Pytania nad Sanem

Upalna sobota. Prognozy pokazywały, że będzie nie tylko upalnie ale i wiatr będzie utrudniał jazdę na południe. I pewnie nie pojechałbym nad San gdyby nie pociągi Przewozów Regionalnych. Mam z Puław poranne połączenie z Rzeszowem (z przesiadką w Lublinie). Grzechem byłoby w tych warunkach z niego nie skorzystać. Zbyt wiele miejsc zostawiłem ostatnio nieodwiedzonymi choć wpisałem je sobie na listę. Tak więc w sobotę o świcie pojechałem na północ (dworzec PKP) by pojechać na południe (Stalowa Wola). Te trzy godziny w pociągu mogłem poświęcić lekturze książki o cmentarzach w dawnym województwie tarnobrzeskim. Tak się jednak nie stało. Książka przeleżała w kufrze rowerowym nieruszona przez całą drogę. Głównie dlatego, że w szynobusie było dużo rowerów, a mój znalazł się pod nimi.

W Lublinie do pociągu wsiadła grupa rowerzystów jadących do Zaklikowa. Jeśli dobrze zrozumiałem jechali w okolice Janowa Lubelskiego na wycieczkę zorganizowaną przez lubelski oddział PTTK. Nie wiem jak im się ten wyjazd udał. Mi ciężko było się poruszać w panujących temperaturach. Co nie znaczy, że ruszać się nie mogłem. Wręcz przeciwnie. Tylko dokuczało mi poza upałem także lekkie zmęczenie po środowej jeździe po Mazowszu. Może gdybym regularnie trenował to by tak nie wyglądało. Ale ze mnie sportowiec jak z koziej … trąba. Jeden wyskok na ponad 200 km w tygodniu i tyle. W środę też było ponad 200 i teraz jeszcze nie odzyskałem w pełni sił. Poza tym zamiast jechać od razu przed siebie zajechałem do kolegi. Prawie 3 godziny (bardzo mile spędzone) w plecy. Jak zwykle miałem plan wykraczający poza możliwości więc zakładałem, że i tak coś zostanie mi na jakiś kolejny wyjazd. Tym razem jednak postanowiłem, że jest to ostatni wyjazd w tym roku w ten rejon. Stęskniłem się za nadburzańskimi łąkami. A i dzień coraz krótszy. Lato się nieodwołalnie kończy. Szkoda. Znów będzie jesień, zima i upragnione: wiosna i lato. Dalsze wypady będą musiały poczekać. Postaram się być cierpliwy. W sobotę ruszyłem na trasę tak na dobrą sprawę dopiero blisko południa. Miałem przejechać przez Rudnik nad Sanem do Krzeszowa i tak wejść na cmentarz żydowski. Specjalnie w tym celu wziąłem ubrania przeciwdeszczowe choć opadów nie zapowiadano. Miałem zanurzyć się w roślinności. Miałem… Za gorąco było na takie przebieranki. Ugotowałbym się lub upiekł. Dlatego w trakcie jazdy zmieniłem sobie trasę. Krzeszów poczeka. Po zmianie miałem z Rudnika pojechać do Ulanowa. Ale pierwszy etap pozostał niezmieniony: Nisko – Rudnik nad Sanem.

W Rudniku chciałem dotrzeć do trzech cmentarzy wojennych. Jeden z nich już widziałem podczas poprzedniej mojej wizyty. Było wtedy jednak już za ciemno na zdjęcia. Ale już wiedziałem gdzie go szukać. Między Niskiem i Rudnikiem jest jednak jeszcze jeden cmentarz wojenny. W lesie w pobliżu linii kolejowej. Opisywany jest jako cmentarz w miejscowości Przędzel. Ale bliżej z niego do Rudnika nad Sanem-Stróży. Jak mi się zdaje Stróża była kiedyś samodzielną miejscowością. Stąd ta dziwnie przedłużona nazwa. Nie zdziwiłem się jednak, że to młodzież z Rudnika opiekuje się cmentarzem. Cmentarzem na którym zdziwiłem się czytając tabliczkę informacyjną. Czyżby Polska też brała udział w tej wojnie?

Cmentarz jest zadbany i widać, że jego opiekunowie nie ograniczają się tylko do patronatu. Ale zdziwił mnie też brak furtki czy bramki wejściowej. Płot jest niski więc nie jest to wielki problem jednak tak trochę dziwnie się czułem przeskakując przez ogrodzenie.

W samym Rudniku nieco się zaplątałem. By dojechać do cmentarza na którym widziałem kwaterę wojenną (kiedyś samodzielny cmentarz obok cmentarza parafialnego) zdecydowałem się pojechać zgodnie ze wskazaniami znaków na cmentarz komunalny. Kierunek nie bardzo mi pasował ale myślałem, że może to jakiś objazd. Nie myślałem tak zbyt długo, wkrótce znalazłem następną strzałkę pokazującą przeciwny kierunek niż pierwsza. W takich okolicznościach postanowiłem wrócić do głównej drogi i tam szukać bez pomocy drogowskazów. Nie było to trudne. Cmentarz był przy samej drodze i jak zobaczyłem mogłem tam dojechać znacznie szybciej tylko pojechałem niemal dookoła Rudnika.

Chcąc jechać do Ulanowa musiałem zawrócić ale jeszcze pozostały mi do odnalezienia dwa cmentarze w Rudniku. Pierwszy w parku dworskim. I tu życie mnie zaskoczyło. Nie brałem pod uwagę istnienia dworu. Tymczasem dwór jest i do tego jest zamieszkany. Park jest ogrodzony. Przez jedną bramę właściciel wpuszczał gościa, a ja jeszcze szukałem cmentarza obok parku. Gdy dojechałem znów do ogrodzenia i kolejnej bramy właśnie ktoś wychodził przez nią wychodził na zewnątrz. Korzystając z okazji zapytałem o poszukiwany cmentarz z którego pozostać miała do dziś tylko jedna mogiła z krzyżem i inskrypcją. Szukałem dobrze. Tylko wyszło na to, że akurat w tej chwili do mogiły dostępu nie ma. Właściciel dworu i parku właśnie miał gościa, a tylko on mógłby mnie wpuścić na teren ogrodzony. W sumie obecność dworu skomplikowała mi sprawę dotarcia do cmentarza (z drugiej strony dobrze, że dwór ma gospodarza, który nie pozwoli mu popaść w ruinę). Dlaczego wcześniej nie sprawdziłem jak to wygląda? Sam zaniedbałem sprawę. Może w przyszłym roku znowu spróbuję. Obym tylko zastał właściciela. I jeszcze by on miał wolę pokazać mi tą mogiłę. Ciekawe też, że czy zna związane z nią jakieś opowieści? To kolejny „prywatny cmentarz” z którym się spotykam. Tylko czy mieszkańcy Rudnika nad Sanem wiedzą o jego istnieniu? czy wie o nim tylko właściciel parku i dworu? Za dużo pytań. Ale sprawa pamięci o takich miejscach w świadomości mieszkańców okolic wciąż mnie interesuje. Nie zawsze pamiętają.

Po tym niepowodzeniu ruszyłem jeszcze dalej na wschód by poszukać cmentarza w pobliżu przeprawy przez San. Chyba pomyliłem drogi. Ale to już mi humoru popsuć nie mogło. Bo i tak przecież jeszcze tu wrócę. I na pewno będę lepiej przygotowany. Chyba żebym się nie przygotował – co się zdarza… Przyszedł czas na jazdę do Ulanowa. Tajemnicze miasto. Tajemnicze, bo skrywa mogiłę z I wojny światowej na cmentarzu parafialnym. To oznacza zwykle kłopoty – trudno będzie ją odnaleźć. W myślach przygotowałem się na najgorsze (że nie znajdę) i podjechałem po krótkim błądzeniu pod mur cmentarny. A tam… A tam drewniany kościółek :) i zapomniałem po co przyjechałem. Przynajmniej na czas zachwycania się drewnianą świątynią.

Potem pomyliłem kierunki świata szukając mogiły. Wydawało mi się, że jest jeszcze w okolicach południa i azymut wybrałem kierując się słońcem. Błąd. Pomyliłem się o ładnych parę godzin. W końcu jednak odnalazłem to czego szukałem. Dzięki flagom umieszczonym na mogile. I tu jednak zrobiono z mogiły wojennej mogiłę „polską”. Ocieram się chyba o skrajności. Raz czytam, że polegli to cudzoziemcy, a na innym cmentarzu, że Polacy. Czyżby w tak wielu miejscach istniały różne wersje historii? W jednych Polacy biernie przyglądają się zmaganiom mocarstw. W innych Polacy walczą o Niepodległą. Jak to się ma do opowieści samych walczących? Do strzelania do rodaków w obcych mundurach? Nie wiem jak to jest ale czasami wydaje mi się, że ludzie starają się pisać historię taką, jaką sami chcieli by mieć. Kroją ja na swoją miarę. Tworzą przeszłość. Wykonują nad nią magiczne obrzędy. Tylko co takiego chcą osiągnąć tą drogą? Dlaczego patrząc na tabliczkę na cmentarzu zastanawiam się co autor miał na myśli?

Możliwości jest przecież wiele. Mogli to być legioniści. Albo żołnierze z jednostek powstałych w Galicji Zachodniej. A może selekcjonowano poległych? Tylko gdzie pochowano resztę? Czy w Bukowinie do której też się wybierałem? Jaką historię poznają dzieci ze szkoły w Ulanowie które opiekują się tą mogiłą (wiem, wiem – założenia programowe itd. ale i tak najlepiej zapamiętają to co wychodzi poza program)? A właśnie… Przy szkole jest cmentarz żydowski. Tam też się wybierałem. Tylko jeszcze chciałem rzucić okiem na mogiłę powstańców z 1863 roku. I na tym chceniu się skończyło, bo jej nie odnalazłem. Miała być w pobliżu kościoła. Z obeliskiem betonowym zwieńczonym stalowym krzyżem. Może kiedy indziej do tego wrócę. Teraz pojechałem w stronę kirkutu. A tam zastałem nawet bramę (i zniszczone w dużej części ogrodzenie).

