Podczas poprzedniego wyskoku na Roztocze nie dotarłem do Tarnogrodu. Biłgoraj też chciałem odwiedzić za dnia. Przyszedł więc czas by ten wcześniejszy wyjazd dokończyć. Plan jak zwykle był nieco inny. Korzystając z dłuższego weekendu miałem pojeździć przez dwa dni. Poniedziałek miał być dniem poświęconym na regenerację i tego zmieniać nie mogłem. Pozostały sobota i niedziela. Sobota jednak była burzowa. Nie koniecznie miałem ochotę na przemoknięcie. W końcu więc pozostał mi jeden dzień na jazdę. I jak zwykle miała to być jazda dokąd słońce da robić zdjęcia. Powrót w nocy.
Na pierwszy ogień poszły Biłgoraj i Tarnogród. Są dalej niż miejsca, które chciałem odwiedzić na północy Podkarpacia. Z wyliczeń wyszło mi, że do samego Tarnogrodu będę miał około 150 km. Jadąc ze średnią prędkością 20 km/h było to prawie 8 godzin. Wypadało więc ruszyć jak najwcześniej. Tylko tak trudno jest się zwlec z łóżka jak nie trzeba się spieszyć do pracy… Zabrakło bata nad głową. I chociaż spakowałem się dzień wcześniej i budzik dzwonił o 4 rano to i tak wyjechałem tuż przed 7 rano. To dwie godziny słońca mniej. Słońca, które dopiero po południu miało wyjrzeć zza chmur. A zrobiło niespodziankę i wyjrzało wcześniej. Trochę szkoda ponieważ nie raz już doświadczyłem jego morderczej siły. Tym razem też mi dopiekło, choć spodziewając się, że sklepy po drodze będą pozamykane zaopatrzyłem się w duży zapas napojów. Ich wystarczyło ale twarz znów mi miejscami boleśnie przypiekło.
Trasa przebiegała przez Kazimierz Dolny i Niezabitów. Tym razem nie zdecydowałem się na wspinaczkę w Bochotnicy. Wcześniejsze „pomiary” wykazały, że jeśli chodzi o czas przejazdu wychodzi na to samo. Tylko dystans jest dłuższy. Ale te pomiary robiłem na odcinku Bochotnica – Uściąż. Teraz raczej byłem parę minut stratny. Mimo tego chyba dobrze zrobiłem. Chyba.
W Niedrzwicy Dużej zjechałem z trasy do Bychawy żeby zobaczyć dzień wcześniej oddany do użytku, odnowiony cmentarz z I wojny światowej. Teraz ogrodzenie chyba zajmuje cały teren zajęty przez pochówki. Tak na oko z 6 razy większy teren niż przed renowacją. Podobno odnowiono też cmentarz w Dzierzkowicach-Podwodach. I tam trzeba będzie się kiedyś wybrać. Tylko kiedy? Planowany wyjazd na ten cmentarz odkładałem poprzednio przez niemal dwa lata. Cmentarz zupełnie nie „po drodze”. Niech na razie więc wystarczy cmentarz w Niedrzwicy Dużej.
A później… Bychawa, Wysokie. Na trasie między tymi miejscowościami często spotykam rowerzystów. Podobnie jest na odcinku Niedrzwica – Bychawa i jak na razie zauważyłem jedną istotną różnicę. Między Niedrzwicą i Bychawą rowerzyści odpowiadają na pozdrowienia. Na tym drugim odcinku nie. Fakt. Podczas tego wyjazdu mijało mnie tylko stadko szosowców jadących w tą samą stronę co i ja ale wcześniej zdarzało mi się mijać jakiś młodzieńców i zawsze udają, że nic nie widzą i nie słyszą. Pewnie jeszcze nie zaliczyli awarii po drodze w której ktoś mógłby im pomóc. Kiedyś szczęście się skończy. A może nie sprawia im ta jazda takiej radości, że chcieliby się tą radością dzielić z innymi? Może robią to tylko dla wyników? Od dawna się zbieram za popisanie o rowerach, rowerzystach i „wietrze we włosach”. Ale teraz choć nastrój sprzyja takim przemyśleniom to czasu wciąż brakuje. Może tej zimy temat ruszę z miejsca. Oczywiście jak nie przeszkodzą mi w tym inne myśli i lektury.
