Kawa w Lublinie

Tym razem plan wyjazdu podporządkowany był zaplanowanemu spotkaniu w Lublinie. Nie mogłem odpuścić sobie jednak tego co zwykle w trasie robię – dotarcia do miejsc, które mnie interesują. A wciąż takie istnieją gdzieś po drodze. Prognozy wskazywały, że podczas powrotu będę musiał zmierzyć się z dokuczliwym wiatrem i być może deszczem. Ale to tylko połowa drogi. Nie zdecydowałem się też na przejazd tą samą trasą w obie strony. To by było może nawet nudne. Ze względów towarzyskich nie założyłem na siebie też tradycyjnych i wygodnych ciuchów rowerowych. Ta decyzja miała swoje zaskakujące konsekwencje o których wspomnę nieco dalej.

By dojechać do Lublina nie mogłem ominąć Końskowoli. Mógłbym pojechać przez Bochotnicę ale chciałem do Lublina wjechać przez Choiny. Znów by ominąć szalenie niebezpieczną drogę Końskowola – Kurów pojechałem przez Chrząchów do szosy Warszawa – Lublin, która posiada utwardzone pobocze. Jeszcze jest chłodno. Może dlatego nie spotkałem tamtejszych zakapturzonych młodzieńców, którzy z upodobaniem tarasują drogę rowerzystom lub im ubliżają. Wcześniej zastanawiałem się dlaczego nie wybuchła dotąd rewolucja skoro tak wielu młodych ludzi pozostaje bez pracy i perspektyw. Teraz uświadomiłem sobie, że nie tylko wielu tych ludzi ucieka od zachłannego państwa w szarą strefę ale też w takimi jak ci z Chrząchowa rewolucji po prostu zrobić się nie da. Co najwyżej rozróbę. Ale rozróby nie zmieniają świata. Pozwalają tylko państwom na jawne wprowadzanie ograniczeń wolności i stosowanie represji. Może więc niech nadal ich będzie ta ulica…

Stosunkowo spokojnie przejechałem przez Kurów, Markuszów, Garbów. Dopiero za tą ostatnią miejscowością opuściłem ruchliwą drogę i „pognałem” do Krasienina. Od zeszłego roku nosiłem się z planem podjechania bliżej dworu w Krasieninie. Wzniesiony na wzgórzu widoczny jest z daleka. Tym razem to zrobiłem i już nie żałuję, że tyle razy przejeżdżałem mimo niego. Budynek jest chyba własnością prywatną i nie ma jak do niego podejść by porobić zdjęcia. O jego historii już gdzieś czytałem ale nie będę do tego wracał. Wystarczy, że dwór w Krasieninie jest.

Przez swoje zainteresowania cmentarzami zainteresowałem się będąc na miejscu nie dworem tylko tym co znajduje się w parku przy dworze. Prawdopodobnie żadnego związku z cmentarzem to nie ma ale …

… ale miałem na ten dzień prawdziwe cmentarze w planach. Im bliżej Lublina tym więcej mijałem rowerzystów. Poczuli wiosnę :) I tu właśnie pojawiły się konsekwencje związane z moim strojem. Nie odpowiadano mi na pozdrowienia. Że nie odpowiadali młodzi to norma – zwykle nie odpowiadają i udają, że nic nie widzą. Ale nie odpowiadali też ludzie, z którymi pozdrawiałem się na trasie w zeszłym roku. Czy to znaczy, że tylko strój decyduje o przynależności do jakiejś grupy? Nie cierpię mundurów.

Nie lubię też przedzierać się przez miasta. Ale nie było innego wyjścia. Cmentarz, który chciałem odwiedzić znajduje się blisko centrum Lublina. Czytałem o nim, że jest miejscem popijaw. Zupełnie inaczej niż nowy i stary cmentarz żydowski. Nowy jest dostępny, a jego teren jest doskonale widoczny z okolicznych domów. Stary cmentarz otoczony jest wysokim murem, a klucz od furtki dostępny jest tylko w jednym miejscu. Rzadko furtka jest otwierana. Ok. 2,5 od obu tych cmentarzy żydowskich znajduje się jeszcze jeden. Przed pierwszą wojną był w przylegającej do Lublina Wieniawie. Dziś tak nazywa się ta dzielnica. Obok cmentarza jest stadion. Teren cmentarza wznosi się nad ulicą Czechowską. Otoczony jest zniszczonym ogrodzeniem. Na resztkach ogrodzenia są reklamy piwa i biura tłumaczeń. Za ogrodzenie wrzucane są śmieci. Nie ma mowy o wejściu przez otwartą bramę.

