedyś było tu gospodarstwo? Jadąc na wprost minąłem starszego mężczyznę kopiącego ziemniaki i zacząłem fotografować cmentarz.

Chyba rzadko pojawiają się tu turyści. Na terenie cmentarza zaraz za mną zjawił się mijany wcześniej mężczyzna. Chciał zobaczyć co robię i chyba porozmawiać. A miał co opowiadać. Nie tylko o cmentarzu ale i o fotografii. Nie tylko o pierwszej wojnie światowej ale i o drugiej i prześladowaniach jakie go dotknęły ze względu na przeszłość ojca. Mógłbym słuchać godzinami, a czas pędził. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Na pewno poświęcę więcej czasu na słuchanie. Gdzieś tam w okolicy przebiegała granica zaborów. Gdzieś tam jest pomnik Litwinów, którzy zdezerterowali z Armii Czerwonej i walczyli w polskim podziemiu. Te ziemie należały niegdyś do województwa lubelskiego. I tu można udowodnić, że zamiast zabytków są tylko groby. I lasy, bo lasów jest tu dużo. Ciągną się do Janowa Lubelskiego. Chyba nie odkryto jeszcze uroków tego rejonu. Inaczej jest na północy. W okolicach Janowa Lubelskiego. I tam musiałem jechać.

W Wólce cmentarz wojenny znajduje się przy samej głównej drodze. Ciekawostką jest tablica umieszczona na terenie cmentarza. Podaje lata 1917 i 1944. Ta pierwsza wydaje się być błędem.

Teraz zależało mi już na tym by za dnia dojechać do znanej mi drogi. Dlatego już nie szukałem cmentarza w Harasiukach, a tym bardziej nie szukałem drogi do miejscowości Pęk gdzie ma znajdować się jeszcze jeden cmentarz wojenny. Drogowskaz w Harasiukach pokazywał 42 km do Janowa Lubelskiego. Słońce skryło się już za linią drzew. Licznik pokazywał, że dotąd przejechałem niewiele ponad 80 km. Upał dał mi nieźle w kość. Ale już było coraz chłodniej. Już mogłem jeździć szybciej. Już wiedziałem, że do Puław dojadę na pewno przed wschodem słońca. I to wcale się nie spiesząc.

Krętymi drogami o często kiepskiej nawierzchni dojechałem do Jarocina. Z tego miejsca zaczynała się już jazda nocna ale w pobliżu była droga łącząca Rzeszów z Lublinem. Droga z asfaltowym poboczem i dobrą nawierzchnią. Tak miałem mieć do Modliborzyc. Ruch samochodów wyraźnie z czasem malał, a i tak był niewielki. Nawet przejazd z Modliborzyc do Kraśnika nie był więc problemem choć akurat tutaj nie byłem pewien jak będzie. A dalej już dłuuugi Kraśnik z festynem nad zalewem. Urzędów z grupkami młodzieży idącymi w pielgrzymce do Kraśnika (na festyn?). I gdzieś tu minęła mi północ. Na zachodzie co jakiś czas dostrzegałem rozbłyski. Wyglądały na zwykłą burzową iluminację. Ale to było daleko. A ja jechałem w stronę Opola Lubelskiego i dojechałbym bez przeszkód gdybym nie zatrzymywał się gdy ktoś mnie o to poprosi. Przy drodze stał nieruchomo półnagi młodzieniec. Nie miałem pojęcia co się stało ale skoro mnie zatrzymywał zwolniłem. Nie stanąłem ponieważ chciał… papierosa. Był chyba pijany. Zaraz też chciał bym go wziął na bagażnik. Widząc, że nic z tego nie będzie jeszcze krzyczał, że może go nie kojarzę ale on nazywa się Bartek Z. (ok. 2 w nocy w Zosinie k/Opola Lubelskiego, mam nadzieję, że nie jestem „ostatnim który go widział”) i na koniec obrzucił mnie wyzwiskami. Sam się doprowadził do tego stanu niech więc sam sobie z tym poradzi. Nie będę myślał za pijaczków i innych meneli – niezależnie od ich wieku. Tu najlepiej byłoby ściągnąć taksówką rodziców by bobasa zabrali do domu zanim potrąci go jakiś samochód. A tydzień wcześniej podobnie zatrzymał mnie młody człowiek. Zgubił się w nocy w obcym mu miejscu. Nie był jednak rozebrany i na 100% był trzeźwy. Najczęściej zatrzymują mnie (albo tylko usiłują zatrzymać) pijani i obrzucają wyzwiskami gdy nie chcę im dać pieniędzy, papierosów albo przewieźć niesionych przez nich ciężarów. Za dnia niemal mi się to nie zdarza. W nocy – często.

