Sobota 17 września przywitała mnie chłodno. Poczekałem więc aż się trochę ociepli. A wyjeżdżając o 11 już nie mogłem pozwolić sobie na odległe cele. Wybór więc padł na Kozienice gdzie nie widziałem jeszcze cmentarza ewangelickiego i kwatery Legionistów na cmentarzu rzymsko-katolickim.
Przejazd od Góry Puławskiej do Kozienic to sama przyjemność. Ruch niewielki, dużo lasów. Dopiero pod samymi Kozienicami to wszystko się psuje. Ale tu już na początku zabudowy kozienickiej miałem szukać cmentarza. Doprowadzić mnie do niego miała wąska ścieżka biegnąca pomiędzy budynkami. Nie wiem czy informacja o tym, że ścieżka biegnie przy posesji nr 171 była dostępna w sieci już wcześniej. Ja zauważyłem ją dopiero rano w sobotę. Ścieżka rzeczywiście jest wąska. Ledwo starczy miejsca na rower. A cmentarz nie jest zbyt duży. Cały ogrodzony. Ale ogrodzenie już się sypie. Nagrobków niewiele. Może jeszcze jakieś skrywają się pod murawą? Miejsce wygląda na zadbane i ktoś się nim opiekuje. To zawsze jakaś odmiana po tym co widuję w pobliżu Puław. Może z wyjątkiem Końskowoli, gdzie cmentarz ewangelicki jest (przynajmniej częściowo) zadbany. Leokadiów, Sosnów – to przykłady wręcz odwrotne. A i w pobliżu Zwolenia pewnie jest nie lepiej ale tego jeszcze nie sprawdzałem. Za Kozienicami jeszcze jest cmentarz ewangelicki w Chinowie. Gorzej wygląda w tej samej miejscowości sprawa cmentarza wojennego (z I wojny światowej) – przepadł gdzieś w lesie, a wg map jest dość duży. To może tyle o tych okolicach. Cmentarz ewangelicki w Kozienicach jest skromną i zadbaną nekropolią.
Poszukiwanie kwatery Legionistów musiałem rozpocząć od znalezienia cmentarza na którym się ona znajduje. Pamiętałem tylko, że będzie to mniej więcej na północ od kozienickego kirkutu. Tak więc wystartowałem spod kirkutu i starałem się jechać po zachodniej stronie miasta. Cmentarz był niedaleko ale ja dojechałem do niego okrężną drogą. Co więcej – odkryłem, że już nie raz przejeżdżałem w pobliżu tylko nie zwróciłem uwagi na to, że jest tam cmentarz. Będąc za bramą dostrzegłem znak miejsca pamięci narodowej po lewej stronie. Tam też się udałem i zamiast poszukiwanej kwatery zobaczyłem groby „utrwalaczy” poległych w 1947 roku. Wydawało mi się, że wiem o co chodzi. Ale tylko mi się wydawało, bo od razu przyszedł mi do głowy Jaskulski „Zagończyk”. Jednak on już wtedy był uwięziony w Kielcach. Co więc się wydarzyło w 1947 roku w Kozienicach lub w ich pobliżu? Dalej są groby z II wojny światowej i poszukiwana kwatera Legionistów.
Dałem się oszukać. Patrząc z oddalenia myślałem, że ogrodzenie z bramą to wszystko. Tymczasem mogiły Legionistów znajdują się także przed bramą. Wielu bezimiennych. Ale to i tak dziwne, że nie przeniesiono tych pochówków do mauzoleum w Laskach.
Teraz mogłem udać się w drogę powrotną. Wciąż oszczędzałem siły z myślą o dniu następnym. Prognozy mówiły o poranku o 5 stopni Celsjusza cieplejszym od sobotniego. Dlatego wyjazdu odpuścić nie mogłem. Przecież zaraz będzie jeszcze zimniej i dzień będzie jeszcze krótszy. Wracałem przez Dęblin i Bobrowniki. Dawno tam nie byłem (ostatnio w czwartek ). Jednak przejazd tą drogą jest o niebo przyjemniejszy niż trasą nadwiślańską. Jest tylko dalej. Na moście w Dęblinie zrobiłem sobie krótki odpoczynek – przeszedłem po nim prowadząc rower. Korzystając z okazji otrzepałem się z mszyc, a później zebrałem ogromne ilości „babiego lata”. A dalej było coraz szybciej. Trudno jest mi utrzymać tempo wypoczynkowe gdy warunki sprzyjają szybkiej jeździe. Ale nie przegiąłem. Następnego dnia mogłem ruszać nie czując w nogach 100 km z poprzedniego dnia.
