Cmentarze z których nikt nie korzysta

Miałem taki pomysł, by dokończyć to co tydzień wcześniej zacząłem. Nie było więc żadnego nowego planu, tylko jazda do miejsc do których poprzednio nie dotarłem. Nawet nie musiałem wymieniać zestawu mapek. Lenistwo. Ale to nie znaczy, że poszedłem na łatwiznę. Prognozy pogody straszyły opadami i to z możliwymi grzmotami i gwałtownymi porywami. Głównie na północy Lubelszczyzny. Jadąc na południe miałem szansę tego nie doświadczyć na własnej skórze. Do planu dodałem tylko cmentarz przykościelny w miejscowości Wszechświęte. Od tego miejsca chciałem zacząć. Dlatego, że tydzień wcześniej nie chciało mi się wyjąć tu aparatu. A szkoda. Miejsce to bowiem przez tydzień dość gwałtownie się zmieniło. To jednak było już prawie 100 km od linii startu.

Wyjeżdżając z Puław jeszcze jechałem „na sucho”. Dopiero za mostem znalazłem się w strefie opadów. Deszcz nie był intensywny. Wiatr delikatny i ciepły. A w perspektywie wyjechanie ze strefy. Więc się nie wycofałem tylko jechałem konsekwentnie w wyznaczonym kierunku. Momentami deszcz przestawał padać. Tak było np w Lucimi.

Deszczyk letni ale już tego lata się nie czuje. Przy drodze połamane drzewa. Miejscami całe grupy drzew. To ślady wcześniejszej burzy. Tydzień wcześniej też tak wyglądały. I jesień na polach.

To nie był dobry nastrój na wyjazd. Melancholia nie ma w sobie wiele energii. A i słońca w niej nie ma. Za Lipskiem jest za to wieś o nazwie, która sprawiła (nie po raz pierwszy), że jednak zrobiło się weselej.

I już śpiewało się

Za mokro było by coś płonęło poza duszą. Ta jednak się rozpaliła radośnie. Później znów padał deszcz i tak było do Ostrowca Świętokrzyskiego. Tu drogi były suche, a ja byłem zagubiony. Miałem wydrukowany plan z zaznaczoną drogą, którą chciałem pojechać ale już przy wjeździe do Ostrowca pojechałem nie tą drogą. Może to i dobrze. Gdy już znalazłem się w środku miasta zobaczyłem drogowskazy objazdu do ulicy którą miałem jechać. Ale przecież trzymanie się znaków jest dla mięczaków. Zapuściłem się więc na wyczucie w głąb miasta. Wyczucie ma dokładność rzędu „mniej więcej”. Tak więc udało mi się pojechać w odpowiednim kierunku ale musiałem nadłożyć drogi. Być może byłem w Denkowie – jak chciałem. Ale tylko być może. Powstaje tam nowa droga, wiadukt na drodze do Ćmielowa. Udało mi się tymi nowymi drogami dojechać do drogi gruntowej którą dojechałem w miejsce znajdujące się około 100 m od miejsca w którym w te drogi wjechałem. Wyczyn :) . Żeby znaleźć się 100 m dalej potrzebowałem niemal kilometra jazdy. Dalej, by ominąć kawałek drogi z ruchem wahadłowym i koparką stojącą na ścieżce rowerowej wjechałem w drogi boczne by wyjechać na pola. Chciałem dotrzeć do Bodzechowa. I wszystko wskazywało na to, że muszę to zrobić tak jak tego chcą drogowcy. Nie lubię gdy ktoś mi coś narzuca ale z mojego szamotania się nic nie wychodziło. Ustąpiłem w końcu i pojechałem ścieżką rowerową. W Bodzechowie wjechałem w drogę boczną i choć już drogowców tu nie było to musiałem przejechać przez rozgrzebane drogi do dróg pozbawionych asfaltu. Coś mi nie pasowało. Miałem dojechać prosto w okolice kościoła we Wszechświętych. Tymczasem dojechałem do drogi, którą jechałem tydzień wcześniej. Pomijając ułatwienie jakim było to, że pamiętałem jak jechać dalej to jednak nie tak to miało być. Później – w Klimontowie – dowiedziałem się, że rzeczywiście musiałem się zgubić skoro pojechałem tymi właśnie drogami. Ale miałem przynajmniej pożniwno-jesienne widoki.

Zgubiony czy nie – dotarłem do celu. Pod kościół. Do zabytkowego dziewiętnastowiecznego cmentarza.

Poprzednio wydawało mi się, że jest za ciemno na zdjęcia. Może dlatego, że długo przebywałem na słońcu. Teraz było chyba jeszcze ciemniej ale wydawało się, że jest odpowiednio jasno. Poprzednio przeszkadzały mi ślady robót ziemnych tu prowadzonych. Teraz jeszcze oprócz tego leżały dwa pocięte drzewa. Mimo tego wszystkiego uznałem, że warto wejść.

W kamizelce odblaskowej chyba rzucałem się w oczy. Zaraz przyszedł do mnie sprzątający właśnie w kościele „kościelny” (jak ta funkcja się nazywa? na pewno „kościelny”). Opowiadał jak to kiedyś wyglądało. Gęste i wysokie krzaki – przypomniało mi to wygląd starego cmentarza w Garbowie. Nie mogłem nie zapytać jak to zrobili, że krzaków nie ma? Cięto je podobno przez 10 lat na nowo zanim przestały cmentarz zarastać. W Garbowie więc muszą się do tego bardziej przyłożyć i działać konsekwentnie. Cierpliwość też może się przydać.

Obecnie cmentarz jest odnawiany – mają powstać alejki, a nagrobki będą odnawiane przez specjalizującą się w tym firmę (kosmiczne ceny). Mój rozmówca ciągnął coraz bardziej w stronę polityki. Zabrakło mu jednak trochę konsekwencji i wyczucia. Narzekał na wydawanie pieniędzy na stary cmentarz „z którego nikt nie korzysta”. I mówił, że pieniądze na renowację pochodzą z funduszy unijnych. Z dalszych wywodów wynikało, że winien temu jest Tusk. Gdy na pytanie o moje preferencje polityczne oświadczyłem, że jestem przeciwnikiem PIS najwyraźniej moja odpowiedź została zignorowana. Potok słów. Trudno było się od niego uwolnić. I chociaż nie chciałem zwiedzać kościoła zaraz usłyszałem, że zwiedzam zabytkowe kościoły. Na szczęście tą informację przekazano przybyłej pod kościół kobiecie, a ja wykorzystałem pojawienie się kolejnej ofiary „kościelnego” by ruszyć w dalszą drogę.

Po dojechaniu do szosy Ostrowiec Świętokrzyski – Opatów miałem całkiem dobrą nawierzchnię i łagodne podjazdy. W końcu to droga krajowa. Tylko samochodów dużo. Tego to nie lubię. Jeszcze gorzej zrobiło się gdy z Opatowa pojechałem w stronę Iwanisk. Tu i nawierzchnia gorsza, szosa węższa i podjazdy ostre. Raz nawet się przestraszyłem gdy jadący za mną samochód zahamował z piskiem opon. Kierowca najwyraźniej chciał mnie wyprzedzić ignorując linię ciągłą na podjeździe. Zdążył tego nie zrobić. Zza szczytu wzniesienia wyjechały samochody z którymi mógł się zderzyć, a ja gdybym przeżył, byłbym świadkiem. To by mi popsuło wyjazd. A za Iwaniskami zmierzyć się musiałem ze wzniesieniami jeszcze bardziej męczącymi. To nie było łatwe. Od Opatowa walczyłem z kryzysem. Ale uparłem się i się udało. Przerwę miałem dopiero w Bogorii. Na tamtejszym cmentarzu chciałem odnaleźć mogiłę Legionistów.

Zadanie z pozoru było proste. Wiedziałem, że mogiła znajduje się w jednej z bocznych alejek. I tyle. Na miejscu zobaczyłem przepełniony cmentarz na którym bocznych alejek nie ma od lat. Szanse odnalezienia były bliskie zera jeśli miałem jechać dalej. Ale proforma przeszedłem się aleją główną rozglądając się na boki. Na mogile stoi pomnik. Wysoki na tyle, że widać go wyraźnie ponad innymi nagrobkami. I to niedaleko wejścia od strony kościoła.

Bogoria była „po drodze”. Głównie chodziło mi bowiem o cmentarz w Kolonii Pęcławice. Raz już próbowałem do niego dotrzeć. Wtedy jednak popełniłem błąd nie tyle w nawigacji co błąd logiczny. Kolonia Pęcławice i Kolonia Pęcławska to dwie sąsiadujące ze sobą osady. Za pierwszym razem szukałem cmentarza za zabudowaniami w Kolonii Pęcławice. Tymczasem znajduje się on za zabudowaniami Kolonii Pęcławskiej i to od drugiej strony osady niż granica między tymi dwiema osadami. Proste. Cmentarz w Kolonii Pęcławice jest w Kolonii Pęcławskiej.

