Wojsławice po raz drugi

Niedokończony wyjazd pozostawia zawsze uczucie niespełnienia. Plan z którego wypadło kilka elementów to plan niepełny. Dlatego zdecydowałem się pojechać jeszcze raz. Tylko tym razem cały czas na własnych dwóch kółkach, bez pomocy kolei. A to dlatego, że w soboty pociągi w interesujących mnie kierunkach odjeżdżają dość późno. Przewidując start około 4 rano mogłem zakładać, że na miejsce dojadę w tym samym czasie jak gdybym jechał pociągiem. A może będę wcześniej? Specjalnie też planowałem pojechać do odwiedzanych miejsc w odwrotnej kolejności niż tydzień wcześniej. Po drodze zahaczyć o Cyców. I… może byłoby OK gdybym rzeczywiście ruszył o czwartej rano. Ruszyłem godzinę później. Nie jestem jednak pewien czy jednogodzinny poślizg miał wielkie znaczenie. A to z powodu pogody. Plan przewidywał bowiem pojawienie się w miejscu w którym już byłem i zrobienie ponownie zdjęcia przy niebie zakrytym chmurami. Prognozy obiecywały chmury… Nawet z tego powodu nie miałem rękawów. Później miałem za to czerwone ramiona. Prognoza trochę kłamała. Trochę. Reszta przewidywań się sprawdziła choć tak w razie czego miałem nawet pelerynę przeciwdeszczową.

Aparat wyciągnąłem już w Kurowie. Był tu ładny skwer. Dawał cień w upalne dni. Dziś to plac defilad. A defilować nie ma kto.

Pozostawiono kawałek starego skweru od strony kościoła. Wspomnienie cienia. Tam też teraz zbierają się ludzie na ławkach. A reszta… pozostaje pusta. Może uznano, że mieszkańców jest za mało na tak duży skwer?

Kolejny raz po aparat sięgnąłem w Garbowie. Tu obok skweru był walący się spichlerz (a może ten budynek miał inne przeznaczenie?). Jeszcze w zeszłym roku zakończono prace budowlane. W przyległym budynku jest teraz „Biedronka” ale dawna ruina wygląda teraz znacznie lepiej.

Jadąc do Cycowa mijałem kopalnię „Bogdanka”. Na obrazku poniżej jej hałda.

W pobliżu kopalni mijałem grupę rowerzystów z sakwami. Wakacje :)

W Cycowie interesował mnie cmentarz ewangelicki. Mimo kilku wizyt na miejscu nigdy nie byłem na jego terenie. Czytałem tylko, że zachowało się tam kilka poprzewracanych nagrobków. Na mapach WIG widać wiele takich cmentarzy w okolicy. Część z nich jest odcięta od świata polami ornymi. Więc choćby ten odwiedzić trzeba było. Znajduje się przy ulicy Nowej. Zarośnięty ale są tam wydeptane ścieżki. Nie przyszło mi do głowy, że niemal wszystkie nagrobki zebrano w jednym miejscu. Do tego składając je na kupkę.

Te zniszczenia i tak są mniejsze niż w przypadku cmentarza żydowskiego, którego dokładną lokalizację nawet trudno określić.

Z Cycowa jest około 31 km do Chełma. Droga za Cycowem ma całkiem dobrą nawierzchnię. Można więc popędzić. Zwłaszcza gdy wiatr sprzyja. Miałem tak właśnie. A przejazd przez Chełm uważałem za najtrudniejszy fragment trasy. Nie znam dobrze tego miasta. I Google proponowały mi przejazd bocznymi drogami do tej właściwej – biegnącej do Wierzchowin. Nie chciałem tak kombinować i samo wyszło tak, że zakombinowałem. Jadąc na wyczucie jechałem i po bruku z kamieni polnych i w pobliżu blokowisk aż dotarłem do dzielnicy pełnej super i hipermarketów. I to była ta droga. Kilka kilometrów od Chełma odkryłem, że już kiedyś musiałem tędy jechać – mijałem lotnisko, które co prawda nieco się zmieniło ale nadal ma to samo przeznaczenie. Postawiono tam kilka starych bojowych samolotów odrzutowych. Ale nie zatrzymywałem się by robić zdjęcia. Przechodziłem lekki kryzys. Prawdopodobnie gnając z Cycowa w tak sprzyjających warunkach zanadto się wypociłem. Popijając po trochu ale często szybko odzyskałem siły. Akurat gdy dojeżdżałem już do Wierzchowin. A co mnie tu przyciągnęło? W 1945 roku we wsi tej zamordowano wszystkich obecnych na miejscu wyznawców prawosławia. Do dziś nie wiadomo z całkowitą pewnością kto mordował. Oddział NSZ na który odpowiedzialność się zrzuca faktycznie był tu wcześniej i zabił kilka osób oskarżanych o kolaborację z władzami komunistycznymi. Ale to nie było tego samego dnia. Podejrzewa się prowokację ze strony NKWD, które posługiwało się też założonymi przez siebie oddziałami partyzanckopodobnymi.

Tutaj spotkałem wiekowego rowerzystę jadącego od strony Krasnegostawu w stronę Chełma. Zmęczony rzucił „cześć na rowerze”. Tak jakby wiek na trasie czy szlaku rzeczywiście miał jakieś znaczenie. Ale właśnie przyzwyczajenia i tradycja, one mają znaczenie. Rok czy dwa lata temu EMPiK próbował tu coś zmienić. Posiadacze kart płatniczych byli przez sprzedawców traktowani „per ty” tzn po imieniu. Nie przyjęło się. Ale pamiętam jak sam się zdziwiłem gdy pani z kasy mówiła do mnie po imieniu. Nie byłem do tego przyzwyczajony. Po paru zakupach już się przyzwyczajałem i… znów EMPiK przeszedł na „per Pan”. Na szlaku też pamiętałem, że używało się pozdrowienia „cześć”. A w tym roku „dzień doby”. Miałem parę lat przerwy. Zwyczaje się zmieniły? Czy ja się zestarzałem? Może i to drugie. Już parę razy podczas nocnej jazdy na rowerze byłem zaczepiany przez automobilistów szukających drogi i choć zaczynali od „per ty” to po rzucie oka na mnie z bliska przechodzili na „per Pan”. Z drugiej strony gdy podpici młodzi ludzie wołają za mną „ej ziomal” nie reaguję. Brak mi tego poczucia wspólnoty, który sugerują. Bo tylko sugerują – do swoich znajomych tak się nie zwracają. I chyba są ludzie, którzy dystans mylą z szacunkiem. I to szacunkiem dla wieku. Czyli dla czegoś na co nie ma się większego wpływu. I… wracam na trasę :)

Kolejny punkt programu to pozostałości po zamku w Sielcu. Nie posiadałem wiedzy co za budynek znajduje się w ich sąsiedztwie. Dlatego miałem opory przy zbliżeniu się do ruin. Niby jest tu brama i to zamknięta…

… ale nie ma płotu. Ostatecznie wszedłem ale nie przechodziłem na drugą stronę muru. Muru który bez podparcia dawno przestałby istnieć. A podparty jest z obu stron i ogrodzony na wypadek gdyby podparcie nie wystarczyło.

Jadąc do tego miejsca miałem widok na nowoczesność. Na wprost widziałem panele słoneczne i wiatrak. Brama i ruiny znajdują się za drzewami po prawej stronie. Nowoczesność. Energia. Czułem że mojej energii jest coraz mniej. Ale warunki sprzyjały produkcji energii elektrycznej.

Kolejny punkt: cmentarz wojenny w Wojsławicach. W roku ubiegłym odezwali się do mnie ludzie opiekujący się cmentarzem w Wojsławicach. Podesłali swoje zdjęcia i miałem (nadal mam) problem. Cmentarze wojenne są zarządzane przez gminy. Nadzorem zajmuje się Wojewódzki Konserwator Zabytków – są to bowiem obiekty zabytkowe. Wszelkie prace powinny być wykonywane w porozumieniu z tymi dwiema instytucjami. Z drugiej strony upamiętnienie poległych wynika z wewnętrznej potrzeby ludzi. W tym wypadku stoję po stronie chłopaków i mam nadzieję, że nikt się nie przyczepi. Pisali, że trudno tu dotrzeć. Szukałem więc i szukałem… Lokalizacja nie była trudna gorzej było z określeniem dojazdu. Ale tu pomocny okazał się opis szlaków turystycznych w okolicach Chełma. Może tylko zmyliła mnie informacja o tym, że szlak przebiega przez Alojzów – przejechałem całą wieś szukając znaków szlaku i nic. Ale z pomocą GPS-a dotarłem na miejsce. Nie zauważyłbym wcale cmentarza gdyby nie znak zielonego szlaku na drzewie i wskazanie GPS, że jestem na miejscu. Dopiero po wejściu w zarośla zobaczyłem krzyże i pomnik.

Skąd jednak mieli listę poległych? Czy rzeczywiście poszczególne mogiły kryją szczątki osób wymienionych na tabliczkach? Dlaczego gmina nie wykonała tu żadnych prac ziemnych (podwyższenie mogił, wał ziemny i rów)? Ale cmentarz jest i nie można zapomnieć o nim. Przydałoby się więcej informacji.

A dalej była droga z cmentarza do Wojsławic. Przez łąki

i pola

Po dojechaniu do Wojsławic najpierw udałem się pod cerkiew. Poprzednio zrobiłem tylko zdjęcie dzwonnicy. Trzeba było to uzupełnić.

Następnie podjechałem pod kościół. Tu jednak trafiłem na „uroczystość zawarcia związku małżeńskiego”. Poprzednio nawet nie wykonałem zdjęcia frontu świątyni. A teraz stał przed nią pojazd, na który zwróciłem uwagę w Sielcu (mijał mnie i żałowałem że go nie sfotografowałem).

