30 maja – nadszedł czas by ruszyć na zachód. Ciężko mi było rozstać się z gospodarzami. Wszyscy się rozgadaliśmy. I chyba nie tylko mi to sprawiało przyjemność? Urlop rządzi się jednak swoimi prawami. Pierwsze z nich to „prawo nierozciągliwość kalendarza”. Jak bardzo odkrycie czasu skomplikowało wszystkim życie? Czas jako coś niezmiennego i nieubłaganego. Liniowość bezpętelkowa. Jednokierunkowość upływu i brak mechanizmów nim sterujących. Choć tego jeszcze nie udowodniono (fizycy wciąż szukają kawałków materii posiadającej masę) czas też ma masę. To widać po ludziach, którzy z czasem stykają się już bardzo długo. Czas przygniata ich do ziemi. Czas robi się coraz cięższy. Ale to wygląda tak tylko wtedy gdy nikt nie wie kiedy czas ma się skończyć. Urlopowicze wiedzą kiedy się skończy czas ich urlopu. Świadomość ta mogłaby być przyczyną niepojętych cierpień gdyby nie zachłystywanie się urokami życia, pochłanianiem obrazów świata, rozkoszowaniem się wolną chwilą i szybkimi chwilami. Zagłuszanie wewnętrznego kalendarza radością życia i życiem chwilą.
Po tej chwili bełkotu już mogę napisać, że musiałem założyć sakwy na rower. Włożyć buty. Złapać kierownicę. Ruszyć ku bramie… Nie, tak łatwo nie było. Połamałbym kwiatki zakręcając ku bramie. Musiałem wyjść furtką.
Kierować się miałem na Racibórz. Po drodze miałem spotkać wiele robotów drogowych. Ale to już norma. Do Raciborza jechać miałem przez Pszów. Proste! A i miałem jeszcze ominąć zamkniętą ze względu na roboty drogowe drogę tuż obok miejsca startu. Więc najpierw… wjechałem w tą właśnie drogę. Z radością jednak odkryłem, że w ten sposób odcinek nieprzejezdny ominąłem. Było więc łatwiej niż się spodziewałem. Teraz już było tylko łatwiej. Rydułtowy, Pszów – przemknęły mi prawie niezauważone. Racibórz przywitał mnie całym zespołem supermarketów. Stąd miałem ścieżkę rowerową, którą i tu zaprojektowano tak by rowerzysta się nie nudził – trzeba było przejść na drugą stronę jezdni. Tu wypatrzyłem ładną ścieżkę rowerową, którą poruszało się wiele rowerów. Odbiłem więc od głównej drogi by po jakimś czasie wyszukać oznakowany szlak rowerowy i wzdłuż Odry dojechać do opuszczonej drogi (chyba do tej samej, nie wiem, prawda jest taka, że się zgubiłem ). Celem był rynek i Informacja Turystyczna. Tam liczyłem na zdobycie potrzebnych map. Jednak Informacje Turystyczne nie są wszędzie takie same. W Raciborzu mieli jeszcze na stanie tylko mapy centrum miasta. To chyba za mało by wykreślić sensowną drogę do Nysy. Poradzono mi jeszcze sprawdzić w empiku ale tam znowu mogłem kupić wszystkie mapy oprócz tych z najbliższymi okolicami. Będę więc jechał na wyczucie. Jakoś dojadę. Postanowiłem zanim ruszę dalej rozejrzeć się po najbliższej okolicy, czyli po rynku.
Wykonałem trzy ujęcia kolumny na rynku z trzech różnych stron. Tylko na tym jednym blok z wielkiej płyty nie rzuca się wyraźnie w oczy.
A kamienice są tam ładne. Tylko nie jechałem do Raciborza. Wystartowałem jakieś 5 godzin później niż chciałem. Duuuży poślizg na początek. Czas mnie gonił. A ja gonić z całym swoim bałaganem nie mogłem. Powoli ruszyłem w stronę Kietrza. Długi podjazd, a im dalej tym robiło się przyjemniej. Tu jeszcze nie wszędzie wycięto drzewa dające chłód podróżnym. Poczułem na własnej skórze co zabrano mi na szosie biegnącej przez Włostowice i Parchatkę do Bochotnicy. Tam właśnie tak kiedyś było!
W Pietrowicach Wielkich zatrzymałem się dla stojących przed kościołem Jana…
i Floriana.