Cmentarz niemal w całości otoczony jest jedną działką rolną. Liczyłem na to, że będzie można dojść do niego po ściernisku skoro nie ma żadnej drogi ani miedzy. Ale i to się nie udało. Pole jest zaorane, a częściowo już zabronowane. Pozostało mi tylko spojrzenie z daleka. Stos kamieni i betonu w jednym z rogów cmentarza to zapewne gruz z dawnego kamiennego muru i bramy. Z daleka widać jeden metalowy krzyż. I nic więcej. Ale w tych krzakach i tak bym pewnie niewiele znalazł.

Dalsza trasa zaprowadziła mnie do Klimontowa. Cmentarza z kwaterą wojenną poszukałem trochę na wyczucie. Pamiętałem że jest przy ulicy na „O”. To wystarczyło :) . W końcu już kiedyś koło niego się kręciłem szukając cmentarza żydowskiego. Ale tu znowu zapowiadało się szukanie igły w stogu siana. Zapytałem. Miły człowiek zaprowadził mnie w miejsce, które jego zdaniem mogło być tą kwaterą. I było. Nawet tabliczka o tym informuje choć ja poznałem po krzyżach charakterystycznych dla grobów żołnierzy… niemieckich. A spoczywają tu żołnierze austro-węgierscy i rosyjscy. Rozmowa zaś potoczyła się dalej. Kwatery wojenne jeszcze nie tak dawno były zaniedbane i nikt się nimi nie przejmował. Na tabliczce informacyjnej jest wpisany rok 2005. Wtedy zapewne kwatery odnowiono. Ale potem zmieniliśmy nieco temat. Było o nieistniejących już Brunonaliach. O synagodze już nie używanej nawet do corocznych koncertów muzycznych. O młodzieży pijącej w sąsiedztwie synagogi. O odszkodowaniu za cmentarz przekazany w latach pięćdziesiątych szkole. O cmentarzu w Wszechświętych i księdzu który zaginął podczas wspinaczki na Elbrus… Rozgadaliśmy się ale te wszystkie informacje były ciekawe. Nawet o odnowionym rynku. Ale nie powiedziałem, że mi się ten rynek teraz nie podoba. A nie podoba mi się ponieważ pamiętam go innym. Teraz jest to wyłożony kostką plac. A kiedyś… siedziałem tam na ławeczce w cieniu drzew i pożerałem bułkę popijając maślanką. I to nie tak całkiem dawno. Chyba w 2009 roku.

Poniżej kwatery wojenne w Klimontowie

Z Klimontowa pojechałem do Koprzywnicy. Liczyłem na to, że tym razem nie trafię na ślub i porobię zdjęcia zabudowaniom pocysterskim. Tylko zanim tam dojechałem… Całkiem blisko Klimontowa natknąłem się na cmentarz wojenny. Jest przy samej drodze i nigdy o nim wcześniej nie czytałem. Kiedyś przez jego teren przeprowadzono rów melioracyjny. Pomnik ma na szczycie dziurę po czymś. Może po krzyżu? Teren gęsto porastają barwinek i bluszcze.

Przed kościołem w Koprzywnicy jak poprzednio – weselnicy. Może więc kiedy indziej. Było już szesnastej. A jeszcze nie byłem w Baranowie Sandomierskim. Koprzywnica jest blisko Łoniowa. Więc i Łoniów odłożyłem na kiedy indziej – są blisko można je połączyć podczas jakiegoś innego wyjazdu. A Baranów – nigdy nie mam do niego po drodze. Skoro więc jestem w pobliżu muszę zajechać. W ręku mapka z zaznaczoną lokalizacją cmentarza żydowskiego. I ruszyłem na poszukiwania. Nie trwało to długo. Cmentarz jest na przeciwko placu sportowego. Tylko nie wiem czy ma sens ładować się w te krzaki teraz – gdy pod nimi nic nie widać. Może więc wiosną? Może będę miał dobre połączenie kolejowe? Teraz nie mam. Gdybym jechał to z przesiadkami i z autobusem. Ale mają je zlikwidować z powodu wielu skarg na brak miejsc – za dużo podróżnych chciałoby jeździć. Zamiast tego kolej ogłasza wstawienie pociągu pospiesznego w godzinach popołudniowych (tamten był rano). To nie jest rozwiązanie dla mnie. I pewnie nie tylko nie dla mnie. Zmiana godziny będzie miała wpływ na zmianę popularności połączenia. Ale pewnie wymyślono je dlatego, że był wielki śmiech po ogłoszeniu przyczyny likwidacji połączenia dotychczasowego. Nowe zlikwiduje się już z powodu braku pasażerów.

Cmentarz w Baranowie Sandomierskim z drogi wygląda tak:

I trzeba włączyć wyobraźnię by go zobaczyć.

Powrót przez Tarnobrzeg. Przejazd Wisłostradą. Od strony zalewu nazywanego teraz jeziorem widziałem ścieżkę rowerową. Jest jednak na terenie kopalni i nie ma tam wstępu dla nieupoważnionych. Jechałem więc w towarzystwie samochodów do miejsca gdzie ścieżka stała się ogólnodostępna, bo należąca do miasta, a nie do kopalni. Przez niemal cały Tarnobrzeg można przejechać ścieżkami rowerowymi kierując się na Sandomierz. Przerwa w ścieżkach liczy sobie kilkaset metrów i jedno czy dwa skrzyżowania ze światłami. Co ciekawe: w miejscach mniej uczęszczanych przez pieszych to rowerzyści jeżdżą po chodnikach – zemsta? Bliżej centrum po ścieżkach spacerują ludzie (też z pieskami) nawet gdy chodnik jest całkowicie pusty. Aż zastanawiam się czy nie posiadając roweru nie uważają przypadkiem, że rowery namalowane na znakach i na ścieżce oznaczają zakaz jazdy rowerem? Nie zmienia to jednak wiele. Poruszając się jezdnią na pewno pojechałbym szybciej. Ścieżki kończą się gdy zaczyna się Sandomierz. Pobudowano nowy most dla ułatwienia przejazdu. Na nowym moście jest szeroki deptak, który zapewne miał być też drogą dla rowerów. Jednak nie ma żadnych znaków o tym informujących. A sam wjazd na ten deptak jest wąskim chodniczkiem z kostki brukowej. Czegoś zabrakło. Początku i końca?

Noc zaczęła się gdy dojeżdżałem do Zawichostu. Miałem więc do przejechania w ciemności mniej niż 100 km. Za to mogłem liczyć na niespodzianki. Np. na remont mostu pod Annopolem. Ale to jakoś udało się obejść. Gorzej ze skracaniem sobie drogi by ominąć Annopol. Nie szczególnie mi to wyszło. Ominąłem jeden rozjazd na którym miałem zakręcić. W ciemności był niewidoczny. Musiałem uznać go za drogę gruntową. Ostatecznie więc nie skróciłem drogi ale chociaż ominąłem dokuczliwe podjazdy w samym Annopolu. W Opolu Lubelskim minęła mnie karetka na sygnale. 3 kilometry dalej następna jadąca w tą samą stronę. Jeśli był to wypadek to nie na tej drodze, którą jechałem. I chociaż mogłem ominąć najbardziej mi dokuczającą górę w Skowieszynku jadąc przez Kazimierz to jednak zdecydowałem się podjąć wyzwanie i sprawdzić w jakim jestem stanie po 300 km. Stan był całkiem niezły. A do Puław jeszcze 14 km. Dojechałem zaraz po północy.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Objazdy, rozjazdy i pogubione drogi

To już nie jest lato. Zimne noce i poranki. Chyba całonocna jazda może być przyczyną przeziębienia. Tak przynajmniej było każdego roku gdy jeszcze nie mogłem się przestawić na warunki jesienne. Teraz też zaplanowałem przejazd z całonocnym powrotem. Seria zdarzeń niezaplanowanych wszystko zmieniła.

Początkowo chciałem dokończyć poszukiwania cmentarza żydowskiego w Baranowie Sandomierskim i cmentarza wojennego w Kolonii Pęcławice. W tym celu wydrukowałem sobie mapy topograficzne z naniesionymi lokalizacjami. Przy okazji chciałem w Bogorii na cmentarzu parafialnym odnaleźć mogiłę z I wojny światowej, w której spoczywają Legioniści. Do tego planu dodałem odwiedzenie Bodzentyna. Taki skok w bok na 50 km. Trochę bez sensu ale skoro już wszyscy tam byli… Ja też właściwie byłem. I to co najmniej 2 razy ale chyba więcej tych razów było. Nigdy się nie zatrzymywałem. A jest po co. I wcale nie chodzi o ruiny zamku. Przecież interesują mnie cmentarze. Łącznie miało być ponad 300 km.

