Groby w sobiborskich lasach

Kilka lat temu wpadłem na stronę internetową Gminy Hańsk. Są tam udostępnione dwie monografie gminy. Szczególnie zainteresowały mnie informacje o cmentarzach. Choć nie ustaliłem ich dokładnej lokalizacji to raz w tamtym okresie (bezaparatowym) pojawiłem się na drodze Włodawa – Chełm licząc na znaki, które zaprowadziłyby mnie za rączkę na miejsce. Nic takiego wtedy nie nastąpiło – znaków nie było. Nie odnalazłem żadnych cmentarzy i grobów. Ale trochę poznałem teren. Może niewiele mi to pomogło – cmentarze pozostały niezauważone i nadal nie wiedziałem gdzie mam ich szukać. W koło widziałem tylko drzewa. Pomysł by znów tu zawitać pojawiał się co jakiś czas w moich planach i z nich wypadał. I chyba wreszcie dojrzałem do tego by go zrealizować. Kilka dni przed weekendem rozpocząłem przeszukiwanie map WIG i map Geoportalu. Do odnalezienia były dwa cmentarze z I wojny światowej – w Macoszynie i w Osowej. Mapy WIG pokazują nieco inny świat. Ten sprzed II wojny światowej i akcji „Wisła”. Cmentarzy i miejsc pamięci przybyło. Jednak przypisanie jakiejś miejscowości cmentarza znajdującego się w lesie nie jest zadaniem prostym. Musiałbym dysponować mapami z dokładnym podziałem administracyjnym. I to z okresu gdy zapisano lokalizację danego cmentarza. Chyba nie miałem wyjścia i musiałem dotrzeć do wszystkich miejsc zaznaczonych na mapach by samemu sprawdzić co w nich się znajduje. Uznałem, że poświęcenie na to jednego dnia może wystarczyć. A ponieważ dni są już krótkie skorzystałem z istniejącego połączenia kolejowego z Puław do Chełma.

Gdy już doszedłem do tego miejsca (jazdy koleją) uznałem, że warto rzucić okiem na okolice samego Chełma. Pasowało mi by była to część północna. W ten sposób też uniknąłbym ewentualnego moknięcia w porannych rosach. A jeśli chodzi o rosy to należało znaleźć jakieś budowle z dojazdem po drogach utwardzonych. Wybór padł na jeden pałac i jeden dworek. Być może jest ich tam więcej. Ja jednak tylko chciałem w ten sposób przeczekać zanikanie porannej rosy. Do całej tej wyprawy doszły niewiadome. W tygodniu oddałem do serwisu rower. Wymieniane były: przedni widelec i kierownica. Teraz miałem mieć z przodu niżej i kierownica była w innych kształcie. Z tego mogły być kłopoty – zwykle takie zmiany bolą. No i nie wiedziałem czy będę mieć rower na sobotę. To wyjaśniło się w piątek popołudniu. Odnowiony rower, w którym zrobiono znacznie więcej niż chciałem :) był gotowy do jazdy. Jeszcze tylko trzeba było się spakować by ruszyć na pociąg odjeżdżający przed wpół do szóstej. Założyłem z góry, że w sobotę tak rano będę siedział w przedziale do samego końca jazdy – Welocyped Lubelski jeździ najczęściej w niedziele i nie tak wcześnie.

Wstałem rano jak należało i nie wyrobiłem się na ten pierwszy pociąg do Chełma :( . Czegoś mi zabrakło. Chyba energii i przekonania, że warto wyjść z domu w nocy przy tak niskich temperaturach. W kasie znów poczułem „koniec lata” – za przewóz roweru już płaci się standardowe 4,5 zł, a nie letnią złotówkę. Kolejny pociąg zaskoczył mnie frekwencją podróżnych jadących z Puław. Oprócz mnie na peronie czekała tylko jeszcze jedna osoba, do tego w habicie. Ciekawie się zapowiadało. A w Lublinie zostałem zaskoczony Rajdem Jesiennym. To była jakaś akademicka grupa rowerowa. A teraz jak poczytałem w sieci o lubelskich grupach rowerowych to… jest ich wiele. Nie wiem jak to się stało, że dotąd grup tych nie spotykałem w pociągach. Ale też niezbyt często z pociągów sam korzystałem. Może to znak, że liczba rowerzystów rośnie? Wygląda to na organizowanie się w grupy ludzi dotąd niezrzeszonych, których połączył rower. Hmm… Rower łączy? Rekompensatą za stanie z rowerem od Lublina są ostatnio dla mnie rozmowy z rowerzystami. A niech nie myślą sobie, że za darmo ustąpiłem im miejsca :D . Za każdym razem są interesujące. A kończą się gdy wysiadam. Grupa jechała do Dorohuska, a ja do Chełma. Dowiedziałem się jednak, że będziemy się poruszać po tym samym terenie – na północ od Chełma. Tym razem nie zrobiłem zdjęcia przedziału zapchanego rowerami. Zmieniły się przecież tylko rowery. W Chełmie opuściłem pociąg i niespiesznie ruszyłem ul. Rampa Brzeska w stronę Srebrzyszcza.

Pałac w Srebrzyszczu jest od 1980 roku szkołą. Wieś do 1970 roku nosiła nazwę Serebryszcze. Folwark zajmuje Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna i chyba dobrze sobie radzi na rynku, bo mijałem dwa tiry do niej jadące. O wsi i mieszkańcach pałacu można poczytać w Wikipedii, a odnalezienie pałacu mimo braku drogowskazów nie jest trudne. Wystarczy jechać cały czas prosto.

Kolejnym miejscem do zobaczenia „na sucho” miał być dworek w Okszowie. Musiałem tylko tam dojechać. Pomiędzy Rampą Brzeską i pałacem mijałem dwie drogi odchodzące na zachód. Jadąc od pałacu puściłem się w pierwszą z nich. Jest tam drogowskaz do Rudy-Huty. Czyli to nie ta droga ale była bliżej. Zawróciłem dopiero gdy dojechałem do wsi Gotówka. Na pewno miałem jechać przez inną Gotówkę. Ta przez którą miałem jechać do Koza-Gotówka (na starszej mapie widziałem ją jako „Kozia Gotówka”). Wróciłem więc do Srebrzyszcza i przy okazji zobaczyłem tablicę ze starą nazwą wsi – Serebryszcze. Była zielona. Biała, stojąca kilkadziesiąt metrów dalej miała napis „Srebrzyszcze”. Chyba można się pogubić.

Dworek w Okszowie jest dziś zajmowany przez warsztaty szkoły rolniczej. A szkoła rolnicza zajmuje teren na rogu pomiędzy drogą z Kozy-Gotówki i drogą z Chełma. Jednak na miejscu musiałem zapytać który to budynek. Za dużo ich tu razem i akurat dworek jest jednym z mniejszych.

Dalej moja trasa miała przebiegać przez Czułczyce, Sawin i do Macoszyna. Nie przewidywałem po drodze niczego wartego zatrzymania. I się myliłem. Pierwszy raz zatrzymałem się już w lesie za Okszowem. Zatrzymał mnie dziwnie znajomy widok. W pobliżu drogi znajdował się prostokątny teren otoczony rowem i wałem ziemnym. W porastającej teren roślinności odnalazłem stary znicz. Brakowało tylko krzyża, tablicy informacyjnej. Miejsce wygląda jak stuprocentowy cmentarz z I wojny światowej. Na mapach nie sprawdzałem tak bliskich okolic Chełma. Zakładałem, że skoro w samym Chełmie są tak duże cmentarze z I wojny to w pobliżu miasta ich po prostu nie zakładano. Chyba się myliłem. Ale pewności nie mam.

Dojeżdżając do Czułczyc znów się zatrzymałem. Wśród pól zobaczyłem miejsce wyglądające na stary cmentarz. To już chyba jakieś skrzywienie. Podjechałem do miejsca które mnie zainteresowało i stwierdziłem, że rzeczywiście jest to cmentarz. Cmentarz prawosławny. Tak ja w Cycowie i tu na cmentarzu odbywają się nabożeństwa prawosławne.

Brakuje prawosławnej świątyni. No może nie do końca. W pobliżu znajduje się kościół. Dokładnie na zachód od cmentarza. I wgląda jak… Jak cerkiew. Na pierwszy rzut oka widać, że jest to projekt z końca XIX lub z początku XX wieku. W Guberni Chełmskiej trudno było (albo zupełnie było to niemożliwe) zdobyć zgodę na budowę kościoła rzymskokatolickiego.

Za Czułczycami dojechałem do szosy Chełm – Biała Podlaska. Mało dziur. Czasami nawierzchnia bez kolein. Z ciekawości sprawdziłem nową funkcję w widelcu roweru – blokadę skoku. Ze sztywnym widelcem poczułem większe nierówności nawierzchni ale nie odczułem by jechało się lżej. Tylko na tych pojedynczych nierównościach widelec zaczął mi hałasować. Chyba dlatego, że zablokowałem mu skok przy obciążeniu. Po zejściu z roweru i poprawieniu blokady już żadnych odgłosów nie słyszałem. Ostatecznie zdecydowałem się amorki odblokować. W ten sposób wydawało się, że jadę po gładkiej powierzchni i było to znacznie przyjemniejsze. Tak dojechałem do Macoszyna. A właściwie do drogi oznaczonej jako droga do Stulna. Z map drogowych wynikało, że to poszukiwany przeze mnie zjazd z głównej drogi. Dopiero tutaj odczułem, że nawet ten niezbyt duży ruch samochodów jednak był męczący.