 

Odwiedzający wchodzą przez wyrwę w betonowym ogrodzeniu. Nawet wykopano tam w ziemi stopnie by łatwiej wspiąć się na skarpę.

Gorzej z określeniem celu dla którego tą drogą się wchodzi. Teren cmentarza nie jest zarośnięty więc prowadzone są tu prace pielęgnacyjne. Jednak zieleniące się z suchej trawie butelki wskazują na częste odwiedziny istot, którym przeznaczenie tego miejsca jest zupełnie obojętne. Całkiem blisko jest Park Saski ale tam takie picie i zaśmiecanie by nie przeszło. Tu widocznie rzadko ktokolwiek zagląda. A nie da się ukryć, że jest to cmentarz. Przecież dziś trudno jest o analfabetę.

Po wizycie na cmentarzu udałem się na umówione wcześniej spotkanie. Nie udało się nikogo wyciągnąć na spacer, a słonko tak ładnie świeciło. I miało niedługo przestać przysłonięte przez chmury.

Zanim ruszyłem w drogę powrotną odwiedziłem cmentarz wojskowy przy ulicy Białej. Historia wojen i powstań zapisana grobami. Wiele kwater z okresu I wojny światowej…

… wojny polsko – bolszewickiej…

… z września 1939…

… z roku 1944…

… a także partyzanckie i z okresu „utrwalania władzy ludowej”

Najwięcej anonimowych pochówków pochodzi z okresu I wojny światowej. Nie będę się jednak rozpisywał teraz na ten temat. Dnia za mało by napisać o wszystkim. A jeszcze przecież pojechałem dalej. Do Puław.

Wracać postanowiłem drogą do Nałęczowa. Nie planowałem jednak do samego Nałęczowa dojechać. Wiatr dał mi w kość. Może nie był bardzo uciążliwy ale na tym odcinku pojawił się kryzys. Brakowało mi sił by walczyć z wiatrem. Ale miałem w zanadrzu upór i wiedzę, że każdy kryzys kiedyś się kończy. Droga wąska i z dużym natężeniem ruchu. Raczej nie zdecyduję się na powtórkę. Choć zdarzeń niebezpiecznych nie było. Od chmur zrobiło się tak ciemno, że włączyłem światła. Osłabiony z radością zjechałem z drogi głównej kierując się do Czesławic. Wreszcie spokój. Deszcz momentami kropił ale był prawie nieodczuwalny. Nie po raz pierwszy zatrzymałem się w pobliżu dworu w Czesławicach. Zagrodzony z ogromnymi znakami zakazującymi wstęp. Jedno zdjęcie …

… i nie ma co wracać do tego tematu. Powoli zbliżał się zmierzch i po przejechaniu przez Klementowice padło mi dynamo. Całkiem nowe. Przejechało ze mną chyba mniej niż 1000 km. Z tego produkowało prąd przez góra 250 km. Zostałem bez świateł. To przez przyzwyczajenie do niezawodności starego dynama. Bez problemów przejechałem z nim prawie 40000 km przez prawie 3 lata.Nowszy model okazał się być byle jak wykonany. Teraz nie wiem czy kupować następne? Przejście na zasilanie bateryjne jest nieekonomiczne. Ale nie lubię takich niespodzianek. Choć zwykle – tak w razie czego – wożę z sobą i oświetlenie na baterie to tym razem go nie wziąłem. Nie planowałem jazdy w nocy. Szczęśliwie udało mi się dojechać jakoś do Puław. Na miejscu założyłem stare koło ze starą prądnicą ale coś trzeba będzie z tym zrobić…

Tym razem po raz pierwszy w 2012 roku przekroczyłem dystans 100 km. Czas pomyśleć o wyjazdach co najmniej dwukrotnie dłuższych. Dni są coraz dłuższe i coraz cieplejsze.

Tam i spowrotem czyli wyskok do Solca nad Wisłą

Nie mogłem odpuścić sobie wyjazdu do Solca. Zawsze był początkiem rozjeżdżania okolic Puław. Tym razem może było lekkie opóźnienie. Ale nie mogło tego wyjazdu nie być. Trasa jest stara choć co roku się zmienia. Dziś już nie było na niej ani jednego odcinka drogi gruntowej. Trochę szkoda. Wciąż ubywało tych odcinków gruntowych. Nie spodziewałem się, że znikną całkiem.