Wystartowałem około 6 rano. W kierunku Iłży. Od Bodzentyna chciałem zacząć. Dobry nastrój który pojawia się już na starcie zepsuł się na moment gdy wjechałem na most w Puławach. Po drugiej stronie rzeki była mgła. Ale jak zobaczyłem zaraz nie było jej wiele. Zdjęcie zrobiłem przed rozpoczęciem podjazdu na skarpę wiślaną w Górze Puławskiej.

Mój długi cień na jezdni też sprowokował mnie do zarejestrowania. Zajmował tak mało miejsca na drodze, że aż było to nieprzyzwoite. „Persona non grata” to w wolnym tłumaczeniu „człowiek bez samochodu”. Szybkie tłumaczenie podaje inne znaczenia ale ja się nigdzie nie spieszę (a sakwy mnie pogrubiają).

Do Iłży przejazd nie sprawił żadnych problemów. Słońce wstało, świat w większości jeszcze spał. Chciałem coś na szybko przegryźć (jakaś chałwa lub inny słodki batonik) ale sklepy spożywcze z okolic rynku w Iłży poznikały. Zadowoliłem się więc cukierkiem czekającym na to od dawna w podręcznym bagażu. Przede mną był odcinek drogi, który bardzo chętnie bym ominął. Ale tak było najbliżej… I pojechałem w stronę Starachowic drogą krajową. Nie lubię. Nie tylko jest tu duży ruch ale też nie ma jak się zatrzymać przy zjeździe na drogę gruntową – zjazdy zajmują prostytutki i są to raczej teraz parkingi dla klientów, a nie boczne drogi. Tak było póki droga biegła przez las. Po zjeździe w drogę wojewódzką do Starachowic już nie miałem na co narzekać. Może nie całkiem. Ponarzekałbym na podjazdy – męczą. A miast nie lubię. Ludzie pędzą w przeróżnych kierunkach bezładnie i chaotycznie. To jest takie… ludzkie.

Ze Starachowic do Bodzentyna jest rzut beretem ale droga przez kilka kilometrów jest bardzo ruchliwa i wąska. Dlatego zdecydowałem się na nadłożenie drogi i przejazd przez kilka osad na uboczu. Istniała nadzieja, że zobaczę zabytkowy dwór. Nadzieja płonna. Zobaczyłem bowiem tylko zabytkowy kościół z Miedzierzy stojący w Radkowicach. Jadąc dalej pogubiłem drogi. Miały być tu szlaki piesze i rowerowe. Oznakowanie jest szczątkowe. Znaki poniszczone. Ale tak jest niemal wszędzie. Jeszcze mocząc nogi podczas przeprawy przez bród łudziłem się, że jestem na dobrej drodze.

Trudno było też określić lokalizację. Droga, którą wcześniej wjechałem na szczyty teraz biegła dolinami i horyzont zanadto się przybliżył.

W końcu jednak dojechałem w miejsca znajome w których byłem już wcześniej. Tzn godzinę wcześniej. Zrezygnowany pojechałem drogą którą chciałem ominąć. Z planu zaś wykreśliłem na ten dzień Baranów Sandomierski. Przez te błędy w nawigacji zaniedbałem sprawę uzupełniania płynów. Odczułem to zbliżając się do Bodzentyna. Choć jeszcze na początku nie wiedziałem o co chodzi. Brakowało mi sił. Najpierw uznałem, że jest to zwykły kryzys. W końcu przejechałem już ponad 100 km a jeszcze go nie było. Ale to było odwodnienie. Wizyta w Bodzentynie więc była okazją by pić, pić i zwiedzać. Zacząłem od sklepu spożywczego, gdzie nabyłem kilka litrów słodkich napojów. Później spotkanie z lokalnym folklorem (folklor chciał złoty trzydzieści ale nie mówił na co). Później ruszyłem w stronę cmentarzy. Zupełnie przypadkiem zarejestrowałem obecność znaku wskazującego drogę do ruin zamku.

Cmentarz wojenny miał wg map znajdować się przy skrzyżowaniu ważnych dróg. Tam też był. Zamknięty na przedziwny skobel. Na ziemi leżał kawałek kłódki, a ja chcąc wejść musiałem rozkręcić śrubę (robiącą za skobel) i trochę poszarpać się w wypaczoną furtką. Na cmentarzu spoczywają polegli w październiku 1914 i maju 1915 roku.

Nie wiem na razie nic więcej o tym cmentarzu. Ale już wiem jak wygląda i jak do niego dotrzeć. Z cmentarzem żydowskim było o tyle łatwiej, że przy drodze do Kielc umieszczono znak wskazujący cmentarz. Utrudnieniem mogły być to, że znajduje się na skarpie i z drogi dojazdowej jest niemal niewidoczny. Ale ta droga w tym właśnie miejscu się kończy. Nie sposób się zgubić.

Na koniec pozostały mi ruiny. Tu na razie nikt jeszcze nie wpadł na pomysł odbudowania zamku. Najbardziej znany jest portal tego zamku. I jest też najlepiej zachowanym jego elementem.

Dlaczego środek progu nie jest tak wydeptany jak jego boki?

Doprowadzony do stanu używalności mogłem postanowić co dalej mam robić. Baranów już był skreślony z listy miejsc do odwiedzenia. Dochodziła piętnasta. Droga do Nowej Słupi, którą miałem pojechać do Bogorii była zamknięta. I dojechałbym tam po siedemnastej. Postanowiłem wracać. Na liczniku miałem już ponad 130 km. Plan podróży i mapki przydadzą się może za tydzień, a może kiedy indziej. Teraz wypadało uciekać przed nocnym chłodem. Ale nie drogą najkrótszą. To byłoby za proste. Zdecydowałem się na jazdę do Ożarowa drogami, którymi jeszcze nigdy wcześniej nie jechałem. Chciałem (o ile to możliwe) omijać drogi główne. Z map wynikało, że mogę pojechać prostą drogą w stronę Waśniowa. Tak zrobiłem choć tak do końca to drogi tutaj nie są takie proste – powyginały się w pionie.

W Chybicach spotkałem Jana Nepomucena z 1840 r.

Musiałem przejechać kawałek drogi łączącej Ostrowiec Świętokrzyski z Nową Słupią. W zeszłym roku była remontowana. Nie wiem czy do samej Nowej Słupi pociągnięto chodnik wzdłuż drogi. Ale tam teraz jeżdżą lokalne powolne rowery. Jest więc łatwiej tędy jechać. A ja chciałem ominąć Ostrowiec. Wyszło na to, że bocznymi drogami uda mi się dojechać w okolice Ćmielowa. Wolałbym do samego Ożarowa… Ale niech będzie i tak.

W Gromadzicach zatrzymałem się przy figurze, która nieco mnie zaskoczyła. Po pierwsze nie jest stara. Po drugie – na pierwszy rzut oka jest to Chrystus Frasobliwy. Po trzecie – w zestawieniu z inskrypcją na cokole powód zmartwienia nabiera przedziwnego znaczenia.

Zapewne błędnie to interpretuję. Kto by stawiał humorystyczne figury przy wiejskiej drodze?

A jadąc dalej dotarłem do miejsca w które będę chciał wrócić. Chodzi o miejscowość Wszechświęte (na tablicy przy wjeździe napisano „Wszechświęta”). Jest stary, zabytkowy cmentarz przykościelny. Zachowało się wyjątkowo dużo nagrobków z XIX wieku. Nie robiłem zdjęć z powodu słabego światła. Ale klimat tego miejsca bardzo chcę zapisać aparatem. Może gdy opadną liście kolorowo? A może tylko kiedy indziej?

Ożarów chciałem odwiedzić by sprawdzić prawdziwość zawiadomienia od Nikodema Nijakiego znanego też jako Rumpelstiltskin, który swego czasu trollował na forum eksploratorów. Napisał, że na cmentarzu w Ożarowie wzniesiono ohel. Już kilka tygodni temu napisał, a ja podchodząc co najmniej sceptycznie do tego źródła informacji nie spieszyłem się z ich sprawdzeniem. Wychodzi na to, że jednak informacja była prawdziwa, a jej autor nie zakpił ze mnie jak się tego po nim spodziewałem.

Robiąc miejsca na ohel przestawiono część macew. Macew, które wyróżniają się wyjątkowym pięknem. I to nie tylko w porównaniu z zachowanymi do dnia dzisiejszego macewami z Podlasia.