Przyjemnie i nie za szybko jechało mi się i teraz widzę przeglądając mapy google ze zdjęciami, że wiele miejsc wartych zobaczenia ominąłem. Uznałem jednak, że jest to rekonesans dopiero i tereny te będę dokładniej poznawał podczas jednego z późniejszych urlopów. Nie wiem jeszcze w którym roku…
Po drodze zawitałem do Głubczyc. Nie mogłem ominąć ratusza, który podobno wygląda tak dopiero od 2008 roku.
Z Głubczyc ruszyłem do Klisina ale coś mi nie dawało spokoju. Nie przypominałem sobie bym miał jechać przez Głubczyce. Przy jednym z podjazdów na drodze do Klisina w końcu wyciągnąłem z torby telefon i określiłem swoją pozycję za pomocą GPS. Potem przejrzałem okolicę na ekranie telefonu. Zaraz za Raciborzem wjechałem w złą drogę. Nadłożyłem parę kilometrów ale właśnie jadę w kierunku drogi którą miałem jechać. W sumie nie jest więc całkiem źle ale czas potrzebny na dojechanie przed zachodem słońca do Nysy już przepadł. Nie było już na to szans. Pośpiech nie wskazany. Mam dojechać do szosy nr 40. Mam nadzieję, że nie będzie tam wielkiego ruchu. Potem „się zobaczy” co dalej.
Droga. Ta którą głównie chciałem jak długo się tylko da omijać, czyli droga krajowa nr 40 okazała się na odcinku do Prudnika fantastyczną trasą dla szybkiego przejazdu na rowerze szosowym. Nie jechałem ani rowerem szosowym ani szybko. Za to parkingi z Toi toi-ami widziałem po raz pierwszy. U nas tego nie ma! Tak jak trudno o trasy z taką nawierzchnią. Poczułem, że jestem daleko od domu. Byłem za to niedaleko Prudnika. Nawet przejechałem już obok niego po obwodnicy. Słońce kładło się już spać. Postanowiłem rzucić okiem na Prudnik. Z cichą nadzieją, że odnajdę jakiś camping. Nadzieja pozostała niespełnioną, za to na karcie aparatu zagościł prudnicki ratusz.
Była też przy drodze mojego przejazdu brama z wieżą.
I bruk. W Raciborzu w pobliżu rynku też widziałem bruk. Bruk zamiast wszechobecnego asfaltu. To też tworzy klimat miejsca. I daje większe poczucie trwałości. Kamień zamiast masy bitumicznej. Kamień przetrwa dłużej pod warunkiem, że nie wjadą na niego ciężarówki i czołgi. Jak to się dzieje, że dawne centra biznesu jakimi były rynki miejskie teraz stają się miejscami wypoczynku? Oazami spokoju? Miejscami w których się odpoczywa zamiast pędzić? Rynki miejskie nadal służą mieszkańcom miast ale już inaczej. Nowoczesność zdaje się docierać tu dyskretnie. Pozornie tylko. Bo ten spokój na rynku też jest wytworem nowoczesnym. A nad moją głową robiło się coraz ciemnej. Zaopatrzyłem się w colę (kofeina i cukier – to co szkodzi mi ma pomóc w dalszej drodze). Skoro nie ma tu campingu będę jechać dalej. Tylko nie do Nysy na camping.
Czas zmienił moje plany ale nie diametralnie. Modyfikacja dotyczyła raczej tylko zarwania jednej nocy. Miejsca które planowałem odwiedzić będąc w Nysie znajdowały się niemal w linii prostej za miastem. Zamiast więc rozbijać się na campingu mogłem spokojnie nocą podjechać do miejsca najbardziej oddalonego i o świcie rozpocząć zwiedzania kierując się znów do Nysy. Odległość była na tyle niewielka, że mogłem jechać powoli i często przystawać. W samej Nysie, przed południem mogłem się rozbić z namiotem i położyć się wcześnie spać. Ten nowy plan był całkiem realny. Przystąpiłem więc do jego realizacji. Powoli zacząłem pedałować w stronę Nysy.
Takie nocne przejazdy z powodu ciemności dają poznać jedynie szosę. Ale i dzięki temu już wiedziałem jak za parę godzin będę wracał. Widziałem, że chcąc wjechać do Otmuchowa, trzeba będzie zjechać z obwodnicy (a tak fajnie się po niej jechało). Że z Kamieńca Ząbkowickiego będę jechał po drodze betonowej w pobliżu dużej ilości maszyn szukających czegoś w ziemi. Także wcześniej, w samej Nysie poznałem z grubsza przebieg dróg głównych omijających rynek. To przydało mi się podczas wyjazdu w dalszą drogę. Gdy dojechałem do Kamieńca bez problemu wypatrzyłem pałac naśladujący zamek obronny. Na górze ponad miastem. Chcąc tam dotrzeć wykonałem niepełny objazd wzniesienia. Zjazd w stronę pałacu zauważyłem dopiero z drogi prowadzącej do Ziębic. Słońce już wstawało. Poczekałem na „płatnym parkingu”. Wraz ze mną czekał jakiś wścibski kos. Czy to on pobiera opłaty za postój? Nigdy się tego nie dowiedziałem. Nie chciał ze mną rozmawiać i tylko mnie obserwował utrzymując bezpieczny, choć raczej krótki dystans.
