Równe prawa

„Równe prawa” grał i śpiewał Izrael. To było jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku. A mi się po głowie wciąż tłucze sprawa równouprawnienia. Równouprawnienia Żydów i równouprawniania włościan. Obie grupy były przez wieki dyskryminowane. I jak przeczytałem u Jacka Krupy w Żydzi w Rzeczypospolitej w czasach Augusta II (1697-1733) w XVIII wieku były lokalną egzotyką. Przybysze z zachodu Europy chętnie oglądali w Polsce Żydów w chałatach traktując ich jak lokalną specyfikę. W soboty musieli zaś na drogach uważać na pijanych włościan. To drugie zjawisko występuje nadal. Pierwsze zniknęło. Ale o chasydach (bo o nich tu chodzi) rozpisywali się i Żydzi na zachodzie Europy. Dla nich też stanowili wschodnią specyfikę. Szczególnie dla ulegających wpływom haskali o czym napisał Friedrich Battenberg w książce Żydzi w Europie. Proces rozwoju mniejszości żydowskiej w nieżydowskim środowisku Europy 1650-1933.

Wydawałoby się, że w takich warunkach czymś naturalnym powinna być współpraca lub chociaż świadomość podobnego upośledzenia. Tak było na początku wieku XX w USA. Nawet Joseph Telushkin w swoim opracowaniu pt.: Humor żydowski. Co najlepsze dowcipy i facecje żydowskie mówią o Żydach? przytoczył dowcip przedstawiający tą sytuację w okresie II wojny światowej. Zacytuję :) :

Podczas drugiej wojny światowej matrona z Południa telefonuje do miejscowej bazy wojskowej.
– Bylibyśmy zaszczyceni – mówi sierżantowi, który odebrał telefon – mogąc w czasie Święta Dziękczynienia ugościć pięciu żołnierzy przy naszym stole.
– To bardzo łaskawe z pani strony odpowiada sierżant.
– Tylko proszę dopilnować, żeby to nie byli Żydzi.
– Rozumiem madame.
Popołudniem w Święto Dziękczynienia dzwonek do drzwi. Dama otwiera i jest przerażona na widok pięciu stojących na progu czarnych żołnierzy.
– Przyszliśmy na świąteczną kolację, madame – oznajmia jeden z nich.
– A… al… ale wasz sierżant popełnił straszliwą pomyłkę – mówi kobieta.
– O nie, proszę pani – sierżant Greenberg nigdy się nie myli.

Ale w Polsce tak nie było. Chłopi i Żydzi nigdy nie występowali razem w walce o swoje prawa. Co prawda włościanie uzyskali prawa wcześniej niż Żydzi ale zwykle występowali przeciwko Żydom. Czy winna była bieda na wsi i konkurencja w zawodach do których najłatwiej było przejść biednym włościanom?

Ewa Banasiewicz-Ossowska napisała w Między dwoma światami. Żydzi w polskiej kulturze ludowej.:

Choć pod wieloma względami sytuacja chłopów polskich i Żydów była zupełnie odmienna, to w okresie do połowy XIX w. dostrzec można jednak analogie w położeniu społecznym obu grup. W pewnym sensie stanowiły one stany upośledzone, pogardzane przez szlachtę i mieszczan, choć z różnych względów: Żydów nazywano „parchami”, chłopów zaś „chamami”. Chłopów w okresie pańszczyźnianym traktowano jak przypisanych do ziemi, glebae adscripti, utrudniano im opuszczanie pańskich majątków i naukę zawodu. Nawet po uwłaszczeniu, gdy ich sytuacja prawna uległa zmianie, podlegali izolacji przestrzennej i pionowej, utrudniającej im przejście do klasy wyższej i awans społeczny. Żydzi wyróżniali się dużą ruchliwością przestrzenną ale w niektórych majątkach także ich uznawano za „przywiązanych do ziemi”, a możliwość wykonywania pewnych zawodów ograniczono im we wszystkich zaborach. Podobny był także stosunek władz zaborczych do Żydów i do chłopów. Obie kwestie, żydowska i chłopska, traktowane były przez nie instrumentalnie. Położenie warstwy chłopskiej było jednak trudniejsze ze względu na całkowite uzależnienie od właścicieli majątków i ich dobrej woli.

Tymczasem na początku XX wieku to właśnie chłopi najczęściej biorą udział w pogromach żydowskich. W wieku XVIII w ekscesach tych najczęściej brała udział młodzież szkolna, czeladź i mieszczanie. Równouprawnienie Żydów chłopi postrzegali jako zagrożenie. Znów zacytuję Ewę Banasiewicz-Ossowską tym razem cytującą innych autorów:

W Warszawie, w trakcie wyborów do IV Dumy, „dokoła niektórych sklepów żydowskich i straganów zorganizowano tzw. «straże pograniczne», które «namawiały» kupujących do omijania Żydów i i posługiwały się przytem takiemi «przekonywującymi» argumentami, jak oblewanie naftą kupionych u Żydów towarów spożywczych, nalepianie kupującym u Żyda na ubraniu kartek z wyzwiskami itp.” Bezsens i hipokryzję prowadzonej akcji bojkotowej tak opisano w 1912 r.: „Harujący od świtu do nocy straganiarze żydowscy smętnemi oczyma wypatrywali dzień cały kupujących i dowiadywali się wieczorem, że zostali skazani na śmierć głodową z powodu jakiejś Dumy, o której w pokorze swojej nigdy nie myśleli – i z przyczyny wyborów, w których nie przyjmowali udziału z braku cenzusu”, a także: „W tym czasie podskakiwał niezmiernie w cenie towar w sklepach polskich, który dostąpił pięknego miana «chrześcijański», aczkolwiek tegoż ranka przywieziony został od hurtowników litwackich”.