Już za Tarłowem dopadły mnie ciemności. Ale było jeszcze na tyle wcześnie, że nie pogaszono świateł w mijanych wioskach. Przynajmniej do Lucimi. Tam wjechałem akurat gdy latarnie pogaszono. A to już blisko Puław.

W sumie przejechałem 269 km. W domu byłem po 23. Na dworze było zimno. Ale jeszcze nie mroźnie. Na mrozy jeszcze chyba trochę poczekamy. Mam przynajmniej taką nadzieję.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Okruchy betonu

Wyjazd z 11 sierpnia pozostawił po sobie kolejne postulaty „badawcze”. Choć zdawało mi się, że zakończę nim na ten rok wyskoki za Bug to wciąż mnie tam ciągnie. Trochę na wyrost – muszę poczekać do jesieni lub wiosny by zobaczyć to co chcę tam zobaczyć.

O kierunku wyjazdu zadecydowały prognozy pogody. Na południu pokazywały większe opady deszczu niż na północy. Nie lubię moknąć ale mając do wyboru większe i mniejsze moknięcie wybrałem to drugie. By jednak nie trwało to za długo znów użyłem pociągu. O 6:15 miałem pociąg do Białej Podlaskiej. Z Dęblina. Trzeba więc było najpierw dojechać do Dęblina. Chyba wtedy najbardziej zmokłem. Ale było to tylko pierwsze moknięcie tego dnia. W pociągu porozkładałem mokre rzeczy i trochę podsuszyłem. I tak wszystkie przeznaczone były tylko do dojechania do Dęblina. Później miało być cieplej. Gdy już w pobliżu Białej Podlaskiej je wszystkie chowałem pojawił się towarzysz podróży – młody chłopak z kartonem w którym przewoził gołębie. Na postojach wypuszczał po jednym przez okno. Dziwił się, że jeżdżę przez cały dzień… A może to świat jest dziwny nie ja?

Trasa miała przebiegać przez przeprawę promową w Gnojnie. Już drugi raz jednak trafiłem na nieczynny prom. O przyczynę zapytałem w Zabużu – w końcu oba promy należą do jednego właściciela. Okazało się, że w Gnojnie jest za niski poziom wody. Ale w ten sposób znów ominąłem Niemirów gdzie jest zabytkowe grodzisko. Trudno. Wiosną też chcę tam się pojawić ze względu na szlak biegnący przez łąki nad Bugiem. To może być przejazd pełen zachwytów.

Po przekroczeniu Bugu ruszyłem na dawny rynek w Mielniku. Dziś to plac Kościuszki. Przy nim znajduje się galeria (i chyba mieszkanie) która kiedyś była miejscem modłów miejscowych wyznawców judaizmu. I to był chyba jedyny tego dnia cel mojej wizyty w Mielniku.

Następny punkt to cmentarz żydowski w Siemiatyczach. Tam postanowiłem pojechać drogą, której jeszcze nie znałem. Z Mielnika wzdłuż Bugu. I zaraz pożałowałem, że wcześniej tą drogą nie jeździłem. I to nie tylko ze względu na dobrą nawierzchnię. Głównie ze względu na widoki jakie się z tej drogi roztaczają. A nie jeździłem tędy ponieważ albo chciałem dotrzeć do Grabarki albo łudziłem się, że jednak w okolicach Radziwiłłówki wejdę w lasy by zobaczyć sowieckie bunkry. Teraz na bunkry machnąłem ręką. Co mnie obchodzą te betonowe budynki? Nie znam się na tym. Choć jak się jest w ich sąsiedztwie to bije od nich jakaś tajemnicza moc. Nawet gdy są zniszczone. I jak już machnąłem ręką to już w Anusinie przy drodze do Siemiatycz natknąłem się na pierwszy bunkier (nb. w Mielniku na placu Kościuszki jest tablica z mapką bunkrów i informacjami o zamieszkujących je nietoperzach).

Budowla jest zniszczona. We wnętrzu leżą stosy śmieci a ruiny straszą wiszącymi na stalowych prętach kawałkami betonu.

Pomiędzy Mielnikiem i bunkrem dopadł mnie deszcz. A może nie deszcz tylko silna mżawka? Nie wiem jak to nazwać – nawet nie za bardzo zmokłem. Ale była to przygrywka do następnych opadów. Taki miał być ten dzień, a ja tylko miałem nadzieję, że nie będzie mi to za bardzo przeszkadzało w jeździe i robieniu zdjęć.

Z rozpędu w Siemiatyczach nie zakręciłem w ulicę Kościuszki tylko pojechałem dalej prosto. W ten sposób znalazłem cmentarz z I wojny światowej. Nie miałem pojęcia o jego istnieniu. Już nawet byłem pewien, że w okolicy żadnego takiego cmentarza nie ma.

Jak zwykle nazwiska poległych wyraźnie wskazują na niemieckość żołnierzy niemieckich.

Nikogo tu nie spotkałem więc nie wiem czy i tu usłyszałbym, że to Niemcy (mówione świadomie z małej litery). To ciekawe, że doświadczenia II wojny światowej tak mocno odbijają się na poległych ćwierć wieku wcześniej. W niektórych relacjach z początku okupacji niemieckiej podczas II wojny światowej można spotkać się z życzliwym powitaniem żołnierzy niemieckich przez ludzi pamiętających okupację z lat 1915-1918. Szczególnie dotyczyło to mniejszości narodowych w II RP. Do tego jeszcze spotykam się często z przekonaniem, że w armiach biorących udział w I wojnie światowej poza Legionami Polskimi Polaków nie było.

Z tego miejsca zawróciłem i pojechałem ulicą Kościuszki. Szukałem bocznej o nazwie ulica Polna. Jak już ją znalazłem to okazało się, że to nie ta Polna której szukałem. Znalazłem się z tyłu cmentarza żydowskiego i stąd nie było jak na jego teren wejść. A to co ocalało zebrano przy bramie wejściowej. Należało pojechać od drugiej strony i w Polną wjechać od ulicy Wysokiej. Brama jest otwarta. Cmentarza jednak nie oszczędziły ostatnie wichury. Tu też przewracało drzewa.

Tu leżą wszystkie ocalałe macewy. A jest to mogiła 70 ofiar egzekucji z 1942 roku.

Z cmentarza udałem się pod synagogę (dziś Dom Kultury) obok której stoi Dom Talmudyczny (dziś siedziba szkoły).

Synagogi od frontu nie było jak sfotografować. Zasłaniają jej front drzewa rosnące tuż przed nią. Ale moje zainteresowanie budynkiem udzieliło się też jednemu przechodniowi i przeczytał tablicę pamiątkową na ścianie. A wyglądał na kogoś kto przechodził tędy nie raz…

Znów spadł deszcz. Tak jak poprzednio – udając że go nie widzę pojechałem dalej. Teraz do Drohiczyna. Chciałem dotrzeć do cmentarza żydowskiego. Drohiczyn umieścił jego lokalizację na planie miasta. Niestety jest to tylko układ ulic. Przez to nie wiedziałem w którym dokładnie miejscu mam szukać. Nie miałem z sobą skanów map topograficznych tego terenu. Chciałem dotrzeć na pamięć. Tylko zapomniałem czy chodziło o las z lewej czy prawej strony drogi przecinającej wzgórze na pół. A nawet jakbym wiedział to i tak bym się nie dostał na teren cmentarza. Teren gęsto zarośnięty i… mokry. Objeżdżając wzgórze dostrzegłem, że przy jednym z typowanych przeze mnie zagajników stoi bunkier. A jeden jeszcze mijałem wcześniej. W Zajęcznikach.

Sam Drohiczyn ma wiele zabytkowych budowli ale biorąc pod uwagę, że było to duże miasto, na dwóch brzegach Bugu. Miasto w którym powstały co najmniej 3 kościoły stojące po dziś dzień. Wtedy – w okresie rozkwitu – miasto korzystało na szlaku handlowym. Wykończyły je koleje. I śpiewał mi się gdy jechałem stary utwór Dezertera „To miasto umiera” choć Drohiczyn nie zginie. Jest miastem turystycznym nad Bugiem. I może być nim jeszcze bardziej. Kościoły przypominają o dawnej świetności.

Za to ślady po żydowskich mieszkańcach są tylko na papierze. Nie ma żadnych znaków które by wskazały lokalizację cmentarza. Sam cmentarz jest pozostawiony sam sobie i nie jest chroniony. Dotarcie tu będzie miał sens gdy jeszcze roślinność nie odetnie dostępu światła. Teraz tylko czekał w krzakach na mnie jeden kleszcz i nic więcej. Z postanowieniem, że przygotuję sobie dokładną mapę i pojawię się tu wiosną ruszyłem w drogę powrotną. A przy niej, w Wólce Zamkowej kolejny „schron bojowy”. Tym razem na prywatnym podwórku.