Na mapach nie odnalazłem cmentarza w Macoszynie. Za to widziałem kilka w pobliżu. Szczególnie zainteresował mnie cmentarz w Kosyniu. Na mapach widziałem tam dwa cmentarze obok siebie. Jeden z nich był mniejszy i zasłonięty na zdjęciach lotniczych koronami drzew. Może to ten cmentarz wojenny? Drugi znajdował się przy leśnej drodze do Osowa. Założyłem, że ten drugi to „cmentarz w Osowie”. Nie planowałem przejazdu przez Macoszyn. Zatrzymałem się tylko przy wjeździe do wsi przy kapliczce. Obok niej stoi pomnik poświęcony żołnierzom WiN-u.

Jeszcze zanim dojechałem do cmentarzy w Kosyniu dowiedziałem się, że nie ma tam cmentarza wojennego. Moje wątpliwości rozwiał drogowskaz informujący, że mam 100 m do kościoła i 800 m do cmentarza prawosławnego. Dlatego pod kościołem zaczepiłem spotkanego turystę i zapytałem o cmentarz wojenny. Miał mapy :) ale o cmentarzu wojennym w Macoszynie nic nie wiedział. Poradził mi tylko zapytać o niego kobiety sprzątające kościół. Sam jednak uznałem, że lepiej zrobię pytając w samym Macoszynie. Tu tylko sfotografowałem kościół (dawną cerkiew). Pojechałem też w stronę cmentarzy. Jednak cmentarz prawosławny wydał mi się trudno dostępny, zniszczony lub ukryty w lesie i na jego teren nie wszedłem. Z drogi nie widziałem, żadnych nagrobków czy krzyży.

Wracając do Macoszyna analizowałem posiadane informacje. W monografii gminy Hańsk znajduje się informacja o dwóch cmentarzach z I wojny światowej. Jeden miał być w Macoszynie. Drugi w Osowie. Kosyń nie jest częścią gminy Hańsk. Trzeba więc teraz pojechać do Osowej przez lasy. Być może właśnie cmentarz przy tej leśnej drodze jest szukanym przeze mnie cmentarzem w Macoszynie? Nie wiedziałem tego na pewno ale jeżeli w dalszych poszukiwaniach tego dnia odnajdę jeszcze jeden cmentarz wojenny to znaczy, że tak właśnie jest.

Leśny cmentarz zaskoczył mnie. Nie dość, że pojawił się wcześniej niż oczekiwałem, to jeszcze nie widziałem go niemal do ostatniej chwili. Lepiej jest widoczny dla jadących do Osowej. Ja musiałem wspiąć się na niewielkie, piaszczyste wzniesienie by go zobaczyć. Zdziwił mnie brak tablicy informacyjnej.Cmentarz znajduje się w środku lasu. Jest ogrodzony. Na jego terenie stoi krzyż. Ale nie ma informacji o tym kto tu jest pochowany. Pewnie taka informacja była tylko ktoś tablicę zabrał? Tu jednak znów nie wiedziałem, czy odnalazłem cmentarz wojenny w Macoszynie, czy może jest to jakiś cmentarz powstańczy – w okolicy podczas powstania styczniowego stoczono kilka bitew.

Zanim dojechałem do Osowej musiałem zejść z roweru :) . Mijałem na drodze rowerzystkę z psem, który sprawiał jej taki sam problem jaki i ja kiedyś miałem ze swoim psiakiem. Ganiał wszystkich rowerzystów poza mną. Ten jednak był większy i nie musiałby podskakiwać do mojej łydki. Po tym spotkaniu mogłem dalej zasuwać w poszukiwaniu cmentarzy. Na polach w pobliżu Osowej znajduje się zbiorowa mogiła Żydów zamordowanych tu przez hitlerowców. Na mapach nie udało mi się ustalić drogi dojazdu do tego miejsca. W pobliżu jest rzeczka i bagna. Dlatego ucieszyłem się widząc przy drodze drogowskaz z napisem „Cmentarz wojenny”. Mina mi zrzedła gdy obok tej tabliczki zobaczyłem następną: „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Gdy zastanawiałem się czy mimo wszystko się ładować dalej usłyszałem za plecami: „Tylko przyjeżdżają i oglądają”. Zapachniało mi „konfrontacją” i już sobie odpuściłem. Pojechałem na koniec wsi szukać przejścia przez las. Teoretycznie jest ono możliwe. Trzeba chyba jednak przedostać się przez tereny podmokłe. Może nawet bagniste. Do tego miejsca więc nie dotarłem. Może kiedyś się to jeszcze uda? Tylko czy znowu zawitam w tych stronach? Może tak. Na razie postanowiłem udać się do ostatniego miejsca w którym miał znajdować się cmentarz. Na mapach wyglądało to trochę dziwnie. Obok cmentarza był symbol pomnika lub miejsca pamięci. Tak jakby obok siebie znajdowały się dwa miejsca pamięci. Tak też rzeczywiście jest. Choć myślałem, że może jest to jakaś pomyłka. Na tablicach informacyjnych z mapą gminy Hańsk widziałem zaznaczony jeszcze jeden cmentarz o którym nic nie wiedziałem. Miał się jednak znajdować po drugiej stronie drogi. Na miejscu wszystko się wyjaśniło.

W pobliżu szosy do Hańska, przy drodze Chełm – Biała Podlaska znajduje się posesja zamieszkana przez jedną rodzinę od kilku pokoleń. Wszystkiego można się tu więc dowiedzieć gdy się zapyta. Ja zapytałem. Już wcześniej pytałem i mówiono mi, że z daleka widać ogrodzenie cmentarza. A ja widziałem tylko drzewa. Dopiero „po palcu” spojrzałem i dostrzegłem ogrodzenie. Identyczne jak na cmentarzu w lesie między Osową i Macoszynem. Wyglądało więc na to, że odnalazłem obydwa cmentarze w gminie Hańsk choć nie do końca rozumiem jak tu przebiegają granice administracyjne. Mieszkańcy posesji przy cmentarzu mówili, że Macoszyn to inna gmina. Ale może to w tym miejscu nie jest tak ważne. Ważniejsze wydaje mi się to co usłyszałem na miejscu o samej okolicy i o cmentarzach.

Bliżej posesji znajduje się pojedyncza mogiła żołnierza poległego w II wojnie światowej. Zginął po wybuchu bomby zrzuconej z niemieckiego samolotu. Drugi żołnierz został wtedy ciężko ranny i zmarł w drodze do szpitala polowego w Sawinie. Poległy na miejscu nazywa się Józef Domański i pochodzi z Piaseczna. Na miejscu nie zapamiętano w którym to było dokładnie roku. Pewne jest, że było to podczas przemieszczania się tędy frontu. Mówiono mi, że był to rok 1944 ale nie pasują mi do tego informacje o osobie, która poległego pochowała. Miał to zrobić mieszkający w pobliskiej ziemiance Niemiec. Mieszkał tam z siostrą. Podczas okupacji znalazł zatrudnienie w obozie w Sobiborze. Może był strażnikiem? Na pewno nie był członkiem komanda z tego obozu. Po wojnie został osądzony i spędził jakiś czas w więzieniu. Jak mi się zdaje w 1944 raczej w ziemiance nie mieszkał. Chyba jego pracodawcy by na to nie pozwolili? W 1944 jego siostra uciekła na zachód. On sam pozostał na miejscu, choć musiał zabiegać o to by go na zachód nie wygnano. Zamieszkał w Osowej i tam się ożenił. Zapamiętano go jako bardzo pracowitego gospodarza. Przyczyną jego śmierci było prawdopodobnie zatrucie nawozami sztucznymi. Jest pochowany na którymś z okolicznych cmentarzy choć nie obok żony, która spoczęła na cmentarzu prawosławnym. Teraz po czystkach etnicznych zakończonych przez władze komunistyczne akcją „Wisła” to wydaje się trochę egzotyczne. Ale i gospodyni pamięta, że jej babcia nie pochodziła stąd i mówiła inaczej niż wszyscy wkoło. Z tego okresu pozostał grób Józefa Domańskiego. To on jest zaznaczony na mapach Geoportalu jako miejsce pamięci. Tylko gospodarze dziwią się, że nikt tym robem się nie interesuje. Nikt o pochowanego tu żołnierza nie pyta. Gmina zainteresowana była tylko cmentarzem wojennym i drugim grobem, po drugiej stronie drogi.

Ale może jeszcze coś o cmentarzu wojennym… Jak mówili mi gospodarze pobliskiej posesji cmentarz powstał jeszcze w czasach przed wybuchem wojny światowej. W miejscu tym miał znajdować się obóz więźniów caratu zatrudnionych przy budowie drogi. Wspomniano o budowie maglownicy przy wsi Luta. Jeśli dobrze zrozumiałem chodziło o stworzenie z bali drewnianych podkładu pod właściwą nawierzchnię na terenach podmokłych. Prowadzono też prace melioracyjne. Praca była dla wielu więźniów zabójcza. W pobliżu obozu założono więc dla nich cmentarz. Najprawdopodobniej ten sam cmentarz został wykorzystany przez armię austro-węgierską do pochowania poległych podczas walk żołnierzy. Gospodyni pamięta, że w latach pięćdziesiątych na mogiłach leżały drewniane krzyże z tabliczkami. Z porośniętych mchem tabliczek zapamiętała datę 1916 lub 1918. Taka jak mogiłę Domańskiego, także cmentarz wojenny gospodarze otoczyli swoją opieką za co ich dzieci otrzymały pamiątki od przedstawiciela Austriackiego Czarnego-Krzyża. To zapewne dzięki tej opiece na terenie cmentarza zachowały się wyraźne mogiły. Jest ich 40. Choć gospodyni mówiła, że pochowano tam też troje dzieci zmarłych zaraz po porodzie. Nie widać jednak by jakieś mogiły odcinały się wyglądem od pozostałych.

Informacji było tyle, że zapomniałem danych wspomnianego kolonisty niemieckiego. Ale podobno w Osowej dotąd go ludzie pamiętają. Na jego grób przyjeżdżała rodzina ocalałej siostry. A ja rozpocząłem powrót. I tak spodziewałem się, że będę przez jakiś czas jechać w ciemnościach ale to nie znaczy, że lubię jeździć po ciemku. Po drodze zajechałem do ostatniego w okolicy miejsca pamięci. To grób nieznanego żołnierza Korpusu Ochrony Pogranicza zmarłego od ran w 1939 roku.