Na cmentarzu czekały na mnie komary. Chyba od dawna. Zdawały się bardzo wygłodzone. A im dalej wchodziłem na teren cmentarza tym ciekawszy mi się zdawał. Jak wspomniałem było ciepło. Chyba niewiele brakowało do 40 stopni Celsjusza. Do lekko odwodnionego organizmu przyssały się więc masy komarów. Od czasu do czasu uciekałem z cienia na miejsca nasłonecznione – tam niechętnie te wampirze masy za mną leciały. Nie powiem bym cierpiał – dziecięce doświadczenie wędkarskie pozwala ze spokojem przyjąć swędzenie. Jednak komary przed obiektywem mogą zepsuć najlepsze ujęcie. Spodobał mi się ten cmentarz. Nie ma na nim śladów świeżej dewastacji. Tylko… Tylko zaraz za bramą stoi stary fotel. Raczej tu wyrzucony niż postawiony dla zmęczonych odwiedzających. Zdjęcie trochę zepsułem by je polepszyć.

Z Ulanowa pojechałem w stronę Krzeszowa. Miałem przejeżdżać w pobliżu cmentarza wojennego w Bukowinie. Tzn Bukowina miała znajdować się niedaleko drogi którą jechałem. Lokalizacja cmentarza była dla mnie niewiadomą. Z map i opisów wynikało, że powinienem szukać na końcu wsi pod lasem. Ale na razie jechałem do Bielin. Tam w sklepie uzupełniłem zapas napojów i nabyłem papierosy co stało się przyczyną nawiązania rozmowy z nabywcą plecaka piw. Od tematu rzucania palenia udało mi się szybko przejść na temat cmentarzy wojennych. Poznałem lokalizacją cmentarza w Bukowinie i (tak przy okazji) pomnika zamordowanych w Krzeszowie Żydów. A myślałem, że będę obok niego przejeżdżał. W pytaniu poszedłem nieco dalej. Zapytałem też o cmentarz w Kustrawie. Tu jednak pomocy nie uzyskałem. I tak ten cmentarz już nie wchodził w grę podczas opisywanego wyjazdu. Było już na to za późno.

Położony na końcu wsi cmentarz w Bukowinie nie jest trudny do odnalezienia. Właściwą drogę gruntową wskazuje znak przy drodze asfaltowej. A wieś nie jest duża. Może nawet jest to przykład wioski do jakiej chętnie przeniosłoby się wielu mieszkańców miast – by odpocząć. Tylko z ich masowym przyjazdem cały ten klimat by odszedł w przeszłość. Wspinałem się drogą gruntową w stronę wskazaną przez drogowskaz. W opisie z książki wspomniano, że cmentarz z jednej strony przylega do zabudowań. Z trzech otoczony jest lasem. I może szybko bym go zauważył tylko… Na całej długości podjazdu goniły mnie psy. Dwa ale nie na raz tylko kolejno. Zerkając czy nie zbliżają się za bardzo do moich łydek przejechałem obok cmentarza nawet go nie dostrzegając. Ale brak zabudowań był sygnałem do zawrócenia. Wtedy go dostrzegłem.

Bez płotu trudno byłoby uwierzyć, że to cmentarz. Teren jest płaski jak i wokół płotu. Piach, piach, piach. To nie jest najlepszy surowiec na kopce ziemne. Schowałem aparat i bojowo nastrojony ruszyłem na ponowne spotkanie z psami. Ale już ich nie spotkałem. Chyba rzadko ktoś tu zagląda. Gdy jechałem w przeciwną stronę bramy na podwórka były pootwierane. Teraz były pozamykane. A psy już nie mogły wyjść ze swoich podwórek. Najwyraźniej nie przejechałem nie zwracając na siebie uwagi. Gość w dom, lodówka na kłódkę. To przysłowie pojawiło się na widok pozamykanych bram jako pierwsze. Potem zupełnie bez sensu zacząłem zastanawiać się nad objawami zewnętrznymi gościnności lub chociaż przychylności wobec przyjezdnych. Czy zamknięte bramy bronią mnie przed psami, czy domy przede mną? Jednak wolałbym by nie dostrzeżono mojego przejazdu.

W Krzeszowie miałem dwukrotnie zakręcić w prawo. Mapy i zdjęcia lotnicze tylko podpowiedziały mi, że za dość dużym budynkiem mam znaleźć piaszczyste wyrobisko i przed ścianą lasu szukać pomnika. Budynek jest siedzibą Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej. Za nim być może wydobywano piach. Pozostało jednak jedno porośnięte roślinnością wzniesienie blisko gruntowej drogi. To na nim znajduje się pomni i … mogiły. Tego nie wiedziałem. Czyżby w Krzeszowie nie dokonano ekshumacji? Zwykle ciała pomordowanych przenoszone są na cmentarz. A tu nie? Otoczenie tego miejsca wygląda jak wielki plac budowy. Jednak nie widać tego spod samego pomnika. Skutecznie wszystko zasłania roślinność. Ogólnie jednak trudno mówić o tym, że miejsce jest zadbane. Brakuje jakiegokolwiek oznakowania które by tu mogło doprowadzić. Że istnieje ścieżka prowadząca do pomnika dostrzegłem dopiero stojąc pod pomnikiem. Wcześniej przejechałem obok wejścia na ścieżkę i jej nie zauważyłem.

Odpuściłem sobie wchodzenie na teren cmentarza żydowskiego w Krzeszowie – za gorąco. Mogłem więc też odpuścić sobie szukanie cmentarza na szczycie Rondla w Krzeszowie. Zrobię to przy innej okazji. Teraz już słońce było za nisko. A ja planowałem przejazd przez Janów Lubelski do którego miałem dotrzeć drogą jeszcze mi nie znaną. Nie chciałem jechać nieznaną droga po ciemku. Po przejechaniu nadal bym jej nie znał. Dlatego skierowałem się na północ. Ruszyłem ku Harasiukom.

To miała być droga bogata w cmentarze wojenne. Pierwszy miałem odszukać w Hucisku. Kolejny w Wólce, potem w Harasiukach i w Pęku. Czas pędził jednak nieubłaganie naprzód. Słońce powoli się schodziło ku ziemi. Ale w Hucisku jeszcze było na tyle jasno, że można było robić zdjęcia. Trzeba było tylko znaleźć cmentarz. A to już nie było takie proste. Na mapach nie był zaznaczony. Opis mówił, że szukać należy na południe od zabudowań wsi w pobliżu szosy, którą przyjechałem. Liczyłem na to, że z drogi wypatrzę choć płotek otaczający cmentarz. Ale nic z tego nie wyszło. Sprawdzałem zagajniki na polach w pobliżu drogi ale na ich terenie nie było cmentarza. Pozostało mi jeszcze zapytać kogoś z mieszkańców Huciska. Upalne, sobotnie popołudnie. Chyba oczywiste było, że znajdę ludzi pod sklepem, który jak wcześniej zauważyłem jest otwarty. Chyba lepiej trafić nie mogłem :) Nie dość, że wszyscy wiedzieli o co pytam to jeszcze wspólnie radzili jak mam dojechać bez błądzenia. Bardzo mnie to podbudowało i już nie żałowałem pominiętych po drodze miejsc.

Trzymając się podanych wskazówek wjechałem na pola drogą biegnącą przez zarośnięty teren – może kiedyś było tu gospodarstwo? Jadąc na wprost minąłem starszego mężczyznę kopiącego ziemniaki i zacząłem fotografować cmentarz.

Chyba rzadko pojawiają się tu turyści. Na terenie cmentarza zaraz za mną zjawił się mijany wcześniej mężczyzna. Chciał zobaczyć co robię i chyba porozmawiać. A miał co opowiadać. Nie tylko o cmentarzu ale i o fotografii. Nie tylko o pierwszej wojnie światowej ale i o drugiej i prześladowaniach jakie go dotknęły ze względu na przeszłość ojca. Mógłbym słuchać godzinami, a czas pędził. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Na pewno poświęcę więcej czasu na słuchanie. Gdzieś tam w okolicy przebiegała granica zaborów. Gdzieś tam jest pomnik Litwinów, którzy zdezerterowali z Armii Czerwonej i walczyli w polskim podziemiu. Te ziemie należały niegdyś do województwa lubelskiego. I tu można udowodnić, że zamiast zabytków są tylko groby. I lasy, bo lasów jest tu dużo. Ciągną się do Janowa Lubelskiego. Chyba nie odkryto jeszcze uroków tego rejonu. Inaczej jest na północy. W okolicach Janowa Lubelskiego. I tam musiałem jechać.

W Wólce cmentarz wojenny znajduje się przy samej głównej drodze. Ciekawostką jest tablica umieszczona na terenie cmentarza. Podaje lata 1917 i 1944. Ta pierwsza wydaje się być błędem.

Teraz zależało mi już na tym by za dnia dojechać do znanej mi drogi. Dlatego już nie szukałem cmentarza w Harasiukach, a tym bardziej nie szukałem drogi do miejscowości Pęk gdzie ma znajdować się jeszcze jeden cmentarz wojenny. Drogowskaz w Harasiukach pokazywał 42 km do Janowa Lubelskiego. Słońce skryło się już za linią drzew. Licznik pokazywał, że dotąd przejechałem niewiele ponad 80 km. Upał dał mi nieźle w kość. Ale już było coraz chłodniej. Już mogłem jeździć szybciej. Już wiedziałem, że do Puław dojadę na pewno przed wschodem słońca. I to wcale się nie spiesząc.