Od Opola Lubelskiego do Puław jechałem w stale pogarszających się warunkach. Bardzo wzmógł się wiatr i zmienił się jego kierunek. Już mi nie pomagał. Teraz szarpał mną chcąc przewrócić. Blisko Bochotnicy widziałem na północy rozbłyski takie same jak wcześniej na zachodzie. I robiło się już prawie zimno. Delikatnie więc przeszedłem z lata do jesieni podczas gdy śpiący w większości nocą ludzie obudzili się już w chłodzie tej wczesnej jesieni, a zasypiali w upale późnego lata. Wkrótce miał wstać dzień. A ja wkrótce się położyłem spać. Znów byłem zadowolony z wyjazdu i czułem jednocześnie niedosyt. Do tych miejsc jeszcze będę wracać. I pewnie nie raz.

Kawałek Roztocza i Podkarpacia

Podczas poprzedniego wyskoku na Roztocze nie dotarłem do Tarnogrodu. Biłgoraj też chciałem odwiedzić za dnia. Przyszedł więc czas by ten wcześniejszy wyjazd dokończyć. Plan jak zwykle był nieco inny. Korzystając z dłuższego weekendu miałem pojeździć przez dwa dni. Poniedziałek miał być dniem poświęconym na regenerację i tego zmieniać nie mogłem. Pozostały sobota i niedziela. Sobota jednak była burzowa. Nie koniecznie miałem ochotę na przemoknięcie. W końcu więc pozostał mi jeden dzień na jazdę. I jak zwykle miała to być jazda dokąd słońce da robić zdjęcia. Powrót w nocy.

Na pierwszy ogień poszły Biłgoraj i Tarnogród. Są dalej niż miejsca, które chciałem odwiedzić na północy Podkarpacia. Z wyliczeń wyszło mi, że do samego Tarnogrodu będę miał około 150 km. Jadąc ze średnią prędkością 20 km/h było to prawie 8 godzin. Wypadało więc ruszyć jak najwcześniej. Tylko tak trudno jest się zwlec z łóżka jak nie trzeba się spieszyć do pracy… Zabrakło bata nad głową. I chociaż spakowałem się dzień wcześniej i budzik dzwonił o 4 rano to i tak wyjechałem tuż przed 7 rano. To dwie godziny słońca mniej. Słońca, które dopiero po południu miało wyjrzeć zza chmur. A zrobiło niespodziankę i wyjrzało wcześniej. Trochę szkoda ponieważ nie raz już doświadczyłem jego morderczej siły. Tym razem też mi dopiekło, choć spodziewając się, że sklepy po drodze będą pozamykane zaopatrzyłem się w duży zapas napojów. Ich wystarczyło ale twarz znów mi miejscami boleśnie przypiekło.

Trasa przebiegała przez Kazimierz Dolny i Niezabitów. Tym razem nie zdecydowałem się na wspinaczkę w Bochotnicy. Wcześniejsze „pomiary” wykazały, że jeśli chodzi o czas przejazdu wychodzi na to samo. Tylko dystans jest dłuższy. Ale te pomiary robiłem na odcinku Bochotnica – Uściąż. Teraz raczej byłem parę minut stratny. Mimo tego chyba dobrze zrobiłem. Chyba.

W Niedrzwicy Dużej zjechałem z trasy do Bychawy żeby zobaczyć dzień wcześniej oddany do użytku, odnowiony cmentarz z I wojny światowej. Teraz ogrodzenie chyba zajmuje cały teren zajęty przez pochówki. Tak na oko z 6 razy większy teren niż przed renowacją. Podobno odnowiono też cmentarz w Dzierzkowicach-Podwodach. I tam trzeba będzie się kiedyś wybrać. Tylko kiedy? Planowany wyjazd na ten cmentarz odkładałem poprzednio przez niemal dwa lata. Cmentarz zupełnie nie „po drodze”. Niech na razie więc wystarczy cmentarz w Niedrzwicy Dużej.

A później… Bychawa, Wysokie. Na trasie między tymi miejscowościami często spotykam rowerzystów. Podobnie jest na odcinku Niedrzwica – Bychawa i jak na razie zauważyłem jedną istotną różnicę. Między Niedrzwicą i Bychawą rowerzyści odpowiadają na pozdrowienia. Na tym drugim odcinku nie. Fakt. Podczas tego wyjazdu mijało mnie tylko stadko szosowców jadących w tą samą stronę co i ja ale wcześniej zdarzało mi się mijać jakiś młodzieńców i zawsze udają, że nic nie widzą i nie słyszą. Pewnie jeszcze nie zaliczyli awarii po drodze w której ktoś mógłby im pomóc. Kiedyś szczęście się skończy. A może nie sprawia im ta jazda takiej radości, że chcieliby się tą radością dzielić z innymi? Może robią to tylko dla wyników? Od dawna się zbieram za popisanie o rowerach, rowerzystach i „wietrze we włosach”. Ale teraz choć nastrój sprzyja takim przemyśleniom to czasu wciąż brakuje. Może tej zimy temat ruszę z miejsca. Oczywiście jak nie przeszkodzą mi w tym inne myśli i lektury.