Ponieważ nie chciałem się w takich chwili kręcić koło kościoła pojechałem szukać cmentarza żydowskiego. Jednak znajomość nazwy ulicy to za mało. Będę musiał chyba przyjechać tu jeszcze raz z dokładnymi namiarami. Brakowało podpowiedzi w postaci jakiegoś widocznego znaku przy drodze. Ruszyłem więc dalej. Kolejny cel to Uchanie. W Uchaniach chciałem odwiedzić cmentarz żydowski. Ale nie omieszkałem trochę się na miejscu porozglądać. Odnalazłem więc znajdujący się na wzgórzu kościół

i drewnianą kapliczkę z figurą św. Jana Nepomucena

Odniosłem wrażenie, że kapliczka jest starsza od figury ale to może być złudzenie – figura jest przez kapliczkę częściowo chroniona przed warunkami atmosferycznymi. Ale też kapliczka bardziej mi się spodobała niż figura.

I wreszcie cmentarz żydowski. Lokalizację znałem. Ale nie spodziewałem się stanu w jakim się cmentarz znajduje. Brama, furtka i brak ogrodzenia. Cały teren pokryty wysoką roślinnością. Pięć macew… Właśnie. Macewy trzymają się kanonu tylko kamieniarz, który je wykonał zrobił to po swojemu. Odniosłem wrażenie, że pozwolił sobie na sięgnięcie do wzorów z wycinanek lub jakichś rysunków. Szczególnie chodzi mi o ptaka na jednej z macew. Widywałem już go w formie podobnej ale nie na macewach. Wielka szkoda, że tak mało nagrobków się zachowało. Także ze względu na ich wartość artystyczną. Nie wiem też czy kamieniarz się podpisał na stelach – nie spojrzałem na ich rewers, a może tam zostawił swoją sygnaturę? W kategorii „twórca anonimowy” jest już za dużo ludzi.

Z Uchania pojechałem do Buśna. Tak trochę na wyczucie. Drogowskaz podawał nazwę innej miejscowości, a mi się zdawało, że to jest ta właśnie droga – nie sprawdziłem na mapie ponieważ już byłem pewny, że tu jeszcze wrócę. Początek drogi niczym nie przypominał jej końca. Ale w okolicy już takie odcinki drogi widywałem.

Lepiej się po tym jeździ na rowerze niż po kostce betonowej w wersji dla pieszych i samochodów. I zdziwiłem się, że wybrałem właściwą drogę :) To nie jest dla mnie normą.

Po dojechaniu do Buśna wykonałem „skok w bok” do Kurmanowa. Interesowała mnie tamtejsza szkoła. A dokładniej jej budynek. Nie wiem jeszcze kiedy został wzniesiony ale w 1925 dostosowano go do potrzeb szkoły. Wcześniej była to cerkiew. Dopiero chyba w 1956 pozbawiono budynek kopuły. A teraz. Teraz już chyba nie ma w tym budynku nawet szkoły. Śmieszne było to, że koniecznie chciałem dostać się tam od strony szosy. Brama i furtka pozamykane. I już bym zrezygnował gdybym nie zauważył, że w jednym miejscu ogrodzenie jest niekompletne. Ale trzeba było tam dostać się przez łąkę. Wszedłem więc i sprawiło to ogromną radość chmarom komarów.

W samym Buśnie sprawdziłem jeszcze co ta za cmentarz w pobliżu cmentarza unitów pokazują mi mapy. Zdaje się, że jest to cmentarz katolicki ale może nie od początku? Liczyłem na odnalezienie cmentarza prawosławnego. Teraz nie wiem czy w Buśnie był on osobno czy jest to ta sama nekropolia o której „kamień mówi” że jest to cmentarz unicki.

Kolejne planowane miejsca to mogiły zamordowanych podczas wojny Żydów w Buśnie i Strzelcach. Ale ponieważ słońce znów by mi nie pozwoliło zrobić zdjęcia z czytelnymi napisami na mogile w Buśnie to i z drugiej mogiły zrezygnowałem – na następny raz rano lub w dzień pochmurny. Rozpocząłem więc powrót. Było już po siedemnastej. Przede mną około 160 km. Oczywiste było, że powrót będzie w większości przebiegał w mrokach nocy. A miałem znów przejechać przez Chełm. I to nie tą samą trasą. Droga z Buśna przez Białopole wydawała mi się obca. Ale tylko wydawała. W końcu to trasa Chełm – Hrubieszów. Już raz tędy jechałem tylko w przeciwną stronę. Rozpoznałem tą drogę wjeżdżając do Chełma. Rozpoznałem ją po krawężnikach. Te krawężniki… Zapamiętałem je dlatego, że poprzednio gdy tędy jechałem na drodze panował duży ruch. A ja nijak nie mogłem ułatwić przejazdu samochodom. Nie mogłem zjechać najbliżej brzegu drogi ponieważ zawadziłbym o krawężnik i zakończył swoją jazdę i tych którzy by na mnie wjechali. To stresujące. Jest tu na szczęści chodnik po jednej stronie drogi. Wtedy jednak wjechałem z drugiej strony a ruch niemal wykluczał przedostanie się na drugą stronę. A musiałbym zrobić to dwukrotnie… Zresztą. Chodnik. Chodnik to nie ścieżka rowerowa. Tych co prawda w Chełmie jest teraz całkiem sporo ale…

Niemal wszystkie ścieżki rowerowe w Chełmie wyłożone są zwykłą kostką. Nie ma skrzyżowań bezkolizyjnych. Przebiegają niemal zawsze obok chodników. A piszę to z myślą o planowanej „autostradzie” rowerowej północ-południe. Widzę więc siebie wjeżdżającego na rowerze obładowanym sakwami do miasta. Już sam pomysł by na takim rowerze wjechać do miasta wydaje się szaleństwem. A tu chodzi o to, że to ma być zupełnie normalne. Taki rower źle się sprawuje gdy jego opony toczą się po podłużnych pęknięciach lub… szparach między kostkami. Taki rower trudno jest gwałtownie zatrzymać i ruszyć z miejsca. I to ma związek i z użytą kostką oraz sposobem jej ułożenia na drodze oraz z licznymi skrzyżowaniami z innymi drogami. Bliskość chodnika oznacza zaś, że na drodze rowerowej spotyka się pieszych. I nie pomoże przepraszanie, dzwonienie, manewrowanie – rowerzysta jest na pozycji straconej. Więcej praw i ułatwień ma poruszając się drogą przeznaczoną dla samochodów ale wszędzie są znaki, które mu tego nie pozwalają robić. Kilometry dróg zrobionych dla rowerzystów są więc bardziej elementem statystyk z prac samorządów niż faktycznym ukłonem w stronę rowerzystów. Rozwój takiej sieci dróg rowerowych to rozbudowa infrastruktury dającej podstawy do dyskryminowania roweru jako środka transportu. Degradacji tego środka transportu, który musi ustąpić samochodom i pieszym.

Jakby nie patrzeć ja przez te ścieżki musiałem przebrnąć szukając drogi którą miałem wydostać się z Chełma. Na szczęście w weekendy nie taszczę z sobą sakw. Było więc stosunkowo łatwo (przez zatrzaski tylko ciągłe – wepnij/wypnij). Gdy już udało się dojechać do ronda z drogowskazem z napisem „Biała Podlaska” wypadało odpalić światła. W Horodyszczu zakręt w stronę Cycowa. Całkiem ciemno zrobiło się w Kamiennej Górze i jakoś to przegapiłem stojąc na leśnym parkingu. A dalej mrok rozpraszały tylko moje reflektory i światła w osadach. To było trochę dziwne. Zwykle gaszą je około 22. Teraz tuż przed 22 je chyba zapalono. Krótka noc, a i czas wielu wesel. Bez wesel też trwały w wielu miejscach zabawy. Może do białego rana? Nie sprawdzałem ale to nie była jakaś „cicha noc”. Z Cycowa też nie pojechałem bocznymi drogami tylko szosą krajową do Łęcznej. Chyba mój reflektor nie jest typowy skoro chciał mnie zatrzymać policjant. Widząc jednak z bliska z czym ma do czynienia odpuścił. Noc. Mało widać. To podczas jazdy do Łęcznej wołali młodzi ludzie za mną „ziomal” ale to mi się dość często zdarza. Po przejechaniu przez Wieprz w Łęcznej opuściłem drogę krajową.

Podczas przejazdu z Łęcznej do Kijan i Jawidza było całkiem spokojnie. W lesie między Jawidzem i Niemcami był jakiś dom weselny. Nie mogłem sobie przypomnieć czy kiedykolwiek widziałem tu dom za drzewami. Teraz słyszałem i widziałem światła. Za Niemcami tylko jedno spotkanie z psem które zapamiętałem. Bo moja obecność na drodze drażniła tylko psy. Szczególnie zaintrygował mnie pewien owczarek alzacki. Jego widok na szosie trochę mnie zaniepokoił. Pies raz szczeknął i nagle zniknął mi z obszaru oświetlonego. Okazało się, że przez jakąś dziurę przedostał się na teren ogrodzony przy domu i stamtąd dopiero zaczął na mnie mocno ujadać. Nie gonił mnie. Widziałem już podobne zachowania psów ale zwykle psy były mniejsze. Bywa, że wbiegają przez otwartą bramę na podwórko i szczekają stojąc za płotem. Gorsze są te biegnące przy nodze. Ale rzadko próbują rzeczywiście ją złapać. A właściciele nawet pewnie nie wiedzą, że nocą psy wychodzą z podwórek. Nocne życie.

Prognozy zapowiadały ochłodzenie w nocy. Dlatego wziąłem z sobą ciepłe ubranie. Dość szybko założyłem na siebie wszystko co miałem. Ale po dojechaniu do drogi krajowej w Garbowie trochę z siebie zdjąłem – było mi ciepło i przez to zrobiłem się strasznie śpiący. To mogło być niebezpieczne. I chociaż mogłem szybko dojechać do Puław wlokłem się często idąc obok roweru po chodnikach – czekałem na wschód słońca. Słońce i chłód najlepiej pobudzają. Lepiej niż napitki energetyzujące. Znad Wieprza i łąk nadwieprzańskich unosiły się mgły. Było jednak za ciemno by to ładnie pokazać. Za to gdy już byłem blisko Końskowoli można było sfotografować mgły nad Kurówką.