Krętymi drogami o często kiepskiej nawierzchni dojechałem do Jarocina. Z tego miejsca zaczynała się już jazda nocna ale w pobliżu była droga łącząca Rzeszów z Lublinem. Droga z asfaltowym poboczem i dobrą nawierzchnią. Tak miałem mieć do Modliborzyc. Ruch samochodów wyraźnie z czasem malał, a i tak był niewielki. Nawet przejazd z Modliborzyc do Kraśnika nie był więc problemem choć akurat tutaj nie byłem pewien jak będzie. A dalej już dłuuugi Kraśnik z festynem nad zalewem. Urzędów z grupkami młodzieży idącymi w pielgrzymce do Kraśnika (na festyn?). I gdzieś tu minęła mi północ. Na zachodzie co jakiś czas dostrzegałem rozbłyski. Wyglądały na zwykłą burzową iluminację. Ale to było daleko. A ja jechałem w stronę Opola Lubelskiego i dojechałbym bez przeszkód gdybym nie zatrzymywał się gdy ktoś mnie o to poprosi. Przy drodze stał nieruchomo półnagi młodzieniec. Nie miałem pojęcia co się stało ale skoro mnie zatrzymywał zwolniłem. Nie stanąłem ponieważ chciał… papierosa. Był chyba pijany. Zaraz też chciał bym go wziął na bagażnik. Widząc, że nic z tego nie będzie jeszcze krzyczał, że może go nie kojarzę ale on nazywa się Bartek Z. (ok. 2 w nocy w Zosinie k/Opola Lubelskiego, mam nadzieję, że nie jestem „ostatnim który go widział”) i na koniec obrzucił mnie wyzwiskami. Sam się doprowadził do tego stanu niech więc sam sobie z tym poradzi. Nie będę myślał za pijaczków i innych meneli – niezależnie od ich wieku. Tu najlepiej byłoby ściągnąć taksówką rodziców by bobasa zabrali do domu zanim potrąci go jakiś samochód. A tydzień wcześniej podobnie zatrzymał mnie młody człowiek. Zgubił się w nocy w obcym mu miejscu. Nie był jednak rozebrany i na 100% był trzeźwy. Najczęściej zatrzymują mnie (albo tylko usiłują zatrzymać) pijani i obrzucają wyzwiskami gdy nie chcę im dać pieniędzy, papierosów albo przewieźć niesionych przez nich ciężarów. Za dnia niemal mi się to nie zdarza. W nocy – często.

Od Opola Lubelskiego do Puław jechałem w stale pogarszających się warunkach. Bardzo wzmógł się wiatr i zmienił się jego kierunek. Już mi nie pomagał. Teraz szarpał mną chcąc przewrócić. Blisko Bochotnicy widziałem na północy rozbłyski takie same jak wcześniej na zachodzie. I robiło się już prawie zimno. Delikatnie więc przeszedłem z lata do jesieni podczas gdy śpiący w większości nocą ludzie obudzili się już w chłodzie tej wczesnej jesieni, a zasypiali w upale późnego lata. Wkrótce miał wstać dzień. A ja wkrótce się położyłem spać. Znów byłem zadowolony z wyjazdu i czułem jednocześnie niedosyt. Do tych miejsc jeszcze będę wracać. I pewnie nie raz.

Kawałek Roztocza i Podkarpacia

Podczas poprzedniego wyskoku na Roztocze nie dotarłem do Tarnogrodu. Biłgoraj też chciałem odwiedzić za dnia. Przyszedł więc czas by ten wcześniejszy wyjazd dokończyć. Plan jak zwykle był nieco inny. Korzystając z dłuższego weekendu miałem pojeździć przez dwa dni. Poniedziałek miał być dniem poświęconym na regenerację i tego zmieniać nie mogłem. Pozostały sobota i niedziela. Sobota jednak była burzowa. Nie koniecznie miałem ochotę na przemoknięcie. W końcu więc pozostał mi jeden dzień na jazdę. I jak zwykle miała to być jazda dokąd słońce da robić zdjęcia. Powrót w nocy.

Na pierwszy ogień poszły Biłgoraj i Tarnogród. Są dalej niż miejsca, które chciałem odwiedzić na północy Podkarpacia. Z wyliczeń wyszło mi, że do samego Tarnogrodu będę miał około 150 km. Jadąc ze średnią prędkością 20 km/h było to prawie 8 godzin. Wypadało więc ruszyć jak najwcześniej. Tylko tak trudno jest się zwlec z łóżka jak nie trzeba się spieszyć do pracy… Zabrakło bata nad głową. I chociaż spakowałem się dzień wcześniej i budzik dzwonił o 4 rano to i tak wyjechałem tuż przed 7 rano. To dwie godziny słońca mniej. Słońca, które dopiero po południu miało wyjrzeć zza chmur. A zrobiło niespodziankę i wyjrzało wcześniej. Trochę szkoda ponieważ nie raz już doświadczyłem jego morderczej siły. Tym razem też mi dopiekło, choć spodziewając się, że sklepy po drodze będą pozamykane zaopatrzyłem się w duży zapas napojów. Ich wystarczyło ale twarz znów mi miejscami boleśnie przypiekło.

Trasa przebiegała przez Kazimierz Dolny i Niezabitów. Tym razem nie zdecydowałem się na wspinaczkę w Bochotnicy. Wcześniejsze „pomiary” wykazały, że jeśli chodzi o czas przejazdu wychodzi na to samo. Tylko dystans jest dłuższy. Ale te pomiary robiłem na odcinku Bochotnica – Uściąż. Teraz raczej byłem parę minut stratny. Mimo tego chyba dobrze zrobiłem. Chyba.

W Niedrzwicy Dużej zjechałem z trasy do Bychawy żeby zobaczyć dzień wcześniej oddany do użytku, odnowiony cmentarz z I wojny światowej. Teraz ogrodzenie chyba zajmuje cały teren zajęty przez pochówki. Tak na oko z 6 razy większy teren niż przed renowacją. Podobno odnowiono też cmentarz w Dzierzkowicach-Podwodach. I tam trzeba będzie się kiedyś wybrać. Tylko kiedy? Planowany wyjazd na ten cmentarz odkładałem poprzednio przez niemal dwa lata. Cmentarz zupełnie nie „po drodze”. Niech na razie więc wystarczy cmentarz w Niedrzwicy Dużej.

A później… Bychawa, Wysokie. Na trasie między tymi miejscowościami często spotykam rowerzystów. Podobnie jest na odcinku Niedrzwica – Bychawa i jak na razie zauważyłem jedną istotną różnicę. Między Niedrzwicą i Bychawą rowerzyści odpowiadają na pozdrowienia. Na tym drugim odcinku nie. Fakt. Podczas tego wyjazdu mijało mnie tylko stadko szosowców jadących w tą samą stronę co i ja ale wcześniej zdarzało mi się mijać jakiś młodzieńców i zawsze udają, że nic nie widzą i nie słyszą. Pewnie jeszcze nie zaliczyli awarii po drodze w której ktoś mógłby im pomóc. Kiedyś szczęście się skończy. A może nie sprawia im ta jazda takiej radości, że chcieliby się tą radością dzielić z innymi? Może robią to tylko dla wyników? Od dawna się zbieram za popisanie o rowerach, rowerzystach i „wietrze we włosach”. Ale teraz choć nastrój sprzyja takim przemyśleniom to czasu wciąż brakuje. Może tej zimy temat ruszę z miejsca. Oczywiście jak nie przeszkodzą mi w tym inne myśli i lektury.

Z Wysokiego pojechałem w stronę Frampola. I chyba jeszcze tędy nigdy nie jechałem. Tzn odcinek Wysokie – Turobin znam ale tym razem nie zjechałem z drogi na Frampol tylko jechałem nią dalej prosto. Ten rozbujany teren zawsze mówi mi, że to już Zamojszczyzna. Tu inaczej niż np w świętokrzyskim ziemia się buja. Jest w tym jakaś regularność. Jak fale na morzu. Jedna górka. Druga górka. Trzecia. Czwarta… i już wiedziałem, że jeszcze tędy na 100% nie jechałem. Zacząłem się cieszyć, że darowałem sobie podjazd w Bochotnicy. Tu i tak miałem ich sporo. Nawet chyba trochą za dużo. Oczywiście to bujanie mogłem sobie przedłużyć skręcając we Frampolu w stronę Szczebrzeszyna ale jakoś nie miałem już na to ochoty. Podjeżdżając i zjeżdżając zastanawiałem się tylko nad pięknem. Tym pięknem „bezużytecznym”, które jest tylko piękne. Pięknem bezkompromisowym. Sztukę dzielę na użytkową i tą właśnie wyspecjalizowaną w byciu piękną. Ta użytkowa to forma kompromisu. Forma nie może przekroczyć pewnej granicy. Granicy użyteczności przedmiotu. Inaczej to wygląda w przypadku dzieł, które mają tylko zachwycać. Specjalizują się one w braku innych zastosowań niż tylko oddziaływanie na odbiorcę. Nie chodzi mi o „Fontannę” Duchampa. Choć i tu zamysłem artysty na pewno nie było użytkowanie. Tu chodziło o góry przez które jechałem. Piękne i nieużyteczne. Bez nich też byłyby tu pola i lasy. Może nawet pól byłoby więcej. Jednak ich „użytkowość” jest nieznana. Tylko zachwycają i dają możliwość zadumy rowerzyście pędzącemu z jednego wzniesieni ku drugiemu lub wspinającego się na szczyt z nadzieją, że za nim będzie zjazd, a nie ciąg dalszy wspinaczki.

