Tak jak poprzednio wyjazd miał swój motyw przewodni. Były nim cmentarze wojenne pomiędzy Grabowcem i Skierbieszowem. A cała reszta to tylko „po drodze”.
Podróż rozpocząłem od kasy biletowej PKP. By zaoszczędzić trochę czasu postanowiłem podjechać do Rejowca pociągiem. Nie tylko czas w ten sposób oszczędzałem. Także siły. Jeszcze się nie rozkręciłem na dobre po zimie. A jak wyliczyłem przejazd miał liczyć niemal 230 km. Jeszcze w tym roku chyba 200 nie przekroczyłem. Trzeba było delikatnie wybadać swoje obecne możliwości…
Z pociągu zobaczyłem pierwsze bociany. Wiosna! Z rozmów współpasażerów dowiedziałem się, że w nocy była burza. Tego nie przewidziałem – będzie mokro. W Puławach nie padało.
No i dojechałem. A wraz ze mną tłumy pasażerów. To oni wypełniają na zdjęciu przejście podziemne.
Mam szczęście, że jeszcze nie polikwidowano pociągów i nie zwinięto szyn. A po drodze tak się zastanawiałem. Mało kto wie, że wybudowana za caratu linia kolejowa była jednotorowa i z szerokim rozstawem. Chodzi mi rzecz jasna o linię Warszawa – Lublin. Najpierw oddano ją do użytku, a potem budowano „mijanki”. Okupanci niemieccy i austriaccy zmienili rozstaw szyn. Ale chyba nic więcej nie zrobili z linią kolejową. Nie wiem czy budowa drugiego toru rozpoczęto w okresie międzywojennym. Na pewno jednak budowę prowadzono podczas okupacji z wykorzystaniem darmowej siły roboczej rekrutowanej z okolicznej ludności. I wszystko to dzisiaj wydaje się mało potrzebne. Ludzie i tak wolą pojechać własnym samochodem. I to najczęściej na odległość, którą mogliby przejść pieszo.
Grabowiec jest za Krasnymstawem. Było więc trochę miejsc do odwiedzenia po drodze. Od zeszłego roku czekałem na okazję by odwiedzić cmentarz żydowski w Rejowcu. Teraz nawet miałem przejechać tuż koło niego.
Choć teren jest ogrodzony, a furtka jest zamknięta na klucz, ktoś tam podrzuca śmieci. Zauważyłem dużo opakowań po jakimś leku. Wszystkie takie same. Na teren cmentarza nie wchodziłem. Budzić kogoś o wpół do ósmej rano w sobotę bym mógł podejść do pomnika? Macew na grobach nie ma. I to widać.
Wciąż w słońcu pojechałem w kierunku Krasnegostawu. Po drodze sprawdzałem czy w Krynicy ponad drzewa wystaje czub piramidy. Nie wystaje. A przynajmniej nie widać go z drogi. W Krupem zatrzymałem się przy dworku Reja. Ciekawe. Na tablicy informacyjnej nie ma żadnego wpisu, a przecież remont trwa od dawna. Teren jest ogrodzony. Brama zamknięta na kłódkę. Tabliczki informują o zakazie wstępu i psie. Nie sprawdzałem czy są zgodne z prawdą i zrobiłem tylko jedno zdjęcie zza bramy.
Odnalezienie kirkutu pod Krasnymstawem nie jest trudne. Znajduje się przy drodze z Rejowca i przebiegają nad nim linie energetyczne. Ale odnalezienie macew już było problemem. Najpierw trzeba przedostać się przez gęsto rosnące krzaki. Kilka macew jest na terenie w miarę odkrytym. Jeszcze kilka innych znalazłem w lesie obok tego miejsca. Na zdjęciu widok z drogi Rejowiec – Krasnystaw.
Trochę się pogubiłem przy wjeździe do centrum. Jak mi się zdaje rondo jest tu czymś nowym. A może tylko pamięć mnie zawodzi, bo przy wyjeździe już nie miałem żadnych problemów. Pojechałem zobaczyć synagogę. Widziałem ją wcześniej na zdjęciach. Zdjęcia chyba były stare bo na nich synagoga wyglądała znacznie lepiej niż podczas mojej wizyty.