I zaraz Puławy. W okolicach sklepu całodobowego niedopita młodzież – także na ścieżkach rowerowych. To chyba była upojna noc. Wakacje :)

Przejechałem około 370 km. W trasie byłem około 23 godzin nie wiem jednak ile z tego czasu chodziłem prowadząc rower lub bez roweru. W domu zanurzyłem się w wannie jeszcze zanim napełniła się wodą. „Na szczęście” kran przeszedł gdy spałem w tryb „ukropu” obudziłem się więc szybko i niemal z wrzaskiem, a woda się nie przelała. Coś mi mówi, że się trochę zmęczyłem. Ale zmęczyłem się przyjemnie.

Z punktu do punktu nie najkrótszą drogą

Ten wypad zaplanowałem chyba dwa tygodnie wcześniej. Naniosłem miejsca do odwiedzenia w telefonowym gps-ie i do momentu wyjazdu zdążyłem pozapominać co część z tych miejsc kryje i czy to wszystko co miałem zrobić. Pamięć wracała powoli gdy już do tych miejsc docierałem. A że w tej części Lubelszczyzny po raz pierwszy rozjeżdżałem drogi wypada uznać, że był to tylko rekonesans. To wszystko jeszcze wymaga uzupełnienia, poprawek, powtórnej wizyty.

Na mapach WIG odnalazłem w pobliżu Dorohuska dwa cmentarze. Oczywiście nie było tam żadnej informacji o tym kto na nich spoczywa, ani kiedy zostały założone. Ale nawet zakładając, że jeden z nich jest cmentarzem prawosławnym to drugi już raczej nie. Próby dotarcia do pierwszego z tych cmentarzy zajęły mi niemal 2 godziny. Przy okazji w rozmowie z jednym z mieszkańców Dorohuska ustaliłem, że jest to „cmentarz niemiecki, wojenny”. Wyszło więc na to, że jeden cmentarz z I wojny zlokalizowałem. Podobno był kiedyś na jego terenie krzyż. A jak jest teraz? Trudno powiedzieć. Drogi dojścia od wschodu i północy zostały zaorane. Nie udało mi się przedostać na stronę zachodnią gdzie też miała przebiegać droga. Gps zaprowadził mnie na czyjeś podwórko twierdząc, że jest to droga. Pogadać się nie dało. Pies co prawda miał kaganiec ale z jego masą i wielkością… Odpuścił dopiero gdy oddaliłem się od domostwa na około 50 m. Najwyraźniej ta droga też kiedyś była i pozostała już tylko na mapach. Jeszcze będę próbował tylko muszę znaleźć jakieś alternatywne szlaki. Może od zachodu się jednak uda? Z daleka cmentarz wygląda tak:

Na tym zdjęciu widać łąkę ale cmentarz otoczony jest parometrowym pasem ziemi zaoranej i rośnie tam chyba jakieś zboże. Po ostatnich deszczach ziemia nawet na drogach była miękka. I to na drogach piaszczystych. Jak podeschnie też ciężko będzie tu jeździć. A jadąc w kierunku drugiego cmentarza w Dorohusku (choć on bliżej Turki chyba) miałem takie „suche” widoki.

To droga do Teosina, wsi w pobliżu pierwszego cmentarza. A cmentarz drugi… Wg map w jego sąsiedztwie jest gospodarstwo. Ale mapy są nieaktualne (teraz chodzi mi o skany map z Geoportalu). Gospodarstwa nie ma. W zaroślach porastających dawne gospodarstwo wypatrzeć można tylko wejście do piwnicy. To wszystko co zostało. A gdybym nie wiedział, że obok jest cmentarz to… nadal bym nie wiedział gdzie on jest. Mimo tego, że postawiono niedawno na jego terenie pomnik nie ma żadnych znaków, które by go wskazywały. Pomnika zaś z drogi nie widać.

Kamieniarz, który wykonał umieszczoną tu płytę z napisami popełnił błąd. Błąd ortograficzny w nazwie miejscowości w jakiej cmentarz się znajduje. Na moment zastanowiłem się nawet jak to się właściwie pisze. Ale jak przypomniałem sobie rozmowę z napotkanym mężczyzną na temat pierwszego cmentarza machnąłem na to ręką. Mężczyzna ten podawał mi nazwy miejscowości w których też znajdują się cmentarze z I wojny. Ale ja takich miejscowości nie mam na mapach. Prawdopodobnie podawał mi nazwy zwyczajowe, które różnią się od oficjalnych. Bo to ziemie na których mieszały się kultury, religie, języki. Mieszanka wybuchła za sprawą polityków – dla dobra narodu, państwa i własnej sławy.

Jeszcze może spojrzenie na cmentarz od strony Turki. Miałem szczęście, że ten piach był mokry. Na sucho chyba bym tu nie dojechał na rowerze.

Zanim pojechałem na południe jeszcze wróciłem do centru Dorohuska. W XVIII wieku powołano tu parafię pw. św. Jana Nepomucena. W kościele znajdowała się figura patrona. Kościół ten spłonął ale po wzniesieniu nowego w innej lokalizacji figurę pozostawiono przy drodze prowadzącej do dawnego kościoła. Nie mogłem o tak sobie pominąć tego pomnika. Zwłaszcza, że choć jest przy drodze to mi jakoś nie po drodze do niego.

Nie odpuściłem też miejscowemu pałacowi Suchodolskich. Stoi jak stał. Na wzniesieniu nad nadbużańskimi łąkami.

Przy pałacu był park. Pozostała z niego jena figura z umieszczoną na postumencie datą „1800 r.). Słońce jednak nie dało mi zrobić wyraźnego zdjęcia.

W tle, na wzniesieniu grobowiec. Ale nie wiem czyj. W części południowej tej pozostałości parku stoi kolumna z inskrypcją i nie wiem czy jej tekst odnosi się do tego grobowca czy do samej kolumny.

WOJCIECH HRABIA Z SUCHODÓŁ

SUCHODOLSKI

BARBARZE Z MIEZYŃSKICH

SUCHODOLSKIEY

MATCE NA PAMIĄTKĘ WIECZNEGO

PRZYWIĄZANIA (?) WDZIĘCZNOŚCI

TEN GROBOWIEC WYSTAWIŁ

ROKU ??06

Nadszedł czas by ruszyć na południe. Poślizg w czasie już miałem spory. Ale jeszcze miałem nadzieję, że dojadę wszędzie gdzie dojechać chciałem. Teraz plan przewidywał zajechanie pod kopiec Kościuszki w Uchańce. Ale z moją pamięcią fotograficzną… Lepiej niż nazwę miejscowości zapamiętałem zjazd z drogi głównej (nie był prostopadły do niej). Wjechałem w pierwszą napotkaną taką drogę po stronie wschodniej szosy do Zosin. Nazwa miejscowości – Husynne – nic mi nie mówiła. Dopiero gdy zobaczyłem na skraju lasu kaplicę sprawdziłem wszystko na mapach. Nie miałem tu zajeżdżać. Ale chyba dlatego, że nic na temat tej kaplicy nie widziałem w sieci. „Miejsce święte 1981″. Ten napis też mi nic nie mówi. Rok kojarzę z datą 13 XII. Może coś znajdę jeszcze na ten temat? Od początku nie wyglądało mi to na miejsce upamiętniające bitwę wojsk Kościuszki.

Uchańka jest kilka kilometrów dalej. Kopiec nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Może tylko jest większy od wielu innych usypywanych Naczelnikowi. Ale też on nie upamiętnia samego Kościuszki tylko bitwę tu przez niego przegraną. Nazywana jest bitwą pod Dubienką (sąsiednia, starsza i większa miejscowość).

A samą Dubienkę rozpoznałem. Tzn kiedyś już przez nią jechałem. To było kilka lat temu. Wracałem z Horodła. Czołg na rynku, opuszczona ceglana cerkiew. Tym razem szukałem cmentarza żydowskiego. Znalazłem. Jednak szkoda, że nie zachowała się na jego terenie żadna macewa. Jest tylko grób miejscowego cadyka. I skrzynka na „kwitełech”. Pomnik na grobie już się zaczyna rozpadać. Jeśli coś mnie zaskoczyło to kosz na śmieci umieszczony na słupie obok nagrobka. Fakt. Funkcjonalny. Ale miejsce dziwne.

Wejście na teren cmentarza nie było szczególnie trudne. Furtka nie jest zamknięta na klucz. Jedynie wysokie pokrzywy tuż za nią stanowiły jakąś barierę. Widać, że nie często ktoś tu przychodzi.

Kolejne miejsce do odwiedzenia to cmentarz wojenny w Józefowie koło Skryhiczyna. Już dojeżdżając do Skryhiczyna zachwyciłem się bocianimi gniazdami na słupach stojących w polach. Słupy te niczemu więcej nie służą. A we wsi jest dużo jeszcze gniazd bocianich. Cisza. Spokój.

A gdybym jeszcze miał prawidłowe informacje o cmentarzu… Nie miałem. Wprowadzając lokalizację posłużyłem się skanami map z Geoportalu. W jednej z nie najwyższych rozdzielczości odnalazłem zaznaczony pomnik. Uznałem, że chodzi o to miejsce. Dziwne. Ten pomnik jest być może równie dobrze tam naniesiony jak dotąd nieodnaleziony przeze mnie pomnik pod Borowem w gminie Annopol.