A do Biłgoraja już jazda przebiegała po terenie tak płaskim, że aż nudnym. Do tego ten odcinek jest przebudowywany. Prace chyba posuwają się do przodu. Poprzednio przejeżdżałem tędy w nocy i w jednym miejscu światła kierowały ruchem wahadłowy. Nawet nie pamiętam w którym to było miejscu. Było i już nie ma. Tylko jeszcze do samego Biłgoraja wjeżdża się objazdem. A po wjechaniu wyjąłem mapę i zacząłem szukać drogi na cmentarz żydowski. To chyba jedyny materialny ślad pozostawiony przez tą społeczność w Biłgoraju. Może jeszcze stoją gdzieś domy wzniesione przez Żydów ale kto dziś przyzna, że dom należał do Żydów? Może jak już zacznie się walić i nikt nie będzie chciał go remontować? Wtedy tak jak z cmentarzami: „niech przyjadą i zrobią”. To taki kawałek historii. Historii miasta, który w niejednym mieście próbuje się wyciąć, wyrzucić, zapomnieć. W Biłgoraju jest cmentarz. Cmentarz zamknięty na łańcuchy i kłódki. Informacja o adresie pod którym można poprosić o klucz niewiele mi dała. Nie miałem mapy całego miasta. A i czasu niewiele. Ograniczyłem się do zdjęć zza ogrodzenia. A powód zamknięcia stał na schodach prowadzących do bramy cmentarnej. Podobne powody widziałem w Tomaszowie Lubelskim rok wcześniej.

Cmentarz jest zadbany ale czy dlatego, że jest zamknięty? Butelka na schodach by potwierdzała takie rozumowanie. Tak samo jak sprawa ulicy Singera w Biłgoraju. Ale to już może inna bajka? Zostawiłem Biłgoraj Biłgorajczykom i pojechałem dalej w stronę Tarnogrodu. Dopiero po jego odwiedzeniu planowałem zmianę tempa. A po drodze jeszcze jest Księżpol. Tam miałem odnaleźć mogiłę z pierwszej wojny światowej na cmentarzu. Na cmentarzu… tylko którym? Nie zaznaczyłem sobie lokalizacji na mapach ani nie zrobiłem żadnej notatki. Pamiętałem tylko o tym, że w Księżpolu są dwa cmentarze: prawosławny i katolicki. Oba po dwóch stronach jednej drogi. Tylko której drogi? Nie pamiętałem. Po wjechaniu do wsi zapytałem przechodzącego , starszego mężczyznę. Zapytałem o lokalizację cmentarza prawosławnego. A może powinienem był zapytać inaczej? Cmentarz katolicki nazwał „polskim”. Jak nazwałby prawosławny? Pytanie w zasadzie nie miało większego znaczenia. Wydawało mi się, że poszukiwana przeze mnie mogiła jest na cmentarzu prawosławnym. I chociaż mówiłem o niej to chyba ten człowiek nic o niej nie wiedział. Za to wiedział jak dojść na cmentarz prawosławny i to mi powiedział. Kierując się nowymi wskazówkami dojechałem ponownie do szosy Biłgoraj – Tarnogród. To po dwóch stronach tej drogi są cmentarze. A ja musiałem od niej odjechać prawie kilometr by zapytać gdzie jest cmentarz ;) Rzut oka na cmentarz katolicki wystarczył bym zrezygnował z jazdy do cmentarza prawosławnego. Z drogi doskonale widać kopiec skrywający ciała poległych w pierwszej wojnie żołnierzy.

Obok kopca kwatera żołnierzy poległych w roku 1939.

Dalsza jazda do Tarnogrodu. Już było niedaleko gdy minął mnie jakiś rowerzysta z plecaczkiem. Mogłem go gonić ale szkoda mi się zrobiło sił. Jeszcze mi będą potrzebne. Ale szkoda. Nie lubię tak dawać się wyprzedzić. Czyżbym jednak myślał o jakimś współzawodnictwie? Dziwne. Przecież lubię jeździć sam i swoim tempem.

W Tarnogrodzie chciałem zobaczyć synagogę. Dziś pełni funkcję biblioteki. Nie ze wszystkich stron udało mi się zrobić zdjęcia. Z cienia rzucanego przez budynek korzystali amatorzy piwa. Ale zdjęcie robione pod słońce też mogłoby mi nie wyjść. Może więc niech wystarczą ujęcia z trzech stron. A front tego barokowego budynku prezentuje się tak:

Jest w pobliżu rynku i rzuca się w oczy. Choć nie widziałem znaków wskazujących drogę to jednak odnalazłem synagogę bez trudu. Jest widoczna z rynku – stoi na końcu drogi odchodzącej od rynku. Po synagodze przyszedł czas na cmentarz. Czytałem, że zachowało się na nim wiele macew. Jednak pierwszy rzut oka bardzo mnie zaskoczył – macew nie było dużo, a teren cmentarza jest zarośnięty.

Zdezorientowany zacząłem się rozglądać i dopiero tak odnalazłem zachowane płyty nagrobne. Umieszczono je po wewnętrznej stronie muru otaczającego cmentarz.

Ale Tarnogród to nie tylko synagoga i kirkut. Jeszcze tu pewnie powrócę tylko muszę dowiedzieć się o mieście więcej. Wcześniej tylko szukałem informacji o społeczności żydowskiej i to po przeczytaniu odnalezionego dość przypadkowo informacji o synagodze w Tarnogrodzie. To było podczas poszukiwania informacji o Biłgoraju. A teraz wyjeżdżając z Tarnogrodu mijałem inne ślady przeszłości miasta o których nic nie wiedziałem: magistrat i cerkiew.

Pojechałem do Krzeszowa. I ta miejscowość pojawiła się w planie przejazdu dość niespodziewanie. Szukałem cmentarzy wojennych (z I wojny światowej) w okolicach Niska i Stalowej Woli. W Krzeszowie jest cmentarz na tzw Rondlu. Jeszcze jeden jest w pobliżu Krzeszowa, w Kustrawie. Ten drugi jest dla mnie jeszcze zagadkę. Nie wiem gdzie go szukać. Na Rondlu też jeszcze nie byłem. W ogóle ten Krzeszów mi tak jakoś sam wyskoczył. Bo przeszukiwałem okolice Harasiuków i wyszło mi, że dwa cmentarze wojenne są przy drodze z Harasiuków do Krzeszowa i tak właśnie Krzeszów pojawił się na trasie. Podczas przejazdu w końcu nie widziałem żadnego z tych cmentarzy i nie byłem w Harasiukach. Jeszcze do tego wrócę. Ale sprawa Krzeszowa mnie zbulwersowała. I to nie z powodu cmentarza wojennego (i mogiły powstańców) na Rondlu. Podobno to teren prywatny i mogiły się pozacierały. Może jednak nie? Będę jeszcze usiłował to ustalić ale sam nie wiem co myśleć o tamtejszym stowarzyszeniu regionalnym. To na jego stronie szukałem informacji i to one mnie zbulwersowały. Szczególnie w sprawie cmentarza żydowskiego. Wyczuwa się jakieś lekceważenie. Prawdę mówiąc informacja, że jak ktoś chce sobie oglądać macewy to musi sam sobie odgarnąć zarastające je rośliny pokazuje prawdziwy stosunek do przeszłości miasta. I to nie jest czymś szczególnym i wyjątkowym. Jednak to co zobaczyłem uznałem za przegięcie totalne. Ktoś wyłożył pieniądze na ogrodzenie cmentarza. Pewnie po to by nie wypasano na nim krów czy też nie rozpoczęto na jego terenie wydobywania piasku. Na miejscu zaś nikt nie chce zadbać o dojście do cmentarza jak i o jego wygląd. Tak jakby mówiono: „sobie ogrodzili to sobie mają ogrodzony”. Skąd ta nienawiść lub lekceważenie? Wychowanie? A może znowu chodzi o to, że nie chce się pamiętać kto zbudował „mój” dom? Na teren cmentarza nie ma co się pchać w lecie bez specjalnego ubioru. Przydałby się dobry kosiarz z kosą.

I tak czas mi zleciał. Chciałbym jeszcze ale już słońce nie chciało mi dobrze oświetlać planu zdjęciowego. Pomknąłem więc do Niska rozglądając się po drodze. Jeszcze nigdy nie byłem w tych okolicach, a będę tu jeszcze szukał co najmniej pięciu cmentarzy wojennych. Jeden, w Rudniku nad Sanem nawet widziałem. Już jest częścią cmentarza parafialnego. W Racławicach zainteresowały mnie trzy krzyże widziane w przelocie na cmentarzu. Będę jeszcze musiał przekopać literaturę – może coś na ten temat znajdę. Widzę, że już blisko mam koniec przeszukiwania tych terenów. Ale skoro szukam miejsc zapomnianych to może się jeszcze okazać, że coś się niespodziewanie „przypomni” i będę jeszcze tu wracał. Na razie walczyłem z komarami. Są ich tu ogromne ilości. Na chwilę tylko zajechałem do znajomego w Nisku – kawa i dalej w drogę. A na drogach spokój. W nocy przed świętem ludzie mało podróżują. Tylko młodzież wciąż jeszcze po nocach się bawi. Bez alkoholu chyba nie potrafią. Na drodze z Ożarowa do Wrzelowca jeden pijany „młodzieniec” usiłował kopnąć mi rower idąc środkiem drogi. Oby nikt nie musiał mu kiedyś stawiać krzyża przy drodze.

