Kilka lat temu wpadłem na stronę internetową Gminy Hańsk. Są tam udostępnione dwie monografie gminy. Szczególnie zainteresowały mnie informacje o cmentarzach. Choć nie ustaliłem ich dokładnej lokalizacji to raz w tamtym okresie (bezaparatowym) pojawiłem się na drodze Włodawa – Chełm licząc na znaki, które zaprowadziłyby mnie za rączkę na miejsce. Nic takiego wtedy nie nastąpiło – znaków nie było. Nie odnalazłem żadnych cmentarzy i grobów. Ale trochę poznałem teren. Może niewiele mi to pomogło – cmentarze pozostały niezauważone i nadal nie wiedziałem gdzie mam ich szukać. W koło widziałem tylko drzewa. Pomysł by znów tu zawitać pojawiał się co jakiś czas w moich planach i z nich wypadał. I chyba wreszcie dojrzałem do tego by go zrealizować. Kilka dni przed weekendem rozpocząłem przeszukiwanie map WIG i map Geoportalu. Do odnalezienia były dwa cmentarze z I wojny światowej – w Macoszynie i w Osowej. Mapy WIG pokazują nieco inny świat. Ten sprzed II wojny światowej i akcji „Wisła”. Cmentarzy i miejsc pamięci przybyło. Jednak przypisanie jakiejś miejscowości cmentarza znajdującego się w lesie nie jest zadaniem prostym. Musiałbym dysponować mapami z dokładnym podziałem administracyjnym. I to z okresu gdy zapisano lokalizację danego cmentarza. Chyba nie miałem wyjścia i musiałem dotrzeć do wszystkich miejsc zaznaczonych na mapach by samemu sprawdzić co w nich się znajduje. Uznałem, że poświęcenie na to jednego dnia może wystarczyć. A ponieważ dni są już krótkie skorzystałem z istniejącego połączenia kolejowego z Puław do Chełma.
Gdy już doszedłem do tego miejsca (jazdy koleją) uznałem, że warto rzucić okiem na okolice samego Chełma. Pasowało mi by była to część północna. W ten sposób też uniknąłbym ewentualnego moknięcia w porannych rosach. A jeśli chodzi o rosy to należało znaleźć jakieś budowle z dojazdem po drogach utwardzonych. Wybór padł na jeden pałac i jeden dworek. Być może jest ich tam więcej. Ja jednak tylko chciałem w ten sposób przeczekać zanikanie porannej rosy. Do całej tej wyprawy doszły niewiadome. W tygodniu oddałem do serwisu rower. Wymieniane były: przedni widelec i kierownica. Teraz miałem mieć z przodu niżej i kierownica była w innych kształcie. Z tego mogły być kłopoty – zwykle takie zmiany bolą. No i nie wiedziałem czy będę mieć rower na sobotę. To wyjaśniło się w piątek popołudniu. Odnowiony rower, w którym zrobiono znacznie więcej niż chciałem był gotowy do jazdy. Jeszcze tylko trzeba było się spakować by ruszyć na pociąg odjeżdżający przed wpół do szóstej. Założyłem z góry, że w sobotę tak rano będę siedział w przedziale do samego końca jazdy – Welocyped Lubelski jeździ najczęściej w niedziele i nie tak wcześnie.
Wstałem rano jak należało i nie wyrobiłem się na ten pierwszy pociąg do Chełma . Czegoś mi zabrakło. Chyba energii i przekonania, że warto wyjść z domu w nocy przy tak niskich temperaturach. W kasie znów poczułem „koniec lata” – za przewóz roweru już płaci się standardowe 4,5 zł, a nie letnią złotówkę. Kolejny pociąg zaskoczył mnie frekwencją podróżnych jadących z Puław. Oprócz mnie na peronie czekała tylko jeszcze jedna osoba, do tego w habicie. Ciekawie się zapowiadało. A w Lublinie zostałem zaskoczony Rajdem Jesiennym. To była jakaś akademicka grupa rowerowa. A teraz jak poczytałem w sieci o lubelskich grupach rowerowych to… jest ich wiele. Nie wiem jak to się stało, że dotąd grup tych nie spotykałem w pociągach. Ale też niezbyt często z pociągów sam korzystałem. Może to znak, że liczba rowerzystów rośnie? Wygląda to na organizowanie się w grupy ludzi dotąd niezrzeszonych, których połączył rower. Hmm… Rower łączy? Rekompensatą za stanie z rowerem od Lublina są ostatnio dla mnie rozmowy z rowerzystami. A niech nie myślą sobie, że za darmo ustąpiłem im miejsca . Za każdym razem są interesujące. A kończą się gdy wysiadam. Grupa jechała do Dorohuska, a ja do Chełma. Dowiedziałem się jednak, że będziemy się poruszać po tym samym terenie – na północ od Chełma. Tym razem nie zrobiłem zdjęcia przedziału zapchanego rowerami. Zmieniły się przecież tylko rowery. W Chełmie opuściłem pociąg i niespiesznie ruszyłem ul. Rampa Brzeska w stronę Srebrzyszcza.