Start nastąpił o 7 rano. Prognozy pokazywały silny, przeciwny wiatr ale bez wariacji. Liczyłem więc, że pomoże mi on podczas powrotu. Powolna jazda pod wiatr pozwoliła mi na lekkie rozproszenie. Głównie myśli moje kręciły się wokół czytanych właśnie „Wspomnień żydowskiego działacza rzemieślniczego” Barucha Elimelecha Raka. Żałuję bardzo, że tak późno książka ta wpadła mi w ręce. Jednak wydana została dopiero w 2010 roku. Wcześniej ukazała się tylko raz – w 1958 roku w Brazylii i do tego w języku jidysz. Zachowano w niej stary wstęp z roku 1958 oraz dodano nowy. Uzupełniono też książkę o aparat naukowy. Całość jest fantastycznym obrazem życia społecznego rzemieślników żydowskich w okresie międzywojennym. Kontekst „Wspomnień…” też ma niebagatelne znaczenie. Pojawiają się tu wydarzenia polityczne i gospodarcze opisanego okresu i czasami spojrzenie na społeczność chrześcijańską (może jedno tylko takie spojrzenie jest we „Wspomnieniach…” ale to też jest już COŚ).
„Wspomnienia…” przybliżają mi zjawisko wewnętrznych podziałów wewnątrz społeczności żydowskiej. Przy tworzeniu organizacji rzemieślniczej one musiały się pojawić. Skoro rzemieślnicy reprezentowali wszystkie grupy polityczne to ta polityka musiała i tu przemówić. Bund nie chciał zasiadać przy jednym stole z burżujami. Syjonizm nie był ideologią powszechną. Z ruchu rzemieślniczego narodziła się partia folkistowska. Wszystko zaczyna się jeszcze przed I wojną światową, gdy zaborca rosyjski chce policzyć rzemieślników w Kongresówce. A liczyć ma zamiar tylko zrzeszonych w cechach. Żydzi nie mieli prawa się zrzeszać ani należeć do cechów. Stanowili zaś prawdopodobnie ponad połowę wszystkich rzemieślników na tych ziemiach. Ale nie będę tu opisywał książki. Kto się interesuje tymi zagadnieniami na pewno i tak sięgnie do oryginału. Po raz kolejny reforma Grabskiego jest zestawiona z aliją Grabskiego – zagadnieniem znacznie mniej znanym, a istotnym dla życia gospodarczego Polski jak i budowy państwa żydowskiego. Istotny też jest fakt o którym najpierw przeczytałem w przedmowie Marka Turkowa, a potem to samo przeczytałem w treści „Wspomnień…” – antysemici rzadko lub wcale nie atakowali rzemieślników żydowskich. Ostrze ich krytyki wymierzone było w grupę „nieproduktywną” a do niej rzemieślników zaliczyć się nie dawało. A to prawie połowa społeczności żydowskiej II RP. Wciąż chodzi jeszcze za mną brak zrozumienia dla ideologii antysemickiej. Może kolejne lektury mi coś w tym względzie rozjaśnią. A na razie jechałem do Bełżyc.