Z Wysokiego pojechałem w stronę Frampola. I chyba jeszcze tędy nigdy nie jechałem. Tzn odcinek Wysokie – Turobin znam ale tym razem nie zjechałem z drogi na Frampol tylko jechałem nią dalej prosto. Ten rozbujany teren zawsze mówi mi, że to już Zamojszczyzna. Tu inaczej niż np w świętokrzyskim ziemia się buja. Jest w tym jakaś regularność. Jak fale na morzu. Jedna górka. Druga górka. Trzecia. Czwarta… i już wiedziałem, że jeszcze tędy na 100% nie jechałem. Zacząłem się cieszyć, że darowałem sobie podjazd w Bochotnicy. Tu i tak miałem ich sporo. Nawet chyba trochą za dużo. Oczywiście to bujanie mogłem sobie przedłużyć skręcając we Frampolu w stronę Szczebrzeszyna ale jakoś nie miałem już na to ochoty. Podjeżdżając i zjeżdżając zastanawiałem się tylko nad pięknem. Tym pięknem „bezużytecznym”, które jest tylko piękne. Pięknem bezkompromisowym. Sztukę dzielę na użytkową i tą właśnie wyspecjalizowaną w byciu piękną. Ta użytkowa to forma kompromisu. Forma nie może przekroczyć pewnej granicy. Granicy użyteczności przedmiotu. Inaczej to wygląda w przypadku dzieł, które mają tylko zachwycać. Specjalizują się one w braku innych zastosowań niż tylko oddziaływanie na odbiorcę. Nie chodzi mi o „Fontannę” Duchampa. Choć i tu zamysłem artysty na pewno nie było użytkowanie. Tu chodziło o góry przez które jechałem. Piękne i nieużyteczne. Bez nich też byłyby tu pola i lasy. Może nawet pól byłoby więcej. Jednak ich „użytkowość” jest nieznana. Tylko zachwycają i dają możliwość zadumy rowerzyście pędzącemu z jednego wzniesieni ku drugiemu lub wspinającego się na szczyt z nadzieją, że za nim będzie zjazd, a nie ciąg dalszy wspinaczki.

A do Biłgoraja już jazda przebiegała po terenie tak płaskim, że aż nudnym. Do tego ten odcinek jest przebudowywany. Prace chyba posuwają się do przodu. Poprzednio przejeżdżałem tędy w nocy i w jednym miejscu światła kierowały ruchem wahadłowy. Nawet nie pamiętam w którym to było miejscu. Było i już nie ma. Tylko jeszcze do samego Biłgoraja wjeżdża się objazdem. A po wjechaniu wyjąłem mapę i zacząłem szukać drogi na cmentarz żydowski. To chyba jedyny materialny ślad pozostawiony przez tą społeczność w Biłgoraju. Może jeszcze stoją gdzieś domy wzniesione przez Żydów ale kto dziś przyzna, że dom należał do Żydów? Może jak już zacznie się walić i nikt nie będzie chciał go remontować? Wtedy tak jak z cmentarzami: „niech przyjadą i zrobią”. To taki kawałek historii. Historii miasta, który w niejednym mieście próbuje się wyciąć, wyrzucić, zapomnieć. W Biłgoraju jest cmentarz. Cmentarz zamknięty na łańcuchy i kłódki. Informacja o adresie pod którym można poprosić o klucz niewiele mi dała. Nie miałem mapy całego miasta. A i czasu niewiele. Ograniczyłem się do zdjęć zza ogrodzenia. A powód zamknięcia stał na schodach prowadzących do bramy cmentarnej. Podobne powody widziałem w Tomaszowie Lubelskim rok wcześniej.

