Upalna sobota. Prognozy pokazywały, że będzie nie tylko upalnie ale i wiatr będzie utrudniał jazdę na południe. I pewnie nie pojechałbym nad San gdyby nie pociągi Przewozów Regionalnych. Mam z Puław poranne połączenie z Rzeszowem (z przesiadką w Lublinie). Grzechem byłoby w tych warunkach z niego nie skorzystać. Zbyt wiele miejsc zostawiłem ostatnio nieodwiedzonymi choć wpisałem je sobie na listę. Tak więc w sobotę o świcie pojechałem na północ (dworzec PKP) by pojechać na południe (Stalowa Wola). Te trzy godziny w pociągu mogłem poświęcić lekturze książki o cmentarzach w dawnym województwie tarnobrzeskim. Tak się jednak nie stało. Książka przeleżała w kufrze rowerowym nieruszona przez całą drogę. Głównie dlatego, że w szynobusie było dużo rowerów, a mój znalazł się pod nimi.
W Lublinie do pociągu wsiadła grupa rowerzystów jadących do Zaklikowa. Jeśli dobrze zrozumiałem jechali w okolice Janowa Lubelskiego na wycieczkę zorganizowaną przez lubelski oddział PTTK. Nie wiem jak im się ten wyjazd udał. Mi ciężko było się poruszać w panujących temperaturach. Co nie znaczy, że ruszać się nie mogłem. Wręcz przeciwnie. Tylko dokuczało mi poza upałem także lekkie zmęczenie po środowej jeździe po Mazowszu. Może gdybym regularnie trenował to by tak nie wyglądało. Ale ze mnie sportowiec jak z koziej … trąba. Jeden wyskok na ponad 200 km w tygodniu i tyle. W środę też było ponad 200 i teraz jeszcze nie odzyskałem w pełni sił. Poza tym zamiast jechać od razu przed siebie zajechałem do kolegi. Prawie 3 godziny (bardzo mile spędzone) w plecy. Jak zwykle miałem plan wykraczający poza możliwości więc zakładałem, że i tak coś zostanie mi na jakiś kolejny wyjazd. Tym razem jednak postanowiłem, że jest to ostatni wyjazd w tym roku w ten rejon. Stęskniłem się za nadburzańskimi łąkami. A i dzień coraz krótszy. Lato się nieodwołalnie kończy. Szkoda. Znów będzie jesień, zima i upragnione: wiosna i lato. Dalsze wypady będą musiały poczekać. Postaram się być cierpliwy. W sobotę ruszyłem na trasę tak na dobrą sprawę dopiero blisko południa. Miałem przejechać przez Rudnik nad Sanem do Krzeszowa i tak wejść na cmentarz żydowski. Specjalnie w tym celu wziąłem ubrania przeciwdeszczowe choć opadów nie zapowiadano. Miałem zanurzyć się w roślinności. Miałem… Za gorąco było na takie przebieranki. Ugotowałbym się lub upiekł. Dlatego w trakcie jazdy zmieniłem sobie trasę. Krzeszów poczeka. Po zmianie miałem z Rudnika pojechać do Ulanowa. Ale pierwszy etap pozostał niezmieniony: Nisko – Rudnik nad Sanem.
W Rudniku chciałem dotrzeć do trzech cmentarzy wojennych. Jeden z nich już widziałem podczas poprzedniej mojej wizyty. Było wtedy jednak już za ciemno na zdjęcia. Ale już wiedziałem gdzie go szukać. Między Niskiem i Rudnikiem jest jednak jeszcze jeden cmentarz wojenny. W lesie w pobliżu linii kolejowej. Opisywany jest jako cmentarz w miejscowości Przędzel. Ale bliżej z niego do Rudnika nad Sanem-Stróży. Jak mi się zdaje Stróża była kiedyś samodzielną miejscowością. Stąd ta dziwnie przedłużona nazwa. Nie zdziwiłem się jednak, że to młodzież z Rudnika opiekuje się cmentarzem. Cmentarzem na którym zdziwiłem się czytając tabliczkę informacyjną. Czyżby Polska też brała udział w tej wojnie?
