Przez ostatnie tygodnie drążę temat antysemityzmu. Szukam odpowiedzi na pytanie o jego podłoże. Przyczyny. I pewnie zabrnąłbym w opisach poszczególnych przypadków i teorii rasowych gdybym nie zaczął teraz czytać książki Aliny Całej Wizerunek Żyda w polskiej kulturze ludowej. Już we wstępie na talerzu podała mi pod nos możliwą odpowiedź. Już wcześniej na jej pracę powoływali się inni autorzy. A ja tą książkę wciąż odkładałem na później. Teraz ledwo zdążyłem przeczytać wstęp i jakbym w łeb obuchem dostał. Rozdział pierwszy tej książki ma tytuł taki jakiego szukałem po księgarniach: Obcość jako kategoria kultury. Właśnie obcość. Alina Cała zauważyła prowadząc badania terenowe, że obecność Żyda w kulturze, a wręcz jego wszechobecność dowodzi jego znaczenia. Nawet fizycznie nieobecny wciąż jest obecny w świadomości ludzi. Jest stereotypem. Stereotypem potrzebnym społecznościom do samookreślenia. Bo swoją tożsamość zyskujemy poprzez porównanie z "obcym".
Postrzeganie inności pełniło (..) integrującą rolę, sprzyjało ujednoliceniu zwyczajów.
A kilka wierszy dalej:
To nie narzucająca się obecność rozmaitych zbiorowości ludzkich implikowała odczucie obcości, lecz sama istota własnej kultury i psychiki: gdyby nie było różnic, wymyślono by obcego. Może nim zostać niemal każdy i wszystko: grupy różne językiem (np. Litwini), religią (jak Świadkowie Jehowy lub Badacze Pisma Świętego), zwyczajami (np. Górale lub Mazurzy), pochodzeniem etnicznym (np. "holendry"), społecznym (stereotyp szlachcica). Obce mogą być grupy zawodowe: lekarz, kowal, garncarz, kominiarz, handlarz, wędrowny dziad, ksiądz lub zakonnica. Obcymi bywają mieszkańcy sąsiedniej wioski, czasem nawet części tej samej wsi. Te same uczucia budzić może "dziwny" sąsiad, mieszkający tuż obok, kaleka, chory psychicznie, nawiedzony, świętobliwy lub ktoś, kogo opinia społeczna uznała za (pozytywnego lub negatywnego) bohatera.
Uff… Dotarło do mnie nagle, że świadomość zyskujemy nie poprzez wykształcenie tylko przez własne doświadczenie. Mowgli też wiedział, że nie jest wilkiem (a raczej Kipling wiedział że taki kit nie przejdzie). A że zawsze istnieją jakieś wyjątki to jest nim na pewno pojęcie normalności. Powszechnie obowiązująca norma nie jest zdefiniowana. Najprościej ją można opisać jako przeciwieństwo nienormalności. Ta też nie jest zdefiniowana. I oba te pojęcia zdefiniowane być nie mogą. Tylko w tym stanie jest możliwy rozwój, ewolucja, zmiany w kulturze. Zachowania normalne jeszcze dwieście lat temu mogą dziś być powodem izolacji i leczenia psychiatrycznego. Funkcjonujemy we wciąż zmieniającym się świecie, mówimy zmieniającym się językiem, nabywamy wciąż nowych przyzwyczajeń porzucając inne. Ale zawsze określamy swoją tożsamość porównując się z "obcymi". A obcymi zawsze są ci, których sami za takich uznamy.
Ta obecność słabnie. Już kilka pokoleń nie zna Żyda. Szukamy więc innych przeciwieństw. Nacjonalizm częściowo wypełnia tą lukę. Jesteśmy Polakami, bo nie jesteśmy Niemcami, Czechami, Słowakami, Ukraińcami, Białorusinami, Rosjanami… Ale to już poziom szkolny na którym uczeni jesteśmy tożsamości narodowej. Różnice na niższym poziomie mają też swój udział. Zadziwiać może, że nadal tutaj jeszcze istnieją Żydzi. Wyimaginowani ale są. Żyd niemal stał się synonimem "obcego". Tylko nie tutaj doszukiwałbym się nienawiści. Ta siedzi w ideologii. Ideologii która przenika do ludzi wraz z wychowaniem.
Zolli niepotrzebnie swoją Historią antysemityzmu zapędził mnie do antyku i średniowiecza. A może potrzebnie? To co opisał jako antysemityzm w dawnych czasach nie pasuje zupełnie do tego co znam, co słyszę czasami z ust rozmówców, co słyszę mimochodem na ulicach. Zolli opisał działania mające swoje korzenie w różnicach religijnych i w niezrozumieniu. To też kultura. Taka sama jak ta, która przez tysiąc lat głosiła, że Żydzi zamordowali Chrystusa. Tej roli Kościoła nie da się pominąć. On miał czas na to by słowa o winie Żydów stały się częścią kultury. Alina Cała napisała jeszcze o znanej od XVII wieku legendzie o Żydzie wiecznym tułaczu. Legendę poznałem poprzez poemat Stanisława Grochowiaka "Ahaswer" ale to chyba nie ma znaczenia? Swoją drogą nie wiem czy znajdę gdzieś pełny tekst tego poematu. Na półce mam tylko wydany w 1987 roku zbiór jego poezji zatytułowany Bilard. Ahaswer, a tam są tylko fragmenty poematu.
