Wierzbica

Są takie miejsca do których dotrzeć jest trudno. Można oglądać z daleka. Można znać wszystkie drogi dojazdowe ale żeby dotrzeć na miejsce trzeba czekać na odpowiedni moment. Na przykład aż spadną liście, lub jeszcze się nie pojawią. Tak miałem kiedyś z cmentarzem żydowskim w Józefowie nad Wisłą. Gdy przyjechałem tam pierwszy raz stanąłem bezradny przed ścianą zieleni. Nie inaczej było tego roku gdy pojechałem pod cmentarz żydowski w Wierzbicy. Nie dość, że pola go otaczające były jeszcze nie wykoszone to jeszcze z daleka nawet było widać, że tam, w tych krzakach nic nie będzie widać. Odłożyłem więc odwiedzenie tego cmentarza na inną, lepszą okazję. W odległości nie przekraczającej kilometra od kirkutu jest w Wierzbicy jeszcze cmentarz epidemiczny. Ten już bez prób wejścia odłożyłem na później, na tą zaplanowaną na czas bezlistny wizytę na cmentarzu żydowskim. I chyba nadszedł ten czas.

Krótkie dni utrudniają planowanie trasy. Pamiętałem, że wyjazd do Osiecka zakończył się powrotem w nocy. Teraz mogło być podobnie. Odległość do przejechania mogła być krótsza o 20 – 30 km. Do tego miało być chłodniej. Start początkowo zaplanowałem na godzinę 5. Tzn. o piątej miałem zejść do piwnicy, do roweru i nasmarować łańcuch i amortyzatory. Dopompować koła. Tak miało być. Zszedłem jednak po godzinie siódmej. Wyjechałem może za dwadzieścia ósma. Nie byłem wyspany. To właściwie jest bez znaczenia. I tak podczas jazdy się wybudzam. Zimne powietrze orzeźwia. Wysiłek zwiększa tempo pracy serca. I chociaż chłód orzeźwił mnie zaraz po wyjściu z bloku to wysiłek okazał się być większy niż sądziłem. Jechałem na zachód, pod wiatr. W Zielonce Nowej pojechałem skrótem i brakowało mi jednak zieleni na przydrożnych wierzbach i innych rosnących tu drzewach.
W pobliżu mostu nad Zwolenką mijałem grupę przybyłych samochodami myśliwych. Poza tym jeszcze było pusto. Mijani wcześniej i trochę później rowerzyści najczęściej jechali do najbliższego sklepu. I to w przeciwną niż ja stronę. Trochę im zazdrościłem tego, że wiatr ich pcha. Tak walcząc z przeciwnym wiatrem zaliczyłem jedno nieprzyjemne zdarzenie. Gdy wjeżdżałem od strony Tynicy do Kłonowca-Koracza spod pierwszego domu z lewej strony dobiegł do mnie ujadając pies. Dołączył do niego zaraz pies z pierwszego domu z prawej. O ile dom z lewej strony był nowy i nie posiadał ogrodzenia to ten z prawej ogrodzenie miał tylko furtka była otwarta. Dwa rude, dość małe psy. Nie raz zdarzało mi się, że goniły mnie dwa lub trzy małe psy. I nie raz nie zwracałem na nie większej uwagi. Teraz musiałem zwrócić ponieważ oba psy złapały mnie za nogi. Jeden za lewą łydkę, drugi za prawą piętę. Już myślałem, że będę jechał z tak uwieszonymi na mnie psiakami ale to moment. Zaraz puściły, ja się zatrzymałem, psy uciekły. Właściciele nie pojawili się w zasięgu wzroku. Poza bólem łydki nie poniosłem żadnych strat. Czyli wszystko w porządku. Po prostu rudy jest wredny i chyba dotyczy to też psów. Gdy ponownie wsiadałem na rower przeklinając właścicieli psiaków jeden z psów beznamiętnie mi się przyglądał z pobocza drogi. Nie drgnął nawet.
W Skaryszewie krótki odpoczynek w towarzystwie zabawek „na miarę naszych możliwości”.