I żałuję, że nie widziałem spadających gwiazd ani gwiazdy zarannej. Liczyłem na to. Nawet trochę powrót spowolniłem by widzieć wschód słońca. I nic to nie dało. To już pewnie ostatnie dni lata. Dzień jest wyraźnie coraz krótszy, a ja nie wykorzystałem tych długich dni na długie wypady. Trochę w tym winy pogody. Ale i mojego lenistwa. Teraz mogę żałować. Może w przyszły roku to jakoś nadrobię. Wątpię bym w tym roku jeszcze w jednym wyskoku przekroczył odległość przejechaną teraz – 348 km. Ale może jeszcze spróbuję? :)

Wykończenie i wycieńczenie na szybko

Ostatni weekend dał mi w kość. Sobota wypadła mi z planu wyjazdowego z przyczyn osobistych (choć nie do końca moich). Pozostała niedziela. A w poniedziałek rano do pracy. Musiałem więc wrócić na tyle wcześnie by jeszcze choć trochę się przespać. Przy takich założeniach zacząłem planować wypad z zarwaniem nocy z soboty na niedzielę. Gdy już zapętliłem się w tych planach pomiędzy Biłgorajem i Niskiem machnąłem na to wszystko ręką. Nie dałbym rady. Samo zwiedzanie zajęłoby mi cały dzień, a przejazdy z miejsca w miejsce? Postanowiłem więc trochę się przespać i dokończyć poszukiwania cmentarzy wojennych po zachodniej stronie Stalowej Woli.

Start nastąpił o 4 rano. No może to jeszcze nie rano. Ciemno było. Słońce wschodzi dopiero około piątej. Ale za to miałem puste ulice, a bardzo nie lubię jeździć odcinkiem trasy Puławy – Bochotnica gdy jest tam duży ruch. Teraz przemknąłem mijając kilka tylko samochodów. Na całym podjeździe z Bochotnicy do Skowieszynka może tylko dwa samochody. I już nie było tak ciemno. W sumie przyjemnie. Temperatury w okolicach 20 stopni. Później miało być cieplej. Prognozy przewidywały więcej niż 30 stopni. I tego najbardziej się bałem. Już przechodziłem wcześniej stany odwodnienia. Osłabienie – to najgorsze uczucie bo nie potrafiłem tego przełamać siłą woli. Przy dużym wysiłku jeszcze mi dodatkowo raz do osłabienia doszła arytmia serca – to był odlot. Zupełnie nie wiedziałem co się dzieje. I zawsze działo się to w temperaturach w okolicach 30 stopni. Teraz wiedząc jak ma być ciepło wziąłem większe zapasy napojów i czekałem na deszcz. Ten miał się wg prognoz pojawić po południu. Zakładałem więc, że będzie trochę dzięki temu lżej. Na początku jednak zdziwiłem się gdy zaczęło mi coś kapać z daszka czapki. Nie mogłem się, aż tak w ciągu godziny wypocić! Jeszcze nie było gorąco. I… zaraz zrozumiałem, że na czapce zebrała mi się rosa. Po deszczu poprzedniego dnia powietrze było wilgotne, a czapka to wyłapała z powietrza chyba tylko po to by mnie przestraszyć. Jeszcze nie widziałem czegoś takiego ale to pewnie dlatego, że czapka nie była z bawełny. Sam nie wiem. Dość, że cały czas byłem gotowy na zabójcze temperatury. Przynajmniej tak mi się zdawało, że jestem gotowy.

Przed wjechaniem do Annopola zatrzymałem się wśród ruin jakiegoś zakładu przemysłowego. Ciągle zapominam poszukać informacji co tu się znajdowało. Ale chciałem zobaczyć jakie to funkcje skrywa przede mną aparat fotograficzny. Służy mi grubo ponad rok, a ja prawie cały czas korzystam tylko z trybu ręcznego. No i sprawdziłem jak się spisuje fotografowanie z zachowaniem tylko jednego koloru. Fajna funkcja ale czegoś mi w niej zabrakło. Chyba działających pokręteł.

W zasadzie to całe łażenie po ruinach to był odpoczynek przed dalszą jazdą. A pojechać miałem niedaleko. Do Dąbrowy koło Annopola. Wg moich informacji ma się tam znajdować cmentarz wojenny (z I wojny światowej) w lesie. Miałem podane, że jest to w odległości ok. 300 m od zabudowań, kierunek pn-wsch. Na mapach Geoportalu znajdował się przy jednej z dróg leśnych. Teoretycznie nie powinienem mieć problemów z odnalezieniem. 4 mogiły ze starymi drewnianymi krzyżami powinienem odnaleźć. Nawet jeżeli są kilka metrów od drogi. Przepełniony optymizmem wlazłem w las. Przeszedłem ok 400 m jedną drogą i nic. Drugą drogą – to samo. W końcu drogą biegnącą bardziej na północ niż poprzednie. I też nic. W takich okolicznościach jeszcze ruszyłem szukać pomiędzy drogami. Dawało się bowiem dostrzec, że w tym lesie drogi się zmieniły – mijałem kilka całkiem zarośniętych, nieużywanych od lat. I znów nic. Tylko rozpadający się paśnik i to w miejscu chyba najmniej zarośniętym.

Minęło już więcej czasu niż godzina, a ja wciąż „byłem w lesie”. Sprawdziłem jeszcze czy na pewno dobrze kombinuję. Może to nie ta część lasu? Pojechałem nieco dalej na południe i tylko odkryłem, że mogę tędy dojechać do drogi Annopol – Kraśnik (ten kawałek asfaltu był na mapach oznaczony jako droga gruntowa). Wszystko więc pasowało poza jednym – nie było cmentarza. Pozostało mi jeszcze zapytać kogoś mieszkającego w pobliżu. Wcześniej nikogo nie spotkałem na drodze ale widziałem wielu ludzi w kościele koło którego przejeżdżałem. Teraz już ludzie byli na podwórkach i na drodze. Dowiedziałem się :) Dowiedziałem się, że muszę szukać inaczej. To tak jak z dowcipami o radio Erewan. Cmentarz jest ale nie 4 mogiły tylko 3. Nie ma krzyży na mogiłach ale jest jeden duży obok nich. Do tego czerwony. Postawiony 2 lata temu. Nie jest to też przy samej drodze tylko w lekkim od niej oddaleniu. Do cmentarza ma prowadzić zarośnięta ścieżka. Właśnie. Jak odnaleźć zarośniętą ścieżkę? Upewniłem się tylko co do drogi (pierwsza którą jechałem) i co do kierunku wypatrywania krzyża (po lewej stronie, po prawej miało być wzniesienie). Proste? Prawie. Wzniesienie po prawej stronie drogi ciągnie się przez ponad 100 m i jest to dalej niż 300 m od zabudowań. Ale zacząłem znów szukać. I to nawet po prawej stronie gdzie znalazłem tylko płytę CD zawieszoną pomiędzy drzewami.

Czerwony krzyż i to duży powinien rzucać się w oczy. Dlaczego nie chciał? Może dlatego, że jednak zasłaniają go drzewa i krzewy? Wszedłem w bezdroże i po kilku minutach zauważyłem porozrzucane stare znicze. Krzyż dostrzegłem dopiero później. Choć faktycznie jest duży.

Mogiły zaś są jednak chyba 4. Jedna z nich wygląda na częściowo zniszczoną. Wszystkie ustawione w szeregu. Nie wiadomo jak kiedyś mógł wyglądać ten cmentarz. Miał powstać po pierwszej bitwie o Kraśnik, więc w 1914 roku tak jak mogiła na cmentarzu w Annopolu. Najprawdopodobniej spoczywają tu żołnierze armii austro-węgierskiej. Być może także armii carskiej. Ale mimo tych wszystkich zniczy nic nie wskazuje by o to miejsce dbano. Funkcjonuje w świadomości mieszkańców. Ale nie pamiętają nawet, że kiedyś były na mogiłach drewniane krzyże. Rzadko też ktoś tu zachodzi. Gdyby było inaczej zobaczyłbym ścieżkę prowadzącą do cmentarza. A znajduje się on kilkanaście metrów od drogi. W zimie na pewno doskonale widać krzyż.

Chodząc niemal 2 godziny po lesie odpocząłem od żaru słonecznego. Przyszedł jednak czas na dalszą „ekspozycję”. Nie chciałem wracać do Annopola by z niego jechać w stronę Stalowej Woli. Wybrałem przejazd przez Gościeradów i Zaklików. Zanim jednak pojechałem dopiero co odkrytą drogą łączącą Dąbrowę z drogą do Kraśnika, musiałem jeszcze wjechać w głąb wioski. Jadąc wcześniej w stronę lasu mijałem kilka przydrożnych krzyży. Jeden z nich był drewniany i posiadał wykonane z metalu symbole „męki Pańskiej”. Pod nimi znajdowała się rzecz wyjątkowa: czaszka i skrzyżowane piszczele. Zapewne symbol Golgoty czyli czaszki właśnie (upewniła mnie w tym Karolina z forum eksploratorzy.com.pl choć i ona się chyba tego tylko domyśla).

Przejeżdżając tylko tęsknie rzuciłem spojrzenie w stronę pałacu, a raczej bramy wjazdowej do parku. Nie wiem kiedy uda mi się tu pojawić w porze gdy nie będę nikomu fotografując przeszkadzał. A warto. Pałac jest ładny. Za to wyjeżdżając już z Gościeradowa nie odpuściłem bunkrowi obok cmentarza. Nie wiem czy warto tam się wybrać w kaloszach. Bo nie wiem czy jest przejście do pomieszczenia głównego. Właściwie to dziwne, że jakiś bunkier zachował się w tak dobrym stanie. Zwykle wyzwoleńcza Armia Czerwona takie budowle niszczyła, żeby nie utrudniać sobie ewentualnego ponownego wyzwalania. Zdjęć jeszcze nie obrobiłem, a może też nie będą potrzebne i ktoś zamiast mnie opisze ten obiekt na forum? Nie mam serca do takich budowli.