Pałac w Srebrzyszczu jest od 1980 roku szkołą. Wieś do 1970 roku nosiła nazwę Serebryszcze. Folwark zajmuje Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna i chyba dobrze sobie radzi na rynku, bo mijałem dwa tiry do niej jadące. O wsi i mieszkańcach pałacu można poczytać w Wikipedii, a odnalezienie pałacu mimo braku drogowskazów nie jest trudne. Wystarczy jechać cały czas prosto.
Kolejnym miejscem do zobaczenia „na sucho” miał być dworek w Okszowie. Musiałem tylko tam dojechać. Pomiędzy Rampą Brzeską i pałacem mijałem dwie drogi odchodzące na zachód. Jadąc od pałacu puściłem się w pierwszą z nich. Jest tam drogowskaz do Rudy-Huty. Czyli to nie ta droga ale była bliżej. Zawróciłem dopiero gdy dojechałem do wsi Gotówka. Na pewno miałem jechać przez inną Gotówkę. Ta przez którą miałem jechać do Koza-Gotówka (na starszej mapie widziałem ją jako „Kozia Gotówka”). Wróciłem więc do Srebrzyszcza i przy okazji zobaczyłem tablicę ze starą nazwą wsi – Serebryszcze. Była zielona. Biała, stojąca kilkadziesiąt metrów dalej miała napis „Srebrzyszcze”. Chyba można się pogubić.
Dworek w Okszowie jest dziś zajmowany przez warsztaty szkoły rolniczej. A szkoła rolnicza zajmuje teren na rogu pomiędzy drogą z Kozy-Gotówki i drogą z Chełma. Jednak na miejscu musiałem zapytać który to budynek. Za dużo ich tu razem i akurat dworek jest jednym z mniejszych.
Dalej moja trasa miała przebiegać przez Czułczyce, Sawin i do Macoszyna. Nie przewidywałem po drodze niczego wartego zatrzymania. I się myliłem. Pierwszy raz zatrzymałem się już w lesie za Okszowem. Zatrzymał mnie dziwnie znajomy widok. W pobliżu drogi znajdował się prostokątny teren otoczony rowem i wałem ziemnym. W porastającej teren roślinności odnalazłem stary znicz. Brakowało tylko krzyża, tablicy informacyjnej. Miejsce wygląda jak stuprocentowy cmentarz z I wojny światowej. Na mapach nie sprawdzałem tak bliskich okolic Chełma. Zakładałem, że skoro w samym Chełmie są tak duże cmentarze z I wojny to w pobliżu miasta ich po prostu nie zakładano. Chyba się myliłem. Ale pewności nie mam.
Dojeżdżając do Czułczyc znów się zatrzymałem. Wśród pól zobaczyłem miejsce wyglądające na stary cmentarz. To już chyba jakieś skrzywienie. Podjechałem do miejsca które mnie zainteresowało i stwierdziłem, że rzeczywiście jest to cmentarz. Cmentarz prawosławny. Tak ja w Cycowie i tu na cmentarzu odbywają się nabożeństwa prawosławne.
Brakuje prawosławnej świątyni. No może nie do końca. W pobliżu znajduje się kościół. Dokładnie na zachód od cmentarza. I wgląda jak… Jak cerkiew. Na pierwszy rzut oka widać, że jest to projekt z końca XIX lub z początku XX wieku. W Guberni Chełmskiej trudno było (albo zupełnie było to niemożliwe) zdobyć zgodę na budowę kościoła rzymskokatolickiego.