Z Wysokiego pojechałem w stronę Frampola. I chyba jeszcze tędy nigdy nie jechałem. Tzn odcinek Wysokie – Turobin znam ale tym razem nie zjechałem z drogi na Frampol tylko jechałem nią dalej prosto. Ten rozbujany teren zawsze mówi mi, że to już Zamojszczyzna. Tu inaczej niż np w świętokrzyskim ziemia się buja. Jest w tym jakaś regularność. Jak fale na morzu. Jedna górka. Druga górka. Trzecia. Czwarta… i już wiedziałem, że jeszcze tędy na 100% nie jechałem. Zacząłem się cieszyć, że darowałem sobie podjazd w Bochotnicy. Tu i tak miałem ich sporo. Nawet chyba trochą za dużo. Oczywiście to bujanie mogłem sobie przedłużyć skręcając we Frampolu w stronę Szczebrzeszyna ale jakoś nie miałem już na to ochoty. Podjeżdżając i zjeżdżając zastanawiałem się tylko nad pięknem. Tym pięknem „bezużytecznym”, które jest tylko piękne. Pięknem bezkompromisowym. Sztukę dzielę na użytkową i tą właśnie wyspecjalizowaną w byciu piękną. Ta użytkowa to forma kompromisu. Forma nie może przekroczyć pewnej granicy. Granicy użyteczności przedmiotu. Inaczej to wygląda w przypadku dzieł, które mają tylko zachwycać. Specjalizują się one w braku innych zastosowań niż tylko oddziaływanie na odbiorcę. Nie chodzi mi o „Fontannę” Duchampa. Choć i tu zamysłem artysty na pewno nie było użytkowanie. Tu chodziło o góry przez które jechałem. Piękne i nieużyteczne. Bez nich też byłyby tu pola i lasy. Może nawet pól byłoby więcej. Jednak ich „użytkowość” jest nieznana. Tylko zachwycają i dają możliwość zadumy rowerzyście pędzącemu z jednego wzniesieni ku drugiemu lub wspinającego się na szczyt z nadzieją, że za nim będzie zjazd, a nie ciąg dalszy wspinaczki.
A do Biłgoraja już jazda przebiegała po terenie tak płaskim, że aż nudnym. Do tego ten odcinek jest przebudowywany. Prace chyba posuwają się do przodu. Poprzednio przejeżdżałem tędy w nocy i w jednym miejscu światła kierowały ruchem wahadłowy. Nawet nie pamiętam w którym to było miejscu. Było i już nie ma. Tylko jeszcze do samego Biłgoraja wjeżdża się objazdem. A po wjechaniu wyjąłem mapę i zacząłem szukać drogi na cmentarz żydowski. To chyba jedyny materialny ślad pozostawiony przez tą społeczność w Biłgoraju. Może jeszcze stoją gdzieś domy wzniesione przez Żydów ale kto dziś przyzna, że dom należał do Żydów? Może jak już zacznie się walić i nikt nie będzie chciał go remontować? Wtedy tak jak z cmentarzami: „niech przyjadą i zrobią”. To taki kawałek historii. Historii miasta, który w niejednym mieście próbuje się wyciąć, wyrzucić, zapomnieć. W Biłgoraju jest cmentarz. Cmentarz zamknięty na łańcuchy i kłódki. Informacja o adresie pod którym można poprosić o klucz niewiele mi dała. Nie miałem mapy całego miasta. A i czasu niewiele. Ograniczyłem się do zdjęć zza ogrodzenia. A powód zamknięcia stał na schodach prowadzących do bramy cmentarnej. Podobne powody widziałem w Tomaszowie Lubelskim rok wcześniej.