Wystartowałem około 9 rano. Słońce znów karmiło mi oczy spragnione jego ciepłych promieni. Jednak to jeszcze nie jest wiosna. Wisła jeszcze nie zachęca do kąpieli. Ale i w lecie nie zachęca. Właściwie to od czasu gdy weszliśmy do Unii jest za brudna na kąpiele. Choć jest czyściejsza. Chyba jednak nie muszę tego tłumaczyć. Nie tyle normy się zmieniły co ich przestrzeganie.

Mi i tak po głowie wciąż się tłukły pytania związane z Heideggerem. O autentyczności śmierci – co chyba nie było jego pomysłem tylko jego interpretatorów. O milczeniu w sprawie Holokaustu – co nie było żadną cechą szczególną tego myśliciela, wielu filozofów Zagładę przemilczało skupiając się na ekspansji bolszewików. Ale to już nie jest na temat :) Na temat jest za to widok kościoła w Górze Puławskiej. W okresie letnim kościół niemal niewidoczny. Teraz jeszcze można go dostrzec ponad dachami.

Zamiast jechać prosto w stronę Janowca zdecydowałem się na przejazd przez Nasiłów. Nieco nadłożyłem drogi ale nie mijałem tak wielu samochodów. No i ten las. Od lat jadąc z Sadłowic do Nasiłowa patrzę w górę szukając nietoperzy. Wiele lat temu, gdy moja córka była jeszcze dostatecznie krótka jechałem z nią na bagażniku tą drogą w okolicach zmierzchu – niebo usiane było nietoperzami. Tak mi zostało, że wciąż sprawdzam czy są te nietoperze. Teraz to zupełnie bez sensu. Jeszcze nie ma owadów. Tak jak jaskółki i nietoperze nie byłyby w stanie się wyżywić. Ale trochę im zazdroszczę tego snu zimowego. Czy są jakieś latające ssaki wędrujące? Chyba ssaków wędrujących jest mało. Nawet taki miś. On też woli pospać. Wiewiórki też. Ale wiosnę słyszy się w powietrzu. Drą się wniebogłosy przeróżne ptaki. A i dzięcioły już ochoczo tłuką w pnie drzew. Tu nie ma latarni ulicznych. Ale tam gdzie latarnie znajdują się blisko lasu dzięcioły też chętnie tłuką. Bo to ich sposób na przyciągnięcie partnerki. Jedzenie jest czymś drugorzędnym do czasu jej znalezienia. I znów odszedłem od tematu.

Następna miejscowość to Wojszyn. Wciąż intryguje mnie tamtejsza stara szkoła. Budynek stoi opuszczony i jest coraz bardziej zniszczony. Nie słyszałem by były jakieś plany z nim związane. Najwyraźniej ma to być w niedalekiej przyszłości ruina. Nie wiem jednak czy zdeklasuje janowiecki zamek. Raczej nie. Tutaj w zeszłym roku wyasfaltowano drogę do Oblasów. Też trochę szkoda. Teraz jest na niej większy ruch. Ale zawsze mniejszy niż na drodze głównej. A i nawierzchnia jest w lepszym stanie.

Zaraz był Janowiec. Niedawno dowiedziałem się od znajomego, że przewoził z Puław z Al. Królewskiej dom do janowieckiego skansenu. Słabo ten dom pamiętam. Nawet chodzi mi po głowie myśl, że domy były dwa. Ale w janowieckim skansenie jest tylko jeden. Teraz tabliczki przy nim informują, że jest to teren prywatny. W pobliżu jest też tradycyjna krypa wiślana. Przykryta folią – nie fotografowałem jej choć kawałek załapał się do kadru. Ale domu nie odpuściłem.

 

Jak Janowiec, to i zamek. Tak wygląda od strony janowieckiego Ośrodka Kultury.

Zapędziłem się tam by zobaczyć czy już coś zrobiono dla upamiętnienia janowieckich Żydów. Nawet dokładnie nie wiem w którym miejscu był w Janowcu kirkut. Nie ma bowiem żadnych macew na jego terenie. W planach było zaś upamiętnienie… i na razie jest w planach.

Dalsza podróż to przejazd przez Janowice i Brześce. Tu nie wiele się zmieniło. Albo nawet nic. Podobnie w Lucimii od strony Brześc. Na polach jeszcze nie widać wiosny. Chmielniki stoją puste i ponure.

W kalendarzu też jeszcze nie ma wiosny. Jest w planach.

