To już nie jest lato. Zimne noce i poranki. Chyba całonocna jazda może być przyczyną przeziębienia. Tak przynajmniej było każdego roku gdy jeszcze nie mogłem się przestawić na warunki jesienne. Teraz też zaplanowałem przejazd z całonocnym powrotem. Seria zdarzeń niezaplanowanych wszystko zmieniła.
Początkowo chciałem dokończyć poszukiwania cmentarza żydowskiego w Baranowie Sandomierskim i cmentarza wojennego w Kolonii Pęcławice. W tym celu wydrukowałem sobie mapy topograficzne z naniesionymi lokalizacjami. Przy okazji chciałem w Bogorii na cmentarzu parafialnym odnaleźć mogiłę z I wojny światowej, w której spoczywają Legioniści. Do tego planu dodałem odwiedzenie Bodzentyna. Taki skok w bok na 50 km. Trochę bez sensu ale skoro już wszyscy tam byli… Ja też właściwie byłem. I to co najmniej 2 razy ale chyba więcej tych razów było. Nigdy się nie zatrzymywałem. A jest po co. I wcale nie chodzi o ruiny zamku. Przecież interesują mnie cmentarze. Łącznie miało być ponad 300 km.
Wystartowałem około 6 rano. W kierunku Iłży. Od Bodzentyna chciałem zacząć. Dobry nastrój który pojawia się już na starcie zepsuł się na moment gdy wjechałem na most w Puławach. Po drugiej stronie rzeki była mgła. Ale jak zobaczyłem zaraz nie było jej wiele. Zdjęcie zrobiłem przed rozpoczęciem podjazdu na skarpę wiślaną w Górze Puławskiej.
Mój długi cień na jezdni też sprowokował mnie do zarejestrowania. Zajmował tak mało miejsca na drodze, że aż było to nieprzyzwoite. „Persona non grata” to w wolnym tłumaczeniu „człowiek bez samochodu”. Szybkie tłumaczenie podaje inne znaczenia ale ja się nigdzie nie spieszę (a sakwy mnie pogrubiają).
Do Iłży przejazd nie sprawił żadnych problemów. Słońce wstało, świat w większości jeszcze spał. Chciałem coś na szybko przegryźć (jakaś chałwa lub inny słodki batonik) ale sklepy spożywcze z okolic rynku w Iłży poznikały. Zadowoliłem się więc cukierkiem czekającym na to od dawna w podręcznym bagażu. Przede mną był odcinek drogi, który bardzo chętnie bym ominął. Ale tak było najbliżej… I pojechałem w stronę Starachowic drogą krajową. Nie lubię. Nie tylko jest tu duży ruch ale też nie ma jak się zatrzymać przy zjeździe na drogę gruntową – zjazdy zajmują prostytutki i są to raczej teraz parkingi dla klientów, a nie boczne drogi. Tak było póki droga biegła przez las. Po zjeździe w drogę wojewódzką do Starachowic już nie miałem na co narzekać. Może nie całkiem. Ponarzekałbym na podjazdy – męczą. A miast nie lubię. Ludzie pędzą w przeróżnych kierunkach bezładnie i chaotycznie. To jest takie… ludzkie.
Ze Starachowic do Bodzentyna jest rzut beretem ale droga przez kilka kilometrów jest bardzo ruchliwa i wąska. Dlatego zdecydowałem się na nadłożenie drogi i przejazd przez kilka osad na uboczu. Istniała nadzieja, że zobaczę zabytkowy dwór. Nadzieja płonna. Zobaczyłem bowiem tylko zabytkowy kościół z Miedzierzy stojący w Radkowicach. Jadąc dalej pogubiłem drogi. Miały być tu szlaki piesze i rowerowe. Oznakowanie jest szczątkowe. Znaki poniszczone. Ale tak jest niemal wszędzie. Jeszcze mocząc nogi podczas przeprawy przez bród łudziłem się, że jestem na dobrej drodze.
Trudno było też określić lokalizację. Droga, którą wcześniej wjechałem na szczyty teraz biegła dolinami i horyzont zanadto się przybliżył.
W końcu jednak dojechałem w miejsca znajome w których byłem już wcześniej. Tzn godzinę wcześniej. Zrezygnowany pojechałem drogą którą chciałem ominąć. Z planu zaś wykreśliłem na ten dzień Baranów Sandomierski. Przez te błędy w nawigacji zaniedbałem sprawę uzupełniania płynów. Odczułem to zbliżając się do Bodzentyna. Choć jeszcze na początku nie wiedziałem o co chodzi. Brakowało mi sił. Najpierw uznałem, że jest to zwykły kryzys. W końcu przejechałem już ponad 100 km a jeszcze go nie było. Ale to było odwodnienie. Wizyta w Bodzentynie więc była okazją by pić, pić i zwiedzać. Zacząłem od sklepu spożywczego, gdzie nabyłem kilka litrów słodkich napojów. Później spotkanie z lokalnym folklorem (folklor chciał złoty trzydzieści ale nie mówił na co). Później ruszyłem w stronę cmentarzy. Zupełnie przypadkiem zarejestrowałem obecność znaku wskazującego drogę do ruin zamku.