Cmentarz jest zadbany ale czy dlatego, że jest zamknięty? Butelka na schodach by potwierdzała takie rozumowanie. Tak samo jak sprawa ulicy Singera w Biłgoraju. Ale to już może inna bajka? Zostawiłem Biłgoraj Biłgorajczykom i pojechałem dalej w stronę Tarnogrodu. Dopiero po jego odwiedzeniu planowałem zmianę tempa. A po drodze jeszcze jest Księżpol. Tam miałem odnaleźć mogiłę z pierwszej wojny światowej na cmentarzu. Na cmentarzu… tylko którym? Nie zaznaczyłem sobie lokalizacji na mapach ani nie zrobiłem żadnej notatki. Pamiętałem tylko o tym, że w Księżpolu są dwa cmentarze: prawosławny i katolicki. Oba po dwóch stronach jednej drogi. Tylko której drogi? Nie pamiętałem. Po wjechaniu do wsi zapytałem przechodzącego , starszego mężczyznę. Zapytałem o lokalizację cmentarza prawosławnego. A może powinienem był zapytać inaczej? Cmentarz katolicki nazwał „polskim”. Jak nazwałby prawosławny? Pytanie w zasadzie nie miało większego znaczenia. Wydawało mi się, że poszukiwana przeze mnie mogiła jest na cmentarzu prawosławnym. I chociaż mówiłem o niej to chyba ten człowiek nic o niej nie wiedział. Za to wiedział jak dojść na cmentarz prawosławny i to mi powiedział. Kierując się nowymi wskazówkami dojechałem ponownie do szosy Biłgoraj – Tarnogród. To po dwóch stronach tej drogi są cmentarze. A ja musiałem od niej odjechać prawie kilometr by zapytać gdzie jest cmentarz ;) Rzut oka na cmentarz katolicki wystarczył bym zrezygnował z jazdy do cmentarza prawosławnego. Z drogi doskonale widać kopiec skrywający ciała poległych w pierwszej wojnie żołnierzy.

Obok kopca kwatera żołnierzy poległych w roku 1939.

Dalsza jazda do Tarnogrodu. Już było niedaleko gdy minął mnie jakiś rowerzysta z plecaczkiem. Mogłem go gonić ale szkoda mi się zrobiło sił. Jeszcze mi będą potrzebne. Ale szkoda. Nie lubię tak dawać się wyprzedzić. Czyżbym jednak myślał o jakimś współzawodnictwie? Dziwne. Przecież lubię jeździć sam i swoim tempem.

W Tarnogrodzie chciałem zobaczyć synagogę. Dziś pełni funkcję biblioteki. Nie ze wszystkich stron udało mi się zrobić zdjęcia. Z cienia rzucanego przez budynek korzystali amatorzy piwa. Ale zdjęcie robione pod słońce też mogłoby mi nie wyjść. Może więc niech wystarczą ujęcia z trzech stron. A front tego barokowego budynku prezentuje się tak:

Jest w pobliżu rynku i rzuca się w oczy. Choć nie widziałem znaków wskazujących drogę to jednak odnalazłem synagogę bez trudu. Jest widoczna z rynku – stoi na końcu drogi odchodzącej od rynku. Po synagodze przyszedł czas na cmentarz. Czytałem, że zachowało się na nim wiele macew. Jednak pierwszy rzut oka bardzo mnie zaskoczył – macew nie było dużo, a teren cmentarza jest zarośnięty.

Zdezorientowany zacząłem się rozglądać i dopiero tak odnalazłem zachowane płyty nagrobne. Umieszczono je po wewnętrznej stronie muru otaczającego cmentarz.

Ale Tarnogród to nie tylko synagoga i kirkut. Jeszcze tu pewnie powrócę tylko muszę dowiedzieć się o mieście więcej. Wcześniej tylko szukałem informacji o społeczności żydowskiej i to po przeczytaniu odnalezionego dość przypadkowo informacji o synagodze w Tarnogrodzie. To było podczas poszukiwania informacji o Biłgoraju. A teraz wyjeżdżając z Tarnogrodu mijałem inne ślady przeszłości miasta o których nic nie wiedziałem: magistrat i cerkiew.