Do Stalowej Woli wjeżdżałem z przeświadczeniem, że prawdopodobnie ostatni raz pojawiam się w tym roku na jej drogach. Chciałem zobaczyć cmentarz wojenny w Rozwadowie i drugi, mało znany we wsi Agatówka. Obu już szukałem. W Rozwadowie miał znajdować się obok cmentarza parafialnego. Pogubiłem się jednak z powodu nowego ogrodzenia cmentarnego. Teraz cmentarz wojenny jest częścią cmentarza parafialnego. Odnalazłem go bez trudu choć nie zauważyłem by prowadziła do niego jakaś aleja. Dotarłem ścieżką pomiędzy grobami. Na miejscu widziałem resztki dawnego ogrodzenia – jeszcze ich nie uprzątnięto więc pewnie całkiem nie dawno cmentarz wojenny stał się częścią większego cmentarza. Oby to nie oznaczało, że zniknie.

Z opisu cmentarza umieszczonego w publikacji z 1995 roku wynika, że na terenie cmentarza są: grobowiec porucznika rezerwy c.k. armii, obelisk Jana Mendlowskiego poległego 9 X 1914 r. i drewniany krzyż prawosławny. Tego ostatniego już nie ma. Nie wiem też gdzie się znajdował. Są tu pochowani też żołnierze polegli we wrześniu 1939 roku.

Jadąc w stronę Agatówki przypomniałem sobie, że w Rozwadowie jest jeszcze budynek synagogi i dawny pałac. Może więc jeszcze tu kiedyś podskoczę by je zobaczyć. Choć być może pałac już widziałem (coś mi chodzi po głowie, że to dziś siedziba muzem, a koło muzeum przejeżdżałem). Intryguje mnie też dawny park w Charzewicach. Intryguje, bo jest potwornie wręcz zapuszczony. Tak jakby nikt nie miał pomysłu na to co z tym miejscem zrobić. Może na miejsce relaksu dla mieszkańców Stalowej Woli się nie nadaje bo jest za daleko od centrum? Nie wiem. Zrobiłem tylko zdjęcia dość młodej więzy ciśnień postawionej w parku.

Pozostała mi jeszcze do odwiedzenia Agatówka i cmentarz. Tajemniczy cmentarz o którym przeczytać można chyba tylko w Wikipedii. Nie ma go na mapach WIG. Jest za to na mapach Geoportalu.

Poprzednio szukając cmentarza w Agatówce szukałem drogi leśnej, którą mógłby wjechać samochód. Jednak przy takiej drodze cmentarza nie odnalazłem. Nic o nim nie wiedział też zapytany przeze mnie nastolatek. Dziwne, bo na stronach Wikipedii opis sporządził chyba ktoś młody (tak sądzę ale tego nie wiem na pewno). Teraz już postanowiłem sprawdzić ścieżki. Oczywiście najpierw wybrałem niewłaściwą. Po kilkuset metrach sprawdziłem jak to wygląda na mapach i odnalazłem bajorka koło których przejechałem. Droga obok tych mokradeł była tą niewłaściwą. Grunt to kierować się intuicją – ta zawsze pokaże coś nowego i nieoczekiwanego :) . Zawróciłem i ruszyłem drugą ścieżką. Nie daleko. 20 – 30 m od drogi asfaltowej zobaczyłem otoczony drewnianym ogrodzeniem cmentarz. Ale nie mogłem stać i patrzeć. Teren ten należy do mrówek. Są ich tu ogromne ilości. Ciekawskie szybko wspinały się po moich nogach. Robiłem zdjęcia w ruchu ale i tak musiałem jeszcze później parokrotnie strzepywać z siebie te owady. Nie wiem ile ich z sobą wyniosłem ale na pewno jest to dobrze przez mrówki strzeżony cmentarz.

Obiecałem sobie rozpocząć powrót o godzinie 14. Już było blisko 16. Ale jeszcze wypatrzyłem na tablicach informacyjnych dworek w Zaleszanach. Żeby go zobaczyć musiałem nadłożyć trochę drogi. Ale parę kilometrów w tą czy w tamtą? I tak to już była droga powrotna. I miałem jechać z wiatrem. Pojechałem więc i zobaczyłem. Zobaczyłem nowe ogrodzenie i remontowany właśnie dwór. Może po remoncie będzie wyglądał atrakcyjniej niż w chwili obecnej.

I teraz powrót. Znów źle zaplanowany. Po pierwsze powinienem już wcześniej założyć ciemne szkła. Już od słońca zaczynała boleć mnie głowa. Jazda z wiatrem choć jest szybsza to w panującym upale nie była czymś pożądanym. Teraz to dopiero się pociłem! Tylko szybciej ;) Jednak udało mi się o zmierzchu być w Opolu Lubelskim. Nawet w Karczmiskach jeszcze było dość jasno. W sumie w ciemnościach jechałem chyba mniej niż 20 km. Tylko później zanim serce przeszło w stan spoczynku minęło jeszcze parę godzin. Ostatecznie do pracy następnego dnia ruszyłem po 3 godzinach snu, z bólem ścięgien i jeszcze odwodniony. Ale zadowolony z wyjazdu. Poza zdjęciami przywiozłem z sobą też kleszcza. Już piąty tego roku. Choć wciąż sprawdzałem czy jakiś nie zasuwa mi po gołych łydkach ku górze nie wziąłem pod uwagę, że kleszcz może być leniwy i wpije się w stopę. Podobno tylko 20% kleszczy przenosi choroby. Ciekawe więc ile procent szczęścia już zużyłem? W tą niedzielę przejechałem 247 km, a padłem jak po 400 km. Upał. To on mi tak dokuczył. Nie było żadnych prognozowanych opadów po południu. To tylko ja opadłem z sił.

Wyjazd zastępczy

Przed jazdą
Wyjazd zastępczy. Znów miało być inaczej. Udało się z urlopem. Miałem więc nadzieję spędzić noc z czwartku na piątek w Łańcucie. Jednak w czwartek w rowerze zdechł suport. Wymiana wykreśliła jeden dzień z urlopu, a koszty praktycznie uniemożliwiły mi wyjazd z noclegami pod namiotem. Może więc kiedy indziej? Teraz pozostał mi wyjazd w sobotę. Przypomniałem sobie o odkładanej od ponad roku wizycie w Biłgoraju i Tarnogrodzie. Wykreśliłem więc na szybko przebieg trasy. Puławy – Józefów – Tarnogród – Ulanów i Puławy. Później już niemal tradycyjne przejrzenie map WIG z terenów przez które miałem jechać – odnalazłem cmentarz z I wojny światowej o którym wcześniej nie wiedziałem. W pobliżu Ulanowa też miało być ich kilka ale nie traciłem czasu na szukanie informacji o nich w internecie – znów wezmę z sobą książkę w trasę i będę szukał na miejscu.

Kawałek techniki
Tak przy okazji chciałem przetestować opony Continental Sport Contact i kufer rowerowy. Co do opon – wcześniej używałem Schwalbe Durano. Spodobały mi się choć nie posłużyły mi zbyt długo. Wierzchnia warstwa choć jest odporna na ścieranie to nie radzi sobie z „wyłupywaniem” po kawałku przez szkła i inne ostre śmieci. Wierzch już był zmasakrowany i warstwa antyprzebiciowa już niemal była warstwą jezdną. Nowe opony są przede wszystkim tańsze. Czy będą równie wytrzymałe? Na wyjazd kilkudniowy wziąłbym pewniejsze opony wyprawowe. Pęknięcie poprzeczne na całą szerokość frontu opony zauważyłem dopiero po 60 km jazdy. Po dalszych 294 km stało się trochę wyraźniej widoczne ale się nie powiększyło.
Kufer ma mi zastąpić torby na bagażnik z których zwykle korzystam. Wadą toreb jest ich przemakalność. Nic nie zmienia ich „trudnoprzemakalność”. Torba z rozkładanymi jak sakwy bokami jeszcze bardziej jest narażona na przemoknięcie. I jej powierzchnia boczna jest na tyle duża, że przy silniejszych podmuchach bocznych wiatru już się to odczuwa. Kufer w przybliżeniu ma pojemność zbliżoną do torby z rozkładanymi bokami, a powierzchnię ma mniejszą.
Podczas jazdy odkryłem, że opony były prawdopodobnie dlatego przecenione, że jedna z nich ma pękniętą warstwę wierzchnią. Mimo tego nic złego się nie stało i nadal jeszcze mi służy. Kufer przy powiewach bocznych (a było ich dużo i były dość mocne tego dnia) pokazał swą wyższość nad torbami. Przewidując nocną jazdę zdecydowałem się na przytwierdzenie do niego światła tylnego (wystaje na tyle znacznie za koniec bagażnika, że umieszczoną na nim lampę zasłonił). Może nie wygląda to teraz najlepiej ale w nocy jestem widoczny i przewożone rzeczy nie mokną. Na dłuższe wyjazdy i tak założę sakwy.

Jazda
Początek dnia nie wyglądał zachęcająco – padał deszcz/nie deszcz, mżawka. Wyruszyłem ok. 6 rano. Szybko zrezygnowałem z jazdy w okularach – bez wycieraczek nie miało to sensu. Podjazd do Skowieszynka z Bochotnicy pokazał mi, że powinienem dać sobie radę z całym zaplanowanym przejazdem. Pomknąłem więc w kierunku Niezabitowa, Bełżyc, Niedrzwicy Dużej i już pogoda się poprawiała. Nawet na zachodzie widać było błękitną wyrwę w chmurach. Zaraz też zrobiło się na tyle słonecznie, że zdecydowałem się nie patrzeć dłużej czy w Bystrzycy jest ktoś w porzeczkach kto pozwoli mi przejeść przez nie do cmentarza.

Wlazłem, przemoczyłem buty ale cmentarz zobaczyłem. Ponieważ ze strony od której podszedłem wał ziemny otaczający cmentarz był porośnięty wysokimi pokrzywami wszedłem od tyłu. Tu część wału jest uszkodzona i jedna z 18 mogił nosi ślady rozkopywania. Tego na pewno nie robili ludzie z wykrywaczami metali. Ale to ich się o takie rzeczy najczęściej podejrzewa.