Cierpieli najbiedniejsi i zwykle za coś o czym nie mieli pojęcia. W zasadzie nadal niewiele różnili się od chłopów. Może tylko tym, że nikt nie próbował nimi manipulować. Taki obraz Polski dotarł i do Ameryki. Stąd kolejny dowcip zapisany przez Josepha Telushkina:

Ignacy Paderewski, premier Polski, po pierwszej wojnie światowej omawiał problemy swego kraju z prezydentem Thomasem Woodrow Wilsonem.
– Jeśli nasze żądania nie zostaną rozpatrzone przy stole konferencyjnym – powiedział – przewiduję poważne kłopoty w kraju. Naród będzie tak poirytowany, że wylegnie na ulice masakrować Żydów.
– A co będzie jeśli wasze żądania zostaną spełnione? – zapytał prezydent Wilson.
– Ludzie będą tak uszczęśliwieni, że wylegną na ulice masakrować Żydów.

W przypadku tego dowcipu warto też podać komentarz J. Telushkina:

Żydowski humor od dawna zauważa, że powody, dla których antysemici nienawidzą Żydów, często nie istnieją. I chociaż żaden antysemita nie przyzna, że najpierw zaczął nienawidzić, a dopiero potem szukać powodów, dowcipy dowodzą, choćby niezamierzenie, że tak właśnie jest.

Dopiero zacząłem czytać Między dwoma światami Ewy Banasiewicz-Ossowskiej i już jestem głodny tego co znajdę w głębi tej książki. Pewnie o tym napiszę :)

Dziad wędrowny

Przeglądają oferty księgarń zwróciłem uwagę na książkę „Dziad wędrowny w kulturze ludowej Słowian” Katii Michajłowej. W recenzji zwrócono uwagę na to, że autorka wbrew ogólnej tendencji nie ograniczyła się w swojej pracy do terenu jednego państwa tylko wzięła pod uwagę cały region. To akurat nie było dla mnie istotne gdy zachciało mi się ta książkę przeczytać. Zmieniłem zdanie po lekturze. Ale po kolei :)

Książka zainteresowała mnie już samym tytułem. Jeżdżąc na rowerze czasami czuję się jak ten dziad wędrowny ale wiem, że to stan przejściowy. Zawsze przecież gdzieś wracam. Skądś to wszystko potem opisuję. Nie jestem bezdomny. Warto dowiedzieć się jak to kiedyś było. W czasach gdy nie było rowerów. Z radością kartkowałem książkę spodziewając się, że niewiele nowego się dowiem ale będzie tego wiele przykładów. Było inaczej. Dowiedziałem się dużo nowych rzeczy, a przykładów nie było aż tak wiele.

Dziad. Nie interesowałem się wcześniej pochodzeniem tego słowa. Tymczasem chodzi o praojca i ma to związek jeszcze z pogaństwem na słowiańszczyźnie. Dziad nie jest żebrakiem. Żebrak chodzi w podartych ubraniach, prosi o jałmużnę. Jest człowiekiem znajdującym się pomiędzy włościanami, a kościołem. To bycie pomiędzy ma mocniejszy wydźwięk w przypadku ślepego śpiewającego dziada wędrownego. Tylko ten ostatni nie chodzi w podartej odzieży. Nie tylko ma mieszkanie ale też zalicza się do grupy zamożnych mieszkańców wsi. Nie pracuje na roli – jest ślepy. Ślepota jest postrzegana przez jego otoczenie jako kara za grzechy ale też ze ślepca robi człowieka widzącego to czego nie widzą inni. Ślepy śpiewak wędrowny rzadko podróżuje sam. Ma przewodnika. Rzadko też podróżuje pieszo. Tam gdzie dociera niesie z sobą błogosławieństwo. Ale to wymiar religijny jego postaci. Jeśli istotną cechą tego wędrowca jest przygrywanie przez niego sobie do pieśni na instrumencie strunowym to tu pojawia się jedna z cech specyficznych dla terenu Polski. Od połowy XVI wieku do rozbiorów w Rzeczypospolitej ślepi śpiewacy nie używali instrumentów. Przyczyna tkwi w polskim systemie podatkowym. Śpiewacy akompaniujący sobie na jakimś instrumencie byli opodatkowani.

Tego K. Michajłowa nie napisała ale problem z ludźmi luźnymi w Rzeczypospolitej był taki, że nie można było ściągać z nich podatków ponieważ nie posiadali stałego miejsca zamieszkania. Skoro wprowadzenie podatku spowodowało zaprzestanie używania instrumentów to zapewne i na terenie Polski tacy śpiewacy posiadali domy. Żebrak to inna kategoria. Żebrak liczy na jałmużnę i o nią błaga. Ślepy dziad właściwie o jałmużnę nie prosi. Choć K. Michajłowa twierdzi, że to co otrzymywał dziad było jałmużną to sięgając do innego jej twierdzenia można to poprzednie obalić. Napisała bowiem, że w wierzeniach pogańskich dary dla duchów lub bogów miały na celu otrzymanie czegoś w zamian. Dopiero chrześcijaństwo to miało zmienić. I teraz jedyna nagroda za dar pojawia się po śmierci. To jest jałmużna – daję nie spodziewając się nagrody. A wszystkie przykłady pracy dziada wędrownego pokazują, że nie po śmierci ludzie oczekują nagrody. Przecież szczęście dla domowników, udane zbiory, udane małżeństwo – to nie są nagrody po śmierci. Nie wiem dlaczego autorka tego nie zauważyła. Dziad jest reliktem pogańskim na słowiańszczyźnie. Nie zawsze też był akceptowany przez kler. Mimo tego, że dużą część jego repertuaru zajmuje tematyka religijna. Ale to tylko moja mała uwaga wynikająca z większego zainteresowania zagadnieniem przenikania się kultur.