Udałem się do Hańska. Gdy zastanawiałem się, czy fotografować hański kościół (niemal identyczny jak ten w Kosyniu) nadjechała spotkana rano w pociągu grupa rowerzystów. Dla nich to był pierwszy z dwóch dni wyjazdu. Dla mnie zaczynał liczyć się czas. W niedzielę chciałem ruszyć pod Radom. Z tego ruszenia nic nie wyszło. Z powodu… wcześniejszej zmiany kierownicy w rowerze. O ile od początku wyjazdu miałem często postoje to teraz już najwięcej czasu zajęło mi pedałowanie. Gdy licznik pokazał przejechane tego dnia 100 km już bolały mnie nadgarstki. Trzeba będzie pomyśleć o rogach albo zakrzywionej kierownicy (prędzej rogi). Po kolejnych 50 km zaczęły boleć plecy. Ale już miałem blisko. Już byłem za Bogdanką. Tylko już słońce schowało się za horyzont. A przecież jeszcze nawet nie było dziewiętnastej. Wkrótce przejdziemy na czas zimowy. Krótkie popołudnia i długie noce. Czasami chciałoby się zapaść w sen zimowy.

W domu byłem przed 22. Licznik pokazał, że jeszcze do 200 km brakuje mi 500 m. Nie było więc ani daleko ani szybko. Ale sen nie zakończył bólu w plecach i w nadgarstkach. Pozwoliłem więc sobie na popisanie zamiast jazdy. Cmentarze na mnie poczekają.

Pytania nad Sanem

Upalna sobota. Prognozy pokazywały, że będzie nie tylko upalnie ale i wiatr będzie utrudniał jazdę na południe. I pewnie nie pojechałbym nad San gdyby nie pociągi Przewozów Regionalnych. Mam z Puław poranne połączenie z Rzeszowem (z przesiadką w Lublinie). Grzechem byłoby w tych warunkach z niego nie skorzystać. Zbyt wiele miejsc zostawiłem ostatnio nieodwiedzonymi choć wpisałem je sobie na listę. Tak więc w sobotę o świcie pojechałem na północ (dworzec PKP) by pojechać na południe (Stalowa Wola). Te trzy godziny w pociągu mogłem poświęcić lekturze książki o cmentarzach w dawnym województwie tarnobrzeskim. Tak się jednak nie stało. Książka przeleżała w kufrze rowerowym nieruszona przez całą drogę. Głównie dlatego, że w szynobusie było dużo rowerów, a mój znalazł się pod nimi.

W Lublinie do pociągu wsiadła grupa rowerzystów jadących do Zaklikowa. Jeśli dobrze zrozumiałem jechali w okolice Janowa Lubelskiego na wycieczkę zorganizowaną przez lubelski oddział PTTK. Nie wiem jak im się ten wyjazd udał. Mi ciężko było się poruszać w panujących temperaturach. Co nie znaczy, że ruszać się nie mogłem. Wręcz przeciwnie. Tylko dokuczało mi poza upałem także lekkie zmęczenie po środowej jeździe po Mazowszu. Może gdybym regularnie trenował to by tak nie wyglądało. Ale ze mnie sportowiec jak z koziej … trąba. Jeden wyskok na ponad 200 km w tygodniu i tyle. W środę też było ponad 200 i teraz jeszcze nie odzyskałem w pełni sił. Poza tym zamiast jechać od razu przed siebie zajechałem do kolegi. Prawie 3 godziny (bardzo mile spędzone) w plecy. Jak zwykle miałem plan wykraczający poza możliwości więc zakładałem, że i tak coś zostanie mi na jakiś kolejny wyjazd. Tym razem jednak postanowiłem, że jest to ostatni wyjazd w tym roku w ten rejon. Stęskniłem się za nadburzańskimi łąkami. A i dzień coraz krótszy. Lato się nieodwołalnie kończy. Szkoda. Znów będzie jesień, zima i upragnione: wiosna i lato. Dalsze wypady będą musiały poczekać. Postaram się być cierpliwy. W sobotę ruszyłem na trasę tak na dobrą sprawę dopiero blisko południa. Miałem przejechać przez Rudnik nad Sanem do Krzeszowa i tak wejść na cmentarz żydowski. Specjalnie w tym celu wziąłem ubrania przeciwdeszczowe choć opadów nie zapowiadano. Miałem zanurzyć się w roślinności. Miałem… Za gorąco było na takie przebieranki. Ugotowałbym się lub upiekł. Dlatego w trakcie jazdy zmieniłem sobie trasę. Krzeszów poczeka. Po zmianie miałem z Rudnika pojechać do Ulanowa. Ale pierwszy etap pozostał niezmieniony: Nisko – Rudnik nad Sanem.

W Rudniku chciałem dotrzeć do trzech cmentarzy wojennych. Jeden z nich już widziałem podczas poprzedniej mojej wizyty. Było wtedy jednak już za ciemno na zdjęcia. Ale już wiedziałem gdzie go szukać. Między Niskiem i Rudnikiem jest jednak jeszcze jeden cmentarz wojenny. W lesie w pobliżu linii kolejowej. Opisywany jest jako cmentarz w miejscowości Przędzel. Ale bliżej z niego do Rudnika nad Sanem-Stróży. Jak mi się zdaje Stróża była kiedyś samodzielną miejscowością. Stąd ta dziwnie przedłużona nazwa. Nie zdziwiłem się jednak, że to młodzież z Rudnika opiekuje się cmentarzem. Cmentarzem na którym zdziwiłem się czytając tabliczkę informacyjną. Czyżby Polska też brała udział w tej wojnie?

Cmentarz jest zadbany i widać, że jego opiekunowie nie ograniczają się tylko do patronatu. Ale zdziwił mnie też brak furtki czy bramki wejściowej. Płot jest niski więc nie jest to wielki problem jednak tak trochę dziwnie się czułem przeskakując przez ogrodzenie.

W samym Rudniku nieco się zaplątałem. By dojechać do cmentarza na którym widziałem kwaterę wojenną (kiedyś samodzielny cmentarz obok cmentarza parafialnego) zdecydowałem się pojechać zgodnie ze wskazaniami znaków na cmentarz komunalny. Kierunek nie bardzo mi pasował ale myślałem, że może to jakiś objazd. Nie myślałem tak zbyt długo, wkrótce znalazłem następną strzałkę pokazującą przeciwny kierunek niż pierwsza. W takich okolicznościach postanowiłem wrócić do głównej drogi i tam szukać bez pomocy drogowskazów. Nie było to trudne. Cmentarz był przy samej drodze i jak zobaczyłem mogłem tam dojechać znacznie szybciej tylko pojechałem niemal dookoła Rudnika.

Chcąc jechać do Ulanowa musiałem zawrócić ale jeszcze pozostały mi do odnalezienia dwa cmentarze w Rudniku. Pierwszy w parku dworskim. I tu życie mnie zaskoczyło. Nie brałem pod uwagę istnienia dworu. Tymczasem dwór jest i do tego jest zamieszkany. Park jest ogrodzony. Przez jedną bramę właściciel wpuszczał gościa, a ja jeszcze szukałem cmentarza obok parku. Gdy dojechałem znów do ogrodzenia i kolejnej bramy właśnie ktoś wychodził przez nią wychodził na zewnątrz. Korzystając z okazji zapytałem o poszukiwany cmentarz z którego pozostać miała do dziś tylko jedna mogiła z krzyżem i inskrypcją. Szukałem dobrze. Tylko wyszło na to, że akurat w tej chwili do mogiły dostępu nie ma. Właściciel dworu i parku właśnie miał gościa, a tylko on mógłby mnie wpuścić na teren ogrodzony. W sumie obecność dworu skomplikowała mi sprawę dotarcia do cmentarza (z drugiej strony dobrze, że dwór ma gospodarza, który nie pozwoli mu popaść w ruinę). Dlaczego wcześniej nie sprawdziłem jak to wygląda? Sam zaniedbałem sprawę. Może w przyszłym roku znowu spróbuję. Obym tylko zastał właściciela. I jeszcze by on miał wolę pokazać mi tą mogiłę. Ciekawe też, że czy zna związane z nią jakieś opowieści? To kolejny „prywatny cmentarz” z którym się spotykam. Tylko czy mieszkańcy Rudnika nad Sanem wiedzą o jego istnieniu? czy wie o nim tylko właściciel parku i dworu? Za dużo pytań. Ale sprawa pamięci o takich miejscach w świadomości mieszkańców okolic wciąż mnie interesuje. Nie zawsze pamiętają.

Po tym niepowodzeniu ruszyłem jeszcze dalej na wschód by poszukać cmentarza w pobliżu przeprawy przez San. Chyba pomyliłem drogi. Ale to już mi humoru popsuć nie mogło. Bo i tak przecież jeszcze tu wrócę. I na pewno będę lepiej przygotowany. Chyba żebym się nie przygotował – co się zdarza… Przyszedł czas na jazdę do Ulanowa. Tajemnicze miasto. Tajemnicze, bo skrywa mogiłę z I wojny światowej na cmentarzu parafialnym. To oznacza zwykle kłopoty – trudno będzie ją odnaleźć. W myślach przygotowałem się na najgorsze (że nie znajdę) i podjechałem po krótkim błądzeniu pod mur cmentarny. A tam… A tam drewniany kościółek :) i zapomniałem po co przyjechałem. Przynajmniej na czas zachwycania się drewnianą świątynią.