Parking ten znajduje się obok kościoła. Nie wiem czy kościół jest używany, czy tylko zabytkowo uzupełnia krajobraz. Jak myślę jest świątynia ewangelików. Jeszcze pewnie było za ciemno by wyszły dobre zdjęcia ale już się niecierpliwiłem.
W pobliżu jest też tablica informacyjna. Pokrótce opisano na niej dzieje pałacu i jego właścicielki. Także trasę po miejscach z nią związanych. Można zobaczyć, że nawet możni tego świata nie zawsze mieli lekko. Pieniądze zapewniły im pamięć na długo po śmierci i chyba niewiele więcej. Jeszcze miasto spało. Las u podnóża pałacu budził się śpiewem ptaków. Ruszyłem z całym swoim balastem (rower z sakwami) pieszo pod górę wypatrując możliwości robienia zdjęć i zachwycając się tym co znalazłem. Pałac otaczają elementy parkowe: schody, fontanny itp. Ich nikt jeszcze nie remontuje. Na razie przynajmniej. A na niebie wciąż widziałem mury i wieżyczki.
Apetyt rósł w miarę jedzenia. Tylko płot pokazywał granice mojemu łaknieniu.
Darku! Ty, który podpowiedziałeś mi bym tu przyjechał! Dzięki Ci za to. Ten dzień pięknie się dla mnie zaczynał Minęło już trochę czasu od mojej wizyty pod murami pałacu Marianny Orańskiej i wciąż go widuję zamykając oczy. Znacznie więcej obrazów utrwaliła moja pamięć niż aparat fotograficzny.
Musiałem jednak rozpocząć powrót. Im później, tym gorzej. Od Paczkowa spodziewałem się bowiem rosnącego ruchu samochodowego. To duże utrudnienie w poruszaniu się obładowanym rowerem. Zszedłem więc z góry i jeszcze tęsknie spoglądałem na górę oddalając się od pałacu.
Marianna kształtowała i samo miasto leżące u stóp pałacu. Stąd wiele tu ciekawych domów. Ale nie przyszła tu na dziewiczą ziemię. Jest tu kilka budowli starszych do pałacu. Ale raczej nie udostępnia się ich do zwiedzania o piątej rano
Warto będzie wracać do Kamieńca Ząbkowickiego. Ale nadszedł czas rzucić okiem na „Śląskie Carcassone”. Po przejechaniu obok wciąż pracujących maszyn i przy rosnącym ruchy ciężarówek wożących ich urobek dotarłem pod stare mury.
Poruszałem się bez planu. Tak jak w świętokrzyskim Szydłowie. Skoro zabytkiem jest całe miasto to powinno mieć swój klimat. I ma! Choć mi się trafił „przewodnik”. Sam nie wiem jak traktować takich „degustatorów napojów”? Twierdził, że jest przewodnikiem. Ziejąc nieświeżymi oparami alkoholi opowiadał o kościele i Tatarach oblegających miasto. Gdy zapytałem o Żydów (po jego wzmiance o nich) zaraz zaczął mi wciskać, że chowano ich na cmentarzu ewangelickim, a stojące tam ruiny kościoła nazwał synagogą. Szybko podziękowałem mu za pomoc i obdarowałem go tym czego potrzebował – monetą pozwalającą odświeżyć oddech na początek dnia. Mogłem spokojnie kontynuować zwiedzanie. Uff… Ale też zacząłem się zastanawiać czy lepiej gdy usłyszę „Szefie, masz dwa złote na piwo?”. Czy też lepiej gdy trafię na ambitnego człowieka, który sądzi, że zarobi te pieniądze robiąc ze mnie idiotę? Czasami żałuję, że nie potrafię powiedzieć takiemu prosto w oczy, że wiem o co chodzi i wiem więcej od niego o tym o czym mi opowiada. Ale to ja tu jestem turystą. A na turystach się zarabia. Np. na piwo. W końcu był miły i poświęcił mi trochę czasu może jednocześnie cierpiąc głód… alkoholowy.
Poszedłem rzucić okiem na cmentarz ewangelicki. Darek mówił, że niewiele tu z niego pozostało. Po zwiedzeniu uznałem to „niewiele” za eufemizm.