Spod odpadającego tynku wychodzi kamień wapienny z którego synagogę wzniesiono. Z tyłu jest jakaś koszmarna przybudówka.
Tak przy okazji chciałem rzucić okiem na portal z zamku uratowany przez Macieja Bayera. Muszę jednak najpierw ustalić o który budynek chodzi. Pałac biskupi? Który to? Ale po raz kolejny rzuciłem okiem na kościół. Wciąż mi się podoba.
Dalsza podróż miała przebiegać drogą, którą w 2009 roku pojechałem do Horodła. Teraz miałem za Kukawką zjechać w stronę Grabowca. Zjazd odnalazłem bez trudu ale dalej jest już inaczej niż było. Na odcinku paru kilometrów trwają prace modernizacyjne drogi. Miałem wiele szczęścia, że nie było dużego ruchu samochodów. Miałbym duży problem z przejechaniem dalej.
Na tej drodze pierwszym celem miał być kirkut w Kraśniczynie. Przeglądając jednak informacje o miejscowościach znajdujących się przy drodze odkryłem dworek w Surhowie. Ma w nim siedzibę Dom Opieki Społecznej. Miałem nadzieję, że rano jeszcze pensjonariusze nie będą wychodzić – niezręcznie byłoby mi robić zdjęcia bez ich zgody. Przez to zdjęcia robiłem pod słońce. I nie jestem z nich zadowolony.
Kolejny przystanek na trasie to cmentarz żydowski w Kraśniczynie. Wiedziałem, że znajduje się w zagajniku za Remizą Strażacką. I że jest ogrodzony. Nie wiedziałem jak do niego dojść. Idąc drogą przebiegającą obok zagajnika szedłem przy płocie kirkutu ale nie było tu wejścia. Na końcu drogi było boisko piłkarskie. Wszedłem więc między drzewa i odnalazłem wejście. Prowadzi do niego ścieżka ale jest chyba rzadko używana więc z zewnątrz jej nie widziałem. Na cmentarzu zachowało się kilka zniszczonych przez czas macew. Oprócz stojących znalazłem też dwie leżące.
Kolejny przystanek zrobiłem sobie w Bończy. Tak jak w Surhowie jest tu Dom Opieki Społecznej w dworku. Nie znałem lokalizacji ale dostrzegłem go z drogi w oddali. Pewnie gdyby już na drzewach były liście nic bym nie zobaczył. W zaniedbanym parku dostrzegłem dwa platany. Sam dworek widziałem zaś tylko przez płot. Przewrócony płot.
To nie wszystkie atrakcje Bończy. Są tu także ciekawy kościół (kiedyś zbór protestancki) oraz cerkiew. Kościoła nie fotografowałem, akurat odbywała się msza. Wierni zgromadzeni byli i na zewnątrz. Za to cerkiew raczej używana nie jest za to jest wyremontowana i chyba ma być atrakcją turystyczną. Jeszcze nie wysprzątano do końca po remoncie. Podczas mojej wizyty budynek był zamknięty.
Za Kukawką dostrzegłem zjazd w stronę Grabowca, który polecały mi mapy Google. Jednak zrezygnowałem z przejazdu z powodu znaku informującego, że ta droga nie doprowadzi mnie daleko. Nie chcąc tracić czasu na sprawdzanie czy znak ma rację czy Google pojechałem do Wojsławic. No i do Wojsławic będę musiał jeszcze kiedyś wrócić. Nic tam co prawda nie zgubiłem ale zaintrygowały mnie barokowy kościół i wieżyczka drewnianej cerkwi. Teraz już wiedziałem, że nadłożyłem drogi i nie byłem pewien czy się wyrobię na powrót do Puław przed północą (chciałem wrócić przed 22 ale brałem pod uwagę pewien poślizg w czasie). Droga do Grabowca totalnie mnie zaskoczyła. Nie przypominam sobie bym widywał tak zmasakrowane drogi asfaltowe. Ilość i rozległość zniszczeń aż wydawały się niemożliwe do zrobienia podczas jednej zimy. W Tuczępach rzuciłem okiem na kościół drewniany z międzywojnia. Bardzo ładny. Też warto będzie do niego wrócić. A w lesie przy drodze już coś kwitnie.