Inną cechą (dla mnie najważniejszą) jest wędrowanie. Dziad wędrował, śpiewał ale też rozmawiał, słuchał, opowiadał. Był źródłem informacji nie tylko o tym co dzieje się w sąsiednich wioskach ale i dalej. Wielu z nich odbyło pielgrzymkę do miejsc świętych, także do Ziemi Świętej. Przekazywali sobie nawzajem informacje i roznosili je po świecie. Przenosili też idee patriotyczne i wiadomości konspiratorów przygotowujących powstania. Takie przypadki opisuje K. Michałjowa i w Bułgarii, i w Macedonii. Opisuje też szczególne potraktowanie ukraińskich lirników i im podobnych dziadów przez władzę komunistyczną. Ukraińskimi wędrownymi śpiewakami zajmowało się NKWD. Byli zagrożeniem dla państwa w takim samym stopniu jak mnisi, a jednocześnie byli trudniej uchwytni.

Dziad wędrowny jest częścią folkloru, który zniknął na dobre dopiero w połowie XX wieku. Być może przyłożyły się do tego też środki masowego przekazu. To one sprawiły, że lepiej wiemy co się dzieje w Warszawie czy Londynie niż w sąsiedniej miejscowości. Zmienił się obraz świata. I dziwnie czasami się czuję gdy podczas moich podróży jestem przepytywany na temat Puław. Ludzie pytają bo tego nie ma w TV czy w radio. Czuję się dziwnie i tak jakbym wpadł w jakąś inną rolę. W rolę dziada wędrownego.

A książkę polecam zainteresowanym folklorem. Nie sposób na szybko opisać co w niej można znaleźć. Same aneksy zajmują połowę objętości tej liczącej prawie 500 stron druku książki. W aneksach pieśni, tajne znaki itp. A wiedział ktoś, że miejscem dla żebraków i dziadów w kościele jest kruchta? Podobno czasami było tam nawet miejsca w którym dziad mógł spożyć posiłek. Ale tak to zamiast recenzji robię tylko potok myśli luźno związanych z tematem dziada wędrownego.

Pomachamy skrzydełkami i wio!

Tak znienacka mnie to naszło. I nie ma nic wspólnego ze zbliżającym się świętem. Wychodząc z domu zobaczyłem sąsiadkę niosącą psa. Pies jest już w bardzo podeszłym wieku. Lubię go, a on zawsze lubił moje psy. A teraz … Już widać, że jego czas się kończy. Smutne. Smutne? Naturalna kolej rzeczy. I zanuciła mi się Esencja Voo Voo. I wracała do mnie co jakiś czas podczas tego sobotniego przejazdu. Bynajmniej nie przy cmentarzach obstawionych przez handlarzy kwiatów i zniczy.

Już niebawem pewnie zdarzy się że
Przyjdzie pora stąd zabierać się
Umrzesz ty, umrę ja i już koniec, więcej nic
Nie zdarzy się nam.

A jeśli będzie wtedy padał śnieg
I otuli ludzi w biały pled
Umrzesz ty, umrę ja, a ten rój zziębniętych ciał
Będzie bez nas marzł.

Poza tym nic nie zmieni się
Może urodzi się ktoś
Będzie odnawiał, ulepszał wciąż
Nim nie ulepszą go.

Pomachamy skrzydełkami i wio!
Myślę, że zabierze jeszcze się ktoś
Umrzesz ty, umrę ja i tyko wierzycieli tłum
Wpisze nas na listę strat.

Ten tekst można odnaleźć na kilku stronach z tekstami piosenek. Na youtubie jest fatalnie nagrana wersja koncertowa. Na wrzucie już jest trochę lepiej.

VOO VOO - Esencja

A niedługo pewnie będę znów podśpiewywał Nim stanie się tak jak gdyby nigdy nic (najbardziej lubię wersję z czarnej płyty "Radio nieprzemakalnych"). To mój przewodni motyw zimowy. Ale miało być o jeździe.

Nie miałem na tą sobotę w planie bogatego programu. W ogóle plan narodził się na szybko. Początkowo miałem jechać pod Radom zobaczyć dwa drewniane kościoły. Ale na Forum Zbuntowanych Poszukiwaczy pojawiła się informacja o cmentarzu wojennym, który w swoich poszukiwaniach pominąłem. Już myślałem, że ten region dość dokładnie zjeździłem i nie będę musiał za szybko tam wracać. A tu coś takiego. Jest cmentarz w pobliżu którego parokrotnie przejeżdżałem i nawet nie wiedziałem o jego istnieniu. Okolice Radomia będą musiały więc poczekać "na kiedy indziej". A ponieważ miałem znaleźć się w pobliżu Strzyżewic to nic nie stało na przeszkodzie by wracając, "po drodze", odwiedzić ponownie cmentarz w Dzierzkowicach Podwodach. Niedawno się zmienił tak jak i cmentarz w Niedrzwicy Dużej. Wypadało zobaczyć jak teraz wygląda. A że ostatnio nie padało za bardzo, zakładałem, że łatwiej będzie mi tam dojechać niż za pierwszym razem gdy porobiłem zdjęcia mojego roweru w "masie budyniowej". Wiem, że oba te miejsca dzieli spory kawałek. Ale nie lubię wracać tą samą drogą. Do tego jadąc ze Strzyżewic do Kraśnika mogłem przejechać przez las drogą gruntową. Przez ładny las i po całkiem dobrej drodze. Szkoda było tego nie zrobić gdy słońce tak ładnie świeciło.