Mierzyłem odległość do dworca kolejowego w Łukowie – tak mi będzie najłatwiej się tu dostać. Po drodze znów mijałem pałac w Korczewie ale bez zatrzymywania. Skoro i tak mam się tu pojawić to może wtedy zdecyduję się na odnalezienie ruin „Syberii” i menhiru? Poprzednio zignorowałem informacje o objeździe do Mord. Teraz postanowiłem sprawdzić jak ten objazd wygląda. Żadna rewelacja. Mokre opony ślizgały mi się na kocich łbach ale na szczęście nie było to kilka wstrząsających kilometrów jazdy. Wiosną już pewnie remont drogi będzie zakończony więc… a może znów po kamieniach? Jeszcze nie wiem jak pojadę. Objazd wydał mi się drogą krótszą od tej objeżdżanej. No i w samych Mordach oprócz niedostępnego, remontowanego na niby pałacu jest cmentarz żydowski – też zarośnięty niemiłosiernie. Teraz sprawdziłem w którym to jest miejscu. Już wiem – będzie łatwiej.

W Grodzisku za Zbuczynem młode bociany już od czasu do czasu machają skrzydłami. Na razie to takie loty „na sucho” ale już niedługo pewnie zaczną opuszczać to ogromne gniazdo na uschniętym drzewie.

Do Łukowa wymierzyłem 75 km. W obie strony więc będzie 150. Wiosną powrót nocny może być przyczyną nie tylko kataru. Warto by więc było załapać się na pociąg powrotny. Ale jak będzie wyglądał rozkład jazdy wiosną jeszcze nie wiadomo. Od Wojcieszkowa już jechałem w ciemnościach. Raz po suchych, raz po mokrych drogach. Parokrotnie załapałem się na delikatne mżawki. A w Puławach drogi były suche. Podobno wcale nie padało. Jasne. Przecież wystartowałem gdy miasto spało i przespało deszcz. Wróciłem przed północą (2 minuty przed ;) ). Ale też rower się nie najeździł szczególnie dużo. Ledwo 277 km.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Droga i kierunek dobre, zły zwrot

To nie był jakoś szczególnie daleki wyjazd. Przejechane 342 km to przecież nie jest żaden rekord. A jednak czułem się podczas jazdy przeżuty, wypluty, zajeżdżony. Jak zwykle wykonałem pętlę. Ale najwyraźniej przejechałem ją w złą stronę. Wróciłem też wcześnie do Puław – o 2 w nocy. A to było tak…

Wyjechałem tuż przed szóstą rano kierując się do Annopola. Nie miałem jednak ochoty jechać główną drogą do Opola Lubelskiego. Dlatego przejechałem przez Kazimierz Dolny i Wilków, Zagłobę. Prognozy pogody straszyły, że może trochę przed południem pokropić ale nie wyglądało to szczególnie odstraszająco. Wiatr choć słaby raczej sprzyjał niż dokuczał. Od rana chyba ponad 20 stopni ale niebo zachmurzone. I liczyłem na to, że zachmurzenie utrzyma się do końca dnia. Albo prawie do końca. Ostatnio słońce mi za bardzo dokuczało. Dość spokojnie i szybko dojechałem do Annopola. Tu zajechałem do dawnego zakładu granulacji kości. Poprzednio chodząc w jego wnętrzach mogłem nie zauważyć sterty pozostałych kości, chciałem to sprawdzić. Rzeczywiście tam leżą. Zepchnięte na stertę.

Człowiek nie jest świnią, a jednak człowiek zje wszystko. Czy tu „człowiek” brzmi dumnie? Nic się nie może zmarnować. Czego nie da się pogryźć, to można to zmielić. Galaretki? A i parówki ze skóry i ścięgien. Może to miały być galaretki owocowe? Może zagęszczać miały jogurty? A może miały być dodatkami paszowymi? Wiele zmieniła „choroba wściekłych krów”. Ale to nie znaczy, że coś z zabijanych przemysłowo zwierząt się marnuje. Nadal wszystko jest wykorzystywane. Tylko do innych celów. Te potulne zwierzęta (mam na myśli krowy) do których wielu właścicieli zwraca się po imieniu kończy w takich maszynkach do mięsa. A potem z różnymi dodatkami smakowymi dobrze się prezentują za szybką chłodni w supermarkecie. Wystają z kanapek (lub nie). Ludzie są okrutni ale o tym co zniesmacza wolą milczeć lub po prostu nie chcą tego wiedzieć.

Z Annopola mogłem pojechać do Tarnobrzegu przez Sandomierz lub dłuższą drogą przez Zaleszany. Wybrałem tą drugą ze względu na mniejszy ruch samochodów. I przed i za Annopolem mijałem rowerzystów. Przed Annopolem (czyli wcześniej) starszych i z sakwami. Za Annopolem młodzież. Nie wiem skąd jechali ale wszyscy w przeciwną stronę niż ja. Czy większość może się mylić? Ale tu już ocieram się o politykę. W Borowie po raz pierwszy dostrzegłem przy drodze kapliczkę z dziewiętnastowieczną figurką Chrystusa Frasobliwego. Aż dziwne, że tak ją wyeksponowano. Przecież teraz takie figurki masowo wręcz są kradzione. Wykonana (chyba z gliny) przez mieszkańca sąsiedniej wsi – Kosin.

Dawno temu, gdy jeszcze nie jeździłem z aparatem fotograficznym, jechałem tą samą trasą. Przed Tarnobrzegiem pamiętam tereny piaszczyste, a przy drodze mieniące się tęczą kałuże. Pamiętając o tym chciałem zrobić jakieś zdjęcia. Ale wszystko się tu pozmieniało. Zieleni jest znacznie więcej. Kałuż nie ma wcale. Pomnik upamiętniający zlikwidowaną wieś na terenach kopalnianych dziś jest ukwiecony. Zupełnie jakbym jechał inną drogą. Także w Tarnobrzegu spodziewałem się wertepów na wąskiej drodze, a tu droga szeroka, gładka i ścieżki rowerowe po obu jej stronach. Zmieniło się wiele. Co prawda samochody jeszcze nie mogły jeździć po nowym wiadukcie nad torami ale rowerzyści i piesi już mogą. Można szybciej wjechać i… się zgubić. Ale udało mi się odnaleźć nowy cmentarz żydowski. Jego stan jest fatalny. Jest co prawda ogrodzony. Od ulicy M. Dąbrowskiej jest zadbany i zamknięty na kłódkę ohel. Obok jest też zamknięta na kłódkę furtka. Jest też przystanek autobusowy z ławeczką. Na tej ławeczce siedział sobie jakiś pan i po spożyciu napoju butelkę rzucił za siebie – na teren cmentarza. A tam jest tych butelek i innych śmieci znacznie więcej. Sprzątać nikt pewnie nie będzie – teren porastają gęsto młode i stare drzewa i krzewy. Wszedłem tam przez przerwę w ogrodzeniu. Nie je jeden – jest wydeptana ścieżka. Kilka ocalałych macew stoi obok siebie. Więcej mimo poszukiwań nie odnalazłem.

Całkiem niedaleko od kirkutu miałem do cmentarza wojennego. Problem z jego odnalezieniem miałem właściwie tylko przygotowując się do wyjazdu. Informacja o cmentarzu z książki wydanej w 1994 roku zawiera inne nazwy ulic. Ale Tarnobrzeg wciąż się zmienia…

Słońce już wyszło i zaczęło się piekiełko. A ja miałem jeszcze kilka miejsc do odnalezienia. Pierwsze to cmentarz wojenny w dawnym Machowie pod Tarnobrzegiem. Machowa dziś nie ma ale cmentarz został. Zaplanowałem dojechanie tam przez ulicę Ocicką. Ale ta okazała się być zamknięta. Inne drogi prowadzące do cmentarza też były pozamykane. Nie chciałem ryzykować wtargnięcia na teren zamknięty choć może warto. Nie wiem w jakim stanie jest ten cmentarz. Może zachowały się tam informacje o poległych? Przemyślę to jeszcze ale jeśli się tam pojawię to pewnie już nie w tym roku (gdybym tak jeszcze sobie wierzył). Pytani o cmentarz młodzi ludzie spotkani po drodze nic o nim nie wiedzieli. Ruszyłem więc dalej – do Baranowa Sandomierskiego. Planowałem tam odnaleźć cmentarz żydowski. Jak mi się zdaje jest tam lapidarium czy pomnik. Przeglądając mapy na stronach Geoportalu znalazłem to miejsce – nazywa się Kirkut. Ale mapki sobie nie przygotowałem. I z braku tej mapki na miejsce nie dotarłem. Jeszcze próbowałem dowiedzieć się czegoś na ten temat w sklepie ale ekspedientka nic nie wiedziała. No nic. Może kiedy indziej z mapką się uda. Przed sklepem stoi kapliczka słupowa z Chrystusem Frasobliwym. Nie mogłem przejść obok niej obojętnie (rok 1770).