Za Czułczycami dojechałem do szosy Chełm – Biała Podlaska. Mało dziur. Czasami nawierzchnia bez kolein. Z ciekawości sprawdziłem nową funkcję w widelcu roweru – blokadę skoku. Ze sztywnym widelcem poczułem większe nierówności nawierzchni ale nie odczułem by jechało się lżej. Tylko na tych pojedynczych nierównościach widelec zaczął mi hałasować. Chyba dlatego, że zablokowałem mu skok przy obciążeniu. Po zejściu z roweru i poprawieniu blokady już żadnych odgłosów nie słyszałem. Ostatecznie zdecydowałem się amorki odblokować. W ten sposób wydawało się, że jadę po gładkiej powierzchni i było to znacznie przyjemniejsze. Tak dojechałem do Macoszyna. A właściwie do drogi oznaczonej jako droga do Stulna. Z map drogowych wynikało, że to poszukiwany przeze mnie zjazd z głównej drogi. Dopiero tutaj odczułem, że nawet ten niezbyt duży ruch samochodów jednak był męczący.
Na mapach nie odnalazłem cmentarza w Macoszynie. Za to widziałem kilka w pobliżu. Szczególnie zainteresował mnie cmentarz w Kosyniu. Na mapach widziałem tam dwa cmentarze obok siebie. Jeden z nich był mniejszy i zasłonięty na zdjęciach lotniczych koronami drzew. Może to ten cmentarz wojenny? Drugi znajdował się przy leśnej drodze do Osowa. Założyłem, że ten drugi to „cmentarz w Osowie”. Nie planowałem przejazdu przez Macoszyn. Zatrzymałem się tylko przy wjeździe do wsi przy kapliczce. Obok niej stoi pomnik poświęcony żołnierzom WiN-u.
Jeszcze zanim dojechałem do cmentarzy w Kosyniu dowiedziałem się, że nie ma tam cmentarza wojennego. Moje wątpliwości rozwiał drogowskaz informujący, że mam 100 m do kościoła i 800 m do cmentarza prawosławnego. Dlatego pod kościołem zaczepiłem spotkanego turystę i zapytałem o cmentarz wojenny. Miał mapy ale o cmentarzu wojennym w Macoszynie nic nie wiedział. Poradził mi tylko zapytać o niego kobiety sprzątające kościół. Sam jednak uznałem, że lepiej zrobię pytając w samym Macoszynie. Tu tylko sfotografowałem kościół (dawną cerkiew). Pojechałem też w stronę cmentarzy. Jednak cmentarz prawosławny wydał mi się trudno dostępny, zniszczony lub ukryty w lesie i na jego teren nie wszedłem. Z drogi nie widziałem, żadnych nagrobków czy krzyży.
Wracając do Macoszyna analizowałem posiadane informacje. W monografii gminy Hańsk znajduje się informacja o dwóch cmentarzach z I wojny światowej. Jeden miał być w Macoszynie. Drugi w Osowie. Kosyń nie jest częścią gminy Hańsk. Trzeba więc teraz pojechać do Osowej przez lasy. Być może właśnie cmentarz przy tej leśnej drodze jest szukanym przeze mnie cmentarzem w Macoszynie? Nie wiedziałem tego na pewno ale jeżeli w dalszych poszukiwaniach tego dnia odnajdę jeszcze jeden cmentarz wojenny to znaczy, że tak właśnie jest.
Leśny cmentarz zaskoczył mnie. Nie dość, że pojawił się wcześniej niż oczekiwałem, to jeszcze nie widziałem go niemal do ostatniej chwili. Lepiej jest widoczny dla jadących do Osowej. Ja musiałem wspiąć się na niewielkie, piaszczyste wzniesienie by go zobaczyć. Zdziwił mnie brak tablicy informacyjnej.Cmentarz znajduje się w środku lasu. Jest ogrodzony. Na jego terenie stoi krzyż. Ale nie ma informacji o tym kto tu jest pochowany. Pewnie taka informacja była tylko ktoś tablicę zabrał? Tu jednak znów nie wiedziałem, czy odnalazłem cmentarz wojenny w Macoszynie, czy może jest to jakiś cmentarz powstańczy – w okolicy podczas powstania styczniowego stoczono kilka bitew.