Jadąc w stronę tego punktu w lesie za Skryhiczynem zapytałem czy jadę tą drogą co trzeba. Jest ich tam małe zagęszczenie i kilka biegnie równolegle nie łącząc się z sobą. Może powinienem był też zapytać czy jest tam też jakiś pomnik? Gdy rozmówca upewnił się, że chodzi mi o cmentarz w Józefowie wskazał mi drogę prawidłową. A mnie męczy pytanie: co znalazłbym jadąc dalej bez pytania? Może jeszcze kiedyś to sprawdzę. Cmentarz jest swego rodzaju odpowiedzią na pytanie o to, gdzie chowano żołnierzy bolszewickich poległych podczas wojny polsko-bolszewickiej. Chowano ich razem. Są to – jak w I wojnie – bratnie mogiły. Tylko jakoś ten fakt się przemilcza.

Do tego miejsca trzymałem się jakiegoś planu. Może dlatego, że musiałem cały czas poruszać się jedna drogą i z niej odskakiwać do interesujących mnie miejsc by zaraz wrócić. Byłem w pobliżu lasu. Dużego lasu. Po drugiej jego stronie jest miejscowość Strzelce – kolejny punkt na mapie. Spróbowałem pojechać z Józefowa prosto na zachód drogami polnymi ale w lasach po ostatnich deszczach drogi posiadały konsystencję budyniu. Czekoladowego sądząc po barwie. Wróciłem więc do drogi głównej i ruszyłem w stronę Horodła mając nadzieję, że wkrótce odnajdę jakąś utwardzoną drogę na zachód. Jechałem tak długo, że pożegnałem się całkiem z ekipą strzygącą trawę na poboczach. Trzykrotnie lub więcej razy już się z nimi mijałem. Przemieszczali się w tym samym kierunku co i ja. Wyprzedzałem ich gdy strzygli. Oni wyprzedzali mnie gdy szukałem gdzieś w okolicy tych swoich punktów. Gdy wreszcie znalazłem jakąś drogę zastanowiłem się czy na pewno nią jechać. Biegła na zachód. Ale była utwardzona „inaczej”. Po pierwszych metrach o niezbyt zachęcającym wyglądzie

zaczęła wyglądać jeszcze mniej ciekawie

Wciąż jednak była utwardzona. Ciągnęła się przez kilka kilometrów (nie wiem ile). Były przy niej nawet znaki drogowe. Ale nie wiedziałem dokąd dojadę. I jak daleko jeszcze. Mijałem rezerwaty w których ukrywały się jakieś duże, płochliwe zwierzęta (więc nie łosie). I długo ani śladu człowieka. Nawet śmieci były tylko na początku drogi. Dojechałem jednak do jakiejś drogi asfaltowej. I wybierając zakręt w prawo dojechałem do… pałacyku. Tylko nie wiem jak tu trafić od tej strony z której przyjechałem. Przecież się zgubiłem i tylko konsekwentnie parłem przed siebie. Pałacyk pobudowali tu sobie Zamoyscy na początku XX wieku. Osada nazywa się Maziarnia Strzelecka i jest siedzibą nadleśnictwa Strzelce.

A jak dojechać do Strzelec musiałem zgadywać. Wybrałem drogę oznaczoną na skrzyżowaniu jako droga główna. Po kilku kilometrach dojechałem do końca lasu i osady bez nazwy. Tzn nie było tam tablicy informującej o nazwie. GPS pokazał że są to Horeszkowice. Jak jechać dalej już wiedziałem. Tym samym przestałem się czuć zagubiony. Sam stan zagubienia jest przyjemny pod warunkiem, że jest dawkowany po trochu. Tym razem tak było.

Strzelce, a właściwie cmentarz prawosławny w Strzelcach to miejsce w którym delikatnie mówiąc krew mnie zalała. Co prawda nie wiedziałem co to za cmentarz zanim nie wszedłem na jego teren. Na mapach był to krzyżyk więc cmentarz chrześcijański. A chrześcijaństwo przechodziło krwawe rozłamy… Przejdę do samego cmentarza. Na mapach i zdjęciach lotniczych do cmentarza dochodzi od drogi utwardzonej ścieżka lub droga gruntowa. Tak było dawniej. Obecnie nie prowadzi do niego żadna droga. Cały teren pomiędzy cmentarzem i drogą zajęły śmieci ze Srebrzyszcza i innych gminnych wysypisk śmieci. Pewnie z okolic Chełma. Całość powstała przy współudziale środków unijnych. Jak dla mnie to pierwszy przypadek wysypiska śmieci (choć to nie jest typowe wysypisko) powstałego za unijne pieniądze w sąsiedztwie cmentarza. Cmentarza będącego śladem przeszłości tych okolic. Ludność prawosławna była stąd wysiedlona ale kiedyś tu była. Teraz jest rekultywowana wraz ze śmieciami z powiatu chełmskiego. Z zaoranego fragmentu ziemi wyłażą metalowe garnki i inne śmieci.

W powietrzu unosi się lekki smrodek. Cały teren brzęczy masą owadów, które rzucają się na odwiedzających cmentarz. Na pewno na tą ilość stworzeń bzyczących ma wpływ i sama obecność śmieci jak i kwitnące licznie koniczyny. Robiąc zdjęcia wciąż musiałem z siebie zganiać stworzenia gryzące do krwi ostatniej i boleśnie. Przez to wiele zdjęć musiałem odrzucić z powodu poruszenia lub dlatego, że jest na nich coś innego niż miało być. Ale ten obraz zniszczenia jest do czegoś podobny. Jest podobny do zniszczeń na cmentarzach kolonistów niemieckich, do zniszczeń na cmentarzach żydowskich. Urzędowe wymazywanie pamięci.

Wręcz hipokryzją wydaje się być pielęgnowanie pamięci o cmentarzach unitów. W pobliskim Buśnie postawiono kamień upamiętniający, podobny widziałem gdzieś na lubelskim Podlasiu.

„Polityka” jest tu co prawda przejrzysta. Prawosławie jest be a unia z kościołem rzymskim jest cacy. To nic, że wprowadzenie unii kościołów było narzucone z góry i wprowadzane przemocą. Że prawosławie było tępione tak samo jak grekokatolicyzm przez prawosławie. Że było z tego krwawe powstanie kozaków chcących pozostać przy prawosławiu (najbardziej poszkodowani byli w tym wyznawcy judaizmu). Że po powstaniu styczniowym tak jak po wprowadzeniu unii przymusowo wszystkim zmieniono przynależność wyznaniową, bo skończyło się głaskanie mieszkańców Królestwa Polskiego. I dziwne że sprawę wyznania wtłoczono w ramy nacjonalizmów. Tak jakby Polak nie mógł być prawosławny. Rzezie, morderstwa, przesiedlenia. A dziś zabija się jeszcze pamięć i w miarę możliwości się ją zmienia.

To nie skończyło mojej złości. Te przemyślenia miały ciąg dalszy. I tu też jeszcze się pojawią ale w części nacjonalistycznej. Nieco później. Teraz muszę na chwileczkę się cofnąć. Zanim bowiem dojechałem do cmentarza unickiego zapomniałem poszukać w Strzelcach mogiły zamordowanych tam Żydów. Przed wyjazdem pamiętałem, że to gdzieś w okolicach szkoły. A na miejscu nawet nie rozglądałem się za szkołą. Wrócę pewnie do tego. Za to zupełnie przypadkiem jadąc do Buśna wybrałem drogę dłuższą uznając, że może być ciekawsza. Nie wiedziałem, że przy drodze zobaczę inną mogiłę zamordowanych w 1943 roku Żydów. Nie miałem pojęcia o jej istnieniu.

Około 150 Żydów z Chełma. Pochowano ich przy trasie ich marszu śmierci. W 2010 roku postawiono pomnik w kształcie macewy. Ktoś pamiętał.

W Buśnie mają ładny zabytkowy kościół. Jeszcze nie szukałem informacji na jego temat. Na pewno je znajdę. Kościoły mają to szczęście, że ich przeszłość jest znana i opisana.

Obok kościoła jest kilka miejsc pamięci. Między innymi takie w którym przezornie nie napisano kto zginął z czyich rąk, a na pewno są to informacje miejscowym znane.

Wcale bym się nie zdziwił gdyby była to lista niepełna, obejmująca tylko osoby należące do parafii katolickiej. I wpływ na taką moją ocenę nie ma żadna wiedza tylko pewna konsekwencja sugerowana przez stan cmentarzy.

W Buśnie i w okolicy mają stare kapliczki. Nie widziałem w nich jednak starych figur. Zapewne tak jak w innych rejonach Lubelszczyzny zostały pokradzione. Wciąż nie wiem po co są rozkradane te figury. Stają się ozdobą salonów? Nikt przecież nie będzie ich umieszczał w nowych kapliczkach – znów by je ktoś ukradł. Nawet w Muzeum Lubelskim mają tylko bardzo zniszczone figury świętych, których nikt już by w kapliczkach nie eksponował.

Kolejnym miejscem które chciałem odwiedzić było Uchanie. Chciałem zobaczyć tamtejszy cmentarz żydowski. Nie dane mi jednak było. Minąłem bezwiednie właściwą drogę i pojechałem w stronę Wojsławic. Przy drodze mijałem w Turowcu miejsce przeznaczone do sprzedania. W pobliżu tabliczki informującej o chęci sprzedaży są drewniane świątki. Całe to miejsce wydaje się tajemnicze. Ale czy nabywca posiądzie też jakąś tajemnicę?

I wreszcie Wojsławice. Tu miałem spore plany jeśli chodzi o zwiedzanie. Problemem było to, że nie wiedziałem gdzie mam czego szukać. Z cerkwią nie było problemu. Ale gdzie jest synagoga? Czy jest i gdzie cmentarz żydowski? Liczyłem na tablicę informacyjną. Włodawa czy Chełm mogą sobie być wielokulturowe ale wielokulturowość małych osad wydaje mi się szczególnie interesująca. Małe społeczności lepiej się znają. Żyją bliżej siebie. Po rzucie oka na cerkiew i jej dzwonnicę

Stwierdziłem tylko, że muszę sam się wcześniej przygotować zanim zacznę zwiedzać Wojsławice. Jeszcze była sprawa cmentarza wojennego. Znalazłem jeden na mapach. Miałem nadzieję, że to ten. Wiedziałem, że pewność zyskam widząc na jego terenie drewniane krzyże. Zanim jednak wybrałem się na poszukiwanie tego cmentarza wróciłem do centrum Wojsławic, do sklepu. I nie wiem dlaczego wybrałem sklep znajdujący się dalej ode mnie. Przypadek. Przypadek chciał, że między budynkami zobaczyłem znajdującą się za nimi synagogę.