A jadąc w stronę przeciwną widziałem figurę Jana Nepomucena. Zostawiłem sobie jej fotografowanie na powrót. I wracając w stronę mostu jeszcze o tym pamiętałem. Ta figura wygląda na nową. I zamknięta jest w akwarium.

Dalej był most nad Wisłą. Mała ta rzeka. Ale widziałem w tym roku ją jeszcze mniejszą i skakałem z brzegu na brzeg.

Po drugiej stronie miałem więcej miejsc do odszukania. Najpierw planowałem dojechać bocznymi drogami do Koprzywnicy. I to się nie udało. Drogi bowiem nie pasowały mi do mapy. Było ich nawet więcej niż na mapie. A nie wiedziałem czy prowadzą wszystkie w to samo miejsce. Pojechałem więc ruchliwymi drogami głównymi. Tzn. krajową 9. Gdy z niej zjechałem w Łoniowie już ruch był znacznie mniejszy. Uzbrojony w obietnicę, że jeszcze wrócę do Machowa i Baranowa Sandomierskiego i Łoniów postanowiłem dopisać do listy. Poza widzianą przy drodze figurą Jana Nepomucena będę chciał też zobaczyć kościół i cmentarz przykościelny. Zachęciły mnie do tego opisy z książki, którą wziąłem z sobą jako awaryjny przewodnik. Zaraz też ten przewodnik się przydał. Bo wcześniej nie zwróciłem uwagi na informacje o cmentarzu parafialnym w Koprzywnicy, a tam znajdują się kwatery wojenne – z I wojny światowej też. Tylko opis nie pasował mi do tego co znalazłem. Kwatera z I wojny miała znajdować się w południowo-wschodnim narożniku cmentarza. W tym miejscu widziałem tylko kontenery na śmieci. Natomiast w środku części południowej jest kwatera i pomnik na którym wymieniono poległych w obu wojnach światowych.

Kilkaset metrów od cmentarza katolickiego jest cmentarz żydowski. Nie wiem dokładnie w którym miejscu. Jak mi się zdaje jeszcze zabudowa nie wkroczyła na jego teren. Nie ma tam jednak żadnej macewy ani pomnika. Czy choćby tabliczki. W zestawieniu z trzema tablicami w centrum Koprzywnicy upamiętniającymi 47 Polaków zastrzelonych podczas okupacji to zdaje się mówić – u nas Żydów nie było. A byli i to nie tylko w mojej wersji historii świata. Cmentarz z macewami był przy ulicy Leśnej i na pewno pamięta to Jezus Frasobliwy z kapliczki nieopodal cmentarzy.

Koprzywnica głównie znana jest z zabytków sakralnych. Najbardziej w oczy rzuca się zespół zabudowań pocysterskich. Z całego zespołu odnowiony jest kościół. Pozostałe budynki klasztorne są w stanie ruiny.

Nie podchodziłem bliżej. Akurat fotografowano i filmowano parę młodą. Po co im starzec z rowerem w kadrze? Tylko rowerów było tam i tak sporo. Nie wiem czy to jakaś pielgrzymka rowerowa czy coś innego ale na odcinku drogi Koprzywnica – Klimontów najwyraźniej oczekiwano na przejazd rowerzystów. Trochę ludzi stało przy drodze. Parę razy usłyszałem podjeżdżając „jedzie!”. Nie wlazłem nikomu w kadr ale w wydarzenie chyba tak.

Do Klimontowa przyjechałem nie pierwszy raz. Nie pierwszy raz też szukałem cmentarza żydowskiego. Poprzednio jednak najwyraźniej czytałem informacje bardzo pobieżnie ponieważ szukałem w miejscu, w którym cmentarz miał powstać ale nigdy tam nie dokonano żadnego pochówku. Cmentarz był więc tylko jeden, za synagogą. Dziś ten teren należy do szkoły i macew tam nie ma.

W Wirtualnym Sztetlu widziałem zdjęcie małego lapidarium z ocalałymi fragmentami macew. Nie wiem jednak gdzie tego miejsca szukać.

Z Klimontowa obrałem kurs na Bogorię. Co prawda nie sama Bogoria mnie interesowała. Przynajmniej nie teraz. Na razie wiem, że na cmentarzu katolickim w Bogorii znajdują się interesujące mnie mogiły wojenne i powstańcze. I że teren cmentarza żydowskiego zajmują zabudowania mieszkalne. Jednak zanim pojadę na cmentarz w Bogorii muszę ustalić gdzie on jest i w której jego części mam szukać. W Klimontowie też na cmentarzu katolickim są dwie kwatery z I wojny światowej ale już w latach dziewięćdziesiątych mogiły były zatarte. Do dziś poszukiwania mogłyby być bezowocne, dlatego odpuściłem lub zostawiłem to na kiedy indziej. A teraz chciałem określić lokalizację cmentarza wojennego w Kolonii Pęcławice. Zobaczyć czy da się do niego dojść. Wg Geoportalu znajduje się on niemal w środku działki rolnej. Nie ma więc co liczyć na to, że przejdzie się po miedzy. Miejsce w które dotarłem opierając się na własnej pamięci widzianych map nie pasuje mi na cmentarz. Jest co prawda zarośnięte jak na zdjęciach lotniczych ale znajduje się w małym obniżeniu terenu. Roślinność porastająca teren też jest za młoda na wiekową. Najwyraźniej to nie było to miejsce. Jeszcze będę musiał uściślić tą lokalizację. Cmentarz jako zabytkowy pojawia się w dokumentach gminy.

Na tym odcinku drogi już ledwo się ruszałem. Wjechanie w teren pofałdowany po przejechaniu 200 km i w takich temperaturach było błędem. Raczej należało w tym stanie wjechać na równiny. A w tych okolicznościach nawet nie sprawiały radości zjazdy z górek bo od razu widać było następny podjazd. Sam przejazd do Bogorii nie był właściwie aż tak zły. Gorzej było na drodze z Bogorii do Iwanisk. Na tym odcinku widziałem…

Zobaczyłem przed sobą na drodze dwa konne wozy wiozące w workach zboże lub może już mąkę? Na workach siedziały całe rodziny. Pierwsza moja myśl – amisze. Przy podjazdach wszyscy schodzili z wozów i szli obok nich pod górę. Obrazek jak sprzed pół wieku. Ale to było teraz. Samochody nie mogąc wyprzedzać jechały za tymi zaprzęgami powoli pod górę. Konie miały wszystkie mięśnie napięte maksymalnie. Było ciężko i gorąco. Też pod jedną z gór podszedłem obserwując całe to zdarzenie? zjawisko? Często jest tak, że jadąc częściej widzę znaki zakazu wjazdu zaprzęgów konnych niż same zaprzęgi. Ostatnio jadąc do Broku zapuściłem się w boczną drogę i wjechałem do wsi w której koni było więcej niż zabudowań. Pasły się na pastwiskach, ciągnęły wozy. To było… piękne. A teraz szedłem obok wozu i zastanawiałem się czy jest z innego świata? Gdybym mógł wybierać… Ale nie mogę.

W Iwaniskach do zobaczenia miałem cmentarz wojenny i cmentarz żydowski. Znajdują się dość blisko siebie. Cmentarz wojenny mocno mnie zaskoczył. Choć założony w 1914 roku to nie ma nim ani jednego pomnika czy krzyża z tego okresu. W 1945 roku pochowano na terenie cmentarza spoczywających dotąd w innych miejscach żołnierzy Armii Czerwonej. 4000 poległych. Nikt nie myślał o poległych wcześniej. Teraz o nich przypominają dwugłowe orły na furcie cmentarnej i wzmianka na tablicy informacyjnej.

I chociaż nie ma pieniędzy na restaurowanie cmentarzy z I wojny to na cmentarze radzieckie zawsze się znajdą. Te cmentarze są elementem polityki zagranicznej RP. Muszą być zadbane. Odwiedzane też są przez rodziny poległych żołnierzy.

Cmentarze żydowskie to inna bajka. Tu tylko od dobrej woli samorządów lub społeczników zależy jak będą wyglądać. Najczęściej po odnowieniu i ogrodzeniu na nowo zarastają i dziczeją. Tak jest i w Iwaniskach. Mur oddziela od drogi i pola obszar porośnięty bujną, dziką roślinnością. Na środku cmentarz stoi obelisk. Tu też roślinność jest najwyższa.