Nie wystartowałem przed wschodem słońca. Znów były mgły. Nie czułbym się bezpiecznie w takich warunkach na drodze. Odczekałem aż zacznie się robić jasno. Przynajmniej na tyle by pomarańczowa kamizelka odblaskowa była widoczna nawet bez padających na nią świateł. Wybrałem drogę przez Bochotnicę, Nałęczów i Wojciechów. Ze względu na jakość nawierzchni. Odcinek z Wąwolnicy do Nałęczowa jest już blisko zakończenia robót. Parchatka – Bochotnica też. A odcinek Bochotnica – Wierzchoniów niedawno zakończono robić. Mogłem się więc do Nałęczowa nieźle rozpędzić. Z Wojciechowa do Bełżyc też. Jedynie kawałek Nałęczów – Wojciechów prezentuje się z roku na rok coraz gorzej. Tam strach jest się rozpędzić. Nie wiadomo w jak głęboką dziurę się wpadnie.

Rozpędzając się za Wierzchoniowem zahamowałem przy pomniku. Pomnik od paru lat jest bezimienny. Wcześniej jak się zdaje upamiętniał poległych funkcjonariuszy UB. Polegli w walce z oddziałem "Orlika". A ja właśnie sobie czytam dokumenty z pierwszego roku funkcjonowania UB na Lubelszczyźnie. I miałem przyjemność zobaczyć krótki opis tej bitwy przedstawiony przez UB oraz sprostowanie bliższe prawdzie.

Dnia 23 V 1945 r. PUBP w Puławach otrzymał wiadomość, że w rejonie wsi Cholewianka, pow. puławski, pojawiła się dobrze uzbrojona banda w ilości około 60 ludzi. Wysłana operacyjna grupa wojsk NKWD w ilości 50 ludzi wyjechała do wsi Cholewianka 24 V 1945 r., gdy banda już wycofała się. Wtedy grupa operatywna chciała przeprowadzić likwidację aktywnych członków AK, którzy byli na ewidencji PUBP ze wsi Kazimierz. W międzyczasie otrzymano doniesienie, że we wsi Las Stocki rozkwaterowała się banda AK w ilości około 20 ludzi. Grupa operacyjna zostawiła samochody i pieszo wyruszyła w stronę Lasu Stockiego. W pobliżu wsi grupa podzieliła się na trzy oddziały celem okrążenia. Bandyci otworzyli ogień z broni maszynowej i kbk, strzelając z domów. W tej walce zginęło 17 ludzi z grupy. W krótkim czasie operacyjna grupa została otoczona przez wielką bandę i tak, że zajęła stanowiska obronne. Odparto siedem ataków. Z braku amunicji banda musiała się wycofać. Wzięty do niewoli karabinier od ckm zeznał, że to jest banda "Orlika", licząca 500 ludzi. Dnia 25 V 1945 r. przyszła pomoc z Lublina, gdy bandy już nie było. Zabitych bandytów 80. Z grupy operacyjnej zabitych 20, a rannych 3. W tej walce zginął kpt. Henryk Deresiewicz, kierownik Wydziału do Walki z Bandytyzmem WUBP w Lublinie.

W przypisie znajduje się informacja z opracowania R. Wnuka: W starciu poległo ośmiu partyzantów, dziesięciu funkcjonariuszy MO i UB oraz siedemnastu żołnierzy NKWD.

Zdaje się, że groby poległych funkcjonariuszy są na cmentarzu komunalnym w Puławach. Będę musiał się pewnie przejść. A rano po zrobieniu zdjęcia znów wskoczyłem na rower i pognałem w stronę Wąwolnicy. Przy wjeździe znów musiałem zrobić zdjęcie kapliczce z dwiema błękitnymi Matkami Boskimi (jednej na zdjęciu nie widać). Tym razem chciałem by kolory jesieni zrobiły ładne tło. Ale mgła nie ustępowała.

Jadąc dalej już się tak często nie zatrzymywałem. Nałęczów, Wojciechów (remontują wieżę "ariańską"), Bełżyce, Niedrzwica Kościelna nie posiadają zdjęć z datą 29 X 2011 mojego autorstwa. Mapy Googli chciały mnie poprowadzić do Piotrowic drogą okrężną. Ale na zdjęciach satelitarnych widoczna była wyraźnie droga leśna. Geoportal jeszcze mi podpowiedział, że wjechać w nią mam przy przydrożnym krzyżu. Tak też zrobiłem choć krzyż stoi nie po tej stronie drogi po której się spodziewałem go zobaczyć. Niewiele brakowało, a pojechałbym za daleko. A jesienny las potrafi być ładny. Nawet z błotnistą drogą.