Jechałem do Bełżyc i zdałem sobie sprawę z tego, że do nich wcale nie mam 32 km jak zawsze myślałem. Pomyłka przekracza trochę tylko 10 km. To ok. pół godziny spokojnej jazdy. Licząc dalej odkryłem, że do Bychawy mam około 70 km. Do czego to podobne żebym zobaczyć nieznane mi jeszcze cmentarze musiał jeździć aż tak daleko? To przecież strata czasu. I pewnie żałowałbym bardzo gdyby nie to, że lubię jeździć. Tylko teraz gdy dzień jest już tak krótki trochę szkoda czasu. Może jednak powinienem choć w najbliższych „dniach jezdnych” skorzystać z pociągów? Z samego Lublina już miałbym znacznie bliżej do Bychawy. A z Minkowic jeszcze bliżej do Piask. Warto może. No i cmentarze w samym Lublinie. Je też warto odwiedzić. Już miałem to zrobić poprzedniej zimy. Ale uwiązłem w kolorowych kamienicach Starego Miasta i na Krakowskim Przedmieściu. Zimą bardziej brakuje mi kolorów niż cmentarzy i nic na to nie poradzę.
Jakie to myśli przychodzą do głowy gdy rower powoli toczy się pod wiatr… Jadąc szybko bardziej się odczuwa niż myśli. Ale za Strzyżewicami musiałem zjechać z głównej drogi. Stanikus z forum eksploratorów wspominał kiedyś o cmentarzu wojennym w Dębszczyźnie. Podobno parę lat temu został odnowiony przez austriacki Czarny Krzyż i władze lokalne, a potem popadł w zapomnienie. Na mapach geoportalu łatwo go można odnaleźć. Mapy pokazują też, że można do niego dojechać drogą gruntową koło jakiejś posesji. Droga wg map kończy się na lesie porastającym cmentarz. Sama Dębszczyzna mocno mnie zaskoczyła. Po wyjechaniu z lasu znalazłem się w sielskiej krainie. Wąska droga i domy (głównie drewniane) z małymi podwórkami na których wypoczywali mieszkańcy. Było koło południa. Wczesna sjesta? Miło się tędy przejeżdżało. Wkrótce też odnalazłem cmentarz. Ale tylko z daleka. Droga kończy się przy zabudowaniach. Tu nasadzono na drodze iglaki, a za nimi widać, że zamiast drogi jest pole uprawne. Z drogi pozostała tylko miedza do której nie ma jak podejść. Wycofałem się i próbowałem odnaleźć jakąś inną drogę – bez skutku. Zacząłem nawet wątpić czy w dobrym miejscu szukam. Zapytałem więc młodego człowieka o cmentarz wojenny. Znał tylko cmentarz przy kościele i wskazywał kierunek Kiełczewic. O cmentarzu w tym miejscu nie słyszał. W domu sprawdziłem jeszcze raz mapy. To było dobre miejsce. Ktoś tylko odciął dostęp do cmentarza. Trochę szkoda, że nie spotkałem nikogo z mieszkających przy tej odciętej drodze. Może dowiedziałbym się o co w tym wszystkim chodzi. Poniżej widok lasu porastającego cmentarz do którego nie ma jak dotrzeć i o którym chyba się na miejscu nie pamięta.
Do Bychawy pojechałem przez Łęczycę. Tak było najbliżej ale czy najszybciej? Droga gruntowa posypana grubym żwirem. Moje koła nie przepadają za taką nawierzchnią. Mimo tego przejechałem. Po powrocie na asfalt znów musiałem zmagać się z wiatrem ale już nie daleko. Z Bychawy do Piotrkowa jest około 9 km. A tam miałem do odwiedzenia kilka cmentarzy. Jeden już wypatrzyłem w poniedziałek – jest przy samej drodze Lublin-Przemyśl. Będę musiał kiedyś sprawdzić czy pobocza przy tej drodze ciągną się od samego Lublina. Na pewno nie ma ich w Wysokim i dalej w stronę Tarnogrodu. Zanim jednak zjechałem w dolinę do Piotrkowa zobaczyłem przeciwległe wzniesienie z cmentarzem do którego jeszcze nie wiedziałem jak dotrzeć. Zacząłem od cmentarza przy drodze głównej. Sprawia wrażenie zapuszczonego i opuszczonego. W ogrodzeniu brakuje furtki. Brak śladów mogił poza jednym kopcem na końcu cmentarza. Na szczycie znajduje się tylko jeden malutki krzyż. Brak jakiejkolwiek tablicy informacyjnej.
