Jedną z moich dawnych zabaw jest przejazd dwoma mostami przez Wisłę. Najczęściej są to stary most w Puławach i most w Annopolu. Po przejeździe przez most w Annopolu rozpoczynał się powrót do Puław. Tym razem trochę to rozciągnąłem. Chciałem bowiem odnaleźć w Sandomierzu dwa cmentarze z I wojny światowej. Wcale nie byłem pewien czy wystarczająco dobrze już się przygotowałem na taki wyjazd. Zimowe zasiedzenie i krótkie zimowe wypady to odejście od wytrzymałościowego jeżdżenia. To tak samo jak z szybkością – bez ćwiczenia zanika. W poprzednią sobotę przejechałem trochę ponad 100 km. Teraz chodziło o przejechanie dwukrotnie dłuższego dystansu. Nie próbowałbym tego jeszcze ale prognozy pogody pokazywały dodatnie temperatury nawet po zachodzie słońca. Nie koniecznie miałem ochotę na jazdę w nocy ale praktyka nauczyła mnie, że zawsze pojawia się poślizg w czasie. Widywałem ludzi jeżdżących z planem. Z przejazdami rozpisanymi co do minuty. Ale nie widzę w tej metodzie miejsca na radość z jazdy. Wolę poddać się temu co będzie realizując bardziej ogólny plan. Wolna ręka. Wolna noga. Wolny czas. Taka trójca rządząca planami podróży
Wyjazd nastąpił około godziny 7 – czyli o godzinę później niż to sobie zaplanowałem. Ale to chyba dobrze. Dodatnie temperatury z prognoz dopiero zaczynały obowiązywać. Na polach w Parchatce i w Bochotnicy jeszcze był szron. Termometr w liczniku pokazywał około 3 stopni Celsjusza na plusie. Słońce wisiało nisko i często ukrywało się za wiślaną skarpą. Tak było do Kazimierza Dolnego.
Niemal pusty rynek. To jeszcze nie jest sezon turystyczny. Nawet ogródki piwne jeszcze nie są rozstawione. Tylko na małym rynku już porozstawiane były stragany. Pojawiają się w soboty równo ze wschodem słońca.
Na przejazd przez Kazimierz zdecydowałem się by nie osłabiać się już na wstępie podjazdem w Bochotnicy. Nie miałem też ochoty na towarzystwo samochodów. Przejazd przez Powiśle jest znacznie przyjemniejszy. Mając do wyboru trasę krótszą i przyjemniejszą zwykle wybieram tą przyjemniejszą. Wyszło mi 5 km dodatkowej jazdy. I warto było. Jeszcze na kazimierskich Czerniawach na chwilę przystanęłam w pobliżu kirkutu.
Nic tu się nie zmieniło. Za to w Kazimierzu wciąż coś się zmienia. Powoli. Delikatnie. Ale zawsze coś jest inaczej. Dziś widziałem nowy hotel (budowany w zeszłym roku) i ceglaną wstawkę w kazimierskim zamku. Ta wstawka może była już wcześniej ale dopiero ją zauważyłem patrząc poprzez łyse jeszcze gałęzie drzew. Ale pojechałem już dalej. Już myślami byłem na Skarpie Dobrskiej. Lubię z niej zjeżdżać. Na ładne widoki nie liczyłem. Mimo słońca powietrze było dość mgliste. A zjazd był piękny. Tym razem tylko 60 km/h lekko hamował przeciwny wiatr. A na dole miejscowość Dobre. Ostatnio nawet o niej pisano w prasie regionalnej. Z powodu swastyk malowanych na ścianach jakiegoś budynku. Tak atakowano miejscowego radnego z gminy. Za likwidację szkoły w Dobrem. Co prawda głosował przeciwko likwidacji ale i tak go zaszczuto. Wspominał o przeprowadzce i rezygnacji z funkcji.
Dobre to już jest blisko Wilkowa. Tu zatrzymałem się na chwilę przy bramie kościelnej by zrobić zdjęcie figurce Chrystusa frasobliwego. Często przejeżdżałem a trzeba wzbogacić forumową galerię.
Od strony Szczekarkowa w Wilkowie znajduje się szkoła. Jej plac przynajmniej w części jest miejscem pochówku żołnierzy Armii Czerwonej poległych w 1944 roku. Pomnik informuje o tym ale jakie są granice mogiły czy cmentarza? Na oko jest to tylko trawnik.