Zanim dojechałem do Osowej musiałem zejść z roweru . Mijałem na drodze rowerzystkę z psem, który sprawiał jej taki sam problem jaki i ja kiedyś miałem ze swoim psiakiem. Ganiał wszystkich rowerzystów poza mną. Ten jednak był większy i nie musiałby podskakiwać do mojej łydki. Po tym spotkaniu mogłem dalej zasuwać w poszukiwaniu cmentarzy. Na polach w pobliżu Osowej znajduje się zbiorowa mogiła Żydów zamordowanych tu przez hitlerowców. Na mapach nie udało mi się ustalić drogi dojazdu do tego miejsca. W pobliżu jest rzeczka i bagna. Dlatego ucieszyłem się widząc przy drodze drogowskaz z napisem „Cmentarz wojenny”. Mina mi zrzedła gdy obok tej tabliczki zobaczyłem następną: „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Gdy zastanawiałem się czy mimo wszystko się ładować dalej usłyszałem za plecami: „Tylko przyjeżdżają i oglądają”. Zapachniało mi „konfrontacją” i już sobie odpuściłem. Pojechałem na koniec wsi szukać przejścia przez las. Teoretycznie jest ono możliwe. Trzeba chyba jednak przedostać się przez tereny podmokłe. Może nawet bagniste. Do tego miejsca więc nie dotarłem. Może kiedyś się to jeszcze uda? Tylko czy znowu zawitam w tych stronach? Może tak. Na razie postanowiłem udać się do ostatniego miejsca w którym miał znajdować się cmentarz. Na mapach wyglądało to trochę dziwnie. Obok cmentarza był symbol pomnika lub miejsca pamięci. Tak jakby obok siebie znajdowały się dwa miejsca pamięci. Tak też rzeczywiście jest. Choć myślałem, że może jest to jakaś pomyłka. Na tablicach informacyjnych z mapą gminy Hańsk widziałem zaznaczony jeszcze jeden cmentarz o którym nic nie wiedziałem. Miał się jednak znajdować po drugiej stronie drogi. Na miejscu wszystko się wyjaśniło.
W pobliżu szosy do Hańska, przy drodze Chełm – Biała Podlaska znajduje się posesja zamieszkana przez jedną rodzinę od kilku pokoleń. Wszystkiego można się tu więc dowiedzieć gdy się zapyta. Ja zapytałem. Już wcześniej pytałem i mówiono mi, że z daleka widać ogrodzenie cmentarza. A ja widziałem tylko drzewa. Dopiero „po palcu” spojrzałem i dostrzegłem ogrodzenie. Identyczne jak na cmentarzu w lesie między Osową i Macoszynem. Wyglądało więc na to, że odnalazłem obydwa cmentarze w gminie Hańsk choć nie do końca rozumiem jak tu przebiegają granice administracyjne. Mieszkańcy posesji przy cmentarzu mówili, że Macoszyn to inna gmina. Ale może to w tym miejscu nie jest tak ważne. Ważniejsze wydaje mi się to co usłyszałem na miejscu o samej okolicy i o cmentarzach.
Bliżej posesji znajduje się pojedyncza mogiła żołnierza poległego w II wojnie światowej. Zginął po wybuchu bomby zrzuconej z niemieckiego samolotu. Drugi żołnierz został wtedy ciężko ranny i zmarł w drodze do szpitala polowego w Sawinie. Poległy na miejscu nazywa się Józef Domański i pochodzi z Piaseczna. Na miejscu nie zapamiętano w którym to było dokładnie roku. Pewne jest, że było to podczas przemieszczania się tędy frontu. Mówiono mi, że był to rok 1944 ale nie pasują mi do tego informacje o osobie, która poległego pochowała. Miał to zrobić mieszkający w pobliskiej ziemiance Niemiec. Mieszkał tam z siostrą. Podczas okupacji znalazł zatrudnienie w obozie w Sobiborze. Może był strażnikiem? Na pewno nie był członkiem komanda z tego obozu. Po wojnie został osądzony i spędził jakiś czas w więzieniu. Jak mi się zdaje w 1944 raczej w ziemiance nie mieszkał. Chyba jego pracodawcy by na to nie pozwolili? W 1944 jego siostra uciekła na zachód. On sam pozostał na miejscu, choć musiał zabiegać o to by go na zachód nie wygnano. Zamieszkał w Osowej i tam się ożenił. Zapamiętano go jako bardzo pracowitego gospodarza. Przyczyną jego śmierci było prawdopodobnie zatrucie nawozami sztucznymi. Jest pochowany na którymś z okolicznych cmentarzy choć nie obok żony, która spoczęła na cmentarzu prawosławnym. Teraz po czystkach etnicznych zakończonych przez władze komunistyczne akcją „Wisła” to wydaje się trochę egzotyczne. Ale i gospodyni pamięta, że jej babcia nie pochodziła stąd i mówiła inaczej niż wszyscy wkoło. Z tego okresu pozostał grób Józefa Domańskiego. To on jest zaznaczony na mapach Geoportalu jako miejsce pamięci. Tylko gospodarze dziwią się, że nikt tym robem się nie interesuje. Nikt o pochowanego tu żołnierza nie pyta. Gmina zainteresowana była tylko cmentarzem wojennym i drugim grobem, po drugiej stronie drogi.