Cmentarz jest zadbany ale czy dlatego, że jest zamknięty? Butelka na schodach by potwierdzała takie rozumowanie. Tak samo jak sprawa ulicy Singera w Biłgoraju. Ale to już może inna bajka? Zostawiłem Biłgoraj Biłgorajczykom i pojechałem dalej w stronę Tarnogrodu. Dopiero po jego odwiedzeniu planowałem zmianę tempa. A po drodze jeszcze jest Księżpol. Tam miałem odnaleźć mogiłę z pierwszej wojny światowej na cmentarzu. Na cmentarzu… tylko którym? Nie zaznaczyłem sobie lokalizacji na mapach ani nie zrobiłem żadnej notatki. Pamiętałem tylko o tym, że w Księżpolu są dwa cmentarze: prawosławny i katolicki. Oba po dwóch stronach jednej drogi. Tylko której drogi? Nie pamiętałem. Po wjechaniu do wsi zapytałem przechodzącego , starszego mężczyznę. Zapytałem o lokalizację cmentarza prawosławnego. A może powinienem był zapytać inaczej? Cmentarz katolicki nazwał „polskim”. Jak nazwałby prawosławny? Pytanie w zasadzie nie miało większego znaczenia. Wydawało mi się, że poszukiwana przeze mnie mogiła jest na cmentarzu prawosławnym. I chociaż mówiłem o niej to chyba ten człowiek nic o niej nie wiedział. Za to wiedział jak dojść na cmentarz prawosławny i to mi powiedział. Kierując się nowymi wskazówkami dojechałem ponownie do szosy Biłgoraj – Tarnogród. To po dwóch stronach tej drogi są cmentarze. A ja musiałem od niej odjechać prawie kilometr by zapytać gdzie jest cmentarz Rzut oka na cmentarz katolicki wystarczył bym zrezygnował z jazdy do cmentarza prawosławnego. Z drogi doskonale widać kopiec skrywający ciała poległych w pierwszej wojnie żołnierzy.
Obok kopca kwatera żołnierzy poległych w roku 1939.
Dalsza jazda do Tarnogrodu. Już było niedaleko gdy minął mnie jakiś rowerzysta z plecaczkiem. Mogłem go gonić ale szkoda mi się zrobiło sił. Jeszcze mi będą potrzebne. Ale szkoda. Nie lubię tak dawać się wyprzedzić. Czyżbym jednak myślał o jakimś współzawodnictwie? Dziwne. Przecież lubię jeździć sam i swoim tempem.
W Tarnogrodzie chciałem zobaczyć synagogę. Dziś pełni funkcję biblioteki. Nie ze wszystkich stron udało mi się zrobić zdjęcia. Z cienia rzucanego przez budynek korzystali amatorzy piwa. Ale zdjęcie robione pod słońce też mogłoby mi nie wyjść. Może więc niech wystarczą ujęcia z trzech stron. A front tego barokowego budynku prezentuje się tak:
Jest w pobliżu rynku i rzuca się w oczy. Choć nie widziałem znaków wskazujących drogę to jednak odnalazłem synagogę bez trudu. Jest widoczna z rynku – stoi na końcu drogi odchodzącej od rynku. Po synagodze przyszedł czas na cmentarz. Czytałem, że zachowało się na nim wiele macew. Jednak pierwszy rzut oka bardzo mnie zaskoczył – macew nie było dużo, a teren cmentarza jest zarośnięty.
Zdezorientowany zacząłem się rozglądać i dopiero tak odnalazłem zachowane płyty nagrobne. Umieszczono je po wewnętrznej stronie muru otaczającego cmentarz.
Ale Tarnogród to nie tylko synagoga i kirkut. Jeszcze tu pewnie powrócę tylko muszę dowiedzieć się o mieście więcej. Wcześniej tylko szukałem informacji o społeczności żydowskiej i to po przeczytaniu odnalezionego dość przypadkowo informacji o synagodze w Tarnogrodzie. To było podczas poszukiwania informacji o Biłgoraju. A teraz wyjeżdżając z Tarnogrodu mijałem inne ślady przeszłości miasta o których nic nie wiedziałem: magistrat i cerkiew.