Kolejny postój zrobiłem już blisko Wierzbicy w lesie. Musiałem coś przegryźć a las dawał złudzenie ochrony od wiatru. Złudzenie. Stojąc i rozmawiając przez telefon wychłodziłem się. Postój trwał chyba troszkę za długo. Rozgrzać siebie i przepocone ciuchy ukryte pod wiatrówką udało mi się dopiero w samej Wierzbicy. Odwiedzanie cmentarz rozpocząłem od kirkutu. To dlatego, że do niego było bliżej z drogi asfaltowej. Do cmentarza epidemicznego planowałem dojechać drogą polną. To już miała być właściwie droga powrotna. Ale najpierw kirkut.
Na teren cmentarza przedostałem się po słabo widocznej miedzy od strony drogi do miejscowości Błędów. Podobieństwo do cmentarza w Józefowie nad Wisłą było uderzające. Gęste krzaki i zalegające od lat śmieci – w większości szklane. Różnicą są pozostałości muru kirkutu w Wierzbicy i fragment pomnikowej bramy wykonanej z cegły. Nie ma żadnych tablic informacyjnych, czy choćby tabliczki pamiątkowej. Zapewne dzięki temu, że cmentarz otaczają pola uprawne śmieci jest stosunkowo mało. W Józefowie widziałem ich więcej, a nawet więcej ich było na równie zarośniętym krzakami cmentarzu z I wojny światowej w Gardzienicach pod Piaskami.
Jest to jednak smutny obraz braku pamięci i szacunku dla zmarłych.
Do cmentarza epidemicznego przedostałem się drogą polną. Zapomniałem już, że całkiem niedawno padały deszcze. Udało się jednak bez większych problemów przejechać te kilkaset metrów. Bliżej miałbym od szosy, którą wjeżdżałem do Wierzbicy jednak jazda przez pola zawsze mnie pociągała. Na tych polnych drogach jest przecież zawsze mały ruch lub nie ma go wcale. To relaksuje. Cmentarz epidemiczny interesował mnie z dwóch powodów. Pierwszym było to, że interesują mnie wszystkie nieużywane już cmentarze. Drugim powodem było to, że rozległość cmentarza na mapach podsuwała mi podejrzenie, że mam do czynienia może z dawnym cmentarzem ewangelickim a nie miejscem pochówku ofiar epidemii. Na miejscu jeszcze okazało się, że cmentarz jest ogrodzony kamiennym murem – rzadkość jeśli chodzi o cmentarze epidemiczne.
Inskrypcja na jednym z pomników jasno wskazuje na to, że jest to miejsce pochówku ofiar epidemii cholery z lat 1831 i 1848. Hipoteza o cmentarzu ewangelickim legła w gruzach, tak jak mur cmentarza żydowskiego w Wierzbicy.
Nie wiem czemu ma służyć stos płyt z piaskowca widoczny na zdjęciu. Nie ma na nich żadnych napisów, a na stele nagrobne są za cienkie. Mogłem ruszać w stronę Puław.
Liczyłem na pomoc wiatru podczas drogi powrotnej. Tak było mniej więcej do Czarnej. Później wiatr wyraźnie osłabł i czułem się poszkodowany brakiem jego pomocy. W przeciwną stronę więcej mi dokuczył nić teraz pomagał. Ale i to lepiej niż gdyby zmienił kierunek, co już mi się zdarzało. Słońce zachodziło gdy miałem do domu jeszcze ok. 20 km. Nie udało się więc przejechać w blasku słońca. No ale słońca i tak tego dnie nie widziałem. Zakrywały je chmury.

Osieck

Nie po raz pierwszy zdecydowałem się pojechać do Osiecka szukać tamtejszego cmentarza żydowskiego. Za pierwszym razem poszukiwania nie były zbyt rozległe. Dotarłem tylko do miejsca, które sam określiłem na mapach. Mogłem się pomylić. Wypadało sprawdzić teren w pobliżu tego miejsca. Jak najszerzej, jak najdokładniej. Zapowiadało się więc chodzenie po lesie. Musiałem jednak najpierw tam dojechać. A 9 listopada dzień jest już krótki, bardzo krótki. Nie lubię jeździć w nocy więc wypadało się spieszyć i nie zmarnować nawet kawałka dnia. Prognozy zapowiadały opady deszczu zaczynające się po południu. W nocy już miały być ciągłe. Wcześniej przelotne. Wystartowałem więc przed świtem. Ale nie na tyle wcześnie by jeszcze w całkowitych ciemnościach mijać Gołąb.