Cmentarz jest zadbany i widać, że jego opiekunowie nie ograniczają się tylko do patronatu. Ale zdziwił mnie też brak furtki czy bramki wejściowej. Płot jest niski więc nie jest to wielki problem jednak tak trochę dziwnie się czułem przeskakując przez ogrodzenie.
W samym Rudniku nieco się zaplątałem. By dojechać do cmentarza na którym widziałem kwaterę wojenną (kiedyś samodzielny cmentarz obok cmentarza parafialnego) zdecydowałem się pojechać zgodnie ze wskazaniami znaków na cmentarz komunalny. Kierunek nie bardzo mi pasował ale myślałem, że może to jakiś objazd. Nie myślałem tak zbyt długo, wkrótce znalazłem następną strzałkę pokazującą przeciwny kierunek niż pierwsza. W takich okolicznościach postanowiłem wrócić do głównej drogi i tam szukać bez pomocy drogowskazów. Nie było to trudne. Cmentarz był przy samej drodze i jak zobaczyłem mogłem tam dojechać znacznie szybciej tylko pojechałem niemal dookoła Rudnika.
Chcąc jechać do Ulanowa musiałem zawrócić ale jeszcze pozostały mi do odnalezienia dwa cmentarze w Rudniku. Pierwszy w parku dworskim. I tu życie mnie zaskoczyło. Nie brałem pod uwagę istnienia dworu. Tymczasem dwór jest i do tego jest zamieszkany. Park jest ogrodzony. Przez jedną bramę właściciel wpuszczał gościa, a ja jeszcze szukałem cmentarza obok parku. Gdy dojechałem znów do ogrodzenia i kolejnej bramy właśnie ktoś wychodził przez nią wychodził na zewnątrz. Korzystając z okazji zapytałem o poszukiwany cmentarz z którego pozostać miała do dziś tylko jedna mogiła z krzyżem i inskrypcją. Szukałem dobrze. Tylko wyszło na to, że akurat w tej chwili do mogiły dostępu nie ma. Właściciel dworu i parku właśnie miał gościa, a tylko on mógłby mnie wpuścić na teren ogrodzony. W sumie obecność dworu skomplikowała mi sprawę dotarcia do cmentarza (z drugiej strony dobrze, że dwór ma gospodarza, który nie pozwoli mu popaść w ruinę). Dlaczego wcześniej nie sprawdziłem jak to wygląda? Sam zaniedbałem sprawę. Może w przyszłym roku znowu spróbuję. Obym tylko zastał właściciela. I jeszcze by on miał wolę pokazać mi tą mogiłę. Ciekawe też, że czy zna związane z nią jakieś opowieści? To kolejny „prywatny cmentarz” z którym się spotykam. Tylko czy mieszkańcy Rudnika nad Sanem wiedzą o jego istnieniu? czy wie o nim tylko właściciel parku i dworu? Za dużo pytań. Ale sprawa pamięci o takich miejscach w świadomości mieszkańców okolic wciąż mnie interesuje. Nie zawsze pamiętają.
Po tym niepowodzeniu ruszyłem jeszcze dalej na wschód by poszukać cmentarza w pobliżu przeprawy przez San. Chyba pomyliłem drogi. Ale to już mi humoru popsuć nie mogło. Bo i tak przecież jeszcze tu wrócę. I na pewno będę lepiej przygotowany. Chyba żebym się nie przygotował – co się zdarza… Przyszedł czas na jazdę do Ulanowa. Tajemnicze miasto. Tajemnicze, bo skrywa mogiłę z I wojny światowej na cmentarzu parafialnym. To oznacza zwykle kłopoty – trudno będzie ją odnaleźć. W myślach przygotowałem się na najgorsze (że nie znajdę) i podjechałem po krótkim błądzeniu pod mur cmentarny. A tam… A tam drewniany kościółek i zapomniałem po co przyjechałem. Przynajmniej na czas zachwycania się drewnianą świątynią.