To tak nie na temat ale skoro mi się przypomniało to może choć część pierwsza tego poematu…:
Nieszczęście Ahaswera – jak to bywa w naszych czasach –
Wzięła się z locum. Owszem, były w Jeruzalem
Dzielnice bardziej rojne od szczurów, skrwawionych łachmanów
I pestek miażdżonych przez chorowite dziąsła żebraków.
Rzadko też w którymś domu nędzy – jak w siedlisku Ahaswera –
Panowała przestronność, zezwalająca każdemu z domowników
Na osobne posłanie; pęczki czosnku u sufitu; odrobinę luzu
Dla samotnych modlitw. Zresztą poczyńmy opis Ahaswerowej siedziby
W Gabarytach, ogólnej koncepcji wystroju wnętrza, wymogów
Higieny;
Podówczas nowoczesnej pedagogii;
Życia seksualnego
I sposobów spędzania wolnego czasu.
(W tym miejscu proszę uprzedzić dzieci, że zapadnie ciemność
Dla wyrazistszej demonstracji przezroczy. Plamki krwi, które
Zamażą ekran, pochodzą z rozgniecionych komarów Anopheles maculipennis.
Pełno ich w tej sali, jak zresztą w każdym podtropikalnym baraku)
Izba główna, a zarazem pracownia Ahaswera, stanowiła coś na kształt
Monstrualnej tumby, jak państwo widzą, zwężonej u wezgłowia
I podnóżka Trupa, który by się tu rozłożył. Jedyne okno,
Wysokie i do połowy zawieszone oponą z rybiego pęcherza,
Wychodziło wprost na drogę Męki. Oto i zbliżenie
Tego szlaku: polne kamienie, pozbawione formy, cienkimi sznurowadłami
Smrodliwej mazi powiązane. Tu i ówdzie kępka ostu zbielała
Jak warga spragnionego. Strzępki płóciennych chust,
Którymi niewiasty obcierały czoła skazańców. Włosy
Spod pachy, z miejsc sromotnych i z bród starszych hultajów.
Zydel i warsztat Ahaswera stały przy samym oknie.
Narzędzia – którymi się posługiwał, były z tej samej branży,
Co przedmioty wędrujące dzień w dzień drogą straceń:
Szydło, jak włócznia do przebijania boku,
Gnyp jak nóż do podcinania ścięgien w podudziach,
Skóra w płatach.
Gwoździe,
Języki i ogień
Profesja szewca w tych okolicznościach miała w sobie coś haniebnego,
Coś jak przedrzeźnianie;
Zaś bezustanny korowód dłużników śmierci z gałami wytrzeszczonymi niczym oczy karpia
Coś z wertowania najobrzydliwszych stronic własnego losu;
Nieruchoma bezradność szewca przyklajstrowanego do zydla
Coś z potajemnej kaźni.
Pomyśleć: widzieć zabijanych i nie zabijać (o, gwoździu zardzewiały i zagięty!);
Liczyć na palcach umierających i nie umierać (o, pustynio mojego stołu!);
Być świadkiem koronnym i zgoła obojętnym,
Nie wzywanym przez żaden Majestat, zbuntowany Motłoch lub Piekło:
Czym może się skończyć takie bezbrzeżne upokorzenie,
Jak jedna nienawiścią do tych szelmowskich ciał – zewłoków
Z genitaliami wybrzuszonymi przez opaski; z długimi żmijami
Krwi na plecach; z garbami krzyży dźwiganymi: łagodnie jak kalectwo?
Przeto Ahaswer nienawidził potępionych,
Młotkiem i Gnypem,
Pasemkiem stęchłej woni z garnka prażonej soczewicy:
Płaczem bachorów, które znowu sfajdały się w koszulę,
Przekleństwami Sary – tłustej Żydówki, która była jego najgorszą połową.
Pielęgnując tę nienawiść, mimo że był tylko szewcem
Od byle jakich napraw, nigdy nie postąpił za gawiedzią,
Aby na Łysym Wzgórzu Trupiej Główki sycić swoje okrucieństwo.
Byłoby to różę rzucić między pokrzywy.
Aż – pewnego dnia – czwartek to albo piątek
(Chyba piątek: sandały sprzedawcy żółwich skorup czekały już na posłańca)
Na kwadrans przed kaźnią
W okiennym otworze zabłysła
W sam nos Ahaswera
Topielcza Twarz Skazanego.
Ten łotr napierał: siatką żył, które oplatały mu całe oblicze;
Przykrym zapachem z ust pojonych tylko żółcią;
Wiadomą rzeźbą żeber, która zwiastowała,
Że gdyby nie kaźń,
Śmierć dopadłaby nędznika w rozkwicie choroby piersi.