Jest siedzibą Urzędu Gminy, biblioteki itd. Nie ma więc co liczyć na to, że zachował się wystrój wnętrza. Ale prezentuje się ładnie.

A wracając na moment do kapliczek i figur… W Wojsławicach Jan Nepomucen trzymany jest za kratami.

I może dzięki tym kratom jeszcze jest.

Z Wojsławic pojechałem do Majdanu Ostrowskiego. Idąc za wskazaniami GPS doszedłem do lasu i… poszedłem dalej. Szczyt wzniesienia wydawał mi się idealnym miejscem na cmentarz wojenny. I tam też go znalazłem. Zachowały się tam 3 oryginalne krzyże ale tylko z dwóch można odczytać informacje o poległych. Władze gminy w 1991 roku postawiły tu pomnik. Podwyższyły też chyba wał ziemny.

I nie jest to cmentarz w Wojsławicach. Tamtego muszę jeszcze poszukać. Od tego miejsca rozpoczął się powrót. Już było późno. Zamiast jechać zobaczyć resztki zamku w Sielcu pojechałem w stronę Krasnegostawu. Po drodze chciałem jeszcze zobaczyć pomnik pomordowanych w Wierzchowicach. I pewnie zobaczyłbym gdybym nie pomylił dróg. Przypadkiem pojechałem drogą krótszą ale w ten sposób Wierzchowice znalazły się poza trasą. Nic to. I tak przecież będę tu wracał. W Krasnymstawie byłem o 20. Pewien już byłem, że nie dojadę do Puław przed północą. Skierowałem rower na drogę do Kraśnika. W Wysokim chciałem odbić w stronę Bychawy. Wkrótce na drogach zrobiło się niemal pusto. Panowała cisza. Życie odpoczywało po upalnym dniu.

Ok. 21 w Gorzkowie znalazłem czynny jeszcze sklep i odkryłem, że dziś jest mecz. Mecz o wszystko. I naszły mnie myśli o nacjonalizmach. A może nie tyle o nacjonalizmach co o identyfikacji narodowej. To dlatego, że grali „nasi”. Że grała Polska. Nie wiem czy chcę by reprezentowali mnie ludzie biegający po boisku za piłką. Co więc oni reprezentują. Chyba tylko PZPN. To by tłumaczyło nieudaną próbę zastąpienia godła Polski na koszulkach symbolem tej organizacji. To byłoby prawdziwsze ale było nie do przełknięcia dla ludzi wychowanych w szumie skrzydeł husarii. Wykształconych w duchu szlacheckiego idealizmu narodowego. Co definiuje narodowość? Czy są jakieś czynniki jednoznacznie ją definiujące?

Język

Mówimy językiem takim jaki wynieśliśmy z domu i szkoły. Tylko nie zawsze jest to ten sam język. Ile razy okazywało się, że ktoś mówiący gwarą doskonale rozumiał co do niego mówiono w języku nazywanym literackim? Język Polski to w rzeczywistości cała grupa języków. Tym narodowym wydaje się język literacki. Ten który kiedyś był wyróżnikiem ludzi wykształconych. Wielość języków zaprzecza jego jednonarodowości. Dwujęzyczność nie może być narodowa. Szwajcarzy mają z tym jeszcze gorzej – nie dość że są trójjęzyczni to jeszcze mówią językami sąsiadów.

Etos narodowy

Ten kształtowany powinien być przez historię ale nie jest. Kształtuje go bowiem program nauczania w szkołach.

Szkoły są państwowym narzędziem kształtowania poczucia wspólnoty narodowej. Mają wpływ na wychowanie domowe poprzez kształcenie rodziców. Podobnie wygląda to w dziedzinie religii. Wychowanie i szkoła wtłaczają w ramy z których trudno jest się wyrwać. Czy więc Polska przegrała? Tak. Przegrała we wrześniu 1939 roku. Przegrała w Jałcie. Ale to nie Polska przegrała na wrocławskiej murawie. Tam przegrała reprezentacja PZPN – członka korporacji UEFA. Ten „sport” jest światowym biznesem. Prawdziwe są tylko rozgrywki podwórkowe.

Jazda nocą. Trochę martwiły mnie zapowiedzi burzy. Co prawda zapowiedź dotyczyła Wrocławia ale rozbłysk nad Lublinem trochę mnie przestraszył. Napływało ciepłe powietrze z południowego zachodu. To się czuło. Nie musiałem się wcale ubierać. Zmęczenie było straszne. Sam sobie to zrobiłem. Zaniedbałem regularne picie a pociłem się bardzo regularnie. Dlatego po zmroku zamiast tradycyjnie odzyskać siły zupełnie z sił opadłem. Jeszcze w Wysokim pomyliłem drogi. Zamiast pojechać skrótem do Bychawy pojechałem do Starej Wsi. Nigdy nie jechałem tą drogą. Porażka. Pasażerowie niektórych samochodów widzą wielką przyjemność w wykrzykiwaniu czegoś pod adresem rowerzystów. Ale w okolicach Bychawy już widywałem i petardy rzucane pod koła rowerów. Dlatego tu nigdy nie spodziewam się spokoju. Tylko drogi są niezłe i dlatego tędy jeżdżę. A że w nocy się nie spieszę… No właśnie. Nie wiem czy już mi się tak nie zakodowało w głowie, że do Puław warto dojechać o świcie. Ale chyba warto. W ten sposób ogląda się wschód słońca. Niby nic nadzwyczajnego ale jest w tym powstawaniu słońca po nocy jakaś magia. Poprzedzają to zjawisko śpiewy ptaków, rechot żab. To mnie zawsze ładuję świeżą energią. A warto byłoby paść i zasnąć :) Ta wartość może poczekać na gorsze czasy, które warto będzie przespać.

Gminny wykaz zabytków

Tytułowy wykaz opublikowany na stronie gminy Annopol (pow. kraśnicki) był główną przyczyną ostatniego wyjazdu. Kilku poprzednich wyjazdów nie opisałem, może jeszcze do tego kiedyś wrócę… A może nie.

W annopolskim wykazie znajdują się informacje, których nigdy wcześniej nie spotkałem. Chodzi mi o cmentarze. Szczególnie te z I wojny światowej. A że jadąc od strony Puław mijać miałem też kilka innych pozycji z listy zabytków to i o część z nich postarałem się zahaczyć. Po nocnych deszczach prognozy obiecywały dzień w miarę suchy. Dopiero na noc przewidywano kolejne opady. Zależało mi też więc na tym by powrócić przed zmrokiem. Na oko do przejechania było około 180 km. Wydawało się więc to dość realne. Tylko gdybym rzeczywiście trzymał się dróg najkrótszych i nie pozwalał sobie na skoki w bok wszystko byłoby proste. Nigdy tak chyba jeszcze nie było. Moja ulubiona forma turystyki to turystyka niezorganizowana. Zawsze pojawia się jakiś element nieprzewidziany i zmieniający część lub nawet całość trasy. Teraz na starcie niemal zamiast jechać drogą najkrótszą pojechałem jednak przez Powiśle. Ale to z powodu mżawki, mgły, kałuż. Na Powiślu spodziewałem się mniejszego ruchu pojazdów i zapewne dobrze zrobiłem. Tak dojechałem do Łazisk i Kluczkowic. Dalej już drogą główną – w Bliskowicach miałem poszukać drewnianego dworu.

W lokalizacji dworu posłużyłem się mapą WIG. Ale nie ma co patrzeć na te znaczki „D.”. One stawiane są nie w miejscu dworu tylko w pobliżu. Na miejscu dowiedziałem się tylko, że dwór jest po drugiej stronie drogi, na prywatnej posesji i służy jako prywatny magazyn zboża. To nie jest bezpośrednio przy drodze. A że ja chciałem go zobaczyć po drodze. To odłożyłem to na inną okazję i pojechałem do Kopca odszukać cmentarz epidemiczny. Jeśli jest to albo nieoznakowany albo nie przy drogach utwardzonych. Tak mi przynajmniej się zdaje. Nie widziałem w Kopcu żadnego wzniesienia z krzyżem. A może i krzyża żadnego nie widziałem? Tak mi się co coś zdaje, że nie było żadnego przy drodze. Ale przez Kopiec przebiega szlak turystyczny. Za wsią wkracza do lasu. Może on przebiega obok cmentarza? Tego jeszcze nie sprawdzałem. W „Zabytkowych cmentarzach” Kopiec w ogóle nie jest wymieniany. Tak jak i Opoczka. A w Opoczce wg wykazu gminnego jest cmentarza z I wojny światowej. Pewnie nie odnalazłbym go ale zaintrygował mnie szlak pieszy wytyczony w poprzek mojej trasy. Zwłaszcza, że nie były to tylko oznakowania PTTK. Były też jakieś dziwne, które widziałem później i na rynku w Annopolu.

Nie wiem co to za oznaczenia. Pewnie też jakiś szlak. Najważniejsze, że dotarłem kierując się w stronę Annopola do cmentarza. Odnowiony w 2007 roku. I prawie nic o nim nie wiem.

Po odwiedzeniu cmentarza powróciłem do piaszczystej drogi leśnej, którą dotarłem do szlaku. Droga biegła do Opoki Dużej gdzie chciałem odnaleźć mogiłę powstańców z 1863 r. A droga przestała być piaszczysta w momencie gdy wyszła z lasu na pola. Miałem stąd piękne widoki na dolinę Wisły i pod kołami śliskie błoto. Do asfaltu jechałem więc w dużym napięciu co rusz łapiąc równowagę przy poślizgach. Ale warto było. Choćby dla przydrożnych dzikich róż.