W zeszłym roku jadąc nocą tą trasą podczas dalszego wyjazdu naciąłem się na objazd przez Zwoleń, który zignorowałem. Dalej okazało się, że pod Lucimią buduje się przepust pod drogą. W nocy, prawie po ciemku trudno było to obejść ale się udało. Wczesną wiosną tego samego roku zrobiłem tam zdjęcie wierzb i drewnianego walącego się płotu. To było takie „polskie”, takie romantyczne, może nie chopinowskie bo wierzby nie płaczące ale coś w tym było. A teraz… Płotu nie ma. I wierzby wyglądają jakoś inaczej choć same się nie zmieniły.

Nowa nawierzchnia. Betonowe pobocze. Zaskoczyło mnie to. Nieco dalej jest podjazd, na którym denerwowały mnie wertepy. Nie ma po nich śladu. Nowa nawierzchnia. Powinno być łatwiej ale nie wiem czy mi chodziło o to by było łatwiej. Zjeżdżając z tej drogi w stronę Chotczy znów przypomniałem sobie, ze jeszcze 3 lata temu była to droga gruntowa. I był przy niej kamień na którym lubiłem przysiąść wracając letnią nocą. Kamień rozpoznałem kiedyś w Nasiłowie. Stoi przy bramie wjazdowej do jednej z tamtejszych posesji. Jest jednym z pięciu kamieni. Dziś już nie potrafię wskazać który to z nich. A rok temu jeszcze nie miałem z tym problemu. A sama droga do Chotczy jest urocza tylko chyba asfalt pozbawił ją trochę tego uroku.

To już jest na terenie Obszaru Natura 2000 „Dolina Zwolenki”. Ten „obszar” też jest nowością. Może tworząc go założono, że samochody mają tędy przejeżdżać szybko? Może nie do końca. Na odcinku wyasfaltowanym w ostatnim czasie i ostatnim gruntowym na tej trasie zrobiono też progi spowalniające i ograniczono znakami prędkość do 30 km/h. Jednak natężenie ruchu od czasu położenia asfaltu wyraźnie wzrosło. Może to skutek uboczny? Na szczęście nie jest to jeszcze autostrada i da się w miarę spokojnie przejechać na rowerze.

W Chotczy, w pobliżu kościoła stała figura Matki Boskiej. Była pomalowana choć farba się brzydko łuszczyła. Lubię kolory. Ale figurę odnowiono i już nie jest kolorowa. Nie wiem nawet czy to ta sama figura. Może postawiono zupełnie nową?

Pozmieniało się. I zawsze będzie się zmieniać. Droga do Białobrzegów przed Boiskami też kiedyś była leśną, piaszczystą drogą oznakowaną jako szlak rowerowy. Dobra była gdy chciało się chwilę podreptać zamiast pedałować. Po piachu nie dawało się przejechać. Szybciej dawało się przejechać przez Jarentowskie Pola choć droga tamtędy jest nieco dłuższa. A teraz przez las pociągnięto asfaltową nitkę i już dreptanie nie jest tak przyjemne. Więcej. Teraz widać, że ta droga pnie się pod górę. Wcześniej tego nie dostrzegałem. Tak więc teraz się tędy jeździ. A i zwierząt w zasięgu wzroku jest teraz mniej. Jak się człowiek rozpędzi to dopiero w Boiskach na podjeździe zwalnia. A z Boisk do Solca bliziutko. Być może dlatego jeszcze skręciłem do Kluzi, w okolice przeprawy promowej. Przeprawa nie działa jeszcze. Ale był tu kiedyś most. Krótko był. Zaraz po oddaniu go do użytku wybuchła II wojna światowa. Most zbombardowano i już go nie było. Dwa czy trzy lata temu powstał pomysł ponownej budowy mostu. Jak w „Rozmowach kontrolowanych” S. Tyma – węgiel przywieźli, przed wojną też przywieźli. Ale pomysł chyba został odłożony na lepsze czasy, tzn nic na razie nie wskazuje na bliski wybuch wojny.

Kluzie stykają się z Solcem. Kiedyś były to miejscowości letniskowe. Nadal są. Choć mniej znane, mniej popularne. Plan budowy mostu może oznaczać powrót Solca na mapę letnisk i jednocześnie może zniszczyć ten wspaniały klimat jaki tu panuje (wiem że podoba się przyjezdnym, a dla miejscowych może być to bycie na uboczu czymś uciążliwym).

W samym Solcu nie spodziewałem się zmian. A te nastąpiły. I to na rynku. Nie ma już wiklinowych fal i żagli. Jest nowy pomnik.