Ahaswer ledwo co nie zwymiotował, tak go przeraziła
Ta bliskość, spoufalenie, które nawet brat bratu
Oszczędza;
A przecież również groza bijąca z owej bezczelności
(Lewe ramię krzyża Przybysz wpakował w okno, nie bacząc,
Że rozdarł drogocenną oponę z rybiego pęcherza)
Czegoś żądał, tak, dobrze mówię: o coś zabiegał, albo wręcz przykazywał
Polecenie nie znoszące sprzeciwu. Krzyczał przez ramię Ahaswera
Wprost do Sary przy kuchni, przerażał dzieci, obudził starca
Drzemiącego w głęboki cieniu tumby, poruszył kozę
Przywiązaną sznurkiem do Ahaswerowego wyrka: obok nary
Nocne naczynie pełne świeżego moczu odpowiedziało półgębkiem echa.
…ooody… pomiłuuuj…
A ja ci pomiłuję! Ahaswer twarz bezczelną jednym ruchem wypchnął,
Za drugim poruszeniem sięgnął po kubek klajstru i zapacykował
Żebrzące usta; diabeł z krzyżem odskoczył jak oparzony
(Klej w istocie był gorący), a fala oprawców i gawiedzi
Przewaliła się zwiewnym chichotem jak grzywacz musujący na jeziorze przed burzą.
„Dobra robota” – pochwalili bez zbytniego komplimentowania biczownicy.
Ahaswer zaś urósł nie tylko w oczach Sary i – kto wie –
Czy centurion nie zakarbował go sobie w pamięci,
A protokolant kaźni nie wpisał na listę zawodowych zuchów;
Któż może wiedzieć, jaką koleiną
Potoczyłoby się płonące gniazdo Ahaswerowej kariery,
Gdyby Tamten nie rozkleił zaklajstrowanych ust i nie wyseplenił
Przez obluzowane od uderzeń zęby:
…jak cię zowią, szewcze?… Trzeba, abym znał twe imię,
Bo pójdziesz za mną. Tam – na górze Krzyża – doczekasz męki mojej, a potem żyć będziesz
I umierać co sto lat. Na chwilę
Tylko, bo znowu powstaniesz z martwych – i znowu dokonasz
Obrotu stu wiosen, aby śmierć dwudziesta
Nie obdarzyła cię nadzieją, że dwudziestej pierwszej Bóg ci zaoszczędzi.
Wielka hojność Pana, a Ojca mojego
Nie zna granic. Chcę więc, abyś sam doświadczył
Szczodrobliwości tak strasznej, ze na wieść o tej męczarni
Siwieją niemowlęta, ptaki w nietoperze
Przeobrażają się – i żyją w ciemnościach… Jak cię zowią – szewcze?
Ahaswer nie odpowiedział. Jego język obijał się o czerepy dziuplastych zębów,
Tak że jedynie wąska stróżka krwi na wardze
Objaśniała przyczynę zaniemówienia. Milcząc straszliwie
Wlazł na zydel, podźwignął brzuch w skórzanym płaszczu na parapet,
Jak wór zwalił się wprost pod stopy Natręta.
Rodzina widziała go po raz ostatni, kiedy sposobem zwierzęcia
(Najlepiej opasa lub wojowniczej świni pekari)
Oddalał się za Człowiekiem z Krzyżem. Biczownicy, których łaskę
Jeszcze przed chwilą hołubił, teraz trykali go
Kościanymi rękojeściami biczy. Niejeden sandał
(Kto wie, czy nie doprowadzony do porządku zręcznym szydłem Ahaswera)
Lądował z wielkim spokojem na jego wypiętym zadku. Dzieci
Obrosły ciało Sary jak galasówka obsiadła rozdygotany liść osiki. Biło
Bezgłośnie kilka tysięcy kilogramów, zawartych w sercach dzwonów Jeruzalem.
I odszedłem od tematu… Ale to legenda powiązana z wiarą w nieczystość tego narodu. W przekleństwo na nim ciążące z woli Boga. Wiarę w nadejście apokalipsy gdy potwierdzający przekleństwem na nich ciążącym Żydzi rozproszą się po całym świecie. Żydzi bowiem mieli swoim istnieniem potwierdzać prawdziwość Nowego Przymierza.
Jest to więc pewien obraz funkcjonujący w przestrzeni religijnej. Nie ma w nim antysemityzmu. Jaki ma związek np. z wydarzeniami z Jedwabnego? Obcego łatwiej zabić niż kogoś z własnej społeczności. Jeszcze jak się go pozbawi cech ludzkich będzie jeszcze łatwiej. Słusznie Wierzbicki pisał o rozróżnieniu między rozliczeniem za okres okupacji sowieckiej, a późniejszymi masakrami. W rozliczeniach ginęli nie tylko Żydzi. Oskarżenia kierowano wobec konkretnych osób i je karano. Dotyczyło to też nie-Żydów. W końcu jednak po tych rozliczeniach dochodziło do masakr. Ta kolejność wskazuje, że już nie chodziło o winy z ostatnich dwóch lat. Masakry nie były zemstą. Więc czym były?