Jednak dawnych mieszkańców upamiętniono wykorzystując ruiny starego kościoła.
Kirkutu nie szukałem. Jak sądziłem musiałbym odejść od centrum, a przecież wpadłem tu tylko „rzucić okiem” by mieć jakieś rozeznanie podczas ewentualnego powtórnego zwiedzania w bliżej nie określonej przyszłości. Nadeszła kolej na Otmuchów. Z daleka widziałem zamek ale drogi są tu pokręcone. Znów tak jak w Tarnowie poczułem, że miasto budowano bez szczegółowego założenia architektonicznego. Lekki, ludzki chaos. Bo są miasta budowane „dla ludzi” i miasta budowane „przez ludzi”. To dwa różne modele. Lepiej się czuję w tym drugim choć jest tu znacznie łatwiej się zagubić. W Otmuchowie do rynku doszedłem ze strony przeciwnej niż przyjechałem. Tak poprowadziła mnie droga. I dobrze. Pominąłbym pewnie coś ważnego. A może i tak minąłem? Nie wiem jeszcze ale miasto zrobiło na mnie miłe wrażenie.
Założyłem, że ulica Zamkowa doprowadzi mnie do zamku. Pan Humboldt dostał tu całkiem fajny domek.
Po tym pobieżnym zwiedzaniu udałem się do Nysy. Nadszedł czas by znaleźć miejsce obozowania. Tzn. rozbicia namiotu. Camping nad Jeziorem Nyskim znajduje się akurat z tej samej strony z której nadjechałem. Tłumów raczej nie było. Może trochę plażowiczów ale na plażę zajrzałem tylko pod koniec dnia. W cieniu drzew rozłożyłem sobie namiot. Wykąpałem się w zimnej wodzie (cóż za orzeźwienie!) i w recepcji będącej jednocześnie informacją turystyczną nabyłem plan miasta. Niewiele więcej tam mieli. Ale plany miasta były trzy różne. Tzn. trzy wydania bo sam plan, jak sądzę, na każdej mapie był taki sam. A potrzebowałem planu by zrealizować najważniejszy punkt tej całej wyprawy. Chciałem odnaleźć dom w którym mieszkałem przez pierwsze trzy lata życia. Co prawda pamiętałem tylko podwórko i las za nim ale front budynku widziałem kiedyś na zdjęciu. Znałem nazwę ulicy. Nie spodziewałem się by jeszcze był tam bruk z polnych kamieni. Zmiany poszły jeszcze dalej. Domofon w głównym wejściu, a od tyłu nie las tylko osiedle domków jednorodzinnych. Zdjęcie ulicy i kilku domów sąsiednich jednak zrobiłem. Tak dla pamięci. Może jeszcze kiedyś znów tu podjadę by oglądać dalsze zmiany. Powiedzmy za kolejne 40 lat?
Całkiem niedaleko miałem odnaleźć cmentarz żydowski. Znajduje się obok cmentarza ewangelickiego. W tym mieście chyba nie ma mieszkańców z rodzin zakorzenionych tu przed II wojną światową. Dlatego nie pytałem w Informacji Turystycznej na campingu o te miejsca, ani nie szukałem ich na mapie. Wykonałem tylko telefon do Małgosi by podpowiedziała mi nazwę ulicy na której mam cmentarza szukać. Tak przy okazji okazało się, że na Wirtualnym Sztetlu nazwę ulicy wpisano błędnie dodając ogonek jednej z liter. Cmentarze są zaniedbane. Nikt się chyba nimi nie opiekuje. Jednak nikomu jeszcze chyba nie przyszło do głowy zamieniać ich teren w działki budowlane. Historia tu sobie dogorywa w cieniu drzew i pewnie niewiele osób jest nią zainteresowanych.
To nie cmentarze są wizytówką turystyczna Nysy. Tą jest dawne centrum miasta. Ale ja nie przepadam za centrami w których panuje tak duży ruch. I to ruch samochodowy. Na szybko więc tylko zrobiłem zdjęcia jakie i tak mógłbym znaleźć w sieci.
Oczywiście jedną z wizytówek miasta są jeszcze forty twierdzy nyskiej. Ja jednak myślałem już o dniu następnym. I o tym, że muszę choć trochę odespać zarwaną noc. Wróciłem więc do namiotu i zacząłem planować trasę na dzień następny. To miał być dłuższy odcinek. Trochę na wschód i na północ. Miałem opuścić Opolszczyznę i Śląsk. I ruszyć chciałem jeszcze zanim słońce znów zacznie prażyć niemiłosiernie.