Potem pomyliłem kierunki świata szukając mogiły. Wydawało mi się, że jest jeszcze w okolicach południa i azymut wybrałem kierując się słońcem. Błąd. Pomyliłem się o ładnych parę godzin. W końcu jednak odnalazłem to czego szukałem. Dzięki flagom umieszczonym na mogile. I tu jednak zrobiono z mogiły wojennej mogiłę „polską”. Ocieram się chyba o skrajności. Raz czytam, że polegli to cudzoziemcy, a na innym cmentarzu, że Polacy. Czyżby w tak wielu miejscach istniały różne wersje historii? W jednych Polacy biernie przyglądają się zmaganiom mocarstw. W innych Polacy walczą o Niepodległą. Jak to się ma do opowieści samych walczących? Do strzelania do rodaków w obcych mundurach? Nie wiem jak to jest ale czasami wydaje mi się, że ludzie starają się pisać historię taką, jaką sami chcieli by mieć. Kroją ja na swoją miarę. Tworzą przeszłość. Wykonują nad nią magiczne obrzędy. Tylko co takiego chcą osiągnąć tą drogą? Dlaczego patrząc na tabliczkę na cmentarzu zastanawiam się co autor miał na myśli?
Możliwości jest przecież wiele. Mogli to być legioniści. Albo żołnierze z jednostek powstałych w Galicji Zachodniej. A może selekcjonowano poległych? Tylko gdzie pochowano resztę? Czy w Bukowinie do której też się wybierałem? Jaką historię poznają dzieci ze szkoły w Ulanowie które opiekują się tą mogiłą (wiem, wiem – założenia programowe itd. ale i tak najlepiej zapamiętają to co wychodzi poza program)? A właśnie… Przy szkole jest cmentarz żydowski. Tam też się wybierałem. Tylko jeszcze chciałem rzucić okiem na mogiłę powstańców z 1863 roku. I na tym chceniu się skończyło, bo jej nie odnalazłem. Miała być w pobliżu kościoła. Z obeliskiem betonowym zwieńczonym stalowym krzyżem. Może kiedy indziej do tego wrócę. Teraz pojechałem w stronę kirkutu. A tam zastałem nawet bramę (i zniszczone w dużej części ogrodzenie).
Na cmentarzu czekały na mnie komary. Chyba od dawna. Zdawały się bardzo wygłodzone. A im dalej wchodziłem na teren cmentarza tym ciekawszy mi się zdawał. Jak wspomniałem było ciepło. Chyba niewiele brakowało do 40 stopni Celsjusza. Do lekko odwodnionego organizmu przyssały się więc masy komarów. Od czasu do czasu uciekałem z cienia na miejsca nasłonecznione – tam niechętnie te wampirze masy za mną leciały. Nie powiem bym cierpiał – dziecięce doświadczenie wędkarskie pozwala ze spokojem przyjąć swędzenie. Jednak komary przed obiektywem mogą zepsuć najlepsze ujęcie. Spodobał mi się ten cmentarz. Nie ma na nim śladów świeżej dewastacji. Tylko… Tylko zaraz za bramą stoi stary fotel. Raczej tu wyrzucony niż postawiony dla zmęczonych odwiedzających. Zdjęcie trochę zepsułem by je polepszyć.