Światła pogasiłem między Dęblinem a Stężycą. Wciąż nie daje mi spokoju cmentarz zaznaczony na mapach WIG w lesie za Stężycą. Wiem, że tam nic nie ma. Już szukałem. Ale jest tam wzniesienie i to może być cmentarz z I wojny światowej. Tylko zniknął z powierzchni ziemi. Nic mi nie wiadomo o tym by przenoszono stąd ciała w inne miejsce. Nie ma też o nim żadnej wzmianki w literaturze, a przynajmniej ja nic takiego nie znalazłem.
Z trasy nadwiślańskiej zjechałem w Maciejowicach – osadzie najeżonej kosami. Pojechałem w stronę Łaskarzewa. Kusiło mnie by zajechać na któryś z cmentarzy wojennych znajdujących się w pobliżu drogi. Ostatecznie jednak tylko rzuciłem z szosy okiem na cmentarz między Polikiem i Pogorzelcem. Leżały tam świeże wieńce. W samym Łaskarzewie tym razem ominąłem cmentarz żydowski – zobaczył bym pewnie tylko dalsze zniszczenia i nowe śmieci. Jechałem tędy wiosną lub latem i już to widziałem. Wtedy jednak jechałem do Garwolina, teraz chciałem go ominąć i dlatego zakręciłem w stronę Izdebna i Rębkowa. Na drodze jest tu mały przerywnik w ciągłości asfaltu.
Mogłem sobie darować przejazd przez wiadukt kolejowy i przejście pod peronem stacji kolejowej Garwolin ale… Jak to sobie darować skoro warto sprawdzić czy nadal w podziemiach jest tam drewniany podest i stoi woda? Do tego tym przejściem poprowadzony jest szlak rowerowy. Musiałem więc tędy się przedostać, a nie iść na łatwiznę i wybrać krótszą i wygodniejszą drogę.
Dalsza droga to przejazd przez lasy i kilka wsi. Głównie lasy. Ruch mały. Bardzo przyjemnie. Trochę szkoda, że zawsze tu pojawiam się jesienią. W lecie może być jeszcze ładniej. Do Osiecka miałem tylko kilkanaście kilometrów. No i do samego Osiecka nie miałem zamiaru wjeżdżać. Cmentarz znajduje się przed skrzyżowaniem z drogą, którą miałem wracać. Po dojechaniu wszedłem w las i rozpocząłem penetrowanie terenu z poszukiwaniu jakichkolwiek śladów po nagrobkach. W ręku cały czas telefon z włączonym Endomondo – liczyłem na to, że jednak coś znajdę i dzięki zapisowi drogi dokładnie naniosę to miejsce na mapy. Znaleźć nic nie znalazłem. Są tam jakieś ośrodki wypoczynkowe i ruiny jakiegoś domku letniskowego. Poza tym młody las, a na ziemi są widoczne wyraźne ślady dawnej orki po której las zasadzono.
Pozostało mi tylko podziwiać przyrodę. Miałem tyle szczęścia, że jeszcze świeciło słońce.
Po tym poszukiwaniu na cel wziąłem Sobienie-Jeziory. Nie miałem w planie odwiedzać tamtejszego cmentarza żydowskiego. Przyzwyczaiłem się już do myśli, że złożone na stosy nagrobki będą tam sobie spoczywać na wieki tak jak je ułożono. Przez Sobienie chciałem przejechać do Wilgi omijając betonowy fragment szosy do Puław. Trochę się tu zaplątałem. Ale dzięki temu znów poznałem trochę teren. Może w przyszłości mi się to do czegoś przyda. Nawet trochę mnie rozbawiło to, że o mało się nie zapętliłem jadąc przez Podole Nowe i Stare. Ostatecznie dojechałem do Wilgi i stąd już miałem prostą drogę do Puław. Tylko czasu było mało. Już po 13 było ciemno jakby miała zacząć się noc. Trochę po 14 dojechałem do Maciejowic. Po długim czekaniu w kolejce w sklepie nabyłem bułkę z kapustą. Ludzie robili zakupy na kilka dni w których sklepy będą pozamykane. Gdy wyszedłem wreszcie ze sklepu już czułem jak kropi deszcz. Ale tylko kropił. W okolicach Kobylnicy i Wróbli padał intensywniej. Trochę zmokłem i zaraz zacząłem schnąć ponieważ za Długowolą już była nawet sucha jezdnia. Ale z powodu ciemności już od Maciejowic jechałem na światłach. I nie mogłem zrozumieć dlaczego ciągniki rolnicze jeżdżą bez świateł lub mają je zasłonięte przez przyczepy bez oświetlenia. Nie zwróciłbym na to uwagi ale wyprzedzając nie wiedziałem czy przypadkiem któryś ciągnik nie będzie chciał zakręcić w lewo. Do Puław dojechałem już w nocy. To okropne, że już po 16 jest aż tak ciemno. Pozostaje czekać na wiosnę.