Potem pomyliłem kierunki świata szukając mogiły. Wydawało mi się, że jest jeszcze w okolicach południa i azymut wybrałem kierując się słońcem. Błąd. Pomyliłem się o ładnych parę godzin. W końcu jednak odnalazłem to czego szukałem. Dzięki flagom umieszczonym na mogile. I tu jednak zrobiono z mogiły wojennej mogiłę „polską”. Ocieram się chyba o skrajności. Raz czytam, że polegli to cudzoziemcy, a na innym cmentarzu, że Polacy. Czyżby w tak wielu miejscach istniały różne wersje historii? W jednych Polacy biernie przyglądają się zmaganiom mocarstw. W innych Polacy walczą o Niepodległą. Jak to się ma do opowieści samych walczących? Do strzelania do rodaków w obcych mundurach? Nie wiem jak to jest ale czasami wydaje mi się, że ludzie starają się pisać historię taką, jaką sami chcieli by mieć. Kroją ja na swoją miarę. Tworzą przeszłość. Wykonują nad nią magiczne obrzędy. Tylko co takiego chcą osiągnąć tą drogą? Dlaczego patrząc na tabliczkę na cmentarzu zastanawiam się co autor miał na myśli?

Możliwości jest przecież wiele. Mogli to być legioniści. Albo żołnierze z jednostek powstałych w Galicji Zachodniej. A może selekcjonowano poległych? Tylko gdzie pochowano resztę? Czy w Bukowinie do której też się wybierałem? Jaką historię poznają dzieci ze szkoły w Ulanowie które opiekują się tą mogiłą (wiem, wiem – założenia programowe itd. ale i tak najlepiej zapamiętają to co wychodzi poza program)? A właśnie… Przy szkole jest cmentarz żydowski. Tam też się wybierałem. Tylko jeszcze chciałem rzucić okiem na mogiłę powstańców z 1863 roku. I na tym chceniu się skończyło, bo jej nie odnalazłem. Miała być w pobliżu kościoła. Z obeliskiem betonowym zwieńczonym stalowym krzyżem. Może kiedy indziej do tego wrócę. Teraz pojechałem w stronę kirkutu. A tam zastałem nawet bramę (i zniszczone w dużej części ogrodzenie).

Na cmentarzu czekały na mnie komary. Chyba od dawna. Zdawały się bardzo wygłodzone. A im dalej wchodziłem na teren cmentarza tym ciekawszy mi się zdawał. Jak wspomniałem było ciepło. Chyba niewiele brakowało do 40 stopni Celsjusza. Do lekko odwodnionego organizmu przyssały się więc masy komarów. Od czasu do czasu uciekałem z cienia na miejsca nasłonecznione – tam niechętnie te wampirze masy za mną leciały. Nie powiem bym cierpiał – dziecięce doświadczenie wędkarskie pozwala ze spokojem przyjąć swędzenie. Jednak komary przed obiektywem mogą zepsuć najlepsze ujęcie. Spodobał mi się ten cmentarz. Nie ma na nim śladów świeżej dewastacji. Tylko… Tylko zaraz za bramą stoi stary fotel. Raczej tu wyrzucony niż postawiony dla zmęczonych odwiedzających. Zdjęcie trochę zepsułem by je polepszyć.

Z Ulanowa pojechałem w stronę Krzeszowa. Miałem przejeżdżać w pobliżu cmentarza wojennego w Bukowinie. Tzn Bukowina miała znajdować się niedaleko drogi którą jechałem. Lokalizacja cmentarza była dla mnie niewiadomą. Z map i opisów wynikało, że powinienem szukać na końcu wsi pod lasem. Ale na razie jechałem do Bielin. Tam w sklepie uzupełniłem zapas napojów i nabyłem papierosy co stało się przyczyną nawiązania rozmowy z nabywcą plecaka piw. Od tematu rzucania palenia udało mi się szybko przejść na temat cmentarzy wojennych. Poznałem lokalizacją cmentarza w Bukowinie i (tak przy okazji) pomnika zamordowanych w Krzeszowie Żydów. A myślałem, że będę obok niego przejeżdżał. W pytaniu poszedłem nieco dalej. Zapytałem też o cmentarz w Kustrawie. Tu jednak pomocy nie uzyskałem. I tak ten cmentarz już nie wchodził w grę podczas opisywanego wyjazdu. Było już na to za późno.

Położony na końcu wsi cmentarz w Bukowinie nie jest trudny do odnalezienia. Właściwą drogę gruntową wskazuje znak przy drodze asfaltowej. A wieś nie jest duża. Może nawet jest to przykład wioski do jakiej chętnie przeniosłoby się wielu mieszkańców miast – by odpocząć. Tylko z ich masowym przyjazdem cały ten klimat by odszedł w przeszłość. Wspinałem się drogą gruntową w stronę wskazaną przez drogowskaz. W opisie z książki wspomniano, że cmentarz z jednej strony przylega do zabudowań. Z trzech otoczony jest lasem. I może szybko bym go zauważył tylko… Na całej długości podjazdu goniły mnie psy. Dwa ale nie na raz tylko kolejno. Zerkając czy nie zbliżają się za bardzo do moich łydek przejechałem obok cmentarza nawet go nie dostrzegając. Ale brak zabudowań był sygnałem do zawrócenia. Wtedy go dostrzegłem.

Bez płotu trudno byłoby uwierzyć, że to cmentarz. Teren jest płaski jak i wokół płotu. Piach, piach, piach. To nie jest najlepszy surowiec na kopce ziemne. Schowałem aparat i bojowo nastrojony ruszyłem na ponowne spotkanie z psami. Ale już ich nie spotkałem. Chyba rzadko ktoś tu zagląda. Gdy jechałem w przeciwną stronę bramy na podwórka były pootwierane. Teraz były pozamykane. A psy już nie mogły wyjść ze swoich podwórek. Najwyraźniej nie przejechałem nie zwracając na siebie uwagi. Gość w dom, lodówka na kłódkę. To przysłowie pojawiło się na widok pozamykanych bram jako pierwsze. Potem zupełnie bez sensu zacząłem zastanawiać się nad objawami zewnętrznymi gościnności lub chociaż przychylności wobec przyjezdnych. Czy zamknięte bramy bronią mnie przed psami, czy domy przede mną? Jednak wolałbym by nie dostrzeżono mojego przejazdu.

W Krzeszowie miałem dwukrotnie zakręcić w prawo. Mapy i zdjęcia lotnicze tylko podpowiedziały mi, że za dość dużym budynkiem mam znaleźć piaszczyste wyrobisko i przed ścianą lasu szukać pomnika. Budynek jest siedzibą Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej. Za nim być może wydobywano piach. Pozostało jednak jedno porośnięte roślinnością wzniesienie blisko gruntowej drogi. To na nim znajduje się pomni i … mogiły. Tego nie wiedziałem. Czyżby w Krzeszowie nie dokonano ekshumacji? Zwykle ciała pomordowanych przenoszone są na cmentarz. A tu nie? Otoczenie tego miejsca wygląda jak wielki plac budowy. Jednak nie widać tego spod samego pomnika. Skutecznie wszystko zasłania roślinność. Ogólnie jednak trudno mówić o tym, że miejsce jest zadbane. Brakuje jakiegokolwiek oznakowania które by tu mogło doprowadzić. Że istnieje ścieżka prowadząca do pomnika dostrzegłem dopiero stojąc pod pomnikiem. Wcześniej przejechałem obok wejścia na ścieżkę i jej nie zauważyłem.

Odpuściłem sobie wchodzenie na teren cmentarza żydowskiego w Krzeszowie – za gorąco. Mogłem więc też odpuścić sobie szukanie cmentarza na szczycie Rondla w Krzeszowie. Zrobię to przy innej okazji. Teraz już słońce było za nisko. A ja planowałem przejazd przez Janów Lubelski do którego miałem dotrzeć drogą jeszcze mi nie znaną. Nie chciałem jechać nieznaną droga po ciemku. Po przejechaniu nadal bym jej nie znał. Dlatego skierowałem się na północ. Ruszyłem ku Harasiukom.

To miała być droga bogata w cmentarze wojenne. Pierwszy miałem odszukać w Hucisku. Kolejny w Wólce, potem w Harasiukach i w Pęku. Czas pędził jednak nieubłaganie naprzód. Słońce powoli się schodziło ku ziemi. Ale w Hucisku jeszcze było na tyle jasno, że można było robić zdjęcia. Trzeba było tylko znaleźć cmentarz. A to już nie było takie proste. Na mapach nie był zaznaczony. Opis mówił, że szukać należy na południe od zabudowań wsi w pobliżu szosy, którą przyjechałem. Liczyłem na to, że z drogi wypatrzę choć płotek otaczający cmentarz. Ale nic z tego nie wyszło. Sprawdzałem zagajniki na polach w pobliżu drogi ale na ich terenie nie było cmentarza. Pozostało mi jeszcze zapytać kogoś z mieszkańców Huciska. Upalne, sobotnie popołudnie. Chyba oczywiste było, że znajdę ludzi pod sklepem, który jak wcześniej zauważyłem jest otwarty. Chyba lepiej trafić nie mogłem :) Nie dość, że wszyscy wiedzieli o co pytam to jeszcze wspólnie radzili jak mam dojechać bez błądzenia. Bardzo mnie to podbudowało i już nie żałowałem pominiętych po drodze miejsc.

Trzymając się podanych wskazówek wjechałem na pola drogą biegnącą przez zarośnięty teren – może kiedyś było tu gospodarstwo? Jadąc na wprost minąłem starszego mężczyznę kopiącego ziemniaki i zacząłem fotografować cmentarz.