Ale może jeszcze coś o cmentarzu wojennym… Jak mówili mi gospodarze pobliskiej posesji cmentarz powstał jeszcze w czasach przed wybuchem wojny światowej. W miejscu tym miał znajdować się obóz więźniów caratu zatrudnionych przy budowie drogi. Wspomniano o budowie maglownicy przy wsi Luta. Jeśli dobrze zrozumiałem chodziło o stworzenie z bali drewnianych podkładu pod właściwą nawierzchnię na terenach podmokłych. Prowadzono też prace melioracyjne. Praca była dla wielu więźniów zabójcza. W pobliżu obozu założono więc dla nich cmentarz. Najprawdopodobniej ten sam cmentarz został wykorzystany przez armię austro-węgierską do pochowania poległych podczas walk żołnierzy. Gospodyni pamięta, że w latach pięćdziesiątych na mogiłach leżały drewniane krzyże z tabliczkami. Z porośniętych mchem tabliczek zapamiętała datę 1916 lub 1918. Taka jak mogiłę Domańskiego, także cmentarz wojenny gospodarze otoczyli swoją opieką za co ich dzieci otrzymały pamiątki od przedstawiciela Austriackiego Czarnego-Krzyża. To zapewne dzięki tej opiece na terenie cmentarza zachowały się wyraźne mogiły. Jest ich 40. Choć gospodyni mówiła, że pochowano tam też troje dzieci zmarłych zaraz po porodzie. Nie widać jednak by jakieś mogiły odcinały się wyglądem od pozostałych.
Informacji było tyle, że zapomniałem danych wspomnianego kolonisty niemieckiego. Ale podobno w Osowej dotąd go ludzie pamiętają. Na jego grób przyjeżdżała rodzina ocalałej siostry. A ja rozpocząłem powrót. I tak spodziewałem się, że będę przez jakiś czas jechać w ciemnościach ale to nie znaczy, że lubię jeździć po ciemku. Po drodze zajechałem do ostatniego w okolicy miejsca pamięci. To grób nieznanego żołnierza Korpusu Ochrony Pogranicza zmarłego od ran w 1939 roku.
Udałem się do Hańska. Gdy zastanawiałem się, czy fotografować hański kościół (niemal identyczny jak ten w Kosyniu) nadjechała spotkana rano w pociągu grupa rowerzystów. Dla nich to był pierwszy z dwóch dni wyjazdu. Dla mnie zaczynał liczyć się czas. W niedzielę chciałem ruszyć pod Radom. Z tego ruszenia nic nie wyszło. Z powodu… wcześniejszej zmiany kierownicy w rowerze. O ile od początku wyjazdu miałem często postoje to teraz już najwięcej czasu zajęło mi pedałowanie. Gdy licznik pokazał przejechane tego dnia 100 km już bolały mnie nadgarstki. Trzeba będzie pomyśleć o rogach albo zakrzywionej kierownicy (prędzej rogi). Po kolejnych 50 km zaczęły boleć plecy. Ale już miałem blisko. Już byłem za Bogdanką. Tylko już słońce schowało się za horyzont. A przecież jeszcze nawet nie było dziewiętnastej. Wkrótce przejdziemy na czas zimowy. Krótkie popołudnia i długie noce. Czasami chciałoby się zapaść w sen zimowy.
W domu byłem przed 22. Licznik pokazał, że jeszcze do 200 km brakuje mi 500 m. Nie było więc ani daleko ani szybko. Ale sen nie zakończył bólu w plecach i w nadgarstkach. Pozwoliłem więc sobie na popisanie zamiast jazdy. Cmentarze na mnie poczekają.