Przyszła kolej na cmentarz na wzgórzu. Po tym co zobaczyłem na poprzednim spodziewałem się, że wybieram się jedynie do punktu na mapie. Okazało się zresztą, że nie ma czegoś takiego jak droga dojazdowa. Do wyboru miałem dwie zarośnięte miedze. Na jednej wysokie trawy były uschnięte więc odpadła – miałem nieodpowiednie obuwie na suchą trawę. Rower trzeba było cały czas prowadzić i wcale nie byłem pewien czy wracając nie zostanę przez kogoś nawyzywany. Nie pytałem o zgodę tylko wszedłem. Pewnie zbyt pesymistycznie na to patrzę – zakładam że nie ma co zobaczyć, że ktoś stwierdzi, że wszedłem w szkodę… ale szedłem. Nie odpuszczę tak łatwo jak w Dębszczyźnie.
Na miejscu czekało na mnie miłe rozczarowanie. Cmentarz kilka lat temu musiał być odnawiany. Otacza go głęboki rów i wysoki wał. Za nimi znajduje się 5 wysokich kopców. Miejscami dają się dostrzec też zarysy mniejszych mogił. 3 podłużne kopce przecinają cmentarz na pół. Dwa jeszcze większe znajdują się na końcu cmentarza. Na tych ostatnich znajdują się drewniane krzyże i stare, wypalone znicze. Mniej więcej w środku cmentarza stoi krzyż stalowy podobny do krzyży z Białej Góry pod Bychawą. I zardzewiała tablica, chyba kiedyś o czymś informowała.
Wracając nie zauważyłem by moje wejście wzbudziło czyjeś zainteresowanie. Z jednym wyjątkiem – zauważyła je pewna starsza kobieta ale nie miała wobec mnie chyba żadnych zamiarów. Za to ja miałem ochotę dowiedzieć się czegokolwiek na temat cmentarza od miejscowych. Zapytałem więc czy może wie kiedy cmentarz był odnawiany. Odpowiedzi na to pytanie nie dostałem ale upewniłem się, że odnawiany był. Także, że dzieci ze szkoły chodzą tam zapalać znicze i że chodzą tą drugą miedzą. I że kiedyś miedze były inne, bo ludzie wypasali na nich krowy. To było jak olśnienie. Faktycznie w dzieciństwie nie widywałem miedz zarośniętych tak wysokimi trawami. Krowy kształtowały krajobraz… Dowiedziałem się także, że cmentarze są jeszcze: przy głównej drodze (byłem tam już wcześniej) i na końcu wsi, „przy dworze” (dopiero zamierzałem tam dotrzeć). Do tego drugiego cmentarza pojechałem drogą równoległą do głównej. Po drodze mijałem kościół, który intrygował mnie nie tyle elewacją co dzwonami. Z daleka widać na jego nowoczesnym szczycie 3 dzwony. Jednak nie dzwonią. Dopiero teraz zobaczyłem, że są jedynie dekoracją – płaskie kawałki blachy w kształcie dzwonu.
Cmentarza „przy dworze” nie odnalazłem. Nie miałem z sobą dokładnej mapy z zaznaczoną lokalizacją. Pamiętałem tylko, że jest za zabudowaniami. Ale nie pamiętałem za którymi. A ludzi na drodze i na podwórkach nie było. Chyba było za gorąco. W domu sprawdziłem jak to wygląda na mapach. Cmentarz znajduje się na terenie prywatnym. To działka wewnątrz działki większej – jak matrioszka. Trzeba więc przejść przez teren prywatny ale czy gospodarze na to pozwolą? Bez pytania się nie dowiem. Muszę tylko pamiętać, że to trzeci z kolei dom przy drodze po lewej stronie. Drogą tą pojechałem prosto do Piotrkówka. Zanim dotarłem na drogę utwardzoną zobaczyłem trzech jeźdźców na koniach jadących w poprzek mojej trasy. Znów czułem się jak na innej planecie. A przecież niedaleko przebiegała ruchliwa droga, której odgłosy było słychać i tutaj. Zmierzałem do lasu.