Myślałem, że w Grabowcu łatwo odnajdę cmentarz żydowski. Myliłem się. Tam gdzie wydawało mi się, że należy szukać jest tablica informująca o resztkach zamku na górze. Mi wychodziło z map, że cmentarz powinien być w wąwozie u stóp tej właśnie góry. Czy dobrze mi wychodziło? Może to jeszcze sprawdzę gdy ziemia nie będzie tak mokra.
Tu zaczęła się moja trasa przy cmentarzach z I wojny światowej. Pierwszy miałem w Wolicy Uchańskiej. Używany był i po wojnie. Jest tu wiele nagrobków zmarłych dzieci. A obok stanął krzyż i dwie figury. Tu także zaczyna się Skierbieszowski Park Krajobrazowy. Niestety już nie mogłem liczyć na słońce. Skryło się za chmurami i tylko miałem nadzieję, że nie będzie z tych chmur padać deszcz.
Zanim dojechałem do cmentarza w Hajownikach uwagę moją zwróciła figura na słupie umieszczona na skarpie przy wyjeździe z tej miejscowości.
Sama figura nie wygląda na starą. Za to słup na którym stoi już tak. Czy postawiono ją tam bez powodu?
Cmentarz wojenny też znajduje się na skarpie przy drodze. Z trzech stron otoczony jest polem uprawnym. Nie dostrzegłem możliwości wejścia. Musiałem więc zadowolić się zdjęciami robionymi z dystansu.
Następny cmentarz na trasie miałem zobaczyć w Nowej Lipinie. Okazało się jednak, że dojść do niego można tylko przez prywatną posesję. A że nie chciałem ludziom zawracać głowy odpuściłem sobie wizytę i odłożyłem ją „na kiedy indziej”. Zawróciłem więc do Hajowników i stąd ruszyłem do Iłowca. Tamtejszy cmentarz znajduje się przy drodze do Skierbieszowa.
W samym Skierbieszowie nie znalazłem informacji o lokalizacji cmentarza opisywanego jako cmentarz wojenny w Skierbieszowie. Rzuciłem okiem na kościół – nie po raz pierwszy. Zdaje się, że jego przypory są późniejsze niż sam kościół. Pewnie dało o sobie znać lessowe podłoże.
O lokalizację poszukiwanego cmentarza zapytałem w sklepie spożywczym. I tam mi ją wskazano. Na mapach umieszczonych w centrum miejscowości go nie ma. A i wiedza o jego istnieniu na miejscu chyba nie jest wiedzą powszechną. Ja jednak miałem tyle szczęścia, że informację uzyskałem. Musiałem ruszyć drogą zaczynającą się dokładnie na przeciwko kościoła i jechać cały czas prosto. Tak zrobiłem i dojechałem. Na cmentarzu zastałem dwie tabliczki imienne i dwie kury. Jedna z tabliczek była niestety nieczytelna.
Cmentarze w Iłowcu i w Skierbieszowie były świeżo wysprzątane. Z tego drugiego nawet jeszcze nie zdążono przed moją wizytą wywieźć wygrabionych badyli. Ale ja się nie anonsowałem i interesował mnie stan „naturalny”, a nie „odświętny”.
W tym miejscu rozpocząłem powrót. Poślizg w czasie już chyba przekroczył 2 godziny. To przez te postoje. Wciąż zapominam je uwzględniać przy planowaniu trasy. Uwzględniam tylko punkty przy których się zatrzymam ale już czasu postoju nie liczę. Bo też nie wiem ile czasu mi to zajmie. A następny postój zaplanowałem w Orłowie Murowanym przy pałacu Kickiego. Chciałem wreszcie zobaczyć miejsce o którym tak wiele napisał w swoim testamencie. Nie ma śladów arkad które miały połączyć oficyny z pałacem. Pewnie miało to wyglądać podobnie do pałacu w Kocku. Jedną oficynę zajmuje przychodnia. Druga zajmuje się popadaniem w ruinę. Także pałac będzie się pewnie prezentował coraz gorzej. Już nie ma w nim szkoły. A miało być muzeum (wg testamentu).