Krew się polała gdy do pomnika się przedzierałem. A i tak nie udało mi się odczytać inskrypcji. Napisy powinny być wypełniane kontrastowym, matowym barwnikiem. Bez tego są to tylko pojedyncze znaczki z krajobrazem w tle. Nawet udało mi się złapać tak zachodzące słońce.

Ale co napisano po polsku (północna strona zapisana jest po polsku, południowa po angielsku, wschodnią i zachodnią pokrywają znaki hebrajskie) nie wiem. Nie mogłem odczytać. W pobliżu wejścia na teren cmentarza, po wewnętrznej stronie muru umieszczono zachowane macewy i ich fragmenty.

W sumie ten cmentarz mi się podoba, a nogi dobrze się goją. Musiałem jednak z poranionymi pedałować do Puław. Noc zastała mnie w Opatowie. A im robiło się ciemniej i chłodniej tym więcej miałem sił. Ostatecznie nawet droga do Lipska, gdzie jest kilka podjazdów (nie dorównujących tym spod Bogorii nachyleniem) nie sprawiła mi problemu. To nie znaczy wcale, że do domu dojechałem wypoczęty. Ale na pewno byłem mniej zmęczony niż pod koniec dnia.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Słońce – popularny morderca

to wcale nie tak
nie tak to miało być

Słowa W. Waglewskiego są tu wyrwane z kontekstu i charakteryzują raczej trafnie większość wyjazdów. Znów plan był inny. Miałem podjechać pociągiem do Małkini. Trasa z przesiadką w Warszawie i z jednym „ale”. Kto by mnie tak rano zerwał z łóżka? Pociągi miałem dwa: o trzeciej i czwartej. Obydwa z Dęblina. A do Dęblina dojechać mogłem tylko na własnych kołach. Dlatego przed pójściem spać już zrezygnowałem z tego planu. Przed siódmą miałem pociąg do Łukowa (też z Dęblina). Pomiary wykazały, że do mostu na Bugu w Nurze będę musiał przejechać od Łukowa prawie 95 km. Czyli mniej niż 100. To było wykonalne. Tak przynajmniej mi się zdawało. Prognozy mówiły o upałach. Wietrze sprzyjającym tylko w jeździe tam (a nie z powrotem). Zapowiadano także huraganowe wiatry nocą i burze gradowe – czyli norma do której dostosowałem się odnajdując parasol. Z samym parasolem też związana jest pewna krótka anegdota. Kupiłem go w ubiegłym roku gdy prognozy mówiły o opadach deszczu w weekend. Gdy szedłem go kupić nad Puławami pojawiła się czarna chmura. Po zakupie wyszedłem w ulewę i dumnie rozłożyłem nowy nabytek. Zaraz też byłem kompletnie przemoczony – ochlapał mnie przejeżdżający drogą wóz dostawczy „Biedronki”. Sucha pozostała tylko głowa. A następnego dnia deszcz nie padał. Parasol więc pozostawał nieużywany i zapomniałem gdzie też go w zeszłym roku schowałem. Teraz odnaleziony trafił do sakwy i … nadal jest nieużywany.

24 km do Dęblina przejechałem szybciej niż się spodziewałem. Średnia prędkość (sprawdziłem :) ) wyniosła 25 km/h. Rzut oka wystarczył by zobaczyć w Dęblinie zmiany od poprzedniego przejazdu tym kursem pociągu – nie było meneli, za to byli widoczni SOK-iści. Pociąg przezornie podstawiono starego typu – bez klimatyzacji. W ten sposób wiadomo, że się przynajmniej klima nie zepsuje. Z Łukowa pognałem z wiatrem głównymi drogami. Przynajmniej do Siedlec. Tam musiałem zwolnić. Ścieżki rowerowe. To co mnie osłabia. Bo dla mojego bezpieczeństwa mam schodzić z roweru z przy każdym skrzyżowaniu i ustępować pierwszeństwo wszystkim pojazdom wyjeżdżającym z boku i pieszym, którzy wolą chodzić pasem dla rowerów. Ale ponieważ pierwszy raz jechałem przez Siedlce w stronę Sokołowa Podlaskiego miałem okazję trafić na skrzyżowanie wyjątkowe. By przez nie przejechać musiałem pięciokrotnie wciskać przyciski świateł. Wystarczyłoby czterokrotnie ale za późno domyśliłem się, że jeden z wciśniętych przycisków dotyczy już przejechanego przejścia, a właściwy jest po drugiej stronie słupa. Idea mówiąca „po co robić coś w sposób prosty skoro można to skomplikować?” jest jednak popularna.

Jadąc z Sokołowa Podlaskiego do Nura odkryłem miejsce cudowne. Przynajmniej w pewnym sensie cudowne. Jest tu bowiem parę kilometrów drogi przy które nie wycięto wiekowych drzew. Tablice mówią, że droga ta jest pomnikiem przyrody. I to jest piękne. Cień. I drzewa na których nikt nie powinien wpisywać numerów zapowiadających ich śmierć. Jest jednak widoczny ślad próby obejścia tego ograniczenia przez drogowców: pogłębili na pewnym odcinku rowy odwadniające tnąc niemiłosiernie korzenie drzew tworzących ten pomnik przyrody. W końcu pewnie uda im się i ochronę prawną obejść byle tylko drzewa wyciąć. W końcu to one są przyczyną wypadków śmiertelnych na drogach.

Tak dojechałem do Ceranowa, gdzie jak pamiętałem jest kapliczka słupowa z Chrystusem Frasobliwym. Po przyjrzeniu się z bliska nie wiem w końcu czy to Chrystus. Nie pasuje mi to co trzyma w ręce. Zwykle nic nie trzyma.

Okolice Bugu to Nadburzański Park Krajobrazowy. Najczęściej są to lasy porastające mokradła. Tu też jest cień. A za mostem w Nurze jest mały parking i tablice informacyjne. Zatrzymałem się tu na chwilę by dokonać odkrycia. Tu rosną morwy! Uwielbiam ich owoce. Te akurat są czarne. Nie wiem jak usta (nie miałem z sobą lusterka) ale palce miałem fioletowe od tego jedzenia. A po tym posiłku podjechałem do miejsca w którym z cmentarza żydowskiego pozostał na powierzchni ziemi tylko fragment muru. I nie wiem z której strony jest cmentarz. Z jednej pole z drugiej las. Do lasu prowadzi droga na której początku leżały zwłoki warchlaka dzika. Dalej teren zaśmiecony, zarośnięty i ze śladami kopania. Szukali skarbów? Kopali doły na śmieci? Nie wiem. Ale widok jest przygnębiający. Aż zastanawiam się czy nie są to właśnie „dowody pamięci”. Ale problem polityki pamięci jeszcze raz się pojawił podczas tego wyjazdu. Trochę później.

Z Nura pojechałem zobaczyć cmentarz wojenny w Kramkowie Lipskim. Gdzieś przeczytałem, że jest to duży cmentarz. Dlatego jego widok trochę mnie zaskoczył. Do dużych bym go nie zaliczył. Choć nie wiem ilu poległych tu spoczywa, a z czasem jak wiadomo cmentarze i kwatery wojenne się kurczą.

Z Kramkowa Lipskiego wg map mogłem do Ciechanowca dojechać na dwa sposoby. Wybrałem najpierw drogę oznaczoną na miejscu jako ważniejsza. Po 300 m brodzenia w piachu zrezygnowałem i wybrałem drogę drugą, krótszą. Tu też piach utrudniał przejazd. Do tego były tu ogromne ilości gzów. Nikt w ten upał nie wyprowadził na pozbawione cienia pastwiska krów. Gzy brały więc wszystko co tylko się pojawiło. W tym wypadku tylko ja się pojawiłem. Na szczęście po przejechaniu przez lasy mogłem rozwinąć prędkość zbyt dla gzów uciążliwą. Jednak ilość tych owadów i ich nagły atak mogły przerazić. A gdy już taki przerażony dojechałem do jakiejś drogi asfaltowej to nie wiedziałem gdzie jestem. Mapy nie chciały i w tym pomóc. Przejechałem najpierw wieś do której dotarłem w jedną stronę, do końca. Tu zobaczyłem jej nazwę i próbowałem coś wymyślić. Wymyśliłem, że pojadę jeszcze w drugą stronę. Tu trochę dałem się zaskoczyć. Okazało się, że już jestem w Ciechanowcu. I to na ulicy Pałacowej przy której jest skansen. Tu chciałem być. Tylko po wizycie na cmentarzu żydowskim i pod synagogą. To nie znaczy, że odpuściłem. Poszedłem zwiedzać. Najpierw na bramie wjazdowej przeczytałem, że kasa biletowa jest za moimi plecami. Potem chętnie zgodziłem się na bilet spacerowy, o którym czytałem, że jest sprzedawany mieszkańcom Ciechanowca. Nie chciałem zwiedzać z przewodnikiem. Preferuję zwiedzanie niezorganizowane. No i chciałem ten skansen porównać z Muzeum Wsi Lubelskiej w Lublinie, a tam nie miałem przewodnika. Miałem za to oznakowaną trasę zwiedzania. Tu tego zabrakło. Ale generalnie takie porównanie nie ma najmniejszego sensu. To są dwie różne skale. Różne regiony. Różne podejścia do tematu. A tak przy okazji już pierwszy rzut oka wystarczy by zrozumieć dlaczego ulica nazywa się Pałacowa. A w Lublinie pałacu w skansenie nie mają. Nie mają też XIV-o wiecznego czółna.