Przeglądając mapy z terenami w okolicach Piotrkowa zauważyłem cmentarz w lesie w pobliżu Piotrkówka. Nie znalazłem go wtedy w książce Dąbrowskiego o cmentarzach Wielkiej Wojny (po powrocie znalazłem ). Pojechałem więc do lasu by zobaczyć na własne oczy co to za cmentarz. Do tego lasu lepiej nie zapuszczać się na rowerze po deszczu – podłoże zmienia się w nim w lepkie lessowe błoto. To już przerabiałem w Dzierzkowicach-Podwodach. Teraz jednak miało konsystencję skały i jechało się po nim całkiem wygodnie. Cmentarz nie znajduje się bezpośrednio przy drodze ale z daleka widać, że jest to cmentarz wojenny. I to cmentarz niedawno odnowiony. Ale chyba nie razem z cmentarzem w Piotrkowie – tu są duże drewniane krzyże, nie ma stalowego z kształtowników. Na kopcach obok nowych krzyży leżą resztki krzyży starych. I tak chyba powinno to wyglądać. Stare krzyże z czasem same się rozsypią w pył.
Na dwóch końcach cmentarza znajdują się pojedyncze podłużne kopce. Na jednym z nich jest krzyż łaciński, na drugim prawosławny. Pomiędzy kopcami są słabo widoczne mniejsze mogiły. I stare wypalone znicze. W rowie odnalazłem jakiś żeliwny element ale nie mam pojęcia co to mogło być. Może tylko fragment jakiejś maszyny? Choć wyobraźnia podpowiadała mi, że to jedno z ramion krzyża.
Ale nic o cmentarzu nie wiedziałem. Była tu tabliczka informująca o pochowaniu żołnierzy poległych w I wojnie światowej ale nie wiedziałem, że o nim już gdzieś napisano. Potrzebowałem człowieka. Człowieka, który by coś wiedział o tym miejscu. I znalazłem kogoś. Starszy, samotny człowiek w lesie. A ja jak wariat podjechałem i zacząłem go przepytywać. Nie uciekł . Dopiero później zdałem sobie sprawę, że najpierw się przestraszył, a przez całą rozmowę coś za sobą ukrywał. Nie to dla mnie było ważne. Chciałem wiedzieć kiedy cmentarz odnowiono. Podobno około trzech lat temu. Odnowienia miano dokonać za sprawą jednego z pochowanych tu żołnierzy. Rodzina odnalazła cmentarz na którym pochowano kogoś z jej przodków. Nie wiem skąd byli i czy to prawda ale na pewno tak powstała kolejna opowieść, która utrwali na jakiś czas pamięć o tym miejscu.
Było trochę po piętnastej. W planach miałem jeszcze kilka cmentarzy. Wszystkie miały znajdować się przy drogach utwardzonych. Ale zrezygnowałem. Poprzednio, w poniedziałek ruszyłem w drogę powrotną z Piask o szesnastej. Wróciłem do Puław na tyle późno, że jeszcze przed pracą przespałem się przez 4 godziny. W pracy do tego potwornie bolała mnie głowa – być może od nadmiaru słońca poprzedniego dnia. Nie chciałem tego powtórzyć. Więc z lasu pojechałem polną drogę do Piotrkowa mijając Piotrkówek. Zanim dojechałem w okolice „przy dworze” jeszcze rzuciłem okiem na las w którym ktoś odnalazł grób kogoś bliskiego.
A potem… Potem wiatr tak jak chciałem pozwolił mi gnać na zachód. Nawet zdecydowałem się na nadłożenie drogi by ominąć drogi z kiepską nawierzchnią. W Nałęczowie szosa była zakorkowana. Uzdrowisko ale raczej nie na nerwy kierowców. Mignął mi stary znajomy rowerzysta z Opola Lubelskiego. Jeszcze się chyba nie wybierał w drogę powrotną, a słońce już było czerwoną kulą nisko zwisającą nad horyzontem. I mimo wszystko znów się nie wyspałem Chyba jednak poprzestanę na podróżach sobotnich z niedzielą na odpoczynek. Nie będę musiał się aż tak spieszyć.