Cmentarz założono dla 97 żołnierzy austro-węgierskich i 157 rosyjskich poległych w latach 1914-1915. W okresie międzywojennym przeniesiono tu też ekshumowane ciała z cmentarza w Kajetanówce (169 żołnierzy austro-węgierskich i 11 rosyjskich) i z cmentarza w Borkowiznie (175 żołnierzy austro-węgierskich i ok. 150 żołnierzy rosyjskich). Mogiły na terenie cmentarza ułożone są w 3 rzędy, w każdym jest 6 mogił. Na większości z nich znajduję się drewniane krzyże. Znalazłem stare znicze, duży drewniany krzyż i w jego pobliżu tablicę informacyjną. Także znalazłem ścieżkę, którą na teren cmentarza wchodzi się chyba najczęściej. Dziś kończyła się na pokrzywach. Widać, że o tym cmentarzu się pamięta ale coraz bardziej przypomina dziki las.

Po tej niezaplanowanej wizycie na cmentarzu w Bystrzycy skoczyłem do Bychawy i udałem się od razu na cmentarz parafialny. Tu też jest kwatera wojenna, której jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem. Nie widząc miejsca, które mogłoby przypominać kwaterę wojskową zapytałem o nią starszego mężczyznę spotkanego na terenie cmentarza. Nic na ten temat nie wiedział. To mi dało do myślenia. Skoro ktoś, kto zna cmentarz nic o kwaterze nie wie, tzn. chyba, że jej nie oznakowano. I tak jest. Na cmentarzu znajduje się 9 mogił zbiorowych. Na każdej z nich umieszczono stalowy krzyż i posadzono drzewa iglaste. Pomiędzy mogiłami i już właściwie na nich znajdują się pochówki znacznie młodsze.

Ostatnia z mogił jest większa od pozostałych ośmiu. Tworzy z nimi jednak jeden szereg.

Spoczywa tu około 260 żołnierzy cesarsko-królewskich i carskich. Pierwotnie był to cmentarz wojenny założony obok cmentarza parafialnego. Wchłonięcie przez cmentarz parafialny nie wróży nic dobrego. Zbyt wiele już znam przypadków zniknięcia mogił z I wojny po połączeniu cmentarzy.

Kolejne miejsce do odwiedzenia w Bychawie to cmentarz żydowski. Miałem wcześniej nadzieję na odnalezienie obu cmentarzy żydowskich ale mapy i zdjęcia lotnicze pozbawiły mnie złudzeń. Pozostał tylko cmentarz w pobliżu synagogi. Drugi jest polem ornym choć ekshumacji nigdy nie dokonywano. Rzut oka na synagogę pozbawił mnie złudzeń – tam nie było jak wejść. Wszystko zastawione. A cmentarz… Jest tu tylko kilka kawałków macew.

Ktoś się tym miejscem opiekuje. I ten ktoś się zaraz ujawnił :) Gdy dołączyła do mnie na cmentarzu para turystów robiąca zdjęcia aparatami telefonicznymi pojawiła się opiekunka z pytaniem czy są z jakiejś organizacji. Ja w kasku rowerowym wyglądałem pewnie na zdezorganizowanego. Zaraz rozwinęła się rozmowa ale nie miałem szans by się w nią włączyć. A szkoda. Ludzi ci mówili, że oglądali synagogę od środka. Z opiekunką cmentarza nie rozmawiali o tym co mnie interesowało. Może jeszcze kiedyś zadam i ja jakieś pytania, teraz ruszyłem w dalszą drogę. A przed odjazdem jeszcze złapałem w obiektywie synagogę widzianą spod cmentarza.

Przejechać miałem przez Wysokie i Turobin. W tej drugiej miejscowości też miałem nadzieję wcześniej dotrzeć do kirkutu. Tak było zanim nie zobaczyłem zdjęć lotniczych i nie przeczytałem o cmentarzu na stronach Wirtualnego Sztetla – cmentarz zaorano dawno temu. Ech… Nie pocieszyła mnie nawet turobińska kapliczka z figurą św. Jana Nepomucena.

Od Turobina wypatrywałem Sułowca. To w tej miejscowości ma się znajdować cmentarz którego wał ziemny widać nawet na zdjęciach w Geoportalu. Ponad 3000 metrów kwadratowych. 5 tysięcy poległych żołnierzy armii niemieckiej. I żadnych drogowskazów. Szukając cmentarza na miejscu przeszedłem wzdłuż jego dłuższego boku nie wiedząc, że jestem obok niego. Ot las. Nawet przed dojściem do końca sprawdzałem wydruk z mapami by się upewnić, że jestem we właściwym miejscu. I zwątpiłem w to. Na krótko. Zaraz dostrzegłem tabliczkę umieszczoną na końcu cmentarza.

Odnalazłem go więc mimo zwątpienia. Ale problemem było wejście na jego teren. Na pewno nie było szans na przedarcie się przez jeżyny i maliny w pobliżu tabliczki (pokrzywy jakoś wydeptałem). Udałem się więc w przeciwną stronę i szukałem miejsca z mniejszą ilością kolców. Znalazłem i wszystko wskazuje na to, że cmentarz był odnawiany. Wał jest wysoki i opada stromo ku drodze przy której biegnie. Pod nogami w malinach rosnących na terenie cmentarza wyczułem wyraźnie mogiły jeszcze nie wiedząc co to jest. Cmentarz odnowiono jak sądzę kilka lat temu i od tego czasu nic już na jego terenie nie robiono. Dlatego wygląda jak kawałek zwykłego lasu.

Na powyższym zdjęciu jest mogiła pokryta trawą. Jest tu ich więcej. A po dokładniejszym zlustrowaniu terenu odnalazłem i pojedyncze mogiły z betonowymi krzyżami. Tylko na jednym zachowały się resztki napisu ale nie potrafiłem i tak go odczytać.

Trochę to dla mnie jest dziwne i nie zrozumiałe. Tam gdzie o cmentarzu mówi się, że jest to cmentarz austriacki można znaleźć ślady pamięci. Cmentarze niemieckie nie są traktowane tak samo. Może powodem jest pamięć o następnej wojnie? Co jednak z Polakami służącymi we wszystkich armiach? To jest jak wytrych. Przetłumaczyć ludziom, że to nie Niemcy tylko żołnierze armii niemieckiej. Ale jak to zrobić? I czy nie lepiej jakoś zneutralizować tą niechęć do Niemców? Że to cmentarz ludzie wiedzą przecież nawet z tej tabliczki. A jednak nie widać tu żadnych wypalonych zniczy a i o ślady odwiedzin trudno. Domyślam się, że nie tylko ja tu wszedłem bo w malinach był jakiś przesmyk, którym i ja poszedłem. Znowu jakieś nacjonalizmy mi chodzą po głowie. Może po prostu ludzie nie mają czasu na takie rzeczy jak ten cmentarz? Odnowieniem zajęła się pewnie gmina i też ona zrobi to jeszcze raz za kilka/kilkanaście lat. A trafić tu wcale nie jest łatwo. Z daleka jeszcze zrobiłem zdjęcie lasu rosnącego na cmentarzu i obok niego. Nic nie podpowiada, że spoczywają tam żołnierze polegli niemal 100 lat temu.

Z Sułowca miałem już niedaleko do Szczebrzeszyna. Tym razem nie planowałem zwiedzania tego miasta. Miałem po dojechaniu do drogi Zamość-Szczebrzeszyn pojechać w stronę Zamościa. Druga lub trzecia droga w lewo wg map przebiegała w pobliżu pałacu Zamoyskich. Pałacu, o którym się chyba nie pisuje zbyt często. Mapy Google tu trochę wprowadzają w błąd. Przynajmniej tych, którzy szukają pałacu w Klemensowie. Pałac jest bowiem pomiędzy Bodaczowem i Michałowem. Nazywany jest Klemensowem ponieważ dla Klemensa został wybudowany około połowy XVIII wieku. Wtedy jeszcze nie myślano chyba w rodzinie Zamoyskich o sprzedaży Zamościa i wyprowadzeniu się z niego. W XIX wieku parokrotnie pałac przebudowywano. Jeszcze większym zaskoczeniem było zapewne wygnanie z Klemensowa przez władzę ludową. Ta jednak tutaj nie doprowadziła budynku do stanu ruiny. Jaką przyszłość szykują politycy tej posiadłości? Na razie zarządza tu Starostwo Powiatowe w Zamościu. Bezpośrednio chyba zarządza tu PGR w Michałowie.

Nie spodobała mi się kaplica dobudowana do pałacu. Choć elementy ozdobne jej drzwi na pewno nie są produktem przemysłowym.

Do tego jest jeszcze park. Ogromny i obecnie zdziczały. Przemykają po jego terenie skutery. Ale gdy mijałem dwóch konnych jeźdźców humor znacznie mi się poprawił. Jadąc wśród drzew jeszcze przez jakiś czas czułem zapach pozostawiony przez konie. I było to nawet przyjemne. Zakończyłem jednak już ten skok w bok. Wracałem na wcześniej wytyczoną trasę. Miałem dotrzeć do Zwierzyńca i odnaleźć drogę do cmentarza wojennego. Wiedziałem tylko, że znajduje się za polem namiotowym. Nie pojechałem jednak drogą najprostszą. Nią mknęły samochody jadące do Biłgoraja – objazd zrobiono przez Zwierzyniec. Pojechałem drogą biegnącą obok pomnika świerszcza i dalej do Topólczy i Zwierzyńca. Nie wiem czy jest dłuższa ale na pewno ma więcej podjazdów i zjazdów (jeden lub dwa). Ma też znacznie mniejszy ruch samochodów i nie ma kolein. Szkoda, że wcześniej tędy nie jeździłem. Już więcej może tego błędu nie popełnię.