Chyba rzadko pojawiają się tu turyści. Na terenie cmentarza zaraz za mną zjawił się mijany wcześniej mężczyzna. Chciał zobaczyć co robię i chyba porozmawiać. A miał co opowiadać. Nie tylko o cmentarzu ale i o fotografii. Nie tylko o pierwszej wojnie światowej ale i o drugiej i prześladowaniach jakie go dotknęły ze względu na przeszłość ojca. Mógłbym słuchać godzinami, a czas pędził. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Na pewno poświęcę więcej czasu na słuchanie. Gdzieś tam w okolicy przebiegała granica zaborów. Gdzieś tam jest pomnik Litwinów, którzy zdezerterowali z Armii Czerwonej i walczyli w polskim podziemiu. Te ziemie należały niegdyś do województwa lubelskiego. I tu można udowodnić, że zamiast zabytków są tylko groby. I lasy, bo lasów jest tu dużo. Ciągną się do Janowa Lubelskiego. Chyba nie odkryto jeszcze uroków tego rejonu. Inaczej jest na północy. W okolicach Janowa Lubelskiego. I tam musiałem jechać.

W Wólce cmentarz wojenny znajduje się przy samej głównej drodze. Ciekawostką jest tablica umieszczona na terenie cmentarza. Podaje lata 1917 i 1944. Ta pierwsza wydaje się być błędem.

Teraz zależało mi już na tym by za dnia dojechać do znanej mi drogi. Dlatego już nie szukałem cmentarza w Harasiukach, a tym bardziej nie szukałem drogi do miejscowości Pęk gdzie ma znajdować się jeszcze jeden cmentarz wojenny. Drogowskaz w Harasiukach pokazywał 42 km do Janowa Lubelskiego. Słońce skryło się już za linią drzew. Licznik pokazywał, że dotąd przejechałem niewiele ponad 80 km. Upał dał mi nieźle w kość. Ale już było coraz chłodniej. Już mogłem jeździć szybciej. Już wiedziałem, że do Puław dojadę na pewno przed wschodem słońca. I to wcale się nie spiesząc.

Krętymi drogami o często kiepskiej nawierzchni dojechałem do Jarocina. Z tego miejsca zaczynała się już jazda nocna ale w pobliżu była droga łącząca Rzeszów z Lublinem. Droga z asfaltowym poboczem i dobrą nawierzchnią. Tak miałem mieć do Modliborzyc. Ruch samochodów wyraźnie z czasem malał, a i tak był niewielki. Nawet przejazd z Modliborzyc do Kraśnika nie był więc problemem choć akurat tutaj nie byłem pewien jak będzie. A dalej już dłuuugi Kraśnik z festynem nad zalewem. Urzędów z grupkami młodzieży idącymi w pielgrzymce do Kraśnika (na festyn?). I gdzieś tu minęła mi północ. Na zachodzie co jakiś czas dostrzegałem rozbłyski. Wyglądały na zwykłą burzową iluminację. Ale to było daleko. A ja jechałem w stronę Opola Lubelskiego i dojechałbym bez przeszkód gdybym nie zatrzymywał się gdy ktoś mnie o to poprosi. Przy drodze stał nieruchomo półnagi młodzieniec. Nie miałem pojęcia co się stało ale skoro mnie zatrzymywał zwolniłem. Nie stanąłem ponieważ chciał… papierosa. Był chyba pijany. Zaraz też chciał bym go wziął na bagażnik. Widząc, że nic z tego nie będzie jeszcze krzyczał, że może go nie kojarzę ale on nazywa się Bartek Z. (ok. 2 w nocy w Zosinie k/Opola Lubelskiego, mam nadzieję, że nie jestem „ostatnim który go widział”) i na koniec obrzucił mnie wyzwiskami. Sam się doprowadził do tego stanu niech więc sam sobie z tym poradzi. Nie będę myślał za pijaczków i innych meneli – niezależnie od ich wieku. Tu najlepiej byłoby ściągnąć taksówką rodziców by bobasa zabrali do domu zanim potrąci go jakiś samochód. A tydzień wcześniej podobnie zatrzymał mnie młody człowiek. Zgubił się w nocy w obcym mu miejscu. Nie był jednak rozebrany i na 100% był trzeźwy. Najczęściej zatrzymują mnie (albo tylko usiłują zatrzymać) pijani i obrzucają wyzwiskami gdy nie chcę im dać pieniędzy, papierosów albo przewieźć niesionych przez nich ciężarów. Za dnia niemal mi się to nie zdarza. W nocy – często.

Od Opola Lubelskiego do Puław jechałem w stale pogarszających się warunkach. Bardzo wzmógł się wiatr i zmienił się jego kierunek. Już mi nie pomagał. Teraz szarpał mną chcąc przewrócić. Blisko Bochotnicy widziałem na północy rozbłyski takie same jak wcześniej na zachodzie. I robiło się już prawie zimno. Delikatnie więc przeszedłem z lata do jesieni podczas gdy śpiący w większości nocą ludzie obudzili się już w chłodzie tej wczesnej jesieni, a zasypiali w upale późnego lata. Wkrótce miał wstać dzień. A ja wkrótce się położyłem spać. Znów byłem zadowolony z wyjazdu i czułem jednocześnie niedosyt. Do tych miejsc jeszcze będę wracać. I pewnie nie raz.

Praca niewolnicza jako podstawa rozwoju sieci drogowej i kolejowej w Polsce

droga

Remont odcinka Krasnystaw – Piaski trwał dłużej. Ale poznałem teorię, która naprowadziła mnie na ten temat i tłumaczącą dlaczego tak szybko tą drogę wybudowano. Teoria mówi, że w pierwszej połowie XIX wieku drogowcy nie musieli ciągnąć za sobą ciężkiego sprzętu. Z tego żartu rodził się powoli pomysł i przybywało relacji potwierdzających moje przypuszczenia – budowa drogi, czy linii kolejowej na terenach nazywanych Kongresówką jest łatwa gdy nie trzeba płacić za pracę i można ludzi zmusić do tej pracy.

Najpierw był szarwark.

W okresie zaborów to właśnie to wywodzące się jeszcze ze średniowiecza zobowiązanie było istotnym elementem planowania i realizacji budowy dróg. Ludność zamieszkała w pobliżu powstającej drogi była zobowiązana uczestniczyć w jej budowie. Dostarczała też środków transportowych niezbędnych przy budowie. Tak było przy budowie drogi Zamość – Piaski. Tak było też przy budowie drogi z Moszczanki do Sławatycz. W tym drugim przypadku budowa drogi była istotnym problemem dla budowniczych szkoły rolniczej w Sobieszynie – ich budowa była czymś drugorzędnym i trudno było im podczas budowy drogi znaleźć pracowników.

Szarwark z czasem zamienił się w podatek. Tylko nie podatek ściągany od użytkowników drogi ale podatek ściągany od ludzi zobowiązanych do świadczenia szarwarku w okresie gdy dróg nie budowano. Nie był to więc znany dzisiaj „podatek drogowy” tylko jeden z „podatków bezpośrednich”. Zanim szarwark zniesiono (co zrobiono dopiero w PRL-u) stworzono podstawowy szkielet dzisiejszej sieci dróg utwardzonych i linii kolejowych. Warto chyba zwrócić uwagę na losy linii kolejowej Warszawa – Lublin.

Otwarcie tej linii kolejowej, nie możliwej do wykonania bez pracy darmowej ludności, nie oznaczało, że wyglądała ona tak jak dzisiaj. Owszem. Budynki dworców niewiele się zmieniły. Ale było to tylko jedna nitka kolei szerokotorowej. Dopiero w kilka lat po oficjalnym otwarciu oddano do użytku mijanki pozwalające pociągom jechać nie 6 godzin tylko… tyle tle samo co dzisiaj – bo tu nic się nie zmieniło. Tylko dzisiaj nie jest to ani linia szerokotorowa, ani nie jest to tylko jedna nitka. I tu można się zastanowić po co powstała druga nitka skoro nic to nie przyspieszyło? A odpowiedzi należy szukać w dziejach wojen. Bo drogi i koleje to przede wszystkim infrastruktura potrzebna w celach wojskowych.

Pierwsza zmiana na linii kolejowej dotyczyła szerokości torów. Z szerokotorowej na normalnotorową przebudowywali ją okupanci podczas I wojny światowej. I znów wykorzystywano darmową siłę roboczą ludności okolicznej, czasami jeńców wojennych. A chodziło o usprawnienie transportu wojskowego podczas dalszych działań militarnych na wschodzie.

Budowa drugiej nitki też miała na celu usprawnienie transportu wojskowego podczas działań wojennych na wschodzie. Tym razem jednak była to już II wojna światowa. Okupanci znów wykorzystywali jeńców oraz pracę niewolniczą ludności okolicznej. Powstawały obozy pracy przymusowej w których pracowało wielu młodych ludzi. Reżim pracy nie wykluczał kontaktów z rodziną gdy obóz znajdował się w pobliżu domów rodzinnych ale nie zawsze tak było. Nie zmienia to faktu, że była to praca niewolnicza. Tak powstawała ta druga nitka kolejowa. Tak powstawała utwardzona droga z Kraśnika do Annopola.

W przypadku tej ostatniej drogi informacje wpadły mi przypadkiem podczas rozmowy o cmentarzach wojennych. W Olbięcinie, we dworze mieszkać miał Niemiec zawiadujący budową drogi. Prace wykonywali mieszkańcy pobliskich wiosek. M.in. Węglinka.