Cmentarz wojenny miał wg map znajdować się przy skrzyżowaniu ważnych dróg. Tam też był. Zamknięty na przedziwny skobel. Na ziemi leżał kawałek kłódki, a ja chcąc wejść musiałem rozkręcić śrubę (robiącą za skobel) i trochę poszarpać się w wypaczoną furtką. Na cmentarzu spoczywają polegli w październiku 1914 i maju 1915 roku.
Nie wiem na razie nic więcej o tym cmentarzu. Ale już wiem jak wygląda i jak do niego dotrzeć. Z cmentarzem żydowskim było o tyle łatwiej, że przy drodze do Kielc umieszczono znak wskazujący cmentarz. Utrudnieniem mogły być to, że znajduje się na skarpie i z drogi dojazdowej jest niemal niewidoczny. Ale ta droga w tym właśnie miejscu się kończy. Nie sposób się zgubić.
Na koniec pozostały mi ruiny. Tu na razie nikt jeszcze nie wpadł na pomysł odbudowania zamku. Najbardziej znany jest portal tego zamku. I jest też najlepiej zachowanym jego elementem.
Dlaczego środek progu nie jest tak wydeptany jak jego boki?
Doprowadzony do stanu używalności mogłem postanowić co dalej mam robić. Baranów już był skreślony z listy miejsc do odwiedzenia. Dochodziła piętnasta. Droga do Nowej Słupi, którą miałem pojechać do Bogorii była zamknięta. I dojechałbym tam po siedemnastej. Postanowiłem wracać. Na liczniku miałem już ponad 130 km. Plan podróży i mapki przydadzą się może za tydzień, a może kiedy indziej. Teraz wypadało uciekać przed nocnym chłodem. Ale nie drogą najkrótszą. To byłoby za proste. Zdecydowałem się na jazdę do Ożarowa drogami, którymi jeszcze nigdy wcześniej nie jechałem. Chciałem (o ile to możliwe) omijać drogi główne. Z map wynikało, że mogę pojechać prostą drogą w stronę Waśniowa. Tak zrobiłem choć tak do końca to drogi tutaj nie są takie proste – powyginały się w pionie.
W Chybicach spotkałem Jana Nepomucena z 1840 r.
Musiałem przejechać kawałek drogi łączącej Ostrowiec Świętokrzyski z Nową Słupią. W zeszłym roku była remontowana. Nie wiem czy do samej Nowej Słupi pociągnięto chodnik wzdłuż drogi. Ale tam teraz jeżdżą lokalne powolne rowery. Jest więc łatwiej tędy jechać. A ja chciałem ominąć Ostrowiec. Wyszło na to, że bocznymi drogami uda mi się dojechać w okolice Ćmielowa. Wolałbym do samego Ożarowa… Ale niech będzie i tak.
W Gromadzicach zatrzymałem się przy figurze, która nieco mnie zaskoczyła. Po pierwsze nie jest stara. Po drugie – na pierwszy rzut oka jest to Chrystus Frasobliwy. Po trzecie – w zestawieniu z inskrypcją na cokole powód zmartwienia nabiera przedziwnego znaczenia.
Zapewne błędnie to interpretuję. Kto by stawiał humorystyczne figury przy wiejskiej drodze?
A jadąc dalej dotarłem do miejsca w które będę chciał wrócić. Chodzi o miejscowość Wszechświęte (na tablicy przy wjeździe napisano „Wszechświęta”). Jest stary, zabytkowy cmentarz przykościelny. Zachowało się wyjątkowo dużo nagrobków z XIX wieku. Nie robiłem zdjęć z powodu słabego światła. Ale klimat tego miejsca bardzo chcę zapisać aparatem. Może gdy opadną liście kolorowo? A może tylko kiedy indziej?
Ożarów chciałem odwiedzić by sprawdzić prawdziwość zawiadomienia od Nikodema Nijakiego znanego też jako Rumpelstiltskin, który swego czasu trollował na forum eksploratorów. Napisał, że na cmentarzu w Ożarowie wzniesiono ohel. Już kilka tygodni temu napisał, a ja podchodząc co najmniej sceptycznie do tego źródła informacji nie spieszyłem się z ich sprawdzeniem. Wychodzi na to, że jednak informacja była prawdziwa, a jej autor nie zakpił ze mnie jak się tego po nim spodziewałem.
Robiąc miejsca na ohel przestawiono część macew. Macew, które wyróżniają się wyjątkowym pięknem. I to nie tylko w porównaniu z zachowanymi do dnia dzisiejszego macewami z Podlasia.
Już za Tarłowem dopadły mnie ciemności. Ale było jeszcze na tyle wcześnie, że nie pogaszono świateł w mijanych wioskach. Przynajmniej do Lucimi. Tam wjechałem akurat gdy latarnie pogaszono. A to już blisko Puław.
W sumie przejechałem 269 km. W domu byłem po 23. Na dworze było zimno. Ale jeszcze nie mroźnie. Na mrozy jeszcze chyba trochę poczekamy. Mam przynajmniej taką nadzieję.
=-=-=-=-=
Powered by Blogilo