Początek listopada

Początek listopada to z zasady wiele utrudnień na drogach. Szczególnie na drogach biegnących przy cmentarzach. Każdy chce tego dnia odwiedzić rodzinne groby i zaparkować samochód jak najbliżej furty cmentarnej. Dla mnie to oznaczało, że chcąc pojeździć muszę wybrać trasę przy której cmentarzy nie będzie. Zaplanowałem więc przejazd do Iłży. Dodam, że 1 listopada nie chodzę na cmentarze. Wolę te dni gdy większość ludzi o nich nie myśli. Wydawało mi się, że przejazd do Iłży nie powinien sprawić mi większych problemów. Ale chcąc wracać inną drogą niż ta którą do Iłży dojadę już miałem problem – mogłem jednak mijać jakiś cmentarz. Nie miało to ostatecznie większego znaczenia. Trasę zmieniłem jeszcze przed Zwoleniem, który miał być ominięty. Pojechałem w jego stronę drogą gruntową, której stan wskazywał na częste ujeżdżanie także przez samochody osobowe. Ominąłem samo centrum kierując się na Czarnolas. Oczywiście nie wiedziałem jak tak dojechać omijając drogę krajową ale szukałem na wyczucie. Mijałem też cmentarz. Cmentarz żydowski, który zanim przybrał obecny wygląd został zamieniony na park miejski.

Droga wiodła przez tereny których nigdy wcześniej nie odwiedziłem. Już nawet myślałem, że nic nie pofotografuję – już tak jesiennie smutno, że wszystko wydaje się szare i nieciekawe. Ale w Paciorkowej Woli mijałem kapliczkę z XVII wieku. Jest odnowiona z wykorzystaniem funduszy unijnych. Gdyby tylko nie było tam tablicy pamiątkowej po papieżu to byłoby to całkiem ciekawe. Nie przepadam za takim mieszaniem czasów. Tablica pamiątkowa wg mnie jest tu nie na miejscu.
W Czarnolesie jak zwykle nic nie fotografowałem. Dworek nie jest Kochanowskiego, w parku nie ma „tej” lipy. Zresztą muzeum i park tego dnia były zamknięte. Przemknąłem przez Gniewoszów i zatrzymałem się na moment w Borku nad Wisłą. Są tu sady. Liczyłem na czerwień jabłek i słońce. Przeliczyłem się. Akurat w tym miejscu jabłko pozostawiono tylko jedno.
Czerwień znalazłem tuż obok, przy drodze prowadzącej do tego sadu.
Kolejny plan jaki chciałem zrealizować zakładał przejazd przez Bobrowniki i Sarny do Baranowa. Ale jeszcze przed Bobrownikami przypomniałem sobie o ubiegłorocznych problemach z przejazdem przy cmentarzu między Białkami i Żabianką. W Bobrownikach zatrzymałem się po raz pierwszy przy domu z wieloma domkami dla ptaków. Chyba dla ptaków. Tak mi się zdaje. Może to tylko ozdoba?
Odbiłem w stronę Niebrzegowa i Puław. To już były ostatnie kilometry. Za Niebrzegowem chwilę pochodziłem po lesie nad brzegiem Wieprza.
Zamiast trzymać się asfaltu, przed przejazdem kolejowym zakręciłem w drogę leśną i nią dotarłem w okolice Zakładów Azotowych.
To był chyba najprzyjemniejszy fragment tego przejazdu, a zarazem jego końcówka.