 

Pomnik upamiętnia. Upamiętnia lokowanie miasta na prawie magdeburskim w 1347 roku. Jest więc nowy pomnik, studnie i powszechnie znana kostka cementowa. Kostka jest wygodna, jest stosunkowo tania. Kostka odbiera jednak autentyczność takim miejscom. Ale jest tu już od paru lat. Tylko przy pomniku jest całkiem nowa. Po tym krótki porozglądaniu się po niewielkim Solcu ruszyłem w drogę powrotną. Szybko odkryłem przyczynę tak szybkiego dojechania do celu – miałem z wiatrem. Na szczęście w niedzielę wiatry już trochę osłabły. I powoli pojechałem tą samą trasą ale w drugą stronę. Jeszcze tylko zastanawiałem się nad odwiedzeniem cmentarza żydowskiego w Solcu ale nie byłem pewien w jakim stanie jest tam droga. Na pewno nie została wyasfaltowana. To by było za łatwe. Zawitam tam innego dnia.

Pierwsze jaskółki tego nie zobaczą

Inauguracja zwykle odbywała się na trasie Puławy – Solec nad Wisłą. Ale klimat się zmienia więc i zwyczaje nieco mi zawirowały. Tydzień temu skoczyłem do Sadurek przyjrzeć się dokładniej żeliwnym schodom przy tamtejszej kolejowej wieży ciśnień. Wiatr dał mi w kość. Skróty przez pola nie wchodziły w grę – zimowe błoto. Przejechałem 82 km i byłem wypompowany jako po 200. To też wina zimowego zasiedzenia. Teraz trzeba powoli i delikatnie odbudowywać kondycję. Łatwo jest przesadzić i jechać na oparach „silnej” woli. Szczegół ze schodów który szczególnie mnie interesował sfotografował wcześniej Michał. A ja choć byłem tam wcześniej zupełnie go nie zauważyłem.

W pierwszą sobotę marca nie wiedziałem dokąd pojadę. Pomysłów było kilka. Wspomniany wcześniej Solec. Jeziorzany z rozlewiskiem Wieprza. I drewniane kościoły między Pionkami i Radomiem. Wypadło na Jeziorzany. Gęsi nie będą czekać. Mapka z trasą poniżej.

Wyświetl większą mapę
To wciąż jeszcze zima i wciąż jeszcze poniżej 100 km. Niewiele też się działo po drodze. Wiatr dokuczał ale dało się to jakoś przeżyć. Nie brałem okularów by oczy nałykały się słońca. Owady jeszcze nie latają więc można. Jaskółki padły by jeszcze z głodu. A i noce mroźne. Po przejechaniu przez Michów nie po raz pierwszy i nie ostatni zastanawiałem się czy kiedyś wreszcie spenetruję tamtejszy las by choć spróbować odnaleźć macewy tam podobno wywiezione po zdjęciu z chodników. Teraz na to jest za mokro.
Rozlewisko Wieprza jest częściowo zalane i częściowo zamarznięte. Jeziorzany są na swoim miejscu od paru wieków – za błękitem nieba w wodzie.

Myślałem wcześniej o zakupie aparatu z obiektywem pozwalającym fotografować w dużym zbliżeniu. Co roku pod koniec zimy o tym myślę i na myśleniu poprzestaję. Tym razem gęsi odpoczywały daleko od mostu. Coś tam było widać ale słychać ich gęganie było bardzo dobrze. Wygęgują wiosnę.
Obawiałem się trochę, że będę musiał przejechać do Przytoczna i do Sobieszyna pedałować ruchliwą drogą. Na szczęście w Blizocinie już zakończono remont drogi. W zeszłym roku Wieprz odciął część mieszkańców tej wsi. Zniszczył drogę. Nawet próbowałem przejechać ale tylko przemoczyłem buty po ugrzęźnięciu w czymś co rzeka naniosła na jezdnię i przykryła wodą. Teraz ten odcinek jest podwyższony i zabezpieczony. Utracił przez to pewien urok starej drogi. Ale na pewno jest to ułatwienie dla mieszkańców Blizocina.

Prawie wszystko się zmienia. Ale Wieprz nadal płynie tuż przy drodze. Teraz jeszcze w głównym korycie był częściowo zamarznięty.

Stawy bliżej Sobieszyna jeszcze są skute lodem.

W samym Sobieszynie, w pałacu nadal nie widać by ruszyły prace remontowe. Już do niego nie podjeżdżałem po błotnistej drodze. Pognałem dalej przez Ułęż, Żabiankę, Białki (jedne i drugie) do Sarn. Ale przed samymi Sarnami sięgnąłem po aparat. Uderzyła mnie głęboka żółć pociętych drzew w lesie.