Pojechałem do Krzeszowa. I ta miejscowość pojawiła się w planie przejazdu dość niespodziewanie. Szukałem cmentarzy wojennych (z I wojny światowej) w okolicach Niska i Stalowej Woli. W Krzeszowie jest cmentarz na tzw Rondlu. Jeszcze jeden jest w pobliżu Krzeszowa, w Kustrawie. Ten drugi jest dla mnie jeszcze zagadkę. Nie wiem gdzie go szukać. Na Rondlu też jeszcze nie byłem. W ogóle ten Krzeszów mi tak jakoś sam wyskoczył. Bo przeszukiwałem okolice Harasiuków i wyszło mi, że dwa cmentarze wojenne są przy drodze z Harasiuków do Krzeszowa i tak właśnie Krzeszów pojawił się na trasie. Podczas przejazdu w końcu nie widziałem żadnego z tych cmentarzy i nie byłem w Harasiukach. Jeszcze do tego wrócę. Ale sprawa Krzeszowa mnie zbulwersowała. I to nie z powodu cmentarza wojennego (i mogiły powstańców) na Rondlu. Podobno to teren prywatny i mogiły się pozacierały. Może jednak nie? Będę jeszcze usiłował to ustalić ale sam nie wiem co myśleć o tamtejszym stowarzyszeniu regionalnym. To na jego stronie szukałem informacji i to one mnie zbulwersowały. Szczególnie w sprawie cmentarza żydowskiego. Wyczuwa się jakieś lekceważenie. Prawdę mówiąc informacja, że jak ktoś chce sobie oglądać macewy to musi sam sobie odgarnąć zarastające je rośliny pokazuje prawdziwy stosunek do przeszłości miasta. I to nie jest czymś szczególnym i wyjątkowym. Jednak to co zobaczyłem uznałem za przegięcie totalne. Ktoś wyłożył pieniądze na ogrodzenie cmentarza. Pewnie po to by nie wypasano na nim krów czy też nie rozpoczęto na jego terenie wydobywania piasku. Na miejscu zaś nikt nie chce zadbać o dojście do cmentarza jak i o jego wygląd. Tak jakby mówiono: „sobie ogrodzili to sobie mają ogrodzony”. Skąd ta nienawiść lub lekceważenie? Wychowanie? A może znowu chodzi o to, że nie chce się pamiętać kto zbudował „mój” dom? Na teren cmentarza nie ma co się pchać w lecie bez specjalnego ubioru. Przydałby się dobry kosiarz z kosą.

I tak czas mi zleciał. Chciałbym jeszcze ale już słońce nie chciało mi dobrze oświetlać planu zdjęciowego. Pomknąłem więc do Niska rozglądając się po drodze. Jeszcze nigdy nie byłem w tych okolicach, a będę tu jeszcze szukał co najmniej pięciu cmentarzy wojennych. Jeden, w Rudniku nad Sanem nawet widziałem. Już jest częścią cmentarza parafialnego. W Racławicach zainteresowały mnie trzy krzyże widziane w przelocie na cmentarzu. Będę jeszcze musiał przekopać literaturę – może coś na ten temat znajdę. Widzę, że już blisko mam koniec przeszukiwania tych terenów. Ale skoro szukam miejsc zapomnianych to może się jeszcze okazać, że coś się niespodziewanie „przypomni” i będę jeszcze tu wracał. Na razie walczyłem z komarami. Są ich tu ogromne ilości. Na chwilę tylko zajechałem do znajomego w Nisku – kawa i dalej w drogę. A na drogach spokój. W nocy przed świętem ludzie mało podróżują. Tylko młodzież wciąż jeszcze po nocach się bawi. Bez alkoholu chyba nie potrafią. Na drodze z Ożarowa do Wrzelowca jeden pijany „młodzieniec” usiłował kopnąć mi rower idąc środkiem drogi. Oby nikt nie musiał mu kiedyś stawiać krzyża przy drodze.

I żałuję, że nie widziałem spadających gwiazd ani gwiazdy zarannej. Liczyłem na to. Nawet trochę powrót spowolniłem by widzieć wschód słońca. I nic to nie dało. To już pewnie ostatnie dni lata. Dzień jest wyraźnie coraz krótszy, a ja nie wykorzystałem tych długich dni na długie wypady. Trochę w tym winy pogody. Ale i mojego lenistwa. Teraz mogę żałować. Może w przyszły roku to jakoś nadrobię. Wątpię bym w tym roku jeszcze w jednym wyskoku przekroczył odległość przejechaną teraz – 348 km. Ale może jeszcze spróbuję? :)

Wykończenie i wycieńczenie na szybko

Ostatni weekend dał mi w kość. Sobota wypadła mi z planu wyjazdowego z przyczyn osobistych (choć nie do końca moich). Pozostała niedziela. A w poniedziałek rano do pracy. Musiałem więc wrócić na tyle wcześnie by jeszcze choć trochę się przespać. Przy takich założeniach zacząłem planować wypad z zarwaniem nocy z soboty na niedzielę. Gdy już zapętliłem się w tych planach pomiędzy Biłgorajem i Niskiem machnąłem na to wszystko ręką. Nie dałbym rady. Samo zwiedzanie zajęłoby mi cały dzień, a przejazdy z miejsca w miejsce? Postanowiłem więc trochę się przespać i dokończyć poszukiwania cmentarzy wojennych po zachodniej stronie Stalowej Woli.