Z Ulanowa pojechałem w stronę Krzeszowa. Miałem przejeżdżać w pobliżu cmentarza wojennego w Bukowinie. Tzn Bukowina miała znajdować się niedaleko drogi którą jechałem. Lokalizacja cmentarza była dla mnie niewiadomą. Z map i opisów wynikało, że powinienem szukać na końcu wsi pod lasem. Ale na razie jechałem do Bielin. Tam w sklepie uzupełniłem zapas napojów i nabyłem papierosy co stało się przyczyną nawiązania rozmowy z nabywcą plecaka piw. Od tematu rzucania palenia udało mi się szybko przejść na temat cmentarzy wojennych. Poznałem lokalizacją cmentarza w Bukowinie i (tak przy okazji) pomnika zamordowanych w Krzeszowie Żydów. A myślałem, że będę obok niego przejeżdżał. W pytaniu poszedłem nieco dalej. Zapytałem też o cmentarz w Kustrawie. Tu jednak pomocy nie uzyskałem. I tak ten cmentarz już nie wchodził w grę podczas opisywanego wyjazdu. Było już na to za późno.
Położony na końcu wsi cmentarz w Bukowinie nie jest trudny do odnalezienia. Właściwą drogę gruntową wskazuje znak przy drodze asfaltowej. A wieś nie jest duża. Może nawet jest to przykład wioski do jakiej chętnie przeniosłoby się wielu mieszkańców miast – by odpocząć. Tylko z ich masowym przyjazdem cały ten klimat by odszedł w przeszłość. Wspinałem się drogą gruntową w stronę wskazaną przez drogowskaz. W opisie z książki wspomniano, że cmentarz z jednej strony przylega do zabudowań. Z trzech otoczony jest lasem. I może szybko bym go zauważył tylko… Na całej długości podjazdu goniły mnie psy. Dwa ale nie na raz tylko kolejno. Zerkając czy nie zbliżają się za bardzo do moich łydek przejechałem obok cmentarza nawet go nie dostrzegając. Ale brak zabudowań był sygnałem do zawrócenia. Wtedy go dostrzegłem.
Bez płotu trudno byłoby uwierzyć, że to cmentarz. Teren jest płaski jak i wokół płotu. Piach, piach, piach. To nie jest najlepszy surowiec na kopce ziemne. Schowałem aparat i bojowo nastrojony ruszyłem na ponowne spotkanie z psami. Ale już ich nie spotkałem. Chyba rzadko ktoś tu zagląda. Gdy jechałem w przeciwną stronę bramy na podwórka były pootwierane. Teraz były pozamykane. A psy już nie mogły wyjść ze swoich podwórek. Najwyraźniej nie przejechałem nie zwracając na siebie uwagi. Gość w dom, lodówka na kłódkę. To przysłowie pojawiło się na widok pozamykanych bram jako pierwsze. Potem zupełnie bez sensu zacząłem zastanawiać się nad objawami zewnętrznymi gościnności lub chociaż przychylności wobec przyjezdnych. Czy zamknięte bramy bronią mnie przed psami, czy domy przede mną? Jednak wolałbym by nie dostrzeżono mojego przejazdu.
W Krzeszowie miałem dwukrotnie zakręcić w prawo. Mapy i zdjęcia lotnicze tylko podpowiedziały mi, że za dość dużym budynkiem mam znaleźć piaszczyste wyrobisko i przed ścianą lasu szukać pomnika. Budynek jest siedzibą Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej. Za nim być może wydobywano piach. Pozostało jednak jedno porośnięte roślinnością wzniesienie blisko gruntowej drogi. To na nim znajduje się pomni i … mogiły. Tego nie wiedziałem. Czyżby w Krzeszowie nie dokonano ekshumacji? Zwykle ciała pomordowanych przenoszone są na cmentarz. A tu nie? Otoczenie tego miejsca wygląda jak wielki plac budowy. Jednak nie widać tego spod samego pomnika. Skutecznie wszystko zasłania roślinność. Ogólnie jednak trudno mówić o tym, że miejsce jest zadbane. Brakuje jakiegokolwiek oznakowania które by tu mogło doprowadzić. Że istnieje ścieżka prowadząca do pomnika dostrzegłem dopiero stojąc pod pomnikiem. Wcześniej przejechałem obok wejścia na ścieżkę i jej nie zauważyłem.