Słońce już przedarło się przez mgły, choć te jeszcze nie ustąpiły całkowicie. Cmentarz do którego wkrótce dojechałem sprawia wrażenie zaniedbanego. Stoi przy nim przydrożny krzyż ale nie jestem wcale pewien czy intencją fundatorów było upamiętnienie w ten sposób poległych żołnierzy. Brakuje rowu i wału ziemnego. Za to mogiły na pewno były kilka lat temu podwyższane.

Przy cmentarzu stoi słup z tabliczką o treści: Cmentarz żołnierzy austriackich i rosyjskich z 1915 roku. Powinno być: austro-węgierskich. Ale to już tylko szczegół – jeden z kilku, które sprawiają wrażenie "odwalenia" konserwacji. Po wykonaniu zdjęć pojechałem dalej, w głąb Piotrowic. Nigdy wcześniej tu nie byłem więc skorzystałem z okazji by się porozglądać. W ten sposób odkryłem we wsi dworek. Wyremontowany z wykorzystaniem środków unijnych. W przyszłości zainteresuję się nim bardziej. Teraz tylko jedno ujęcie budynku od tyłu.

Dalej moja droga prowadziła do Strzyżewic i Zakrzówka. Coś mi ten Zakrzówek chodzi po głowie. Coś się tam wydarzyło lub coś tam jest co mnie kiedyś zainteresowało. Tylko to zainteresowanie było tak dawno, że zanim do Zakrzówka dojechałem zdążyłem zapomnieć o co mi wtedy chodziło. Może tej zimy uda mi się odnaleźć to co mi się gdzieś w niepamięci zapodziało. Dotąd w Zakrzówku byłem dwa razy. Pierwszy raz gdy jechałem z Kraśnika do Kiełczewic oglądać cmentarze wojenne. Teraz był drugi raz i jechałem w przeciwnym kierunku. Z Zakrzówka pojechałem do Rudek by za nimi wjechać w las. Było ładnie ale zdjęć nie robiłem. Już zastanawiałem się jak przejechać przez Kraśnik. Nie lubię tłuc się głównymi drogami, a wyglądało na to, że nie mam innego wyjścia. Inaczej do Liśnika nie dojadę.

Planowałem rzucić okiem na kościół w Kraśniku. Dawno mnie tu nie było, a poprzednio trwał remont. Zanim jednak do kościoła dojechałem zainteresowałem się pewnym budynkiem. Widać, że się sypie. Ale… Na pewno wart jest remontu i pokazania się światu. Nie wiem jeszcze co w tym budynku się mieściło (a może jeszcze się w nim mieści?).

Za to kościoła w końcu nie obfotografowałem. Ale warto. Bardzo się zmienił. Już nie jest pokryty białym tynkiem. Być może przynajmniej część ścian, ta z kamienia, pochodzi z czasów Tęczyńskich. Tęczyńscy kojarzeni są z palatynem Sieciechem – potomkiem księcia Wiślan. Czuję do niego sentyment. Tylko to powinowactwo z Tęczyńskimi nie pasuje mi do informacji o wyrżnięciu całego rodu Sieciecha. Czyżby pokrewieństwo było dalsze niż zasięg mieczy siepaczy Bolesława Śmiałego? Ale nie zrobiłem zdjęć kościoła. Nic straconego – przez Kraśnik często przejeżdżam. Może tylko nie w zimie, a ta coraz bliżej.

Pędząc do Olbięcina z górki dałem się zaskoczyć. Wiedziałem, że gdzieś po drodze miałem zjazd z zakrętami z których ostatni jest na tyle ostry, że trzeba zwolnić. Nie pamiętałem że to już w tym miejscu. Udało mi się nie wpaść w poślizg i nie wpaść na barierkę przy drodze. Jednak hamując na chwilę opuściłem asfalt. I jak tu być rozważnym jak tak fajnie się pędzi z górki? Dla fotoradaru i tak byłem za wolny. Przez Olbięcin w tym roku jeździłem częściej niż przez Kraśnik. Z tej górki zjeżdżałem w tym roku po raz drugi. Za pierwszym razem profilaktycznie hamowałem bo nie znałem tego miejsca. Teraz nie hamowałem bo już raz w tym roku tędy jechałem :)

Zaraz był Liśnik Mały, za nim Liśnik Duży i zjechałem wreszcie z drogi krajowej. Ulga i obowiązkowe podjazdy. Nie byłem pewien czy wybrałem dobrą drogę ale postanowiłem to sprawdzić zanim zacznę szukać informatora. Ale szukać nie musiałem. Wystarczyło jechać cały czas prosto. I chociaż wiele się tu zmieniło to cmentarz odnalazłem. Już niewiele pozostawiono drogi gruntowej. Być może przy okazji odnawiania cmentarza wyasfaltowano część drogi i to całkiem dużą jej część.

Cmentarz zmienił się nie do poznania. Wcześniej miał swój wiejski klimat. Teraz… sam nie wiem co o nim myśleć. To chyba tak jak z dworami i pałacami. Czasami po remoncie to już nie jest to samo miejsce do którego chce się wracać. Ten cmentarz kojarzył mi się z barwinkiem i ze starą, białą kapliczką. Teraz nie ma tu barwinka a kapliczka jest teraz szara.

To już nie jest to samo miejsce, które zapamiętałem i polubiłem.