Do Opoki Dużej musiałem zjechać w dół. I tu nie było poszukiwanej mogiły. Tu były nadrzeczne łąki i widok na skarpę wiślaną, na którą musiałem się dopiero wspiąć. Na mapach widziałem zaznaczony pomnik przy drodze z Annopola do Stalowej Woli. Ale nie wiedziałem czy jest to to samo co poszukiwany cmentarz. Jadąc w kierunku tej drogi rozglądałem się i… nie znalazłem nic co by wyglądało na mogiłę. Natomiast przy tej głównej drodze jest nie raz widziany przeze mnie pomnik poległych w drugiej wojnie światowej. Za nim zauważyłem kopiec z dwoma krzyżami. Jakoś nigdy wcześniej nie rzucił mi się w oczy, a przecież parokrotnie w ciągu roku tędy przejeżdżam. W pobliżu jest szkoła i pewnie dzieci z tej szkoły mogiłą się opiekują. I żeby nie było za łatwo – tablice drogowe mówią, że jest to Kolonia Opoka. Ale niemal na wprost wyjazdu z Opoki (nie napisano, że Dużej).

Kolejny cel to Borów. Też nie raz przez tą wieś przejeżdżałem. Wiedziałem, że w lutym 1944 roku mieszkańcy wsi zostali wymordowani – informowała o tym tablica przy wjeździe do wsi od strony Annopola (ostatnio pozostał po niej tylko słupek i ramka ale jeszcze są chyba dwie w innych miejscach). W „Zabytkowych cmentarzach” wymieniono dwa cmentarze parafialne, mogiłę powstańców i znajdującą się w lesie mogiłę partyzancką. Ani słowa o cmentarzu z I wojny światowej i mogile z tej samej wojny. Gmina za to nie informuje o mogile powstańców. mogiła znajduje się na terenie cmentarza parafialnego (jednego z dwóch w Borowie) i ją odnalazłem.

Pytany przeze mnie mieszkaniec Borowa nic nie wiedział o cmentarzu z I wojny. Czyżby wykaz zamieszczony na stronie internetowej Gminy Annopol zawierał błąd? To chyba możliwe. Zresztą wykaz jest daleki od ideału. A ideałem jest dla mnie wykaz Gminy Borowie. Po odwiedzeniu tego cmentarza skierowałem się do lasu licząc na to, że odnajdę mogiłę partyzantów. Partyzantów GL zamordowanych przez partyzantów NSZ. Temat tego mordu pojawia się w dyskusjach obok tematu mordu w Owczarni (partyzanci AK zamordowani przez partyzantów GL). Ale to mi się nie udało. Krążyłem około dwóch godzin po lesie i nic. Może w złym miejscu? Może niepotrzebnie? Po powrocie na drogi utwardzone jeszcze pojechałem rzucić okiem na borowski kościół. Drewniany, wzniesiony prawdopodobnie w 1662 roku.

Więcej można zobaczyć na stronach vtour.pl. Mnie ucieszyła figura św. Jana Nepomucena na placu przed kościołem.

Zanim dojechałem do kościoła mijałem drugi cmentarz parafialny. Tak jak i na pierwszym są tu mogiły pomordowanych w lutym 1944 roku mieszkańców Borowa i okolicznych wiosek. Tu jest ich jednak więcej i tu też postawiono pomnik pomordowanym.

Dlaczego Niemcy skierowali do pacyfikacji wsi tak wielkie siły? Dlaczego zamordowano tak wiele osób? Może gdzieś natrafię na odpowiedzi.

Z Borowa powróciłem do Annopola. Coś przegryźć i pojechać dalej – do Huty. Tu ma znajdować się mogiła z I wojny światowej (wg gminnego wykazu). Pytana na początku wsi osoba nic nie wiedziała. Na końcu wsi było już lepiej ale i tak wszyscy odsyłali mnie najpierw do pobliskiej Dąbrowy, gdzie jest cmentarz z I wojny światowej (wykaz wymienia tam też mogiłę z I wojny a jej nie szukałem i nigdy o niej nie słyszałem). Z informacji uzyskanych na końcu Huty wynikało, że dawno temu na początku wsi, po obu stronach drogi znajdowały się mogiły. Stał tam duży drewniany krzyż. Krzyż upadł ale został podniesiony i przytwierdzony do betonu stoi nadal. Nie ma jednak żadnych informacji o tym by były tu groby lub choćby mogiła.

Kwitną jaśminy :) a ich zapach wręcz dusi. I już było za późno bym przed zmrokiem dotarł do Puław. Nastawiłem się więc na zmoknięcie. Wszystkie bagaże popakowałem w przygotowane na taką ewentualność foliowe torby. Sam nie miałem nic na swoją obronę. I ruszyłem… wcale nie najkrótszą drogą. Najpierw pojechałem w stronę Księżomierza. W Księżomierzu miałem skierować się do Grabówek ale nie dojechałem. Wcześniej wypatrzyłem drogowskaz do Grabówek i pojechałem tą krótszą drogą. Z Grabówek do Boisk. Z Boisk do Bobów ale po drodze zatrzymałem się przy lesie w którym jest cmentarz wojenny pod Mazanowem. Coś się tu zmieniło. To już nie jest tylko punkt na mapie.

Z Bobów do Opola Lubelskiego. Miałem cichą nadzieję, że do Opola będzie sucho, że do Karczmisk będzie sucho, że do Bochotnicy… Ciche nadzieje mnie nakręcały. Co chwilę trochę kropił deszcz i przestawał. Za Karczmiskami zrobiło się już ciemno. Do Puław dojechałem na sucho. Ale nie ma nic za darmo. Wjeżdżając do Puław, by nie utrudnić ruchu samochodom musiałem w „holenderskim miasteczku” wskoczyć na chodnik. Z pośpiechu, ze zmęczenia zahamowałem za ostro i nie zdążyłem się wypiąć z zatrzasków. Asfalt nie zawsze jest przyjazny rowerzystom. Mam teraz na kolanie jeszcze jedną pamiątkę z tego wyjazdu. Asfaltowi nic się nie stało. Twardziel.

Życiodajne słońce

Czekając na ustabilizowanie się pogody może opiszę problemy, które wpłynęły na moją decyzję o czekaniu? Sam wypad za Iłżę, czy w las pod Kazanowem nie sądzę by były interesujące.

Za Iłżą zobaczyłem tylko, że kapliczka z felg, którą kiedyś mijałem szybko, w rzeczywistości jest tylko słupem z felgą samochodową w której umieszczono figurę Matki Boskiej. Jakoś pamiętałem to inaczej i pojechałem właśnie to odnaleźć. Za to widoki po drodze…

remontowana synagoga w Ciepielowie

figurka w Małomierzycach

wyremontowany kościółek szpitalny w Iłży

Sam las pod Kazanowem może jeszcze byłby ciekawy. Nabyłem mapę turystyczną okolica Radomia (chyba całe dawne województwo radomskie). Zaznaczone są na niej cmentarze wojenne. Zwykle jest informacja o dacie powstania. A pod Kazanowem w lesie umieszczono znaki cmentarza (lub mogiły) i krzyża. Brak informacji o dacie. Ciekawość. Chciałem ustalić co to za mogiła lub cmentarz. Choćby dla samego zaspokojenia ciekawości. We wtorek wjechałem do lasu w miejscowości Ruda i… jak zwykle coś mi się pokręciło. Co roku powtarzam sobie, że muszę kupić kompas. Ale nie kupuję bo zbyt rzadko byłby mi potrzebny i pewnie nawet bym go z sobą nie brał. W wyniku złego wyboru drogi w lesie zamiast w pobliże Osuchowa zawędrowałem w okolice Ostrówki (dokładniej to dotarłem do Pieńków Kazanowskich ale nie było żadnej tablicy na miejscu która by mnie o tym poinformowała, asfalt zaczął się dopiero w Ostrówce). Już będąc blisko Pieńków zobaczyłem mogiłę czy też tylko miejsce upamiętnione krzyżem i tablicą na której umieszczono nazwiska trzech osób zamordowanych w styczniu 1945 roku.

Kto zamordował? Dlaczego? W kalendarium wydarzeń zamieszczonym na stronie gminy Kazanów wspomina się o bandach działających w okolicy od 1946 roku. Nie mam pojęcia czy jedno z drugim ma związek. No ale tego miejsca na mapie nie miałem. Do punktu na mapie wybrałem się dwa dni później. Znów trochę pobłądziłem. Tym razem jednak poza mapą Compassa miałem też w pamięci skany map z Geoportalu – nieco się różniły jeśli chodzi o lokalizację pomnika. Różnice dotyczyły może bardziej układu dróg w lesie. Uparcie krążąc odnalazłem jednak mogiłę z tabliczką informującą o bitwie oddziału GL w 1943 z Niemcami w której zginąć miało 2 partyzantów.

Teraz już wiem co to za punkt na mapie.

Podczas drugiego wyjazdu powróciłem też na moment do Ostrówki. Za pierwszym razem dostrzegłem przy drodze kapliczkę słupową i nie zrobiłem jej zdjęcia, a warto. Błąd ten musiałem naprawić :)

Że to już sezon rowerowy przypomniały mi komary, gzy i kleszcze. Z obu wizyt w lesie przywoziłem pasażerów wgryzających mi się w skórę. W samym lesie zobaczyć ich nie mogłem – po długiej jeździe nogi całe pokryte są jakimiś drobnymi brudami. Dodatkowo pocięte przez pędy kolczastych jeżyn po spacerze w lesie wyglądają jak plecy biczownika. Przez lata przyzwyczaiłem się do tego. Jak nie kolczaste pędy to kolczaste gałęzie kwitnących właśnie grochodrzewów. Może i tym razem uda mi się uniknąć boreliozy czy zapalenia opon mózgowych (o tym ostatnio jakby się nie pisze a przecież kleszcze i czymś takim zakażają).