Odpuściłem sobie wchodzenie na teren cmentarza żydowskiego w Krzeszowie – za gorąco. Mogłem więc też odpuścić sobie szukanie cmentarza na szczycie Rondla w Krzeszowie. Zrobię to przy innej okazji. Teraz już słońce było za nisko. A ja planowałem przejazd przez Janów Lubelski do którego miałem dotrzeć drogą jeszcze mi nie znaną. Nie chciałem jechać nieznaną droga po ciemku. Po przejechaniu nadal bym jej nie znał. Dlatego skierowałem się na północ. Ruszyłem ku Harasiukom.
To miała być droga bogata w cmentarze wojenne. Pierwszy miałem odszukać w Hucisku. Kolejny w Wólce, potem w Harasiukach i w Pęku. Czas pędził jednak nieubłaganie naprzód. Słońce powoli się schodziło ku ziemi. Ale w Hucisku jeszcze było na tyle jasno, że można było robić zdjęcia. Trzeba było tylko znaleźć cmentarz. A to już nie było takie proste. Na mapach nie był zaznaczony. Opis mówił, że szukać należy na południe od zabudowań wsi w pobliżu szosy, którą przyjechałem. Liczyłem na to, że z drogi wypatrzę choć płotek otaczający cmentarz. Ale nic z tego nie wyszło. Sprawdzałem zagajniki na polach w pobliżu drogi ale na ich terenie nie było cmentarza. Pozostało mi jeszcze zapytać kogoś z mieszkańców Huciska. Upalne, sobotnie popołudnie. Chyba oczywiste było, że znajdę ludzi pod sklepem, który jak wcześniej zauważyłem jest otwarty. Chyba lepiej trafić nie mogłem Nie dość, że wszyscy wiedzieli o co pytam to jeszcze wspólnie radzili jak mam dojechać bez błądzenia. Bardzo mnie to podbudowało i już nie żałowałem pominiętych po drodze miejsc.
Trzymając się podanych wskazówek wjechałem na pola drogą biegnącą przez zarośnięty teren – może kiedyś było tu gospodarstwo? Jadąc na wprost minąłem starszego mężczyznę kopiącego ziemniaki i zacząłem fotografować cmentarz.
Chyba rzadko pojawiają się tu turyści. Na terenie cmentarza zaraz za mną zjawił się mijany wcześniej mężczyzna. Chciał zobaczyć co robię i chyba porozmawiać. A miał co opowiadać. Nie tylko o cmentarzu ale i o fotografii. Nie tylko o pierwszej wojnie światowej ale i o drugiej i prześladowaniach jakie go dotknęły ze względu na przeszłość ojca. Mógłbym słuchać godzinami, a czas pędził. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Na pewno poświęcę więcej czasu na słuchanie. Gdzieś tam w okolicy przebiegała granica zaborów. Gdzieś tam jest pomnik Litwinów, którzy zdezerterowali z Armii Czerwonej i walczyli w polskim podziemiu. Te ziemie należały niegdyś do województwa lubelskiego. I tu można udowodnić, że zamiast zabytków są tylko groby. I lasy, bo lasów jest tu dużo. Ciągną się do Janowa Lubelskiego. Chyba nie odkryto jeszcze uroków tego rejonu. Inaczej jest na północy. W okolicach Janowa Lubelskiego. I tam musiałem jechać.
W Wólce cmentarz wojenny znajduje się przy samej głównej drodze. Ciekawostką jest tablica umieszczona na terenie cmentarza. Podaje lata 1917 i 1944. Ta pierwsza wydaje się być błędem.