Start nastąpił o 4 rano. No może to jeszcze nie rano. Ciemno było. Słońce wschodzi dopiero około piątej. Ale za to miałem puste ulice, a bardzo nie lubię jeździć odcinkiem trasy Puławy – Bochotnica gdy jest tam duży ruch. Teraz przemknąłem mijając kilka tylko samochodów. Na całym podjeździe z Bochotnicy do Skowieszynka może tylko dwa samochody. I już nie było tak ciemno. W sumie przyjemnie. Temperatury w okolicach 20 stopni. Później miało być cieplej. Prognozy przewidywały więcej niż 30 stopni. I tego najbardziej się bałem. Już przechodziłem wcześniej stany odwodnienia. Osłabienie – to najgorsze uczucie bo nie potrafiłem tego przełamać siłą woli. Przy dużym wysiłku jeszcze mi dodatkowo raz do osłabienia doszła arytmia serca – to był odlot. Zupełnie nie wiedziałem co się dzieje. I zawsze działo się to w temperaturach w okolicach 30 stopni. Teraz wiedząc jak ma być ciepło wziąłem większe zapasy napojów i czekałem na deszcz. Ten miał się wg prognoz pojawić po południu. Zakładałem więc, że będzie trochę dzięki temu lżej. Na początku jednak zdziwiłem się gdy zaczęło mi coś kapać z daszka czapki. Nie mogłem się, aż tak w ciągu godziny wypocić! Jeszcze nie było gorąco. I… zaraz zrozumiałem, że na czapce zebrała mi się rosa. Po deszczu poprzedniego dnia powietrze było wilgotne, a czapka to wyłapała z powietrza chyba tylko po to by mnie przestraszyć. Jeszcze nie widziałem czegoś takiego ale to pewnie dlatego, że czapka nie była z bawełny. Sam nie wiem. Dość, że cały czas byłem gotowy na zabójcze temperatury. Przynajmniej tak mi się zdawało, że jestem gotowy.

Przed wjechaniem do Annopola zatrzymałem się wśród ruin jakiegoś zakładu przemysłowego. Ciągle zapominam poszukać informacji co tu się znajdowało. Ale chciałem zobaczyć jakie to funkcje skrywa przede mną aparat fotograficzny. Służy mi grubo ponad rok, a ja prawie cały czas korzystam tylko z trybu ręcznego. No i sprawdziłem jak się spisuje fotografowanie z zachowaniem tylko jednego koloru. Fajna funkcja ale czegoś mi w niej zabrakło. Chyba działających pokręteł.

W zasadzie to całe łażenie po ruinach to był odpoczynek przed dalszą jazdą. A pojechać miałem niedaleko. Do Dąbrowy koło Annopola. Wg moich informacji ma się tam znajdować cmentarz wojenny (z I wojny światowej) w lesie. Miałem podane, że jest to w odległości ok. 300 m od zabudowań, kierunek pn-wsch. Na mapach Geoportalu znajdował się przy jednej z dróg leśnych. Teoretycznie nie powinienem mieć problemów z odnalezieniem. 4 mogiły ze starymi drewnianymi krzyżami powinienem odnaleźć. Nawet jeżeli są kilka metrów od drogi. Przepełniony optymizmem wlazłem w las. Przeszedłem ok 400 m jedną drogą i nic. Drugą drogą – to samo. W końcu drogą biegnącą bardziej na północ niż poprzednie. I też nic. W takich okolicznościach jeszcze ruszyłem szukać pomiędzy drogami. Dawało się bowiem dostrzec, że w tym lesie drogi się zmieniły – mijałem kilka całkiem zarośniętych, nieużywanych od lat. I znów nic. Tylko rozpadający się paśnik i to w miejscu chyba najmniej zarośniętym.

Minęło już więcej czasu niż godzina, a ja wciąż „byłem w lesie”. Sprawdziłem jeszcze czy na pewno dobrze kombinuję. Może to nie ta część lasu? Pojechałem nieco dalej na południe i tylko odkryłem, że mogę tędy dojechać do drogi Annopol – Kraśnik (ten kawałek asfaltu był na mapach oznaczony jako droga gruntowa). Wszystko więc pasowało poza jednym – nie było cmentarza. Pozostało mi jeszcze zapytać kogoś mieszkającego w pobliżu. Wcześniej nikogo nie spotkałem na drodze ale widziałem wielu ludzi w kościele koło którego przejeżdżałem. Teraz już ludzie byli na podwórkach i na drodze. Dowiedziałem się :) Dowiedziałem się, że muszę szukać inaczej. To tak jak z dowcipami o radio Erewan. Cmentarz jest ale nie 4 mogiły tylko 3. Nie ma krzyży na mogiłach ale jest jeden duży obok nich. Do tego czerwony. Postawiony 2 lata temu. Nie jest to też przy samej drodze tylko w lekkim od niej oddaleniu. Do cmentarza ma prowadzić zarośnięta ścieżka. Właśnie. Jak odnaleźć zarośniętą ścieżkę? Upewniłem się tylko co do drogi (pierwsza którą jechałem) i co do kierunku wypatrywania krzyża (po lewej stronie, po prawej miało być wzniesienie). Proste? Prawie. Wzniesienie po prawej stronie drogi ciągnie się przez ponad 100 m i jest to dalej niż 300 m od zabudowań. Ale zacząłem znów szukać. I to nawet po prawej stronie gdzie znalazłem tylko płytę CD zawieszoną pomiędzy drzewami.