Ale wciąż są jesienne krajobrazy

Na szczęście nie wszędzie położono asfalt

I tutaj kończy się fotorelacja. Po dojechaniu do Dzierzkowic Podwodów ruszyłem do Urzędowa, a następnie przez Chodel i Poniatową do Wąwolnicy. Słońce już się kładło spać, a mi było coraz chłodniej. Od Wąwolnicy jechałem drogą już rano przejechaną. Od Poniatowej miałem już za sobą dość poważny kryzys. Znowu w okolicach 130 km. Tydzień wcześniej jednak objawiał się on bólem mięśni. Teraz zupełnie opadłem z sił. Potrzebowałem trochę czasu by dojść do siebie na tyle by jechać w miarę szybko. Nie wiem czy za tydzień da się sprawdzić jak się będę czuł na sto trzydziestym kilometrze. Pocieszam się tylko, że kilkanaście lat temu takie rzeczy zdarzały mi się zawsze na czterdziestym kilometrze jazdy. Przejechałem 190 km. Ale dnia zabrakło.

Już zima czy tylko zimno?

Wszystko było zaplanowane. No, prawie wszystko. Dwie pary rękawic. Dwie czapki. Na butach ochraniacze. Wszystko po to by sobie przypomnieć jak należy ubierać się na rower podczas mrozów. Niespodziankę zrobiła mi natura. Zamiast prognozowanych 2-3 stopni mrozu było ich prawie 6. W tych warunkach zmienianie rękawiczek i czapek nic nie zmieniało. Było zimno. Do tego jeszcze doszła mgła. Widać było niewiele. Mnie też było słabo widać mimo światła i odblasków. Mgła rządziła w terenie odkrytym. Zdjęcie zrobiłem z miejsca od niej wolnego.

Później sesja zdjęciowa na wiślanym rozlewisku. Tu zawsze warto się zatrzymać.

Potem powrót i w ciepełku czytanie. To akurat nie do końca się udało – chciałem też coś napisać, a tu padł serwer na którym jest ten blog i „Złe miejsca dla ślimaków” (zdjęcia też). Jeżeli ktoś tu zagląda to może cytaty z „Antropologii strukturalnej” C. Lévi-Straussa wynagrodzą ten trud zaglądania?

Twierdzenie, że społeczeństwo funkcjonuje – jest banałem, ale twierdzenie, że wszystko w danym społeczeństwie funkcjonuje – to absurd.

Najlepsze dzieło etnograficzne nigdy nie przeobrazi czytelnika w tubylca. Rewolucja 1789 roku przeżywana przez arystokratę nie jest tym samym zjawiskiem co rewolucja przeżywana przez sankiulotę; ani pierwsza ani druga nie będzie nigdy zgodna z rewolucją 1789 roku myślaną przez Micheleta czy Taine’a.

Spór dotyczy więc właściwie stosunków między historią a etnologią w ścisłym sensie tego słowa. Będziemy próbowali wykazać, że zasadnicza różnica między nimi nie dotyczy ani przedmiotu, ani celu, ani metody. Mają one bowiem ten sam przedmiot, którym jest życie społeczne; ten sam cel: lepsze zrozumienie człowieka – i metodę, w której zmianom ulegają tylko proporcje zabiegów badawczych. Różnią się natomiast przede wszystkim dlatego, że wybierają dopełniające się perspektywy: historia organizuje swe dane wokół uświadomionych przejawów życia społecznego, a etnologia – wokół jego nieuświadamianych warunków.

Nawet w naszym społeczeństwie sposoby zachowania się przy stole, zwyczaje społeczne czy reguły ubierania się oraz liczne postawy moralne, polityczne i religijne są skrupulatnie przestrzegane przez każdego, chociaż ich pochodzenie i rzeczywiste funkcje nie są przedmiotem refleksyjnego badania. Działamy i myślimy zwyczajowo, a niezwykły opór stawiany odchyleniom, nawet znikomym, bierze się bardziej z bezwładu niż ze świadomej woli utrzymania zwyczajów, których racje by się rozumiało.

…kuchnia angielska tworzy dania podstawowe z surowców ojczystych przygotowanych tak, że są one mdłe, i otacza je dodatkami z artykułów egzotycznych, gdzie wartości różnicujące są ostro zaznaczone(herbata, keks z owocami, dżem pomarańczowy, porto). Odwrotnie, w kuchni francuskiej…

…okazuje się, że skuteczność magii wymaga wiary w magię i że wiara ta występuje w trzech dopełniających się postaciach: jest to przede wszystkim wiara czarownika w skuteczność jego technik; jest to, dalej, wiara we władzę czarownika u chorego, którym on się opiekuje, lub u ofiary, którą prześladuje; są to, wreszcie, zaufanie i wymagania opinii zbiorowej tworzące w każdej chwili swego rodzaju pole grawitacyjne, w obrębie którego sytuują się i określają stosunki między czarownikiem a tymi, których on zaklina.

Jeśli system mitologiczny poświęca wiele miejsca jakiemuś bohaterowi, np. złej babce, to tłumaczy się nam, że w tym społeczeństwie babki zajmują postawę wrogą wobec wnucząt; mitologia będzie uznana za odbicie stosunków społecznych i społecznej struktury. Jeśli zaś obserwacja przeczy hipotezie, to dowodzi się od razu, że właściwym przedmiotem mitów jest dostarczenie ujścia uczuciom rzeczywistym, ale tłumionym. Bez względu na sytuację rzeczywistą, dialektyka, która nie zna porażki, znajdzie sposób, by dotrzeć do określonego znaczenia.