Koszty budowy drogi są dziś horrendalnie wysokie. Dlatego nowe drogi powstają w wielkich bólach. Dziś też bierze w tym udział społeczność lokalna. Np. protestując przeciwko przerwaniu budowy lub domagając się budowy. Jednak skąd wziąć pieniądze? Podczas II wojny światowej w cięciu kosztów okupanci posunęli się znacznie dalej niż wszyscy wcześniej. Nie tylko korzystali z pracy niewolniczej ale też pozyskiwali materiały na budowę w sposób wręcz podły. Np. do utwardzania dróg wykorzystywali płyty nagrobne z cmentarzy żydowskich i muzułmańskich. Dzisiaj czasami podczas jakiegoś remontu jeszcze te płyty są wydobywane. Największy zbiór potrzaskanych płyt znajduje się dziś chyba w Piotrkowie Trybunalskim. Tworzą lapidarium na tamtejszym cmentarzu żydowskim.

obrazek

W przypadku wykorzystania płyt nagrobnych najlepiej do dziś zachowały się nie używane jako tłuczeń pod drogę tylko wykorzystane do budowy chodników. Tak jest w Sobieniach-Jeziorach gdzie macewami wyłożony był plac przy plebanii. Dziś płyty leżą na terenie cmentarza żydowskiego.

obrazek

Co jednak z siecią drogową czy też kolejową? Brakuje środków budżetowych nie tylko na ich budowę ale i na rozebranie nie używanych dziś torowisk. Czy potrzebna jest kolejna okupacja? Dla twierdzących, że okupantem jest dziś Unia Europejska dowodem mogą być środki napływające z Unii na budowę dróg lokalnych. Dla twierdzących, że w Polsce nie ma okupacji dowodem może być wycofanie się nawet firm chińskich z budowy autostrad – ich budowa jest nieopłacalna, tak jak pewnie nieopłacalna jest okupacja tego kraju.

A ja co jakiś czas odkrywam, że kolejna droga gruntowa, którą lubiłem jeździć na rowerze pokryła się asfaltem. Co z tego, że przejadą szybciej i lżej? Śpiew ptaków, szum wiatru, odgłosy żab czy świerszczy w ten sposób zastępuje tylko ryk silników. Prawdziwa wolność jest tylko na drodze gruntowej. Cała reszta to ślady wojen, okupacji i niewolnictwa.

2 kwiecień 2011 – trochę słońca, dużo chmur

Tak jak poprzednio wyjazd miał swój motyw przewodni. Były nim cmentarze wojenne pomiędzy Grabowcem i Skierbieszowem. A cała reszta to tylko „po drodze”.

Podróż rozpocząłem od kasy biletowej PKP. By zaoszczędzić trochę czasu postanowiłem podjechać do Rejowca pociągiem. Nie tylko czas w ten sposób oszczędzałem. Także siły. Jeszcze się nie rozkręciłem na dobre po zimie. A jak wyliczyłem przejazd miał liczyć niemal 230 km. Jeszcze w tym roku chyba 200 nie przekroczyłem. Trzeba było delikatnie wybadać swoje obecne możliwości…

Z pociągu zobaczyłem pierwsze bociany. Wiosna! Z rozmów współpasażerów dowiedziałem się, że w nocy była burza. Tego nie przewidziałem – będzie mokro. W Puławach nie padało.

No i dojechałem. A wraz ze mną tłumy pasażerów. To oni wypełniają na zdjęciu przejście podziemne.

Rejowiec - PKP

Mam szczęście, że jeszcze nie polikwidowano pociągów i nie zwinięto szyn. A po drodze tak się zastanawiałem. Mało kto wie, że wybudowana za caratu linia kolejowa była jednotorowa i z szerokim rozstawem. Chodzi mi rzecz jasna o linię Warszawa – Lublin. Najpierw oddano ją do użytku, a potem budowano „mijanki”. Okupanci niemieccy i austriaccy zmienili rozstaw szyn. Ale chyba nic więcej nie zrobili z linią kolejową. Nie wiem czy budowa drugiego toru rozpoczęto w okresie międzywojennym. Na pewno jednak budowę prowadzono podczas okupacji z wykorzystaniem darmowej siły roboczej rekrutowanej z okolicznej ludności. I wszystko to dzisiaj wydaje się mało potrzebne. Ludzie i tak wolą pojechać własnym samochodem. I to najczęściej na odległość, którą mogliby przejść pieszo.

Grabowiec jest za Krasnymstawem. Było więc trochę miejsc do odwiedzenia po drodze. Od zeszłego roku czekałem na okazję by odwiedzić cmentarz żydowski w Rejowcu. Teraz nawet miałem przejechać tuż koło niego.

Kirkut w Rejowcu

Choć teren jest ogrodzony, a furtka jest zamknięta na klucz, ktoś tam podrzuca śmieci. Zauważyłem dużo opakowań po jakimś leku. Wszystkie takie same. Na teren cmentarza nie wchodziłem. Budzić kogoś o wpół do ósmej rano w sobotę bym mógł podejść do pomnika? Macew na grobach nie ma. I to widać.

Wciąż w słońcu pojechałem w kierunku Krasnegostawu. Po drodze sprawdzałem czy w Krynicy ponad drzewa wystaje czub piramidy. Nie wystaje. A przynajmniej nie widać go z drogi. W Krupem zatrzymałem się przy dworku Reja. Ciekawe. Na tablicy informacyjnej nie ma żadnego wpisu, a przecież remont trwa od dawna. Teren jest ogrodzony. Brama zamknięta na kłódkę. Tabliczki informują o zakazie wstępu i psie. Nie sprawdzałem czy są zgodne z prawdą i zrobiłem tylko jedno zdjęcie zza bramy.

Dworek Reja

Odnalezienie kirkutu pod Krasnymstawem nie jest trudne. Znajduje się przy drodze z Rejowca i przebiegają nad nim linie energetyczne. Ale odnalezienie macew już było problemem. Najpierw trzeba przedostać się przez gęsto rosnące krzaki. Kilka macew jest na terenie w miarę odkrytym. Jeszcze kilka innych znalazłem w lesie obok tego miejsca. Na zdjęciu widok z drogi Rejowiec – Krasnystaw.

Kirtut w Krasnymstawie

Trochę się pogubiłem przy wjeździe do centrum. Jak mi się zdaje rondo jest tu czymś nowym. A może tylko pamięć mnie zawodzi, bo przy wyjeździe już nie miałem żadnych problemów. Pojechałem zobaczyć synagogę. Widziałem ją wcześniej na zdjęciach. Zdjęcia chyba były stare bo na nich synagoga wyglądała znacznie lepiej niż podczas mojej wizyty.

Synagoga w Krasnymstawie

Spod odpadającego tynku wychodzi kamień wapienny z którego synagogę wzniesiono. Z tyłu jest jakaś koszmarna przybudówka.
Tak przy okazji chciałem rzucić okiem na portal z zamku uratowany przez Macieja Bayera. Muszę jednak najpierw ustalić o który budynek chodzi. Pałac biskupi? Który to? Ale po raz kolejny rzuciłem okiem na kościół. Wciąż mi się podoba.

Kościół w Krasnymstawie

Dalsza podróż miała przebiegać drogą, którą w 2009 roku pojechałem do Horodła. Teraz miałem za Kukawką zjechać w stronę Grabowca. Zjazd odnalazłem bez trudu ale dalej jest już inaczej niż było. Na odcinku paru kilometrów trwają prace modernizacyjne drogi. Miałem wiele szczęścia, że nie było dużego ruchu samochodów. Miałbym duży problem z przejechaniem dalej.
Na tej drodze pierwszym celem miał być kirkut w Kraśniczynie. Przeglądając jednak informacje o miejscowościach znajdujących się przy drodze odkryłem dworek w Surhowie. Ma w nim siedzibę Dom Opieki Społecznej. Miałem nadzieję, że rano jeszcze pensjonariusze nie będą wychodzić – niezręcznie byłoby mi robić zdjęcia bez ich zgody. Przez to zdjęcia robiłem pod słońce. I nie jestem z nich zadowolony.

Dworek w Surhowie

Kolejny przystanek na trasie to cmentarz żydowski w Kraśniczynie. Wiedziałem, że znajduje się w zagajniku za Remizą Strażacką. I że jest ogrodzony. Nie wiedziałem jak do niego dojść. Idąc drogą przebiegającą obok zagajnika szedłem przy płocie kirkutu ale nie było tu wejścia. Na końcu drogi było boisko piłkarskie. Wszedłem więc między drzewa i odnalazłem wejście. Prowadzi do niego ścieżka ale jest chyba rzadko używana więc z zewnątrz jej nie widziałem. Na cmentarzu zachowało się kilka zniszczonych przez czas macew. Oprócz stojących znalazłem też dwie leżące.

Kirkut w Kraśniczynie

Kolejny przystanek zrobiłem sobie w Bończy. Tak jak w Surhowie jest tu Dom Opieki Społecznej w dworku. Nie znałem lokalizacji ale dostrzegłem go z drogi w oddali. Pewnie gdyby już na drzewach były liście nic bym nie zobaczył. W zaniedbanym parku dostrzegłem dwa platany. Sam dworek widziałem zaś tylko przez płot. Przewrócony płot.

Dworek w Bończy

To nie wszystkie atrakcje Bończy. Są tu także ciekawy kościół (kiedyś zbór protestancki) oraz cerkiew. Kościoła nie fotografowałem, akurat odbywała się msza. Wierni zgromadzeni byli i na zewnątrz. Za to cerkiew raczej używana nie jest za to jest wyremontowana i chyba ma być atrakcją turystyczną. Jeszcze nie wysprzątano do końca po remoncie. Podczas mojej wizyty budynek był zamknięty.

Cerkiew w Bończy

Za Kukawką dostrzegłem zjazd w stronę Grabowca, który polecały mi mapy Google. Jednak zrezygnowałem z przejazdu z powodu znaku informującego, że ta droga nie doprowadzi mnie daleko. Nie chcąc tracić czasu na sprawdzanie czy znak ma rację czy Google pojechałem do Wojsławic. No i do Wojsławic będę musiał jeszcze kiedyś wrócić. Nic tam co prawda nie zgubiłem ale zaintrygowały mnie barokowy kościół i wieżyczka drewnianej cerkwi. Teraz już wiedziałem, że nadłożyłem drogi i nie byłem pewien czy się wyrobię na powrót do Puław przed północą (chciałem wrócić przed 22 ale brałem pod uwagę pewien poślizg w czasie). Droga do Grabowca totalnie mnie zaskoczyła. Nie przypominam sobie bym widywał tak zmasakrowane drogi asfaltowe. Ilość i rozległość zniszczeń aż wydawały się niemożliwe do zrobienia podczas jednej zimy. W Tuczępach rzuciłem okiem na kościół drewniany z międzywojnia. Bardzo ładny. Też warto będzie do niego wrócić. A w lesie przy drodze już coś kwitnie.