Teraz zależało mi już na tym by za dnia dojechać do znanej mi drogi. Dlatego już nie szukałem cmentarza w Harasiukach, a tym bardziej nie szukałem drogi do miejscowości Pęk gdzie ma znajdować się jeszcze jeden cmentarz wojenny. Drogowskaz w Harasiukach pokazywał 42 km do Janowa Lubelskiego. Słońce skryło się już za linią drzew. Licznik pokazywał, że dotąd przejechałem niewiele ponad 80 km. Upał dał mi nieźle w kość. Ale już było coraz chłodniej. Już mogłem jeździć szybciej. Już wiedziałem, że do Puław dojadę na pewno przed wschodem słońca. I to wcale się nie spiesząc.
Krętymi drogami o często kiepskiej nawierzchni dojechałem do Jarocina. Z tego miejsca zaczynała się już jazda nocna ale w pobliżu była droga łącząca Rzeszów z Lublinem. Droga z asfaltowym poboczem i dobrą nawierzchnią. Tak miałem mieć do Modliborzyc. Ruch samochodów wyraźnie z czasem malał, a i tak był niewielki. Nawet przejazd z Modliborzyc do Kraśnika nie był więc problemem choć akurat tutaj nie byłem pewien jak będzie. A dalej już dłuuugi Kraśnik z festynem nad zalewem. Urzędów z grupkami młodzieży idącymi w pielgrzymce do Kraśnika (na festyn?). I gdzieś tu minęła mi północ. Na zachodzie co jakiś czas dostrzegałem rozbłyski. Wyglądały na zwykłą burzową iluminację. Ale to było daleko. A ja jechałem w stronę Opola Lubelskiego i dojechałbym bez przeszkód gdybym nie zatrzymywał się gdy ktoś mnie o to poprosi. Przy drodze stał nieruchomo półnagi młodzieniec. Nie miałem pojęcia co się stało ale skoro mnie zatrzymywał zwolniłem. Nie stanąłem ponieważ chciał… papierosa. Był chyba pijany. Zaraz też chciał bym go wziął na bagażnik. Widząc, że nic z tego nie będzie jeszcze krzyczał, że może go nie kojarzę ale on nazywa się Bartek Z. (ok. 2 w nocy w Zosinie k/Opola Lubelskiego, mam nadzieję, że nie jestem „ostatnim który go widział”) i na koniec obrzucił mnie wyzwiskami. Sam się doprowadził do tego stanu niech więc sam sobie z tym poradzi. Nie będę myślał za pijaczków i innych meneli – niezależnie od ich wieku. Tu najlepiej byłoby ściągnąć taksówką rodziców by bobasa zabrali do domu zanim potrąci go jakiś samochód. A tydzień wcześniej podobnie zatrzymał mnie młody człowiek. Zgubił się w nocy w obcym mu miejscu. Nie był jednak rozebrany i na 100% był trzeźwy. Najczęściej zatrzymują mnie (albo tylko usiłują zatrzymać) pijani i obrzucają wyzwiskami gdy nie chcę im dać pieniędzy, papierosów albo przewieźć niesionych przez nich ciężarów. Za dnia niemal mi się to nie zdarza. W nocy – często.
Od Opola Lubelskiego do Puław jechałem w stale pogarszających się warunkach. Bardzo wzmógł się wiatr i zmienił się jego kierunek. Już mi nie pomagał. Teraz szarpał mną chcąc przewrócić. Blisko Bochotnicy widziałem na północy rozbłyski takie same jak wcześniej na zachodzie. I robiło się już prawie zimno. Delikatnie więc przeszedłem z lata do jesieni podczas gdy śpiący w większości nocą ludzie obudzili się już w chłodzie tej wczesnej jesieni, a zasypiali w upale późnego lata. Wkrótce miał wstać dzień. A ja wkrótce się położyłem spać. Znów byłem zadowolony z wyjazdu i czułem jednocześnie niedosyt. Do tych miejsc jeszcze będę wracać. I pewnie nie raz.