Nic nie przypomina bardziej myśli mitycznej niż ideologia polityczna. Być może w naszych współczesnych społeczeństwach druga z nich zastąpiła tylko pierwszą.

…powiązania magiczne, jak złudzenia optyczne, istnieją tylko w świadomości ludzi, my zaś żądamy od badania naukowego, by podało nam ich przyczyny.

…pojęcie struktury społecznej odnosi się nie do rzeczywistości empirycznej, lecz do zbudowanych na jej podstawie modeli.

Socjologia formalna nie zatrzymuje się bowiem u bram romantyki, lecz przekracza je, nie bojąc się zbłądzenia w labiryncie uczuć i zachowań.

Weźmy na przykład nasze społeczeństwo; swobodny wybór współmałżonka jest w nim ograniczony przez trzy czynniki: a) zakazane stopnie pokrewieństwa; b) wymiary izolatu; c) przyjęte reguły postępowania, które ograniczają względną częstość pewnych wyborów w obrębie izolatu.

Mamy tedy nadzieję, że przyczyniliśmy się do wyjaśnienia ruchu maszyny społecznej, która nieustannie wydobywa kobiety z ich grup pokrewieństwa, aby umieścić je w tyluż grupach domowych, przekształcających się z kolei w grupy pokrewieństwa itd.

Nadel wykazał już, że istnieje korelacja między instytucją szamanizmu a pewnymi postawami psychologicznymi charakterystycznymi dla odpowiednich społeczeństw. Porównując dokumenty indoeuropejskie, pochodzące z Irlandii, Islandii i Kaukazu G. Dumézil zdołał zinterpretować postać mitologiczną dotąd tajemniczą oraz powiązać jej przejawy z pewnymi szczególnymi cechami organizacji społecznej badanych ludów. Wittfogel i Goldfrank wyodrębnili znamienne odmiany pewnych tematów mitologicznych u Indian Pueblo, łącząc je z infrastrukturą społeczno-ekonomiczną każdej grupy. Monica Hunter Wilson wykazała, że wierzenia magiczne są bezpośrednią funkcją struktury społecznej. Wszystkie te rezultaty – wraz z innymi, których z braku miejsca nie będziemy tu omawiać – pozwalają spodziewać się, że będziemy kiedyś w stanie zrozumieć nie tyle funkcję wierzeń religijnych w życiu społecznym (jest to rzecz znana od czasów Lukrecjusza), ile mechanizmy, które pozwalają im na jej pełnienie.

fragment ze Smutku tropików: „…Żadne społeczeństwo nie jest z gruntu dobre, lecz również żadne nie jest z gruntu złe, wszystkie zapewniają swym członkom pewne korzyści, uwzględniając osad niesprawiedliwości, którego waga pozostaje w przybliżeniu stała…”

Od chwili gdy człowiek zaczął dysponować mową (oraz bardzo złożonymi technikami, gdyż wielka regularność form, właściwych przemysłom pradziejowym, wskazuje, że towarzyszyła im już mowa, umożliwiająca ich nauczanie i przekazywanie), określał on sam przebieg swojej ewolucji biologicznej, choć nie musiał zdawać sobie z tego sprawy.

Otóż ludzie stworzyli się sami w takim samym stopniu, w jakim stworzyli rasy swych zwierząt udomowionych, z tą tylko różnicą, że proces ten był w pierwszym przypadku mniej uświadomiony i zamierzony niż w drugim.

Jeśli bowiem prawdą jest, że plemię melanezyjskie i wioska francuska są grosso modo jednostkami społecznymi tego samego typu, przestaje to być prawdą, gdy ekstrapoluje się wnioski na całości bardziej rozległe. Stąd bierze się błąd badaczy charakteru narodowego, jeśli chcą oni pracować tak jak antropologowie.

Ruda Wielka

Zimno. Mokro. Dokuczliwy wiatr. Wszystko przemawiało za tym by wyjechać na cały dzień na rowerze. Z wyborem kierunku i celu nie miałem problemu. Po przejrzeniu kilku numerów poleconego mi jeszcze zimą pisma Radomir odnalazłem jeden poświęcony I wojnie światowej. Szczególnie zainteresowały mnie dwa artykuły poświęcone cmentarzom wojennym. Pierwszy, autorstwa Urszuli Oettingen prezentuje zagadnienie grobów wojennych w Kongresówce i w II Rzeczypospolitej. Drugi, którego autorem jest Jürgen Hensel, przy okazji przedstawiania stanu rotundy kommemoratywnej na cmentarzu wojennym w Rudzie Wielkiej również porusza zagadnienie cmentarzy wojennych na terenie Polski, z tym że w okresie po II wojnie światowej. Co istotne – J. Hensel opisuje stan cmentarza w roku w Rudzie Wielkiej z 1983 roku. W jego opisie na cmentarzu znajdują się krzyże z nazwiskami poległych, a rotunda jest częściowo uszkodzona. Wśród nazwisk umieszczonych na tabliczkach żeliwnych odnalazł takie jak: Zagrodnik, Koralczak i Klepczyński. Autor korzystał z opracowania sporządzonego przez Adama Penkallę dla Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Radomiu. Artykuły zamieszczono w 4 numerze Kwartalnika Turystyczno-Krajoznawczego „Radomir” z 1988 roku. Pismo to udostępniane jest w Radomskiej Bibliotece Cyfrowej.