Na przeciwko pałacu miał stanąć odpowiednik dzisiejszych Domów Kultury. Jednak na końcu alejki dojazdowej widać tylko pola. Jeszcze zanim dojechałem do pałacu z daleka widziałem kościół. Ten miał stanąć jak pamiętałem przy drodze do Kryniczek. Z daleka go widziałem. Z bliska nie mogłem wypatrzeć. Najpierw w poszukiwaniu dojechałem do końca Kryniczek. Tam znalazłem kopiec usypany przez mieszkańców wsi ku pamięci pomordowanych przez Niemców w 1942 roku we wsi. Ale kościoła nie widziałem. Wracając postanowiłem sprawdzić pewną utwardzoną drogę wspinającą się na zalesione wzgórze. Wzgórze okazało się porośnięte drzewami tylko z jednej strony. Dlatego kościół widziałem z daleka od tej drugiej strony, a nie mogłem zobaczyć go od strony drugiej. Ale jak już odnalazłem go zacząłem się zastanawiać nad informacją umieszczoną na tablicy na ścianie kościoła.
Dlaczego kościół zaczęto wznosić dopiero w 1912 roku? Nawet jeżeli na przeszkodzie stały przepisy obalone „Ukazem tolerancyjnym” w 1905 roku to co stało na przeszkodzie by rozpocząć budowę? Czyżby polityka władz Guberni Chełmskiej? Jeśli tak, to co się zmieniło w 1912 roku? Gubernator? Trzeba będzie poszperać. A sam kościół niedawno chyba został wyremontowany.
Droga powrotna miała prowadzić przez Izbicę i Tarnogórę. W Izbicy chciałem odwiedzić cmentarz żydowski. Lokalizację znałem ale nie znałem drogi, którą można wejść na jego teren. Po kilku próbach odłożyłem to „na kiedy indziej” i pojechałem do Tarnogóry. Tam przejazdem dostrzegłem dworek na terenie szkoły. Też dołożyłem go do późniejszego odwiedzenia. Pognałem dalej tylko po to by odkryć, że z powodu remontu droga, którą chciałem jechać jest zamknięta. Pozostał mi objazd z dodatkowymi kilometrami. Ale takie są złego początki Już było po 18-tej. A ja nie wiedziałem jeszcze ile kilometrów jazdy przede mną. Od Bychawy jakieś 60 km. Ale ile do Bychawy mi pozostało z objazdami? Wracając przez Izbicę zapytałem o drogę do kirkutu. Będzie na to „kiedy indziej”.
Jechało mi się coraz ciężej. Z dwóch powodów. Po pierwsze opadłem z sił. Za Izbicą dość szybko dobiłem do 200 km na liczniku. Po drugie uszkodziłem dętkę i tego nie zauważyłem. Powietrze uchodziło powoli, a ja zastanawiałem się dlaczego jest mi coraz ciężej jechać. Totalny flak dopadł mnie w Dębszczyźnie koło Bychawy. Dochodziła 22. Zdążyłem poskładać się po wymianie dętki gdy zgaszono latarnie. To już nie tyle szczęście co resztki szczęścia. Zwłaszcza że wśród narzędzi udało mi się odnaleźć tylko jedną łyżkę do opon. To ta, której nie udało mi się w worku z narzędziami odnaleźć wcześniej. Dlatego ją z sobą miałem. Reszta została w piwnicy. I już do Puław na szczęście nic złego się nie działo. Może poza dokuczliwym zimnem i mgłami. A i jeszcze psy. Te zawsze mają jakąś dziurę przez którą wybiegną by pogonić rower. Ostatecznie do domu dojechałem o 3 po północy, a licznik pokazał 278 km. Sił brakowało od około dwusetnego kilometra. Trzeba jeszcze poćwiczyć. Ale jakby co na samej woli pedałowania też jakoś daje się jeszcze jechać