Dopiero po przejechaniu przez ruchliwą jak zawsze „szosę warszawską” mogłem odpocząć od wiatru. Zaczął mi nawet trochę pomagać w jeździe. Dość szybko więc znalazłem się w Bobrownikach. Chwila odpoczynku na moście połączona z obserwacją nurtu rzeki opływającego lodowe bloki i dalej w drogę. Do Puław już było tylko 20 km. Pojechałem tradycyjnie wzdłuż torów i dalej ulicą Gołębską. Nie ryzykowałem przejazdu leśną drogą. Jeszcze jest na to za mokro. Za to przy nowym moście zjechałem na nową promenadę. To znacznie przyjemniejsze niż jazda ulicą Dęblińską. To kolejna ścieżka rowerowa ułatwiająca wyjazd i przyjazd do miasta. Tylko w stronę Kazimierza jest to trudne. Poniżej widoczek z promenady. Zdjęcie zrobione w ostatnią niedzielę lutego. Jeszcze lód królował na Wiśle.

Cmentarz (którego nie ma) w miejscowości której nie ma

Tydzień temu nie pisałem o jeżdżeniu. Ale jeździłem. Pojechałem do Justynowa w gminie Rudno. Nazwa "Justynów" nie zawsze pojawia się na mapach. Dziś to chyba Stanisławów Duży koło Rudki Gołębskiej. Celem wizyty było oczywiście odnalezienie cmentarza. Znalazłem go na mapach WIG. Na nam współczesnych nie jest zaznaczany. Ale na zdjęciach lotniczych geoportalu widać, że jest w tym miejscu otoczony polami uprawnymi zagajnik. Liczyłem na prosty dojazd. Może dlatego przy pierwszym podejściu ubrałem się "rowerowo". Neoprenowe ochraniacze na buty chroniły przed chłodem ale nie pozwalają na dłuższe spacery. A na miejscu okazało się, że bez spaceru się nie obejdzie. Od strony asfaltowej drogi nie ma dojścia do zagajnika, który jest z tego miejsca dobrze widoczny. Odłożyłem więc dotarcie do niego na "kiedy indziej". To "kiedy indziej" nastąpiło wyjątkowo szybko :)

Choć jest już 3 grudnia wciąż jeszcze można pojeździć. Gdy rozpoczęła się jesień założyłem na bagażnik plastikową skrzynkę – na pewno nie przemaka. Pogoda postanowiła zadbać o mnie dodatkowo. Jeszcze nie miałem okazji ze skrzynką jechać w deszczu. Wciąż nie pada. Nie mogę przecież deszczem nazwać mżawki jaka od czasu do czasu się pojawiała. W planie miałem marsz przez piachy. Na nogach więc zagościły glany. Nie są to najlepsze buty na rower. Podczas pedałowania stopy się nie rozgrzewają więc marzną. Ale te 5 stopni Celsjusza jakie miałem podczas całego przejazdu to jeszcze nie jest dotkliwy chłód. Trasa przebiegała przez Chrząchówek, Wólkę Nowodworską, Dębę i Bronisławkę. Tu się na chwilę zatrzymam. Jakieś dziecko na mój widok krzyczało: Tato! Tato! Kolarz! To pewnie przez mój kask. Ale zacząłem żałować, że nie mam czerwonej kurtki. No i białej brody. Dopiero mały miałby zgryz. Zaraz przecież św. Mikołaj go odwiedzi. Może warto na przyszły rok się przygotować? Zasiać tą niepewność u dzieci? Tylko śnieg. Gdzie ten śnieg? Po śniegu jeździ się trudniej ale to tyle radości i od razu jest jaśniej. A dziś było tak ponuro, pochmurno, ciemno…

Po dojechaniu do Stanisławowa Dużego wszedłem w piaszczystą drogę. Mżawki nieco zmoczyły piach ale tylko z wierzchu. Rower nawet pchany grzązł. Z rzadka tylko dawało się jechać przez pierwsze 200 m. Potem już było coraz lepiej ale tylko z przerwami. Po około 900 m doszedłem w pobliże interesującego mnie zagajnika i … nie było drogi którą dałoby się tam dotrzeć.