Pojechałem do Krzeszowa. I ta miejscowość pojawiła się w planie przejazdu dość niespodziewanie. Szukałem cmentarzy wojennych (z I wojny światowej) w okolicach Niska i Stalowej Woli. W Krzeszowie jest cmentarz na tzw Rondlu. Jeszcze jeden jest w pobliżu Krzeszowa, w Kustrawie. Ten drugi jest dla mnie jeszcze zagadkę. Nie wiem gdzie go szukać. Na Rondlu też jeszcze nie byłem. W ogóle ten Krzeszów mi tak jakoś sam wyskoczył. Bo przeszukiwałem okolice Harasiuków i wyszło mi, że dwa cmentarze wojenne są przy drodze z Harasiuków do Krzeszowa i tak właśnie Krzeszów pojawił się na trasie. Podczas przejazdu w końcu nie widziałem żadnego z tych cmentarzy i nie byłem w Harasiukach. Jeszcze do tego wrócę. Ale sprawa Krzeszowa mnie zbulwersowała. I to nie z powodu cmentarza wojennego (i mogiły powstańców) na Rondlu. Podobno to teren prywatny i mogiły się pozacierały. Może jednak nie? Będę jeszcze usiłował to ustalić ale sam nie wiem co myśleć o tamtejszym stowarzyszeniu regionalnym. To na jego stronie szukałem informacji i to one mnie zbulwersowały. Szczególnie w sprawie cmentarza żydowskiego. Wyczuwa się jakieś lekceważenie. Prawdę mówiąc informacja, że jak ktoś chce sobie oglądać macewy to musi sam sobie odgarnąć zarastające je rośliny pokazuje prawdziwy stosunek do przeszłości miasta. I to nie jest czymś szczególnym i wyjątkowym. Jednak to co zobaczyłem uznałem za przegięcie totalne. Ktoś wyłożył pieniądze na ogrodzenie cmentarza. Pewnie po to by nie wypasano na nim krów czy też nie rozpoczęto na jego terenie wydobywania piasku. Na miejscu zaś nikt nie chce zadbać o dojście do cmentarza jak i o jego wygląd. Tak jakby mówiono: „sobie ogrodzili to sobie mają ogrodzony”. Skąd ta nienawiść lub lekceważenie? Wychowanie? A może znowu chodzi o to, że nie chce się pamiętać kto zbudował „mój” dom? Na teren cmentarza nie ma co się pchać w lecie bez specjalnego ubioru. Przydałby się dobry kosiarz z kosą.
I tak czas mi zleciał. Chciałbym jeszcze ale już słońce nie chciało mi dobrze oświetlać planu zdjęciowego. Pomknąłem więc do Niska rozglądając się po drodze. Jeszcze nigdy nie byłem w tych okolicach, a będę tu jeszcze szukał co najmniej pięciu cmentarzy wojennych. Jeden, w Rudniku nad Sanem nawet widziałem. Już jest częścią cmentarza parafialnego. W Racławicach zainteresowały mnie trzy krzyże widziane w przelocie na cmentarzu. Będę jeszcze musiał przekopać literaturę – może coś na ten temat znajdę. Widzę, że już blisko mam koniec przeszukiwania tych terenów. Ale skoro szukam miejsc zapomnianych to może się jeszcze okazać, że coś się niespodziewanie „przypomni” i będę jeszcze tu wracał. Na razie walczyłem z komarami. Są ich tu ogromne ilości. Na chwilę tylko zajechałem do znajomego w Nisku – kawa i dalej w drogę. A na drogach spokój. W nocy przed świętem ludzie mało podróżują. Tylko młodzież wciąż jeszcze po nocach się bawi. Bez alkoholu chyba nie potrafią. Na drodze z Ożarowa do Wrzelowca jeden pijany „młodzieniec” usiłował kopnąć mi rower idąc środkiem drogi. Oby nikt nie musiał mu kiedyś stawiać krzyża przy drodze.
I żałuję, że nie widziałem spadających gwiazd ani gwiazdy zarannej. Liczyłem na to. Nawet trochę powrót spowolniłem by widzieć wschód słońca. I nic to nie dało. To już pewnie ostatnie dni lata. Dzień jest wyraźnie coraz krótszy, a ja nie wykorzystałem tych długich dni na długie wypady. Trochę w tym winy pogody. Ale i mojego lenistwa. Teraz mogę żałować. Może w przyszły roku to jakoś nadrobię. Wątpię bym w tym roku jeszcze w jednym wyskoku przekroczył odległość przejechaną teraz – 348 km. Ale może jeszcze spróbuję?