Czerwony krzyż i to duży powinien rzucać się w oczy. Dlaczego nie chciał? Może dlatego, że jednak zasłaniają go drzewa i krzewy? Wszedłem w bezdroże i po kilku minutach zauważyłem porozrzucane stare znicze. Krzyż dostrzegłem dopiero później. Choć faktycznie jest duży.

Mogiły zaś są jednak chyba 4. Jedna z nich wygląda na częściowo zniszczoną. Wszystkie ustawione w szeregu. Nie wiadomo jak kiedyś mógł wyglądać ten cmentarz. Miał powstać po pierwszej bitwie o Kraśnik, więc w 1914 roku tak jak mogiła na cmentarzu w Annopolu. Najprawdopodobniej spoczywają tu żołnierze armii austro-węgierskiej. Być może także armii carskiej. Ale mimo tych wszystkich zniczy nic nie wskazuje by o to miejsce dbano. Funkcjonuje w świadomości mieszkańców. Ale nie pamiętają nawet, że kiedyś były na mogiłach drewniane krzyże. Rzadko też ktoś tu zachodzi. Gdyby było inaczej zobaczyłbym ścieżkę prowadzącą do cmentarza. A znajduje się on kilkanaście metrów od drogi. W zimie na pewno doskonale widać krzyż.

Chodząc niemal 2 godziny po lesie odpocząłem od żaru słonecznego. Przyszedł jednak czas na dalszą „ekspozycję”. Nie chciałem wracać do Annopola by z niego jechać w stronę Stalowej Woli. Wybrałem przejazd przez Gościeradów i Zaklików. Zanim jednak pojechałem dopiero co odkrytą drogą łączącą Dąbrowę z drogą do Kraśnika, musiałem jeszcze wjechać w głąb wioski. Jadąc wcześniej w stronę lasu mijałem kilka przydrożnych krzyży. Jeden z nich był drewniany i posiadał wykonane z metalu symbole „męki Pańskiej”. Pod nimi znajdowała się rzecz wyjątkowa: czaszka i skrzyżowane piszczele. Zapewne symbol Golgoty czyli czaszki właśnie (upewniła mnie w tym Karolina z forum eksploratorzy.com.pl choć i ona się chyba tego tylko domyśla).

Przejeżdżając tylko tęsknie rzuciłem spojrzenie w stronę pałacu, a raczej bramy wjazdowej do parku. Nie wiem kiedy uda mi się tu pojawić w porze gdy nie będę nikomu fotografując przeszkadzał. A warto. Pałac jest ładny. Za to wyjeżdżając już z Gościeradowa nie odpuściłem bunkrowi obok cmentarza. Nie wiem czy warto tam się wybrać w kaloszach. Bo nie wiem czy jest przejście do pomieszczenia głównego. Właściwie to dziwne, że jakiś bunkier zachował się w tak dobrym stanie. Zwykle wyzwoleńcza Armia Czerwona takie budowle niszczyła, żeby nie utrudniać sobie ewentualnego ponownego wyzwalania. Zdjęć jeszcze nie obrobiłem, a może też nie będą potrzebne i ktoś zamiast mnie opisze ten obiekt na forum? Nie mam serca do takich budowli.

Do Stalowej Woli wjeżdżałem z przeświadczeniem, że prawdopodobnie ostatni raz pojawiam się w tym roku na jej drogach. Chciałem zobaczyć cmentarz wojenny w Rozwadowie i drugi, mało znany we wsi Agatówka. Obu już szukałem. W Rozwadowie miał znajdować się obok cmentarza parafialnego. Pogubiłem się jednak z powodu nowego ogrodzenia cmentarnego. Teraz cmentarz wojenny jest częścią cmentarza parafialnego. Odnalazłem go bez trudu choć nie zauważyłem by prowadziła do niego jakaś aleja. Dotarłem ścieżką pomiędzy grobami. Na miejscu widziałem resztki dawnego ogrodzenia – jeszcze ich nie uprzątnięto więc pewnie całkiem nie dawno cmentarz wojenny stał się częścią większego cmentarza. Oby to nie oznaczało, że zniknie.

