Jechałem w stronę księżyca. Była pełnia. Księżyc płonąc żywym ogniem chował się gdy na wschodzie już była czerwona łuna poprzedzająca pojawienie się słońca. Jechałem na zachód i nic jeszcze nie wiedziałem o tym, że ten księżyc w pełni właśnie teraz jest „księżycem żniwiarzy”. Technika tak poszła do przodu, że pola już są po zbożach nie tylko zaorane ale i obsiane poplonami. Nikt dziś do zboża z sierpem czy kosą nie podchodzi – wzbudziłby tylko śmiech sąsiadów. A dawno temu żniwa trwały dłużej. Kosy pojawiły się dość późno, pod koniec XVIII wieku. Pierwsza manufaktura w Polsce produkująca kosy powstała po 1780 roku. Kosy w Sobieniach Szlacheckich wytwarzali kowale sprowadzeni ze Śląska i z Saksonii. Wynalazek nie przyjął się zbyt szybko. Za to szybko znalazł zastosowanie bojowe. Zbiory utrudniały też obciążenia chłopów pańszczyźnianych. Na przyznanych im działkach pracować mogli tylko w chwilach wolnych, a tych mieli niewiele. Noc była do tego dobra. Jeszcze taka z księżycem w pełni oświetlającym pola… Kosiarki to dla ogromnej większości terenów Polski wschodniej druga połowa XIX. Najpopularniejszym producentem był zakład Hipolita Cegielskiego z Poznania. Tylko mało kogo było stać na takie zabawki. A księżyc… pamięta tysiąclecia żęcia zboża sierpami. Dziś nawet mało kto wie, że sierp ma zębate ostrze.
Jazda w stronę księżyca rozpoczęła i zakończyła ten wyjazd. Była to trzecia nieudana próba dojechania do Opoczna. Planując trasę sprawdziłem w Googlach odległość do przejechania. Wyszło mi 144 km w jedną stronę. Ok. 290 km w dwie strony. To dałoby się zrobić gdybym wyruszył wcześnie. Bardzo wcześnie. Tak też zrobiłem. Był jeszcze jeden motyw który mnie wyganiał. Od piątku łaziła za mną jedna piosenka.
W stronę Opoczna jechałem przez Zwoleń. W drodze do Zwolenia często jechałem we mgle. Było zimno. Jasno zaczęło się robić gdy do Zwolenia dotarłem. Dojeżdżając do Tczowa zobaczyłem widownię tego wschodu słońca. Nie było bisów. Był to tylko zwykły, codzienny cud.
Mgły znikały powoli znad pól. Zrobiło się całkiem jasno. Już w jasnym słońcu mogłem oglądać pałac w Makowie pod Skaryszewem.
Przypomniałem też sobie, że miałem w Skaryszewie szukać cmentarza żydowskiego. Ale nic takiego tu nigdy nie istniało. Nie wiem skąd ta myśl. Może za dużo myślę o tych cmentarzach skazywanych na zapomnienie przez urzędników i dawnych sąsiadów? Nawet wydawało mi się, że widziałem taki cmentarz na mapach WIG ale to musiało być we śnie. Na mapach nic takiego nie ma. Za to cmentarz katolicki w Skaryszewie posiada wiele starych i pięknych pomników. Kilka lat temu zbierano fundusze na odnowienie niszczejących nagrobków. Może już są kolejne odnowione (gdy ostatni raz tam byłem widziałem i te odnowione – ładne)? I co z nagrobkami żeliwnymi? Te też się rozpadają. Przecież nie trafią na złom. Chyba. Bo co się stało z żeliwnymi krzyżami z cmentarza wojennego w Rudzie Wielkiej? Ktoś użył ich na ogrodzenie czy zamienił na gotówkę na skupie złomu? Tym razem jednak nie zachodziłem na cmentarz wojenny. Pojechałem prosto do Orońska gdzie chciałem zrobić wreszcie zdjęcie frontu dworku. Nie spodziewałem się by zaraz po świcie ktoś tu spacerował ewentualnie pił szampana na schodach.