Kfiatek

Myślałem, że w Grabowcu łatwo odnajdę cmentarz żydowski. Myliłem się. Tam gdzie wydawało mi się, że należy szukać jest tablica informująca o resztkach zamku na górze. Mi wychodziło z map, że cmentarz powinien być w wąwozie u stóp tej właśnie góry. Czy dobrze mi wychodziło? Może to jeszcze sprawdzę gdy ziemia nie będzie tak mokra.
Tu zaczęła się moja trasa przy cmentarzach z I wojny światowej. Pierwszy miałem w Wolicy Uchańskiej. Używany był i po wojnie. Jest tu wiele nagrobków zmarłych dzieci. A obok stanął krzyż i dwie figury. Tu także zaczyna się Skierbieszowski Park Krajobrazowy. Niestety już nie mogłem liczyć na słońce. Skryło się za chmurami i tylko miałem nadzieję, że nie będzie z tych chmur padać deszcz.

Cmentarz w Wolicy Uchańskiej

Zanim dojechałem do cmentarza w Hajownikach uwagę moją zwróciła figura na słupie umieszczona na skarpie przy wyjeździe z tej miejscowości.

Figura w Wolicy Uchańskiej

Sama figura nie wygląda na starą. Za to słup na którym stoi już tak. Czy postawiono ją tam bez powodu?
Cmentarz wojenny też znajduje się na skarpie przy drodze. Z trzech stron otoczony jest polem uprawnym. Nie dostrzegłem możliwości wejścia. Musiałem więc zadowolić się zdjęciami robionymi z dystansu.

Cmentarz w Hajownikach

Następny cmentarz na trasie miałem zobaczyć w Nowej Lipinie. Okazało się jednak, że dojść do niego można tylko przez prywatną posesję. A że nie chciałem ludziom zawracać głowy odpuściłem sobie wizytę i odłożyłem ją „na kiedy indziej”. Zawróciłem więc do Hajowników i stąd ruszyłem do Iłowca. Tamtejszy cmentarz znajduje się przy drodze do Skierbieszowa.

Cmentarz w Iłowcu

W samym Skierbieszowie nie znalazłem informacji o lokalizacji cmentarza opisywanego jako cmentarz wojenny w Skierbieszowie. Rzuciłem okiem na kościół – nie po raz pierwszy. Zdaje się, że jego przypory są późniejsze niż sam kościół. Pewnie dało o sobie znać lessowe podłoże.

Kościół w Skierbieszowie

O lokalizację poszukiwanego cmentarza zapytałem w sklepie spożywczym. I tam mi ją wskazano. Na mapach umieszczonych w centrum miejscowości go nie ma. A i wiedza o jego istnieniu na miejscu chyba nie jest wiedzą powszechną. Ja jednak miałem tyle szczęścia, że informację uzyskałem. Musiałem ruszyć drogą zaczynającą się dokładnie na przeciwko kościoła i jechać cały czas prosto. Tak zrobiłem i dojechałem. Na cmentarzu zastałem dwie tabliczki imienne i dwie kury. Jedna z tabliczek była niestety nieczytelna.

Cmentarz w Skierbieszowie

Cmentarze w Iłowcu i w Skierbieszowie były świeżo wysprzątane. Z tego drugiego nawet jeszcze nie zdążono przed moją wizytą wywieźć wygrabionych badyli. Ale ja się nie anonsowałem i interesował mnie stan „naturalny”, a nie „odświętny”.
W tym miejscu rozpocząłem powrót. Poślizg w czasie już chyba przekroczył 2 godziny. To przez te postoje. Wciąż zapominam je uwzględniać przy planowaniu trasy. Uwzględniam tylko punkty przy których się zatrzymam ale już czasu postoju nie liczę. Bo też nie wiem ile czasu mi to zajmie. A następny postój zaplanowałem w Orłowie Murowanym przy pałacu Kickiego. Chciałem wreszcie zobaczyć miejsce o którym tak wiele napisał w swoim testamencie. Nie ma śladów arkad które miały połączyć oficyny z pałacem. Pewnie miało to wyglądać podobnie do pałacu w Kocku. Jedną oficynę zajmuje przychodnia. Druga zajmuje się popadaniem w ruinę. Także pałac będzie się pewnie prezentował coraz gorzej. Już nie ma w nim szkoły. A miało być muzeum (wg testamentu).

Pałac Kickiego

Na przeciwko pałacu miał stanąć odpowiednik dzisiejszych Domów Kultury. Jednak na końcu alejki dojazdowej widać tylko pola. Jeszcze zanim dojechałem do pałacu z daleka widziałem kościół. Ten miał stanąć jak pamiętałem przy drodze do Kryniczek. Z daleka go widziałem. Z bliska nie mogłem wypatrzeć. Najpierw w poszukiwaniu dojechałem do końca Kryniczek. Tam znalazłem kopiec usypany przez mieszkańców wsi ku pamięci pomordowanych przez Niemców w 1942 roku we wsi. Ale kościoła nie widziałem. Wracając postanowiłem sprawdzić pewną utwardzoną drogę wspinającą się na zalesione wzgórze. Wzgórze okazało się porośnięte drzewami tylko z jednej strony. Dlatego kościół widziałem z daleka od tej drugiej strony, a nie mogłem zobaczyć go od strony drugiej. Ale jak już odnalazłem go zacząłem się zastanawiać nad informacją umieszczoną na tablicy na ścianie kościoła.

Tablica w Orłowie

Dlaczego kościół zaczęto wznosić dopiero w 1912 roku? Nawet jeżeli na przeszkodzie stały przepisy obalone „Ukazem tolerancyjnym” w 1905 roku to co stało na przeszkodzie by rozpocząć budowę? Czyżby polityka władz Guberni Chełmskiej? Jeśli tak, to co się zmieniło w 1912 roku? Gubernator? Trzeba będzie poszperać. A sam kościół niedawno chyba został wyremontowany.

Kościół w Orłowie Murowanym

Droga powrotna miała prowadzić przez Izbicę i Tarnogórę. W Izbicy chciałem odwiedzić cmentarz żydowski. Lokalizację znałem ale nie znałem drogi, którą można wejść na jego teren. Po kilku próbach odłożyłem to „na kiedy indziej” i pojechałem do Tarnogóry. Tam przejazdem dostrzegłem dworek na terenie szkoły. Też dołożyłem go do późniejszego odwiedzenia. Pognałem dalej tylko po to by odkryć, że z powodu remontu droga, którą chciałem jechać jest zamknięta. Pozostał mi objazd z dodatkowymi kilometrami. Ale takie są złego początki ;) Już było po 18-tej. A ja nie wiedziałem jeszcze ile kilometrów jazdy przede mną. Od Bychawy jakieś 60 km. Ale ile do Bychawy mi pozostało z objazdami? Wracając przez Izbicę zapytałem o drogę do kirkutu. Będzie na to „kiedy indziej”.

Jechało mi się coraz ciężej. Z dwóch powodów. Po pierwsze opadłem z sił. Za Izbicą dość szybko dobiłem do 200 km na liczniku. Po drugie uszkodziłem dętkę i tego nie zauważyłem. Powietrze uchodziło powoli, a ja zastanawiałem się dlaczego jest mi coraz ciężej jechać. Totalny flak dopadł mnie w Dębszczyźnie koło Bychawy. Dochodziła 22. Zdążyłem poskładać się po wymianie dętki gdy zgaszono latarnie. To już nie tyle szczęście co resztki szczęścia. Zwłaszcza że wśród narzędzi udało mi się odnaleźć tylko jedną łyżkę do opon. To ta, której nie udało mi się w worku z narzędziami odnaleźć wcześniej. Dlatego ją z sobą miałem. Reszta została w piwnicy. I już do Puław na szczęście nic złego się nie działo. Może poza dokuczliwym zimnem i mgłami. A i jeszcze psy. Te zawsze mają jakąś dziurę przez którą wybiegną by pogonić rower. Ostatecznie do domu dojechałem o 3 po północy, a licznik pokazał 278 km. Sił brakowało od około dwusetnego kilometra. Trzeba jeszcze poćwiczyć. Ale jakby co na samej woli pedałowania też jakoś daje się jeszcze jechać :)

Pierwszy wiosenny weekend 2011 roku

Może nie do końca cały weekend. Sobota była paskudna. W nocy przestawili czas i słońce jakby posłuchało. Choć jeszcze widać było szron świeciło jakby było słońcem letnim w letnim czasie. Plany miałem. Może nie jakieś dalekosiężne. Ale przygotowane jeszcze w zimie. Czekały na realizację. Niedziela, z tym słońcem pasowała mi do nich bardzo. Po głowie tłukła się melodia związana i ze słońcem i z tematyką wyjazdu. Miałem zamiar odnaleźć dwa cmentarze żydowskie. W Solcu nad Wisłą i w Tarłowie. Poza tym miał to być bardzo tradycyjny przejazd przez dwa mosty: w Puławach i w Annopolu. Choć wcale nie byłem pewien czy zdążę przed nocą i czy wystarczy mi na to sił.

Na chwilę wrócę jednak do melodii. Jest to muzyka taneczna Żydów greckich. Czuję w tym słońce, a rytm porywa z miejsca. Tytuł „Hora”. Na czarnym krążku nie znalazłem daty wydania i nagrania.
Hora
Do Solca pojechałem dobrze znaną drogą przez Janowiec, Janowice, Brześce, Lucimię, Chotczę i ominąłem tym razem Jarentowskie Pole jadąc nową drogą asfaltową. Co prawda jeszcze stały znaki zakazu ale już pousuwano słupki blokujące przejazd, a drogą jeździły samochody. Trochę dziwnie. Jednak to już zupełnie co innego niż jechać leśną drogą gruntową. Nie spodziewam się bym spotykał tu teraz dzikie zwierzęta. Skoro jest ludziom łatwiej tędy jeździć to jeździć będą częściej.