Jeżdżę co drugi dzień. Dla skóry to i tak za często. Zawsze jakiś jej kawałek jest odkryty. Po paru godzinach jazdy jest podrażniony przez słońce już tak mocno, że lepiej nie ryzykować wystawiania go na słońce w dniu następnym i kolejnych. Prawdopodobnie to było przyczyną, że jeden z kleszczy zmarł po próbie wgryzienia. Choć nieszczęśnik mógł się też struć moją krwią, w co wątpię – odwłok miał przezroczysty. Skóra walczy ze skutkami tego co lubię. Dlatego podczas drugiego wyjazdu zamiast bandany, kasku, miałem na głowie czapkę z doczepionym kawałkiem materiały osłaniającym kark. Daszek osłaniał spalone czoło. Mój wygląd jak zauważyłem parokrotnie wzbudził wesołość. Ale chodzi o to chodzi w życiu by się z czegoś śmiać. Na wyjazdy w dni słoneczne staram się zawsze zakładać koszule z długimi rękawami. Mam takie z materiałów bardzo przewiewnych. To wystarczy. Wiatr przewiewa mnie swobodnie i nawet nie odczuwam tego jak się pocę. A przy temperaturach oscylujących w okolicach 30 stopni nie ma takiej możliwości by się nie spocić. To jest podstawowy powód przerw między wyjazdami – odwodnienie.

Podczas długotrwałej jazdy na rowerze można odczuć wyraźne osłabienie. Sprzyjają temu wysokie temperatury. Przyczyny mogą być dwie ale często występują razem. Brak energii może być wywołany przez brak cukrów potrzebnych mięśniom do pracy. Tu pomoże odpoczynek lub dawka cukrów. Ale łatwo jest dać się oszukać. Zdarzyło mi się nabyć w trasie „sok” który cukrów niemal nie zawierał. Dosłodzony był słodzikiem. Po krótkim przypływie energii (organizm dał się oszukać słodyczą w ustach) zaraz opadłem z sił jeszcze bardziej niż przed piciem. Tak w razie czego wożę z sobą i cukierki (landrynki, nie rozpuszczają się tak łatwo w wysokich temperaturach) i rodzynki. Formą wspomagania jest też cola o dużej zawartości cukrów (żadne tam Zero % czy light, to też jest oszukiwanie samego siebie). Za to trochę nie rozumiem idei stojącej za tzw. napojami energetycznymi. Uderzają z siłą młota dając dawkę energii znacznie przewyższającą potrzeby (co wywoływało u mnie nawet drżenie nie tylko rąk) a działają tak samo długo jak wspomniana cola. Wiadomo, że taki dopalacz przestaje działać ląduje się na jeszcze niższym poziomie energetycznym niż się startowało. Im był wyższy tym niżej spadamy. Łatwo dać się wykończyć. A piszę to z perspektywy osoby chyba uzależnionej od kawy – z kawą mam do czynienia parokrotnie w ciągu dnia (gdy nie jeżdżę). W pewien więc sposób jestem przyzwyczajony do kofeiny, a jednak jej dawki w napojach energetycznych wg mnie są zdecydowanie za wysokie. A propos napojów energetycznych. Zwykle stawiane są w sklepach na półkach obok izotoników. Te mają za zadanie uzupełnić w organizmie brakujące substancje po dużym wysiłku. Pijam je ale nie mam do nich zaufania. Pomagają w sposób odczuwalny ale to dzieło chemików – i ten laboratoryjny rodowód napoju trochę mnie odstrasza.

Drugim powodem osłabienia może być odwodnienie. Podobnie jak przy braku cukru odczuwa się go z pewnym opóźnieniem. Sprawdzałem kiedyś czy dam radę w upalny dzień bez napojów przejechać na szybko 90 km. Zajęło mi to trochę mniej niż 5 godzin. Nie jestem sprinterem. Do końca udawało mi się jechać równo. Dopiero po powrocie zacząłem pić, pić i pić. Jeszcze kiedy indziej, w Górach Świętokrzyskich, skończyły mi się napoje podczas jazdy. Zakup odłożyłem na jakieś 20 km, a byłem przecież w trasie już ładnych parę godzin. Miałem też na tym odcinku 20 km kilka stromych podjazdów (i zjazdów). Wysiłek i temperatury były zabójcze. Serce przestało bić rytmicznie i natychmiast musiałem spauzować. Do najbliższego sklepu nie tyle dojechałem co się dowlokłem. Później przez godzinę szedłem z rowerem pijąc małymi łykami. Prawie 2 litry soków w ten sposób wypiłem. A to dlatego, że z powodu opóźnień w sygnalizowaniu przez organizm stanu odwodnienia jedzie się cały niemal czas na bilansie ujemnym. Rowerzyści nawet nie wiedzą ile wody tracą przez pocenie. Owiewani cały czas przez powietrze mogą to zobaczyć dopiero zatrzymując się (nie raz po zatrzymaniu nagle zalewał mi pot oczy). Od tych wydarzeń zawsze mam z sobą dwa pojemniki z napojami. Jeden rozpoczęty, drugi w zapasie. To wszystko i tak się wypije powoli. Po powrocie do domu i tak jeszcze muszę uzupełniać płyny. Nie rzadko jeden dzień to na to za mało. Bo wypicie na raz dużej ilości płynów sprawia tylko tyle, że to wszystko przez organizm przeleci. Odwodnienia w ten sposób się nie usunie. Tylko wypłucze się z organizmu potrzebne i niepotrzebne substancje.

Zmęczenie potrafi się objawić też w postaci braku chęci do kontynuowania jazdy. To szczególnie często zdarzało mi się podczas nocnych powrotów. Znużenie, odwodnienie, brak cukrów. Tutaj właśnie przydawała się cola. A noce na szczęście są chłodniejsze niż dni i raczej bez słońca. Proszę tego nie traktować jako poradnik. Nie jestem lekarzem, dietetykiem czy nawet sportowcem. To co wyżej napisałem na temat stanów do jakich sam się doprowadzałem podczas wyczerpujących wycieczek jest tylko opisem doznań i sposobów po jakie sięgam by sobie z tym radzić w trasie. Na pewno inaczej na to patrzą rowerzyści jeżdżący sportowo. To dla nich wymyślono spodenki z wkładkami higienicznymi. Przy moich „wypadach” takie wynalazki są przyczyną odparzeń, które muszę leczyć jeszcze dłużej niż odwodnienie. No i każdy ma swój własny próg wytrzymałości czy wydolności. Amatorsko jeżdżę od wielu lat i z nikim nie rywalizuję. Zauważyłem jednak, że mam tą potrzebę ścigania się. Często gonię innych rowerzystów lub tylko podpinam się do nich łapiąc ich tempo. Skutek jest taki, że szybciej opadam z sił. Na pewno wiem, że trzeba bacznie obserwować siebie i to co się czuje podczas jazdy. Sygnały, że coś jest nie tak mogą być słabe zanim dotkliwie zabolą.

Wtorkowa trasa liczyła sobie 180 km, czwartkowa 120.

Niedokończoność

Czekając na ochłodzenie i pozbycie się bólu mięśni w nogach wyskakuję kończyć jakieś stare, niedokończone plany. W niedzielę plan obejmował mogiłę zbiorową w Lasach Janowskich i kwaterę wojenną w Hucie Krzeszowskiej. Startując przed świtem chciałem jeszcze wykonać parę zdjęć we wsiach koło Potoku Wielkiego. I już na starcie poszło źle.

Przez sen chyba wyłączyłem budzik. Wcale mnie to nie zdziwiło – zamiast pójść wcześnie spać siedziałem do pierwszej w nocy. Na sen zostawiłem sobie 3 godziny. Sen dodał sobie sam jeszcze dwie i mogłem ruszać w drogę. Na dobry początek wjeżdżając rozpędzony w puławskie „holenderskie miasteczko” musiałem przeżyć w towarzystwie osobowego busa. Jeszcze bardziej rozpędzony niż ja wcisnął się w pas jezdni tak by nie najechać na wyspę biegnącą środkiem jezdni. I tak przy „Marynce” zjeżdżałem na ścieżkę rowerową. Nie ma jednak prosto biegnącej ścieżki od strony centrum miasta. Bus z tego zdarzenia wyszedł bez szwanku (a ja wściekły utwierdziłem się w swoim przekonaniu o niskiej ocenia wartości życia ludzkiego przez kierowców osobowej komunikacji samochodowej – zapewne na poziomie ceny biletu i to może z jakimiś zniżkami). Po tym dobrym początku zmierzyłem się z podjazdem w Bochotnicy. Wyszło dobrze. Nie pozostawało więc nic innego do zrobienia jak tylko jechać dalej. Jeszcze nie było gorąco. Wyruszyłem trochę po szóstej rano. Słońce jeszcze nie zabijało. Temperatury jeszcze były niższe niż moja. Z Opola Lubelskiego przejechałem przez Boby, Urzędów i Kraśnik. W tym miejscu planowałem sprawdzenie innej drogi niż droga krajowa. Przynajmniej ominąć podjazd w stronę Rzeczyc. I musiałem się pomylić – bez tego wyjazd byłby nieudany. Zamiast do Rzeczycy pojechałem drogą równoległą do krajówki. Kilka zjazdów i podjazdów i na koniec… podjazd który chciałem ominąć. Choć ominąć go chciałem po to by nie jechać bardzo ruchliwą drogą, a jeszcze nie było w tym względzie całkiem źle. Za następnym razem nie będę z Zaklikowskiej zjeżdżał tak wcześnie. Tylko nie wiem kiedy będzie ten następny raz.

W Potoku było ładnie. Nawet otoczenie pomnika w Potoku Stanach było w wiosenno-letniej kolekcji kwiatów.

Drewniany, duży dom przy stawie. To był kolejny mój cel fotograficzny. Tylko wody w stawie zabrakło. Widziałem kaczki skupione wokół kałuż. Im też tego brakowało.