Z opisu cmentarza umieszczonego w publikacji z 1995 roku wynika, że na terenie cmentarza są: grobowiec porucznika rezerwy c.k. armii, obelisk Jana Mendlowskiego poległego 9 X 1914 r. i drewniany krzyż prawosławny. Tego ostatniego już nie ma. Nie wiem też gdzie się znajdował. Są tu pochowani też żołnierze polegli we wrześniu 1939 roku.

Jadąc w stronę Agatówki przypomniałem sobie, że w Rozwadowie jest jeszcze budynek synagogi i dawny pałac. Może więc jeszcze tu kiedyś podskoczę by je zobaczyć. Choć być może pałac już widziałem (coś mi chodzi po głowie, że to dziś siedziba muzem, a koło muzeum przejeżdżałem). Intryguje mnie też dawny park w Charzewicach. Intryguje, bo jest potwornie wręcz zapuszczony. Tak jakby nikt nie miał pomysłu na to co z tym miejscem zrobić. Może na miejsce relaksu dla mieszkańców Stalowej Woli się nie nadaje bo jest za daleko od centrum? Nie wiem. Zrobiłem tylko zdjęcia dość młodej więzy ciśnień postawionej w parku.

Pozostała mi jeszcze do odwiedzenia Agatówka i cmentarz. Tajemniczy cmentarz o którym przeczytać można chyba tylko w Wikipedii. Nie ma go na mapach WIG. Jest za to na mapach Geoportalu.

Poprzednio szukając cmentarza w Agatówce szukałem drogi leśnej, którą mógłby wjechać samochód. Jednak przy takiej drodze cmentarza nie odnalazłem. Nic o nim nie wiedział też zapytany przeze mnie nastolatek. Dziwne, bo na stronach Wikipedii opis sporządził chyba ktoś młody (tak sądzę ale tego nie wiem na pewno). Teraz już postanowiłem sprawdzić ścieżki. Oczywiście najpierw wybrałem niewłaściwą. Po kilkuset metrach sprawdziłem jak to wygląda na mapach i odnalazłem bajorka koło których przejechałem. Droga obok tych mokradeł była tą niewłaściwą. Grunt to kierować się intuicją – ta zawsze pokaże coś nowego i nieoczekiwanego :) . Zawróciłem i ruszyłem drugą ścieżką. Nie daleko. 20 – 30 m od drogi asfaltowej zobaczyłem otoczony drewnianym ogrodzeniem cmentarz. Ale nie mogłem stać i patrzeć. Teren ten należy do mrówek. Są ich tu ogromne ilości. Ciekawskie szybko wspinały się po moich nogach. Robiłem zdjęcia w ruchu ale i tak musiałem jeszcze później parokrotnie strzepywać z siebie te owady. Nie wiem ile ich z sobą wyniosłem ale na pewno jest to dobrze przez mrówki strzeżony cmentarz.

Obiecałem sobie rozpocząć powrót o godzinie 14. Już było blisko 16. Ale jeszcze wypatrzyłem na tablicach informacyjnych dworek w Zaleszanach. Żeby go zobaczyć musiałem nadłożyć trochę drogi. Ale parę kilometrów w tą czy w tamtą? I tak to już była droga powrotna. I miałem jechać z wiatrem. Pojechałem więc i zobaczyłem. Zobaczyłem nowe ogrodzenie i remontowany właśnie dwór. Może po remoncie będzie wyglądał atrakcyjniej niż w chwili obecnej.

I teraz powrót. Znów źle zaplanowany. Po pierwsze powinienem już wcześniej założyć ciemne szkła. Już od słońca zaczynała boleć mnie głowa. Jazda z wiatrem choć jest szybsza to w panującym upale nie była czymś pożądanym. Teraz to dopiero się pociłem! Tylko szybciej ;) Jednak udało mi się o zmierzchu być w Opolu Lubelskim. Nawet w Karczmiskach jeszcze było dość jasno. W sumie w ciemnościach jechałem chyba mniej niż 20 km. Tylko później zanim serce przeszło w stan spoczynku minęło jeszcze parę godzin. Ostatecznie do pracy następnego dnia ruszyłem po 3 godzinach snu, z bólem ścięgien i jeszcze odwodniony. Ale zadowolony z wyjazdu. Poza zdjęciami przywiozłem z sobą też kleszcza. Już piąty tego roku. Choć wciąż sprawdzałem czy jakiś nie zasuwa mi po gołych łydkach ku górze nie wziąłem pod uwagę, że kleszcz może być leniwy i wpije się w stopę. Podobno tylko 20% kleszczy przenosi choroby. Ciekawe więc ile procent szczęścia już zużyłem? W tą niedzielę przejechałem 247 km, a padłem jak po 400 km. Upał. To on mi tak dokuczył. Nie było żadnych prognozowanych opadów po południu. To tylko ja opadłem z sił.