Na teren campingu wejść mogą tylko osoby na nim zameldowane więc nie próbowałem przechodzić przez pole namiotowe. Swoją drogą jakoś mało tam było turystów. Czyżby ostatnie deszcze ich wystraszyły? Pojechałem w lewo by zobaczyć czy da się dotrzeć do cmentarza przez las od tyłu. W ostatnim domu nawet chciałem zapytać o to gospodarza który znajdował się na podwórku. Niestety człowiek ten nie słyszał jak do niego wołałem. Ścieżki żadnej nie było. Odpuściłem szukanie i pojechałem sprawdzić po drugiej stronie campingu. Od strony Biłgoraja, przy samym płocie jest droga. Tylko rzadko chyba wykorzystywana. Zarasta krzewami. Przecisnąłem się nią jakoś. A będąc przy samym cmentarzu zobaczyłem tylko, że pole namiotowe w tym miejscu ma bramę zamkniętą na kłódkę. Zdaje się więc, że przez pole też by się nie udało dotrzeć na miejsce.

Ostatnie burze z silnymi wiatrami poprzewracały wiele drzew. Jedno z nich runęło na cmentarz wojenny niszcząc ogrodzenie.

Sądziłem początkowo, że jest to cmentarz tylko pierwszowojenny. Ale już przy wejściu znajduje się mogiła powstańców z 1863 roku. Dopiero za nią znajduje się kwatera z I wojny światowej. Za nią zaś groby żołnierzy poległych we wrześniu 1939 roku.

Słońce powoli schodziło ku ziemi. Zastanawiałem się czy dalsza jazda, do Józefowa ma sens. Że nie dojadę przed zachodem słońca do Ulanowa już było pewne. Nie martwiłem się więc za bardzo tym, że zapomniałem wziąć z sobą książki o cmentarzach dawnego województwa tarnobrzeskiego. Tarnogród też już chyba wypadł z „planu zdjęciowego”. Teraz mogłem się tylko zastanowić czy jechać do Biłgoraja czy do Józefowa. Wybrałem Józefów – jest dalej od Puław niż Biłgoraj więc do tego ostatniego jeszcze pewnie nie raz zawitam. Zrobiłem tylko w Zwierzyńcu zakupy na nocną jazdę (napoje) i pognałem przez lasy do Józefowa. Nie ujechałem daleko gdy zobaczyłem znak wskazujący miejsce pamięci narodowej. W lesie znajdował się cmentarz żołnierzy poległych we wrześniu 1939 roku. Drogę do niego przegradzało powalone drzewo.

Ruch na pobliskiej drodze nie był duży. Dlatego pewnie zwróciłem uwagę na rowerzystę, który przemknął jadąc w tym samym kierunku, który i ja obrałem. Miałem do przejechania około 12 km. Założyłem więc, że jeżeli on jedzie do Józefowa to ja go dogonię. A widać było, że wyskoczył na rower by się zmęczyć. I zmęczył się przed samym Józefowem. Pod samym miastem opadł z sił. Nie miałem jednak tej satysfakcji jaką daje mi świadomość ściganego, że wcześniej on mnie wyprzedzał. To tak na prawdę nie był wyścig. zależało mi na odwiedzeniu Józefowa za dnia. Obranie sobie celu do ścigania dawało mi motyw do szybszej jazdy. W nocy już nie będę musiał się do niczego spieszyć więc odpocznę.

W Józefowie plan zwiedzania nie był przeładowany: synagoga i kirkut. Posiadałem też wydrukowany plan miasta. Niepotrzebnie, na miejscu drogi są oznakowane, a można też znaleźć tablice z tym samym planem. Dotarcie do synagogi nie sprawiło mi więc żadnego problemu. Obecnie znajduje się w niej biblioteka.

Nieco gorzej było z kirkutem. Najpierw pojechałem „na wyczucie”, bez planu tylko z pamięci. W ten sposób dotarłem do wieży widokowej obok kamieniołomów.

To nie była ta droga której szukałem. Z wieży cmentarza żydowskiego nie widać – zasłaniają go krzewy, drzewa i wzniesienie terenu. Wróciłem więc pomiędzy zabudowania by zobaczyć, że droga prowadząca do cmentarza jest oznakowana. Wszystko proste, za proste. W ten sposób nie pozna się miasta. Miasta na którego stronie internetowej można przeczytać, że zagłada miejscowej społeczności żydowskiej była dla miasta tragedią ponieważ Żydzi stanowili ponad 70% jego mieszkańców. Wiele jest takich miasteczek ale w większości z nich udaje się, że nic takiego się nie stało. Nawet podając straty w liczbie mieszkańców podczas wojny nie zaznacza się, że większość zamordowanych była innego wyznania czy narodowości. Bo umieszcza się liczbę w statyce ale przemilcza się jej składniki. Powstaje wrażenie, że zagłada społeczności żydowskiej to sprawa osobna, nie związana z miejscem którego liczby dotyczą. Ale to taka dygresja. Cmentarz w Józefowie mnie urzekł. Nie wiedziałem, że na Lubelszczyźnie znajdę cmentarz z tak wieloma zachowanymi macewami. Z drugiej strony (bo taka tu chyba jest) przyczyną może być materiał z którego macewy wykonano. To nie jest kamień. Macewy tu są wykonane z betonu.

Słońce już wyraźnie zaczynało mi utrudniać fotografowanie. Pozostawało mi już tylko rozpocząć powrót. Zastanawiałem się tylko którędy mam wracać. Pewne było tylko, że z Józefowa pojadę drogą prowadzącą do Biłgoraja. Czy z Biłgoraja pojadę w stronę Niska czy Janowa Lubelskiego jeszcze nie wiedziałem. I zanim jeszcze zacząłem się nad tym głębiej zastanawiać zatrzymały mnie znaki przy drodze.

Tego w planie nie miałem. Miałem za to odszukać jakiś pomnik w Józefowie przy kamieniołomach. O tym przypomniały mi te znaki. Miejsce w lesie było dla mnie zaskoczeniem. Zaskoczyło mnie też to jak ono wygląda. Druczki porzucone na terenie ogrodzonym wyglądają z daleka jak śmieci. Nie wiem jakie jest ich przesłanie ale wcale mi się to nie spodobało. Jeżeli nawet są to dowody pamięci to nadają mogile charakter miejsca zapomnianego i zaśmiecanego. A może tylko mi się zdaje?

Z Józefowa do Biłgoraja jedzie się przez kilka kilometrów pośród lasów. Wspaniałe miejsce na jazdę w słoneczne, upalne dni. Ruch niewielki. Przed bardzo długim Aleksandrowem widziałem jeszcze jeden cmentarz żołnierzy września 1939 roku. Ale już było na zdjęcia za ciemno. Dobra i przyjemna droga skończyła się w Nowym Majdanie – tu wjechałem na trasę Lublin-Przemyśl. Koleiny i duży ruch samochodów. Gdy będę wybierał się do Tarnogrodu poszukam jakiejś alternatywnej trasy. Ta za dnia może wyglądać jeszcze gorzej niż o zmroku. Na szczęście do Biłgoraja nie miałem daleko. Chyba nie byłem w jego centrum bo jakoś mało ludzi było na ulicach. Za to miałem do wyboru jako cel Nisko lub Lublin. Padło na Lublin – już kiedyś tą drogą jechałem. Tak mi się przynajmniej zdawało. Bo droga którą wybrałem nie wyglądała wcale znajomo. To z powodu jej modernizacji, która jeszcze nie dobiegła końca. Za następnym razem pewnie też tej drogi nie poznam. Ale będąc we Frampolu znów zacząłem się zastanawiać nad dalszą jazdą. Mogłem pojechać w stronę Lublina i w Wysokim zakręcić w kierunku Bychawy. Mogłem też pojechać przez Janów Lubelski. To ostatnie mi nie pasowało z dwóch powodów. Pierwszym było to, że była to trasa krajowa ze zniszczoną nawierzchnią. Drugim – chciałem tu być za dnia by fotografować przydrożne krzyże z kogucikami i kapliczkę słupową w Dzwoli. Mimo tego, że serce bolało gdy jechałem tą drogą nawet nie widząc niedoszłych obiektów zdjęć pojechałem w stronę Janowa. To krótsza droga. To że się nie spieszyłem nie znaczyło, że zależy mi na nabijaniu kilometrów. I tak miałem sporo kilometrów w nogach. Nawet chciałem dojechać do Puław za dnia, bo nie lubię jazdy nocą. Ale jednak te krzyże i kapliczka… Piszę to w poniedziałek, a jeszcze żałuję, że nie mogłem zrobić tych zdjęć.

Może dobrze wybrałem? Droga krajowa doprowadziła mnie do Kraśnika. Dalsza jazda, w kierunku Poniatowej dała mi nową wiedzę o zwyczajach kierowców. Na razie jest ich mniejszość. Ale jeżeli to jakiś nowy trend w nauce jazdy to będzie ich więcej. Chodzi o kierowców specjalnie oślepiających rowerzystów. Nie wiem jaki mają w tym cel. Najpierw skracają światła widząc światło na drugim pasie. Gdy zobaczą, że to rowerzysta od razu włączają długie światła. W ten sposób ok. 100 m przejeżdżam nic nie widząc. Aż dziwne, że ani razu nie zmieniłem pasu ruchu gdy mnie w ten sposób oślepiano. Tak było w okolicach Chodla. Wcześniej, jeszcze gdy byłem w Urzędowie, zaczął padać deszcz. Pomyślałem tylko, że jaki był początek taki będzie i koniec. Ale nie było tak. Deszcz przestał kropić tuż przed świtem. Już w Chodlu jechałem „na sucho”. W Poniatowej nie tylko na sucho ale i przy świetle dziennym. Do domu dotarłem około siódmej rano. Licznik pokazywał tylko 354 km. A padłem jak po 500. Jak pogoda da za tydzień dokończę co zacząłem.