Do Niska na kawę

Tak mnie coś naszło by jeszcze póki ciepło odwiedzać znajomych. To najczęściej się nie udaje ponieważ nie umawiam się na konkretne godziny i żeby ludzi nie wiązać nawet nie informuję, że przyjadę. Nie ma takiej możliwości, żebym dojechał gdzieś zgodnie z planem bo nie lubię planów. Szczególnie tych z określonymi godzinami i minutami. To ja decyduję podczas jazdy w jakim będę jechał tempie i ile czasu poświęcę na postoje. Nie przewidzę nieprzewidywalnego, a niespodzianki na drogach to przecież norma. Teraz zakładając, że dojadę do Niska nie byłem wcale pewien czy rzeczywiście to zrobię. Dużo zależało od czasu przejazdu. Prognozy przewidywały przeciwny wiatr. Celem podstawowym był Olbięcin gdzie chciałem zobaczyć cmentarz wojenny. Dopiero tam miałem podjęć decyzje co do dalszej trasy. Plan minimalny przewidywał powrót do Puław prosto z Olbięcina. Wcale tak nie chciałem ale ponieważ nie znałem swoich możliwości (dawno nie robiłem długich tras) musiałem brać pod uwagę brak sił.

Wyruszyłem przed świtem (o co teraz nie trudno). W Puławach mgły nie było. Dopiero w Bochotnicy od strony Kazimierza Dolnego wjechałem w tą watę unoszącą się nad Wisłą. Na taką okoliczność zamontowałem prowizorycznie do bagażnika jeszcze jedno tylne światło. Zależało mi na tym, by być widocznym. Kazimierz tuż przed świtem nie wyglądał szczególnie uroczo. Pusto na rynku. Ale to miasto turystów, a już po sezonie i przed świtem jeszcze się śpi.
Ja nie spałem. Chciałem jak najwięcej dnia spędzić w drodze. Przy przejeździe do Niska i tak było pewne, że zahaczę o kolejną noc. Za krótkie te dni.
Dojazd do Opola Lubelskiego i Wrzelowca nie sprawił żadnych problemów. Choć słońce już wstało z trudem przebijało się przez mgły unoszące się na kilku-kilkunastu metrach nad ziemią. W Kluczkowicach pojechałem w stronę Księżomierza. Wydawało mi się, że znam tą drogę już dobrze. Wcale jej jednak nie znałem. Musiałem jechać nią po raz pierwszy. Przecież znałbym pomnik postawiony partyzantom przy drodze. Widziałbym go kiedyś. A jednak go nie znałem i nigdy wcześniej go nie widziałem. Pomnik posiadał tablicę po której pozostały tylko śruby. Musiała zakrywać oryginalny napis. Co na niej było nie wiem. Ale musiała być „niesłuszna” i zakrywała to co „słuszne” jest teraz. Z wielu pomników poznikały tablice ale pod nimi nic nie było i teraz nie wiadomo co pomniki upamiętniają poza zmianą myślenia.
Trasa miała prowadzić przez Stare Boiska i Ugory. Tu się trochę zaplątałem. Przejechałem przez Ugory zamiast tylko się o nie otrzeć. Po kilometrze jazdy polnymi i leśnymi drogami musiałem zawrócić. Po powrocie na właściwą drogę miałem ponad kilometr drogi z resztkami nawierzcni betonowej przysypanymi żwirem. W lesie trochę tłucznia w glinie – mokry i śliski. Ale jeszcze jadąc przez pola nie wiedziałem, czy dojadę tam gdzie chciałem. Zdjęcie z drogi w stronę przejechanych już Ugorów.
Po dojechaniu do Grabówki już dalszą drogę rozpoznawałem. W Księżomierzu minąłem intrygujący mnie kiedyś kopiec (mówią że mogiła wojenna ale raczej jest to jeden z kopców Piłsudskiego gęsto powstających w okresie tworzenia jego kultu). Wkrótce był Liśnik Duży z dobrą nawierzchnią na drodze krajowej. Parę kilometrów na tej ruchliwej trasie nie zajęło mi wiele czasu ponieważ jechałem bokiem do wiatru. Znalezienie cmentarza też nie było problemem choć to moje drugie podejście. Epegeiro na forum eksploratorzy.com.pl wcześniej informował, że cmentarz jest przy końcu drogi na terenie Ośrodka Szkolno-Wychowawczego. Za pierwszym razem szukałem na początku i w to miejsce nie dotarłem.
W planach miałem tu być około godziny 10. Było po 11. Kilometrów na liczniku też miałem więcej niż przewidywał plan. Gdzieś się wcześniej zaplątałem, a wiatr wcale mi nie ułatwiał jazdy. Do Stalowej Woli było jeszcze ok. 40 km. Do Niska dalej. Optymistycznie patrząc powinienem tam dojechać w 2 godziny. Ale to teoria. Będą przecież postoje i może też jakieś przeszkody. Na początek dojechać miałem do Zaklikowa. To mi się udało całkiem dobrze. Odwiedziłem cmentarz żydowski
i rzuciłem okiem na kościół cmentarny.
A potem… Potem było kilka wahadeł na drodze. Między Zaklikowem i Stalową Wolą jest ich kilka. Wiedziałem, że nie chcę tędy wracać. Wiedziałem też, że nie będę chciał jechać przez Stalową Wolę. Ale zanim do niej dojechałem zatrzymałem się jeszcze przy rekonstrukcji przejścia granicznego z czasów zaborów. Między Lipą i Dąbrową Rzeczycką przebiegała granica. Wjeżdżałem do Galicji.
W tle widać pomnik z wizerunkami T. Kościuszki i J. Piłsudskiego.
Miałem zamiar przejechać przez San mostem na trasie krajowej biegnącej do Rzeszowa. W tym celu w Brandwicy musiałem odbić na wschód. Trochę się tam zaplątałem i nieomal nie wjechałem jednak do Stalowej. Ale jak już poznałem drogę byłem pewien, że nią właśnie będę też wracał. Jest to o wiele przyjemniejsze niż przebiajnie się ścieżkami rowerowymi przez miasto. W Nisku kumpla zastałem w domu. Wypiliśmy po kawie. Pogadaliśmy. I mogłem wracać. Na liczniku miałem już ponad 150 km, a plan przewidywał maksymalnie 140. No i gdy ruszałem w drogę powrotną było już po szesnastej. Niewiele dnia mi pozostało na jazdę. Nie było szans bym dojechał za dnia do Annopola. Trochę dziwiłem się ruchowi panującemu na drogach. Zwykle gdy jechałem tędy po zmroku ruch był mały. Ale to przez to, że teraz jechałem znacznie wcześniej. Po 21 już wyraźnie ruch samochodów zmalał i do samych Puław miałem na drodze spokój. Dojechałem ok. 23. To później niż planowałem. I to jeszcze jeden dowód na to, że szczegółowe planowanie jest do bani. Wystarczy ogólny zarys i kilka wariantów trasy (pierwotnie wracać miałem przez Kraśnik – Chodel – Poniatową – Wąwolnicę).