W dalszej drodze trochę się pogubiłem. Chciałem pojechać przy wale wiślanym ale minąłem zjazd z głównej drogi. Nawet nie pamiętam, który to zjazd miał być. Trzeba będzie do tego powrócić kiedyś. Pojechałbym przez Kamień i Piotrawin. A tak przemknąłem przez Zagłobę i pojechałem prosto przez Łaziska do Kluczkowic. To na tej trasie zaczęły mi się same śpiewać pieśni partyzanckie. Dlaczego? Nie wiem. Może krajobraz był nieciekawy? Może lekki podjazd na nierównej drodze i przeciwny wiatr to sprawiły? Dość, że te pieśni już mnie tak szybko nie opuściły.
W Kluczkowicach wjechałem na równy asfalt. Tak miało być do Józefowa nad Wisłą. Lubię ten kawałek. Na szczęście nie jest tak ruchliwy jak odcinek Bochotnica – Opole Lubelskie. Można też się rozpędzić – co też zrobiłem. A w samym Józefowie zatrzymałem się na chwilę w pobliżu tamtejszego kościoła. Jego sprawa zawsze mnie intrygowała. Gdy w Józefowie powstawał pałac właściciele ufundowali też klasztor. Miasto jednak w większości zamieszkiwali Żydzi. Dlatego nawet cmentarz rzymskokatolicki jest w pobliskich Rybitwach. Cmentarz żydowski zaś doprowadzono do ruiny, zarośnięcia i zaśmiecono. Miejscami jeszcze utrzymuje się klimat dawnego sztetla. Ale to już nie to samo. I ten kościół. Wciąż mi nie pasuje do Józefowa choć dziś jest jego główną świątynią. Po synagodze nie pozostał nawet ślad.
Kościół jest widoczny z daleka. Głównie przez swój czerwony dach. Nie mogłem się powstrzymać i zrobiłem jeszcze zdjęcie z wału wiślanego przy drodze do Annopola.
Dzień ciepły ale wciąż jeszcze można odnaleźć lód i resztki śniegu. To dopiero początek wiosny. Nawet nie ma bocianów. Czaple siwe i kaczki krzyżówki się nie liczą – zimowały na miejscu. Za to już zaczęły latać owady. Jeszcze nieliczne. Ale już czekają na oczy rowerzystów.
Za Józefowem kończy się dobra dobra nawierzchnia. Jedzie się więc nieco wolniej. Basonia. Wałowice. I widok Wisły ze szczytu skarpy. Jest więc na co popatrzeć. Nieco dalej, w Świeciechowie po raz pierwszy zobaczyłem tablicę informacyjną na ścianie jednego z tamtejszych kościołów. Dotąd nie rozumiałem dlaczego we wsi są dwie świątynie. Teraz już wiem, że jedna jest rzymskokatolicka, a druga polskokatolicka.
Do Annopola nie dojechałem. Skorzystałem z jego „obwodnicy”. Tzn pojechałem przez miejscowość Kopiec. Droga biegnie blisko brzegu Wisły. Kończy się w dolnym odcinku zjazdu z Annopola do mostu na Wiśle. A przez most – jak często mi się zdarza – przeszedłem prowadząc rower. Idąc zastanawiałem się czy jechać dalej czy wracać. Powrót wzbogaciłbym przejazdem wzdłuż Skarpy Biedrzychowskiej – urocze miejsce. Jednak skoro do Sandomierza pozostało już tak niewiele kilometrów szkoda było rezygnować. Poniżej widok na Wisłę z mostu w Annopolu.
Zdecydowanie błędem było że robiąc zdjęcia zdałem się na automatykę aparatu. Wcale tego dnia nie było tak niebiesko i tak ciemno. Ale to zauważyłem dopiero po powrocie do domu. Jeszcze rozważając powrót ruszyłem w stronę Zawichostu. Ostateczną decyzję co do kontynuacji podróży do Sandomierza chciałem podjąć przy zawichojskim cmentarzu cholerycznym.
Tabliczkę widziałem nie raz. Cmentarza nigdy nie widziałem. Teraz, gdy jeszcze nie ma liści na drzewach i krzewach zauważyłem krzyż na szczycie ponad zaroślami. Sądziłem nawet, że może jest to kopiec. Po odnalezieniu wejścia na szczyt upewniłem się że jest to cypel skarpy wiślanej. Czy cmentarz urządzono na szczycie? A może jest jednak u stóp skarpy w zaroślach? Krzyż jest na szczycie. I nie tylko krzyż. Odkryłem też obecność budowli, która kapliczką raczej nie jest.