Do tego miejsca jechałem znanymi mi drogami. Za Łaziskami nie pojechałem jednak znaną drogą do Mniszka tylko wjechałem w drogę do Zaborowia. Miałem zamiar bocznymi drogami dojechać do Skrzynna. Drogi były kręte i z wieloma rozjazdami. Zapowiadało się ciekawie. W Zaborowiu przy pierwszym zakręcie spotkałem Jana Nepomucena Od strony Łazisk też jest jego figura ale już dawno ją obfotografowałem.
To był zakręt w prawo. Następny był w lewo w Omięcinie. Tam też spotkałem figurę św. Jana.
I tak miało być na przemian parę razy: w prawo i w lewo. Miałem jednak kilka zakrętów zignorować. Jak się jedzie bez nawigacji to więcej można zobaczyć. Trzeba tylko więcej przejechać. Zgubiłem się parokrotnie. Byłem nawet na drodze do Chlewisk. Nieomylnym kierunkowskazem był wiatr. Gdy za bardzo dokuczał wiedziałem, że jadę w złą stronę. Zatrzymywałem się więc i wyciągałem mapy by się na nich odnaleźć. Z tych map wiedziałem, że w Żukowie są ruiny szesnastowiecznego dworu obronnego. Nie odnalazłem go choć trochę się tam pokręciłem. Widziałem wiele ruin z kamienia. Z piaskowca bo ten jest tu najpopularniejszy. Niedaleko stąd też do Szydłowca koło którego jest kilka kamieniołomów. A ja jechałem do Skrzynna. W pełnym słońcu. Nie wszyscy jeździli dla przyjemności. Jest jesień. Są jabłka. Coś mnie podkusiło by zrobić zdjęcie podczas jazdy.
Ten jabłkowóz jechał chyba do samego Skrzynna. Nie pojechałem razem z nim. Zatrzymałem się przy pastwisku widząc na nim dwa kare konie. Nie mogłem sobie przypomnieć kiedy widziałem na własne oczy ostatnio konia o tym umaszczeniu. Na pewno nie widziałem ich w okolicy Puław. Jest moda na kasztanki.
W Skrzynnie sprawdziłem najpierw gdzie jest cmentarz katolicki. Był dla mnie pewnym punktem orientacyjnym. Nie był niestety widoczny z cmentarza żydowskiego. Zasłania go budowany budynek szkoły. Na mapach WIG wygląda do tak:
a Geoportal pokazuje to tak:
Czerwonym kółkiem zaznaczyłem teren na którym powinien znajdować się cmentarz. Nie ma po nim śladu. Walające się wszędzie odłamki piaskowca o niczym nie świadczą. Po drodze mijałem murki z płyt piaskowca (bez żadnych napisów – sprawdzałem). Droga, którą dojechałem w to miejsce jest wybrukowana piaskowcem, Wszędzie piaskowiec. Znalazłem tylko jeden większy kawałem tego kamienia wbity w ziemię. Szukałem jakiegokolwiek śladu, który by potwierdził moje przypuszczenia co do lokalizacji cmentarza. Jeden większy fragment kamienia wbity w ziemię i kilka płytkich wykopków mogą potwierdzać? To chyba za mało. Na razie jest to więc łąka na której wypasa się krowy.
Ze Skrzynna już jest blisko do Przysuchy. Po drodze Zbożenna z siedemnastowiecznym dworem, który po raz któryś już z rzędu został przeze mnie zignorowany. Chyba w tym miejscu brakuje mi właściwej atmosfery. Sąsiedztwo drogi krajowej może dobrze służyć hotelowi ale nie dworowi. W Przysusze też jest dworek. Ten jednak zostawiłem sobie na kiedy indziej. Jest w nim muzeum Oskara Kolberga. Drogowskazy są przy głównej drodze. Nie trzeba szukać. Za to trzeba dopiero poszukać świątyni solarnej dawnych Słowian lesie obok Przysuchy. Tego dnia już chyba nie miałem na to czasu. Było po trzynastej. Na liczniku miałem ponad 130 km. Opoczno i Drzewica zostały skreślony z listy miejsc do odwiedzenia tego dnia.
Jadąc na cmentarz żydowski w Przysusze mijałem remontowaną właśnie synagogę. Ciekawe czy coś z tego będzie? Czy tylko zabezpieczy się ją przed rozpadem? Czy może zacznie znów pełnić jakieś funkcje w życiu miasta?