Kolejny cel to stara remiza… I to nie wyszło. Korzystając z obecności mieszkającego w sąsiedztwie mężczyzny zapytałem go o dawne przeznaczenie tej budowli. Wg niego było to dworek. W okresie PRL masarnia, sklep i mieszkanie. Bramę, która nasunęła mi skojarzenie z remiza zrobiono już gdy budynek był „państwowy”. Ale w rejestrze zabytków tego budynku nie znalazłem. Zero wzmianek w internecie.

Zagadka. Ciekawe czy pojawi się jakieś rozwiązanie. Dworek, czy nie dworek. A w Potoczku jest bardzo prawdziwy dwór i zabudowania folwarczne należące do szkoły rolniczej. Wyremontowane. Jak nowe. Brakuje patyny, którą tak lubię.

W Potoczku zamiast do Modliborzyc skierowałem rower w stronę przeciwną. Na mapach jest droga którą mogłem dojechać do Łążka Ordynackiego omijając Janów Lubelski. Warto było sprawdzić jak się nią jedzie. Mapy pokazywały długi przejazd przez las. To dawało nadzieję cienia. Bo już było gorąco.

Cień był. Było też parę niespodzianek. „Przebiegający” szybko drogę zaskroniec to nic nadzwyczajnego. Ale w okolicach Puław raz tylko widziałem jelenia i to z daleka. Tu przez jezdnię przeskoczyła łania. Tak jakby chciała uniknąć kontaktu z asfaltem. Piękne to było i cieszyłem się, że nie byłem na trasie przelotu. Nawet z sarną byłoby to bolesne. A tu masa była przecież większa. Dalej zaś był Maliniec. Urocza osada wśród stawów otoczonych lasem. Było trochę wędkarzy i może też turystów. Ale to nie wpływało na wysoki poziom uroku tego miejsca. Po asfalcie jechałem trochę za Gwizdów. Tutaj, trzymając się czerwonego szlaku pieszego pojechałem drogą wysypaną tłuczniem. Trochę się kurzyło gdy przejeżdżały samochody ale to nie zdarzało się zbyt często. Ten odcinek ma chyba 4 km długości. Szum wiatru. Śpiew ptaków. I drżenie roweru. Ja też trochę przez to drżałem. Jednak warto tędy jeździć. Dopiero pod samy Łążkiem spotkałem jadącego w przeciwną stronę rowerzystę. A gdy zobaczyłem, że zamiast jechać do głównej drogi mogę pojechać do Łążka Garncarskiego po takiej samej nawierzchni nawet się nie zastanawiałem. W Łążku Garncarskim już kiedyś byłem. Dawno temu. Oglądałem lepienie garnków. Wtedy ta droga jeszcze nie była utwardzona. A teraz nie tylko jest utwardzona ale pojawiły się różne atrakcje dla dzieci. Ta miejscowość chyba jest osadą turystyczną. Może od dawna tylko mnie tu dawno nie było. Po dojechaniu do szosy głównej miałem już blisko do Katów i lasu w którym szukać chciałem mogiły. Już dochodziło czternasta. Skok do Huty Krzeszowskiej już nie był pewny. Wiele zależało od tego jak szybko dotrę do mogiły. Wykorzystując przygotowane namiary i licznik roweru wjechałem w tą samą drogę co poprzednio i dojechałem do tego samego miejsca co poprzednio. Gdzieś tkwił błąd. Dla pewności przeczesałem najbliższe okolice pieszo. Bez powodzenia. Ale… Ale zauważyłem, że jagody ładnie kwitną. Wcześniej nigdy na to nie zwracałem uwagi. Na owoce to i owszem. Nie raz usta były sine po spacerze w lesie. A kwiaty jakoś mi zawsze umykały.

W oddali szczekały psy. W lesie raczej spodziewałem się psów bez opiekunów. Ale to nie miało większego znaczenia. Godzina szukania i nic. Wróciłem do głównej drogi i na stacji benzynowej przy okazji zakupu napoju zapytałem o mogiłę. Pracownicy nic nie wiedzieli. Wiedział za to wypoczywający w cieniu parasola człowiek, który moje pytanie usłyszał. Objaśnił mi jak tam dotrzeć. Wydawało się, że w sposób jasny. Ale chyba nie do końca. Po powrocie do lasu miałem wjechać w „dróżkę” za paśnikiem. Ok. Tylko jest tak to wszystko zarośnięte borówkami, że dróg prawie nie widać. Miało to być około 70 m od paśnika. Tu była pomyłka. Odległość wynosi ponad 100 m. Z drogi miało być widać słupki ogrodzenia. To się zgodziło ale dopiero gdy znalazłem odpowiednie miejsce z którego je udało się zobaczyć. Wcześniej wjechałem w drogę „za paśnikiem” i ugrzązłem w bagnie. Wyglądało to tak, że koło roweru wbiło się w bagno, rower stanął, a ja bez wypięcia z pedałów poleciałem na bok. Bagno jak bagno. Błoto jak błoto. Ale w ten upał było to nawet przyjemne. Zaraz i tak byłem suchy. A pomnik i mogiła… Choć mówiono że jest zadbana stwierdziłem że wcale tak nie jest. Skradziono nawet tablicę z pomnika. Że też komuś się chciało. To przecież 2 km od drogi. Wkoło las.

Okolica jakoś sama nasunęła mi skojarzenia z „Bazarem” w Lasach Parczewskich. Ale może to tylko nieistotne podobieństwo? Tego nie wiem. A kto wie?

Już dochodziła szesnasta. Zrezygnowałem ostatecznie z jazdy do Huty Krzeszowskiej. Zwłaszcza, że osłabienie, które tłumaczyłem sobie migreną męczącą mnie dzień wcześniej przerodziło się w kolejny atak migreny. Tabletki, cola i powrót. Tą samą drogą? Nie. Przed Malińcem zjechałem z tej trasy chcąc dojechać do Zaklikowa. Wg mapy nie było daleko. Mapa ma jednak wadę. Nie pokazuje jednej drogi tylko wszystkie na raz. Źle wybrałem. Nadłożyłem parę kilometrów zbliżając się do Stalowej Woli zamiast do Zaklikowa. Trochę szkoda. Chciałem bowiem przejechać jeszcze do Annopola, na drugą stronę Wisły. Przejechać u podnóża Skarpy Biedrzychowskiej. A tak… A tak dobrze wyszło bo już bez tego było za późno na taki przejazd. W Zaklikowie udało mi się odnaleźć czynny sklep. Jak zwykle zostawiłem tu rower nie przypięty – nigdy nic się nie stało mu złego. Kupiłem za resztę pieniędzy napoje obawiając się, że już do samych Puław nie znajdę żadnego otwartego sklepu (pomijam stację benzynową w Opolu Lubelskim, która już parę razy ratowała mnie z opresji). Po wyjściu zastałem przy rowerze człowieka, na tyle miłego, że chciał ode mnie wynagrodzenie za pilnowanie roweru. I to teraz jak już mogłem powiedzieć, że wszystko przepiłem! Nie wiem czy mam teraz u niego dług. Gdyby nie pilnował na pewno bym go nie miał.

Dalsza droga to już jazda do Księżomierza. Pierwszy raz jechałem z Zaklikowa tą drogą. I chociaż nie raz jechałem w stronę przeciwną to nigdy nie zauważyłem kapliczki z figurą św. Jana Nepomucena. Od północy zasłaniają ją krzewy.

Robiło się coraz później. Już po wsiach odprawiano majówki. W Trzydniku cztery starsze kobiety. W Liśniku Małym około 20 osób – nigdy jeszcze nie widziałem tak licznej majówki.

Za Księżomierzem miałem wreszcie okazję sprawdzić jak działa moje nowe światło. Reflektor nie jest tym który chciałem mieć. Wygląda tak samo. Kosztuje tyle samo. W nazwie różni się od tego który chciałem tylko jedną literą. Nic dziwnego, że w Cykloturze się pomylono. Ja zaś pomyłkę zauważyłem za późno. Teraz żeby reflektor nie świecił muszę go odłączać od dynama i nie mam zasilania dla tylnego światła. Da się bez tego żyć. Z tyłu i tak zawsze mam światła na baterie, dodatkowe. A światło jakie zobaczyłem po włączeniu zasilania wg mnie warte jest swojej ceny. Po przejrzeniu ofert zauważyłem, że obecnie chyba tylko dwie firmy oferują w Polsce reflektory z diodą o mocy 60 luxów. Ale w sklepach rowerowych łatwiej jest o produkt firmy Busch&Muller. Światła Philipsa są jakby poza siecią sklepów rowerowych. Ciekawe jeszcze czy reflektor który chciałem – z wyjściem na światło tylne i z wyłącznikiem dynama – też świeci tak samo jasno jak reflektor bez tych dodatków (w moim wyłącznik wyłącza tylko światło postojowe – funkcja dla mnie nieprzydatna a nawet niebezpieczna). Światło. Światło. A przecież miało być o jeździe.

Dojechałem do Puław około północy. W godzinach 21-23 zmagałem się z dużym natężeniem ruchu. Już jadąc w przeciwną stronę widziałem plakaty reklamujące święto sadów w Józefowie nad Wisłą. Uznałem że 20 maja już był. Myliłem się. W Józefowie zabrakło miejsc parkingowych. Tłumy. I wszyscy postanowili wracać do domów gdy ja akurat jechałem. Na szczęście obeszło się bez zdarzeń niebezpiecznych. Początkowo sądziłem nawet że to nie chodzi o powrót do domów tylko wszyscy jadą na jakąś imprezę w Poniatowej. Na niebie pojawiały się rozbłyski. Ale rozbłyski wciąż były przede mną. Pod (a raczej nad) Bochotnicą były szczególnie blisko choć grzmotów nie słyszałem. Tylko trochę pokropiło. To była burza i przeszła i bokiem i górą. Prawie nie padało. Przejechałem 278 km. Mogłem więcej. Ale zabrakło czasu.