Chyba jest to jakiś schron obserwacyjny. Nie zauważyłem poza otworami obserwacyjnymi stanowisk ogniowych dla ckm-ów. Przez małe otwory w środku doskonale widać drogę biegnącą od Zawichostu. Trochę mnie to nakręciło na dalszą jazdę.
W Winiarach znów na chwilę się zatrzymałem. W pobliżu drogi stoi figura św. Floriana. Odnowiona w 1956 roku. Ale nie wiem kiedy powstała.
A w Słupczy koło Dwikoz zaintrygował mnie krzyż na wzgórzu ponad torami kolejowymi. Może nie zwróciłbym na niego uwagi ale ktoś podpalił suchą trawę na wzgórzu. Teraz jego czerń sama rzucała się w oczy. Pewnie będę szukał jakichś informacji na ten temat. A może kiedyś się tam wybiorę bo poszukać inskrypcji na tym krzyżu?
Zaraz były Dwikozy i Sandomierz. Z premedytacją ominąłem Stare Miasto.
Szukałem ulicy Leszka Czarnego. Wg map googla jest to boczna od ulicy Królowej Jadwigi. A ta odchodzi od Krakowskiej. Chociaż znak mówił, że przejechać tędy się nie da wepchnąłem rower na szczyt (droga biegnie obok wąwozu tej samej Jadwigi, który był jeszcze zbyt mokry na przejście). Na szczycie droga się skończyła. Jak poinformował mnie pani tam spotkana drogę przecina wąwóz i powinienem wybrać się tam ulicą Staromiejską. Nie rozumiem dlaczego robi się wąwozy przecinające drogi. Ale skoro inaczej przedostać się nie mogłem pozostało mi tylko udać się w Poszukiwaniu ulicy Staromiejskiej. Planu Sandomierza nie miałem ale postanowiłem sprawdzić najpierw czy to nie jest przypadkiem droga zaczynająca się obok sandomierskiego zamku. I była to ta właśnie droga Na jej końcu znajdował się też drugi koniec wąwozu. Ale co do informacji, że drogę przecina wąwóz mam pewne wątpliwości. Chyba przecina ją teren prywatny. I prawdopodobnie ten którego szukałem. A szukałem mogiły wojennej o której napisano w latach dziewięćdziesiątych, że znajduje się na zachód od kościoła św. Pawła w „ogrodzie plebańskim”. Trudno tam zajrzeć ale nie widziałem nic co by pasowało do opisu z książki. Może jakieś zabudowania ją zasłaniają? Może zmienił się jej wygląd? A może uległa „zapomnieniu”? To nie jedyny cmentarz, który chciałem odwiedzić. Następne miałem odnaleźć na ulicy Mickiewicza. Wróciłem po bruku Staromiejskiej by sfotografować pniak z siusiakiem.
Na ul. Mickiewicza, na przeciwko parku z wieżą (chyba kiedyś była to wieża ciśnień) znajduje się cmentarz wojenny. Założony podczas I wojny światowej. Ale i po niej był używany jako miejsce pochówków. Szczególnie tych związanych z wojnami. Na krzyżach nie ma nazwisk. Ale jest kilka mogił na których nazwiska umieszczono, w większości są to mogiły z II wojny światowej. Napisy nie zawsze są czytelne. Nie było szans bym odczytał po zrobieniu zdjęcia napis na lastrykowej starej tablicy z wytartymi srebrnymi literami. A była to mogiła młodej dziewczyny która zginęła podczas niemieckiego bombardowania. Pochowano ją z 7 bezimiennymi polskimi żołnierzami. Na cmentarzu są też pomniki. Kilka. Tu zamieszczę tylko jedno zdjęcie.
Kolejny cmentarz znajduje się też przy tej samej ulicy ale już przy wylocie do Opatowa. Jadąc do niego minąłem śliczną kapliczkę z Chrystusem Frasobliwym. Stoi przy skrzyżowaniu ze światłami. Że też postawiono ją akurat obok stojącego na czerwonym świetle radiowozu (ja miałem zielone). Ale to zawsze coś na kolejną wizytę tak jak i wieża ciśnień.
Cmentarz żołnierzy radzieckich jest jak wiele tego typu nekropolii zadbany. Zapewne względy polityczne. Choć traktowany jest przez wiele osób jak park. Spacerują młodzi ludzie. Starsi w pieskami. Miejscami puste flaszki pod nogami. Kwatery numerowane. Zapewne gdzieś jest ewidencja pochowanych bo część mogił na dodane później tabliczki z nazwiskami. Na jednej nawet niedawno umieszczono krzyż – rodziny pamiętają i mają to szczęście, że wiedzą gdzie ich bliscy zostali pochowani. Większość nie wie.