Ostatecznie zdecydowałem się na spacer przez sosnowy młodnik. Rower zostawiłem przy drodze. Kto w taką pogodę będzie tędy chodził? Widziałem tylko stadko saren. Ludzi było słychać ale zza zagajnika, ze wsi. Męczyła mnie niepewność: czy coś znajdę? Skoro na mapach nic nie ma to może tak też jest w rzeczywistości? Tak było przecież między Łąkocią i Glinnikiem – dziura w ziemi. Tu jednak było coś. Coś co zwykle informuje mnie, że jestem na terenie opuszczonego cmentarza. Barwinek.

W głębi, pomiędzy drzewami zastałem wysprzątany teren. Gładziutko, pusto, nawet bez liści i krzewów.

Zagajnik porastają chyba buki. Wśród buków zwykle tak to wygląda. I może dlatego jednak coś jeszcze dostrzegłem. Pojedynczą mogiłę. Niestety bez żadnych inskrypcji. Nadal więc nie wiedziałem co to za cmentarz.

Ktoś tu najwyraźniej sprzątał. Może tylko dla gałęzi? Jest chłodno, trzeba czymś palić w piecu. Ale chyba pamięta się też o tym, że jest to cmentarz?

Zaraz sobie przypomniałem, że nie sprawdzałem informacji o tym nieistniejącym Justynowie w Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich. Zrobiłem to w domu. A oto co znalazłem:

7) J., kol., pow. lubartowski, gm. Rudno, ma kantorat ewangelicki. Nie zamieszczona ta miejscowość ani w spisie urzędowym (Pam. Kniżka lub gub. z 1872 r.), ani u Zinberga.

Kantorat. Czyli była sala modlitw. Być może też mieszkanie kantora. Nie wiem jednak gdzie była siedziba parafii ani ilu wiernych mieszkało w Justynowie i Stanisławowie. Jeszcze tylko rzuciłem okiem na informacje o Rudnie. Tam podano informację o dwóch kantoratach w gminie. Drugi znajdował się w Giżycach. Czyli tam gdzie wciąż wybieram się do grodziska. Już nawet je widziałem z daleka ale woda uniemożliwiła mi podejście. To było wiosną, a potem… Potem Giżyce były za blisko i nie zajeżdżałem do nich. Teraz chyba warto jeszcze sprawdzić czy i tam nie zachował się cmentarz ewangelicki. Pod warunkiem, że taki tam istniał.

Skoro już przebyłem prawie kilometr drogą gruntową, a nawierzchnia była jakby lepsza postanowiłem sprawdzić czy dalej też da się przejechać. Sprawdziłem i już wiem, że łatwo nie jest. Nawet pytałem po drodze o najbliższą drogę utwardzoną. Nie było innej niż ta do której jechałem. Jechałem do Wypnichy. Na szczęście część drogi była utwardzana kamieniami i piachem. Po tym już dało się jechać całkiem szybko. Skutki zobaczyłem później – tył roweru pokryła mi warstwa mokrego piachu. Skrzynkę też. Ale dalszą podróż odbyłem już po drogach asfaltowych. Przez Gołąb dojechałem do Rudan, a stamtąd do Michowa. Nie miałem tylko ochoty na jazdę po ruchliwych drogach. I to mimo tego, że samochodów nie było w tą mżystą sobotę na drogach zbyt wiele. Do Baranowa (jakoś nie miałem ochoty na szybki powrót :) ) pojechałem przez Miastkówek i Meszno. W okolicach Dębczyny mijałem młodego wyczynowca na góralu. Jak wielu młodych nie raczył odpowiedzieć na powitanie. Jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłem. Licznik przekroczył 70 km. było już po godzinie 13 gdy dojechałem do Baranowa. Tutaj nabyłem batonika i napój cieplejszy od tego z mojej skrzynki. I dalej: do Ułęża, do Sarn, do Bobrownik. Już robiło się ciemno. Za Niebrzegowem nie wypadało jechać bez świateł. A przecież dopiero minęła piętnasta.

W Puławach byłem około 16. Przejechałem 112 km. A chciałoby się jeszcze. Tylko nie w nocy.

Zmagania z melancholią

Sprawa jest poważna. Nie są to zmagania miłosne. Wyszedłem z prostych założeń:

  1. Skoro nic się nie chce to trzeba się do tego zmusić.
  2. Uleganie depresji samo się napędza, mogę więc wyjść z siebie by nie brać w tym udziału.
  3. Errarum tumanum est (za Ewą Szumańską).
  4. I hasło bezwarunkowo: mniej dupą, a więcej głową! (za Andrzejem Waligórskim).
  5. Zapylaj georginie (za Janem Kaczmarkiem).