A na cmentarzu właśnie byli też inni turyści. Już znaleźli pana z kluczami. Ja jednak nie skorzystałem. Na cmentarzu nie zachowały się macewy. Ohele są dość nowe. Ich wnętrze jest zapewne typowe – tablica pamiątkowa i jakaś skrzynka na kwitełech. Może jeszcze symboliczny nagrobek. Dwa zdjęcia i dalej w drogę.
Słońce dało mi w kość. Ponieważ wcześniej w prognozach podawano informacje o deszczu padającym w sobotę, a dopiero w piątek przestano o deszczu mówić założyłem, że dzień będzie choć pochmurny. Było mi za ciepło i nie miałem ciemnych okularów. Z tego musiał być ból głowy. Od Przysuchy więc jechałem już z bólem i cały czas słabnąc. Prawie załamałem się widząc, że do Klwowa można dojechać tylko objazdem przez Potworów. Zamiast 7 km miało być 16. Poszukałem sobie więc innego objazdu. Gruntowymi drogami przez las. Dojeżdżając do końca drogi asfaltowej nie byłem pewien czy tak się da to zrobić ale widok samochodu osobowego wyjeżdżającego z lasu upewnił mnie, że nie jest to zły pomysł. I chociaż niewiele sobie w ten sposób drogę skróciłem to jednak było przyjemnie. Nawet natrafiłem na kapliczkę słupową z tych jakie lubię – z wieżyczkami po bokach. Nie jest tak bogato zdobiona jak kapliczka z Wohynia ale i tak jest ładna.
Kilka kilometrów dalej był Klwów i musiałem w nim trochę pobłądzić zanim odnalazłem cmentarz. Na mapach znaleźć go można łatwo. Przynajmniej na tych przedwojennych.
Na nowszych mapach już nie jest to takie proste. Nie zaznaczono tego miejsca jako cmentarz. Za to to miejsce to jest nazywane Kierkut. Tak to wygląda na zdjęciu z Geoportalu (działka nr 614).
A tak z drogi:
W Wirtualnym Sztetlu można przeczytać, że teren jest ogrodzony i stoi tabliczka informacyjna. Być może jest to prawda. Nie potrafię zaprzeczyć. Nie wszedłem w te krzaki które gęsto porastają teren cmentarza. Krzaki są kolczaste więc opadnięcie liści nic nie zmieni. Wejść się tam nie da. I nie wiadomo czy jest tam płot i tablica informacyjna. Patrząc w drugą stronę można zobaczyć sam Klwów.
Z Klwowa ruszyłem w drogę powrotną. Było wpół do czwartej. Miałem już tylko nadzieję, że w świetle dziennym będę przejeżdżał przez Radom. Nie lubię przebijać się przez większe miasta. A Radomia prawie nie znam.
W Zakrzewie zauważyłem figurkę Jezusa Frasobliwego w pobliżu kościoła.
Przedzierając się przez Radom kierowałem się własnym cieniem. Zachodzące słońce bardzo mi w tym pomagało. Miałem jechać na wschód i miałem przed sobą drogowskaz . Tak dojechałem do ulicy Lubelskiej i odszukałem czarny szlak rowerowy. Poprzednio chciałem nim dojechać do Radomia ale zgubiłem go pod wiaduktem koło wsi Rajec Szlachecki. Jadąc w stronę przeciwną też go zgubiłem i to jeszcze w Radomiu. Odnalazłem w Natolinie – choć nie wiem którędy w to miejsce dochodzi. Ale to chyba bez znaczenia bo zaraz znów go zgubiłem. Być może biegnie jakąś gruntową drogą wzdłuż torów. Ale tylko być może. Nie widziałem żadnych znaków szlaku po zakręceniu w drogę do Rajca. W Rajcu dojechałem w pobliże wiaduktu i przeniosłem rower na drugą stronę torów. Znów byłem na szlaku. Na niebie znów był księżyc i nie było już słońca. Nocna trasa powrotna biegła przez Jedlnię-Letnisko, Suskowolę, Czarnolas i Polesie. Dalej kilka kilometrów krajowej dwunastki (szczęśliwie był mały ruch) i ostatnie 10 km drogą do starego mostu. Licznik na koniec pokazywał 283 km. To niewiele mniej niż planowałem tylko byłem bliżej niż planowałem. Najwyraźniej planowanie mam niedopracowane.
=-=-=-=-=
Powered by Blogilo