Jednak cmentarz w Rudzie Wielkiej już wcześniej wzbudził moje zainteresowanie. Jeszcze zanim poznałem artykuły z „Radomira”. W sierpniu 2011 roku planowałem zajechać do Orońska. Przeglądając mapy (a nuż jakiś cmentarz lub pomnik skrywa się w przydrożnych lasach) odnalazłem ten właśnie cmentarz. Nic jednak o nim nie wiedziałem. Nawet z jakiego pochodzi okresu i czy jest nekropolią „cywilną” czy też „wojskową”. Wtedy do Orońska nie dojechałem. Nie miałem więc okazji tego sprawdzić. Pojechałem później ale zapomniałem gdzie dokładnie cmentarz się znajduje. Co prawda „profilaktycznie” wszedłem do lasu pamiętając, że cmentarz miał być na północ od drogi tylko nie byłem pewien czy to ten las. Po powrocie do domu odkryłem, że byłem kilkanaście metrów od cmentarza. U stóp skarpy na której szczycie on się znajduje. Na następny raz obiecałem sobie wejść wyżej. Ten następny raz wypadł właśnie teraz, w fatalną pogodę ale po lekturze już nie potrafiłem dłużej tego odkładać.

Przygotowując się do wyjazdu odkryłem, że przepadły gdzieś mapy drogowe tego rejonu. Wcześniej je miałem. Ale nie wiem czy „położyłem je na wierzchu by później łatwo je znaleźć”, czy też zostawiłem w piwnicy do której miałem niedawno włamanie. Pewnie to pierwsze. Po co by były złodziejowi potrzebne mapy? Narzędzia rowerowe to jeszcze tak – je zabrał na pewno. Ale mapy? Chyba będę musiał jednak poprzeglądać papiery. Wybrałem się więc bez map. Trasę znałem. Ale chciałem pojechać bocznymi drogami by ominąć także trasę przez Klikawę. Dlatego pojechałem przez Trzcianki i dojechałem do… Klikawy. Ale przynajmniej poznałem drogę, której wcześniej nie znałem. Z głównej drogi zjechałem w Piskorowie. i do Zwolenia pojechałem przez Łaguszów. Dalej tradycyjnie – Tczów, Skaryszew. W Chomentowie zwróciłem uwagę na tabliczkę umieszczoną na ścianie ostatniego budynku (drewnianego). Sfotografowałem ją dopiero wracając ale zastanowiło mnie co niemieckojęzyczna tabliczka robi w Chomentowie.

Sądząc po wkrętach jakimi ją zamocowano jest tu od niedawna. Ale takie tabliczki łatwiej znaleźć w Szczecinie. Chyba w tych okolicach nie ubezpieczano budynków od ognia akurat tam? Choć nie wiem jak to było podczas II wojny światowej.

W czasie jazdy niemal cały czas miałem przeciwko sobie wiatr. Od czasu do czasu kropił deszcz. Za Dąbrówką Warszawską, czyli już niemal u celu, dopadł mnie już znacznie większy deszcz. Ale nie była to jeszcze ulewa. Trochę żałowałem, że nie wziąłem parasola. Z nim mógłbym robić zdjęcia i podczas opadu. A tak? Starałem się jechać powoli i czekałem aż przestanie padać. Już w Rudzie Wielkiej było po deszczu. Po dojechaniu do lasu przyjrzałem się lepiej jego brzegowi. Mapy Geoportalu nie pokazywały by do cmentarza prowadziła jakaś droga. Ta którą pojechałem poprzednio biegła kilka metrów poniżej cmentarza. Może więc ścieżka? Na samym rogu lasu była jakaś wydeptana. Prowadziła pod górę w głąb lasu. Nią doszedłem na miejsce. Brak jakichkolwiek znaków wskazujących cmentarz jest dość dziwny. Ale jeszcze dziwniejsze jest to co zastałem na miejscu. Od lat osiemdziesiątych musiało się coś zmienić. I się zmieniło. Rotunda została wyremontowana. A na terenie cmentarza nie ma ani jednej żeliwnej tabliczki z nazwiskiem. Poszły na złom?

Sama rotunda przypomniała mi podobne, choć mniejsze na cmentarzach wojennych w okolicach Fajsławic. Czy jednak tamte są równie stare jak cmentarze? Tam przechowuje się narzędzia używane podczas sprzątania cmentarza. Tutaj ktoś urządził sobie ognisko. O ogniskach na cmentarzach czytałem dotąd tylko w przypadku cmentarzy żydowskich. A tak chodzi mi po głowie podobieństwo losów nekropolii żydowskich, wojennych i prawosławnych na terenach objętych akcją „Wisła”. Nie lepiej mają się cmentarze ewangelickie.

Powrót był znacznie łatwiejszy. Co prawda miałem zajechać do Jedlni Letnisko ale nie pamiętałem drogi. Dlatego za Skaryszewem zapuściłem się w nieznany teren chcąc trochę się porozglądać. Tak odkryłem drogę przez Tynicę. Za następnym razem będę mógł ominąć zmasakrowaną drogę przez Zakrzówek i Kobylany. Wiatr pchał mnie w stronę Puław. Wróciłem jeszcze przed zachodem słońca. 10 godzin. Trochę ponad 170 km. Może plan był ubogi – tylko jedno miejsce do odwiedzenia – ale zrobiłem to co odkładałem wciąż na później. Może nie wszystko. Chciałem przecież jeszcze zobaczyć kościół w Jedlni Letnisku. Kościół nie zając. Poczeka. Jest bliżej niż odwiedzony cmentarz więc może za tydzień?