…no może się zapędziłem ale zamiast pięćdziesięciu kilometrów w 4 godziny jak w sobotę chciałem przejechać ho ho albo i więcej byle tylko się zmęczyć, zadyszeć i zalać potem. Prawie wyszło. By widzieć jakiś cel przed sobą skierowałem rower w stronę Ryk. Zmęczyłem się jeszcze zanim dojechałem. Może za bardzo się starałem? Mimo zalewającego mnie potu i braku energii w mięśniach kończyn dolnych dotarłem na ulicę Piaskową w Rykach. To stąd brano piach. I tu podobno było wiele wypadków. Oba te fakty połączono i może dlatego cmentarz pozostał nadal cmentarzem.

Miałem sfotografować z bliska "nową" macewę.

Mimo wszystko atmosfera była przygnębiająca. Nie dlatego, że byłem na cmentarzu. Po prostu jest ta dołująca jesień. Ryki poprzez stawy też wyglądały jakoś niewyraźnie.

Spuszczono wodę ze stawów. Karpie odpłynęły do ciepłych krajów. A ja ruszyłem dalej by nadrobić wczorajsze straty. Nie chciałem poprzestać na tych 30 km jakie przejechałem dotąd.

Dawno, dawno temu. Gdy nauka jazdy samochodem odbywała się niemal w każdej gminie i jeździło się maluchami przejeżdżałem przez wieś i wdzięcznej nazwie Oszczywilk. Wieś ta znajduje się w pobliżu Ryk a droga powinna mnie przez nią doprowadzić do Nowodworu. Trzeba tylko pamiętać, że należy zjechać z głównej drogi w prawo w odpowiednim miejscu. I to prawie mi się udało bo zjechałem w prawo. Nawet zastanawiałem się dlaczego ten Nowodwór z tej strony jest tak rozciągnięty gdy powinien być w dolinie i niewidoczny.

Z bliska odkryłem, że ten Nowodwór nazywa się Bazanów Stary. Zakręciłem we właściwą stronę ale za wcześnie. Cóż: Errarum tumanum est. Dzięki tej pomyłce miałem do przejechania kilka kilometrów szosą Dęblin – Kock. Nawierzchnia dobra ale towarzystwo nie najlepsze. Samochody choć nie często tylko śmigały obok mnie dopóki nie zjechałem w kierunku Ułęża. Tutaj nastąpił kilkusetmetrowy zjazd w trakcie którego mięśnie znów nabrały sił. Już było ponad 60 km i pojawiło się słońce. Zdążyło przed zachodem :) Stojąc na moście w Drążgowie mogłem je złapać odbite w Wieprzu.

Znów jednak naszły mnie ponure myśli o obumieraniu i śnie. To na widok łąk pokrytych suchą roślinnością.

Ile trzeba czasu by tu się zazieleniło? Więcej niż gdzie indziej. Bo tu zwykle wiosną stoi woda z rozlanego Wieprza.

I pognałem dalej do Żyrzyna gdzie znajduje się święte rondo pozwalające przedostać się niemal bezproblemowo przez zapchaną zwykle trasę Warszawa – Lublin. Po drodze dostrzegłem na poboczu duże ilości drobnych owadów szukających oka rowerzysty w które można by wpaść przed nadchodzącą powoli zimą. Zamiast jednak spełnić marzenia drobnej fauny latającej popędziłem dalej zadowolony z okularów na nosie. Za rondem zapuściłem się w Borysów i Bałtów. Wolałem nie doświadczać tej bliskości podróżników jaką daje szosa biegnąca bezpośrednio do Puław. Lepiej przejechać przez lasy i pustynię przy Zakładach Azotowych. Co prawda widząc myśliwych wracających z polowania (chyba myśliwych – po co samochodem wjeżdżać w te lasy?) zastanawiałem się czy jak żarłacze szare serfujących biorą za uchatki tu któryś z myśliwych nie weźmie mnie za grubego zwierza. Ale ani jeszcze tak gruby nie jestem (ubrałem się na czarno a to podobno wyszczupla) ani żadne ze mnie zwierze. Mam nadzieję, że najpierw oddają strzał ostrzegawczy albo chociaż krzyczą: ręce do góry!. Obeszło się na szczęście bez takich przygód i pod Puławami stuknęła mi osiemdziesiątka (na liczniku). A melancholia? Ten anioł jesiennej depresji? Gdzieś po drodze krztusiła się ze śmiechu (albo od dymów z kominów).

Zimo przybywaj! Ciebie też już chcę mieć z głowy.