Pod Lucimią zatrzymałem się na chwilę by złapać w obiektywie widok, który jest często kojarzony z sielską wioską. Zdaje się, że robimy wiele by wkraczała wszędzie nowoczesność ale pewnych rzeczy szkoda. Takie widoki pewnie już za parę lat znikną lub pozostaną tylko tam, gdzie ludziom nie będzie się chciało mieszkać.

Lucimia

Dojeżdżając do Solca po raz pierwszy zwróciłem uwagę na pewien szczegół związany z kapliczką św. Jana Nepomucena. Sama figura wg legendy została wyłowiona z Wisły podczas epidemii cholery na początku XVIII wieku. Za to na daszku nad nią postawionym zauważyłem koguta. Takie same koguty znajdują się na krzyżach w okolicach Janowa Lubelskiego i wg tamtejszych przekazów są związane z zamieszkującymi tam Tatarami. Pod Solcem Tatarzy chyba nie mieszkali. Przynajmniej mi nic o tym nie wiadomo.

kogucik

Figura Jana znajduje się całkiem niedaleko od drogi, w którą musiałem zjechać chcąc dotrzeć do cmentarza. A sama sprawa tego cmentarza nie dawała mi spokoju od prawie 2 lat. Wiedziałem, że gdzieś jest. Nie mogłem go jednak namierzyć. Mapy WIG nic nie pomogły. Na nich go nie było. Ale poszukiwanie przy użyciu map geoportalu i już mi wiele pomogło. W obszarze zapisanym na mapach WIG geoportal pokazywał cmentarz. Tyle tylko, że na mapach w geoportalu nie ma oznaczeń wskazujących na typ cmentarza. Na mapach WIG wyraźnie widać który jest chrześcijański, a który nie.

Poszukiwany cmentarz znajduje się przy polnej drodze. Całkiem niedaleko cmentarza katolickiego. Jest zniszczony ale to nic nowego. Na jego terenie poza śmieciami walają się fragmenty potłuczonych macew. I tylko jedna stoi. Ma uszkodzoną górną część.

Macewa w Solcu

Cmentarz odnalazłem ale jego stan mnie trochę zdołował. Ruszyłem więc dalej licząc na to, że w Tarłowie będę miał więcej szczęścia.
Jeszcze w Solcu zatrzymałem się przy tamtejszym młynie wodnym. Nie muszę przecież zawsze tylko obok niego przejeżdżać. Do późniejszego sprawdzenia pozostawiam informacje o nim. Dziś już chyba nie mieli zboża.

Młyn w Solcu

Byłem bez map. A nie znam dróg w okolicach Kępy Piotrawińskiej. Nie potrafiłem się powstrzymać przed wjechaniem w pierwszą nieznaną mi drogę w lewo, w kierunku Wisły. Pierwsza nieznana to trzecia z kolei odchodząca w lewo od drogi do Ostrowca Świętokrzyskiego. Cel był jeden – dojechać do Tarłowa. Zakładałem, że mój ulubiony przejazd przez las na razie jeszcze jest czymś co najmniej trudnym. Jeszcze na to za wcześnie. Jeszcze ziemia jest za mokra. Liczyłem więc na odnalezienie jakiegoś mostu nad Kamienną. I go nie znalazłem. To jeszcze nie ta droga. Po paru kilometrach powróciłem do szosy z której zjechałem i znów to zrobiłem tym razem kierując się na Wolę Pawłowską. Po kilku kilometrach był most a potem tereny już znane z poprzednich przejazdów. No i byłoby już dalej prosto i jak zwykle tylko, że ja nie za bardzo tak lubię. Potrzebowałem jakiejś niewiadomej. Uznałem, że dobrą niewiadomą może być wąska droga asfaltowa biegnąca nad nadwiślańskimi łąkami. Ta niewiadoma doprowadziła mnie do Janowa. By poznać nazwę miejscowości musiałem podjechać stromo na skarpę wiślaną. Ten podjazd warto będzie jeszcze powtórzyć. Niewiele w okolicy jest dróg z takim nachyleniem. Uparłem się, że dam radę i dałem. Nawet nie „wyplułem płuc” bo i tak mi ich brakowało. Nie wiem czy to ten sam Janów do którego kiedyś dojechałem z przeciwnej strony lasami. Będę pewnie chciał to kiedyś jeszcze sprawdzić. Teraz chciałem dojechać do Tarłowa więc gnałem już na południe. Musiałem jechać na zachód i szukać znajomej drogi ze znajomym słupem.

Słup pod Tarłowem

Oczywiście zanim do niego dojechałem już widziałem wieże kościoła, a nawet jego bryłę zwykle przysłoniętą zielenią drzew i krzewów. Ale nie kościół mnie interesował. W centrum Tarłowa zjechałem w stronę synagogi i dalej pojechałem drogą asfaltową mijając Remizę Strażacką stojącą przy synagodze. Szukałem po przeciwnej stronie drogi o której czytałem, że jest dawną drogą cmentarną biegnącą po grobli. Znaleźć znalazłem ale wcale mi się nie spodobała. Ponieważ wg map cmentarz od drugiej strony też przylega do drogi spróbowałem tamtędy. Nawet nie spodziewałem się, że dojadę po asfalcie. Teren cmentarza rzuca się w oczy. To taki leśny przerywnik w zabudowie wiejskiej. Na jego teren wchodzi droga dojazdowa do jednego z gospodarstwa oraz wydeptane ścieżki. Blisko tego „tylnego wejścia” zauważyłem kamienną tablicę.

Kamienna tablica

I jest to jedyna tablica na terenie cmentarza. Nie ma na niej napisów. Albo ja ich tylko nie zauważyłem. W sumie mogłem mieć wątpliwości czy jest to poszukiwany cmentarz żydowski, nawet mimo tego, że lokalizacja ustalona wg map zgadzała się na pewno. Zapytałem więc osobę przechodzącą skrótem przez cmentarz. Nie tylko uzyskałem potwierdzenie. Dowiedziałem się także, że jeszcze 30 lat wcześniej na terenie cmentarza było dużo macew. Zostały zabrane przez miejscową ludność. Najczęściej w celach budowlanych. Do budowy wejść do obór. Smutno mi się zrobiło. A nastrój pogłębił widok dawnego wejścia na cmentarz. Bo zdecydowałem się wrócić dawną drogą cmentarną biegnącą groblą – dziś już raczej płaską niż usypaną wysoko nad stojącą tu wodą.

Dawna droga cmentarna

Już nie „Hora” mi się nuciła tylko dawna kołysanka z terenów Polski Wignlied i pojechałem dalej. W stronę Ożarowa… Ale nie do Ożarowa. Zaraz za Tarłowem zakręciłem w gruntową drogę prowadzącą do Julianowa. W lesie znalazłem barwny zakątek.

Wysypisko

Od zawsze jak pamiętam było tu wysypisko śmieci. Teraz już chyba zlikwidowane. Ciężko jest zwalczyć opór przyzwyczajenia. Dwa płoty, tablica z zakazem, a mimo tego wciąż są nowe śmieci. Tak jak „od zawsze” było tu wysypisko tak też tędy przebiega ścieżka rowerowa. I to też wprawiało mnie nieodmiennie w zdumienie. Kto miał taki pomysł by ścieżkę wytyczyć obok wysypiska śmieci? Odór powalił pewnie niejednego rowerzystę.

Wbrew moim obawom co do przejezdności tego leśnego szlaku okazało się, że nie sprawia on żadnych problemów. Julianów nic się nie zmienił. Nadal więcej domów popada w ruinę opuszczonych niż powstaje nowych. Ale to już blisko kolejnego celu tego mojego przejazdu – Nadwiślańskiego Szlaku Artystycznego. A mógłby być też i tutaj. Choćby dla starej kapliczki z Chrystusem Frasobliwym.

Julianów

Dalej był Tadeuszów. Dojeżdżając do Słupi Nadbrzeżnej zakręciłem w kierunku do miejscowości Nowe. W przydrożnych sadach nie ma jeszcze bocianów. Szkoda. Przez całą drogę nie spotkałem ani jednego. Jeszcze nie wiedzą, że to już wiosna?
Po zjeździe ze skarpy już byłem na Szlaku. Tworzą go rzeźby nowoczesne i stare kapliczki i krzyże. Część nowych rzeźb jak widziałem przeniesiono z dotychczasowych miejsc w inne. Jedną uszkodzono. Ale i tak jeszcze jest na co popatrzeć.

Jan w Nowem

Jeszcze ani razu nie udało mi się przejechać całego szlaku. Jakoś tak jest mi nie po drodze. Przejazd wzdłuż skarpy Biedrzychowskiej zawsze mi pasuje ale jakoś nie ciągnie mnie do Lasocina, którędy biegnie szlak. Co prawda obiecuję sobie często wreszcie to zrobić i wciąż tego nie robię. Nic, a nic nie mogę sobie wierzyć.

Jeszcze kilka kilometrów dalej już był most i zaraz Annopol. Tu poza nowymi słupkami przy chodniku nie zauważyłem większych zmian. Tak samo w Józefowie, Wrzelowcu. Ale w Opolu Lubelskim już tak. Przejeżdżając przez miasto odruchowo rzuciłem okiem na cmentarz żydowski. Jest wysprzątany! Nie ma wyrzuconych wersalek, wielobarwnych butelek, stosów papierów. To znacznie poprawiło mi humor. Znów zaczęło mi się nucić inna melodia. Jeszcze tęskna ale już radosna. Wg opisu na okładce płyty pochodzi z Europy Środkowej i powstała około roku 1900. Sabbath