Barwy jesieni

Szybki wyskok nad Wieprz. Trochę chorowałem gdy ta jesień była najładniejsza ale nie mogłem usiedzieć spokojnie. Potrzebowałem nakarmić oczy kolorami. Prognozy pogody mówiły o słonecznej pogodzie i należało to wykorzystać. Tylko początek dnia wcale nie wyglądał obiecująco.

Choć słońce już wstało to z trudem przedzierało się przez gęstą mgłę. Nie było też za ciepło ale na początku drogi nie przeszkadzało mi to za bardzo – często się zatrzymywałem by robić zdjęcia.
Około dziesiątej było już praktycznie po mgle. Szron zniknął nawet z moich rękawów.
W Białkach Górnych pierwszy raz zatrzymałem się przy domu którego rozpad obserwuję od lat. Jest go coraz mniej.
Gęsi od lat kojarzą mi się z Jeziorzanami. Dawno temu długo czekałem siedząc w autobusie aż gęsi zejdą z drogi. Teraz nie ma ich tu tak wiele. Ot kilka sztuk na łąkach. Wygrzewały się w słońcu.
Że grzeje czułem wyraźnie – lewa dłoń mi zamarzała podcza jazdy na wschód schowana przed słońcem w cieniu torby umieszczonej na kierownicy. To bolało. Prawa dłoń była cały czas wystawiona na promienie słoneczne i nawet trochę się pociła w rękawiczce.
W Michowie sprawdziłem czy coś się zmieniło w okolicach pomnika na skraju lasu. Jedyne zmiany to jesienne liście.
W innym lesie przez który przejeżdżałem spodobały mi się ambony myśliwskie. Zwykle nie występują stadnie.