To mi przypomniało kilka opowieści zasłyszanych. Pierwsza dotyczy Janowca nad Wisłą. Zaraz po zakończeniu walk w okolicach założono cmentarz w parku przy zamku. Kilku żołnierzy pochowano też na cmentarzu rzymskokatolickim (lub obok niego ponieważ był tam cmentarz z I wojny światowej). Ciała te zostały ekshumowane i przeniesione na inne cmentarze. W ewidencji sowieckiej pozostała tylko informacja o pierwotnych miejscach pochówków. I na tej podstawie ludzie szukają swoich bliskich. Nie wiem czy w Janowcu posiadają informację o lokalizacji do której ciała przeniesiono. Mogły to być cmentarze w Garwolinie lub w Kazimierzu Dolnym.
Druga opowieść to o żołnierzach radzieckich poległych podczas walk o przyczółek magnuszewski. Po przejściu frontu ciała po rozebraniu wrzucano do wspólnych mogił. Nikt nie przejmował się ewidencjonowaniem poległych. Zebranym mieszkańcom pobliskich wsi powiedzieć miano, że nie ma co płakać. W Rosji Radzieckiej mają jeszcze dużo ludzi. Chyba mieli ich za dużo skoro nie potrafili ich szanować. Dziwna to była doktryna wojenna. Ludobójcza wręcz. Szwedzi w swoich wojnach ponosili mniejsze straty ale dość nagle zniknęli z areny polityki międzynarodowej z powodu wyludnienia kraju. Sowieci nie zdążyli. Ale walczyli krócej. Jeszcze sami dożynali własny naród i wciąż jeszcze był liczny. Wielkość najwyraźniej ma znaczenie. Różnica skali. I człowiek, który jako jednostka nie miał żadnego znaczenia. Ale każdy człowiek miał swoich bliskich. Kogoś kto go szukał, komu go brakowało. Kogoś kto po nim płakał. Nawet to władze sowieckich chciały zabrać swoim poddanym…
Teraz już ruszyłem w drogę powrotną. Była godzina piętnasta. Do zmroku miałem około 3 godzin. Do przejechania około 100 km. Wszystko wskazywało na to, że będę jechał w nocy. Ale jeszcze nie wiedziałem jak długo. Droga do Ożarowa na równiutką nawierzchnię. Sprawdziłem więc czy zablokowanie amortyzatora rzeczywiście ma wpływ na prędkość jazdy. Albo wiatry mi tak sprzyjały albo faktycznie tak jeździ się szybciej. Tylko przemknąłem przez Przybysławice z miejscem po dworze Gombrowiczów i z grobami Gombrowiczów. Tego najważniejszego tu nie ma. A ja teraz goniłem czas.
W Ożarowie z powodu licznych studzienek w jezdni musiałem się jednak amortyzować. Zatrzymałem się też na chwilę by sfotografować synagogę – dziś sklep z artykułami przemysłowymi. Budynek jest tak brzydki, że dotąd specjalnie go nie fotografowałem. Ale chyba nie ma co się obrażać na jego wygląd. PRL taki mu nadał i nikt chyba nie planuje zmiany.
Do Tarłowa znów pognałem z zablokowanym widelcem. Fajna sprawa. Ale dróg by się tym pobawić jest niewiele. Początkowo myślałem, że dojadę ta drogą do Lipska i dopiero w nim zakręcę w kierunku Chotczy. Dalej miałbym tą dobrą nawierzchnię. Ale myśl o przejeździe przez Lipsko mi się nie spodobała. Może nie jest kłopotliwy. Ale nie lubię. Dlatego z Tarłowa pojechałem w kierunku Wisły – do Janowa i dalej przez powiśle do Solca nad Wisłą. W Solcu trochę odpocząłem. Zaczęło się już robić ciemno i chłodno. A jedyne co mogłem zrobić to założyć kamizelkę odblaskową, zapalić światła i… jechać tak by się rozgrzać. Tylko w nocy zwykle już się nie spieszę. Wracając też staram się oszczędzać siły by nie zabrakło ich na sam koniec. Dlatego podjazdy w Chotczy i w Janowcu stały się podejściami. Most w Puławach też przeszedłem spacerkiem.
Jeszcze nie było 21. Dopiero parę minut po 20. Licznik pokazał 214 km. A ja jeszcze nie padałem ze zmęczenia na twarz. Mimo tego chyba jeszcze nie byłem w formie pozwalającej na takie wypady. Nie sądzę też bym już za tydzień zdecydował się na 300 km. Poczekam z tym jeszcze trochę.