Forma otwarta (kasa na przeciwko otwartej bramy) ma pewną nieprzyjemną konsekwencję. Już na wstępie byłem pytany o to czy mam bilet. I to pytanie wciąż nade mną wisiało. Bo wszyscy pracownicy pilnują by zwiedzający mieli bilety. W Lublinie bez biletu ciężko jest wejść na teren skansenu. W Lublinie też są ogromne ilości zwiedzających, czego w Ciechanowcu brakowało podczas moje wizyty. Tu wpływ ma też lokalizacja. Lublin jest dużym miastem, a skansen znajduje się przy drodze wjazdowej od strony Warszawy. Jest po drodze. Ale może dość o tych porównaniach. Ostatnim mogłoby być to, że w Lublinie jest lapidarium udające cmentarz chrześcijański (z zabytkową, drewnianą bramą cmentarną). W Ciechanowcu na trawniku obok pałacu znajduje się lapidarium złożone z nagrobków żydowskich. Są tu także tarcze szlifierskie wykonane z macew. Na ten widok pierwsze co zrobiłem to zadzwoniłem do Małgosi. Wcześniej szukając informacji o cmentarzach żydowskich nie znalazłem wzmianki o skansenie. Czytając o skansenie nie znalazłem wzmianki o macewach. Było to więc dla mnie kompletne zaskoczenie i chciałem się dowiedzieć czy tylko mnie to zaskoczyło. Małgosia sprawdziła Wirtualny Sztetl i kirkuty.xip.pl. W obu miejscach o macewach w skansenie wspomniano. Tylko nigdzie nie było zdjęć. Wypadało więc porobić ich trochę więcej niż tylko plan ogólny i kilka zbliżeń. W tym celu należało wejść na trawnik i uznałem, że warto o zgodę na to wtargnięcie na trawnik wystąpić. Po co ma mnie ktoś przeganiać gdy już się skupię na macewach? W ten sposób nawiązałem rozmowę z pracownikiem skansenu i dowiedziałem się więcej o nagrobkach (swoją drogą to nie ja rozmowę rozpocząłem, chyba znów chciano sprawdzić czy mam bilet – a pan tak sobie z rowerem tu spaceruje? – ale choć miałem ochotę nie powołałem się na „bilet spacerowy, który zobowiązuje do spacerowania”).

Macewy pochodzą najczęściej z obejść na terenie Ciechanowca. Wiele z nich służyło jako schodki przy wejściach do domów. By je wydostać od „właścicieli” dyrektor skansenu parokrotnie musiał dostarczyć cement na zastąpienie schodka z macewy czymś innym. I na koniec to co mnie już wcześniej wkurzało: gmina żydowska była tym oburzona. Oburzona nie tym, że macewa była schodkiem, tylko tym, że trafiła do skansenu. Najlepiej jakby nadal była tym schodkiem i nikt by o niej nie wiedział. Podobną historię przeżyli ludzie ze Stowarzyszenia „Tradytor”. Odnalezione fragmenty macew chcieli użyć do budowy pomnika upamiętniającego cmentarz żydowski (wykorzystywany jako dzikie boisko). Tu też odnieśli wrażenie, że tylko narobili kłopotu i lepiej by było by się tym nie interesowali. To jak to jest z tym pielęgnowaniem pamięci? Są do tego wyznaczone jednostki i organizacje i pamiętaniem zajmują się etatowi pracownicy. a reszcie od tego wara? Wiem, że cmentarz jako taki generuje koszty nie dając żadnych dochodów. Czy naprawdę więc w przypadku cmentarzy chodzi tylko o kasę? Co więc z tymi macewami z Ciechanowcu, które nadal byłyby schodkami i tarczami szlifierskimi? Dlaczego ich odzyskanie też budzi oburzenie? A powszechnie wiadomo, że macewy zalegają też pod progami wielu domów. Taką chyba kiedyś zobaczyłem właśnie w Lipsku. Tylko czy w innych miejscowościach też podczas rozbiórek ktoś zaopiekuje się macewą choćby podrzucając ją na cmentarz? Prędzej ją zniszczą by pozbyć się problemu. Nie rozumiem ani trochę tego co się dzieje.

Ze skansenu udałem się pod synagogę. Tu gdy wyjąłem aparat zostałem zapytany po co to oglądam. Oniemiałem na chwilę. Jak to po co? Dopiero gdy powiedziałem, że interesuję się historią ciekawska osoba zrobiła się nieco mniej natarczywa (choć wcale przez to nie zrobiła się trzeźwiejsza).

Kolejny w planie odnajdywania był pomnik przy ulicy Sienkiewicza. Tu się wyłożyłem. Miejsce, który sobie na mapach zaznaczyłem jest miejscem pamięci z wieloma krzyżami, a chodziło o pomnik upamiętniający Żydów. Trzykrotny przejazd ulicą (choć może nie do końca ją zjeździłem) nic nie zmienił. Na przyszłość będę musiał poszukać jakiegoś zdjęcia – będę wiedział czego mam szukać. A odnalezienie cmentarza nie było problemem – jest za cmentarzem chrześcijańskim, w lesie. Nie wchodziłem pomiędzy drzewa, a być może i tam są macewy? Teren ogrodzony jest głazami zapobiegającymi wjeżdżaniu na teren kirkutu samochodami.

I teraz pozostało mi już tylko wyjechać z Ciechanowca. I nie miała znaczenia godzina. Dalsza trasa i tak przybliżała mnie już do Puław. Tylko w jednym miejscu miałem wykonać skok w bok. Z Malca miałem pojechać do Pobikrów. Napisano bowiem, że w Pobikrach od strony Malca jest pomnik. Wjechałem więc w Malcu we wskazaną drogowskazem drogę. Miałem tu wszystko czego nie lubię. Upał, kocie łby i …gzy. Dzięki Ci Panie za włosy w nosie i uszach. Gzy wszędzie wchodziły, a ja nie miałem jak i gdzie uciec. Ciągnęło się to przez kilka kilometrów. Jedyną myślą jaka tłukła mi się po głowi było: zabić, zabić, zabić. Nawet nie wiedziałbym, czy przejechałem obok pomnika. Głęboko wstrząśnięty i pogryziony dotarłem po 4 km bruku do wsi Pobikry i odkryłem, że pomnik stoi tuż obok miejsca w którym zaczynają się drogi asfaltowe.

Dalsza droga była prosta i oczywista. Chciałem dojechać do Drohiczyna. Tutaj miałem drogowskaz informujący, że do wsi Granne mam 16 km. A mocy miałem jakby na mniej kilometrów. Głównie dlatego, że temperatury szybciej mnie odwadniały niż sam się nawadniałem. Powolutku przejechałem te 16 km i już wiedziałem, że zwiedzanie Drohiczyna to zadanie na inny dzień.

Kolejne kilometry drogi co prawda przybliżały mnie do tego miasta ale czas nie chciał czekać. 5 km od Drohiczyna miałem na zegarku godzinę 19. Trzeba było pomyśleć o powrocie. Zamiast więc w lewo (do Drohiczyna) na krajowej 62-ce pojechałem w prawo – do mostu na Bugu. Chcąc uniknąć przejazdu przez Sokołów Podlaski i Siedlce na mapach wytyczyłem sobie drogę do Mord. Teren nieznany więc na pewno ciekawy. Tak sobie pomyślałem i zaraz dałem się zaskoczyć – w Korczewie jest pałac.

A dalej był objazd do Mord. Nie skorzystałem. Pomyślałem, że jeśli nie chodzi o most to jakoś sobie poradzę. A chodziło o most. Tylko szczęśliwie obok niego zrobiono kładkę dla pieszych. W Mordach byłem już w nocy. Wiatr ucichł. Żółty księżyc około pierwszej w nocy zniknął i niebo wydawało się zapchane gwiazdami tak bardzo, że aż było na nim za ciasno. Piękne. A do Puław dojechałem po 4. Na południu w chmurach co rusz pojawiały się błyskawice ale tu zero deszczu. W trasie byłem prawie 24 godziny. Rower pokazał, że toczył się przez 349 km.