Tam i z powrotem

To nie jest opowieść Hobbita. A może szkoda. Hobbici na pewno inaczej patrzą na świat. Nie zastanawiają się nad tym dlaczego Saudowie nawołują do burzenia kościołów. A mi tak chodzi po głowie a propos czytanej książki Ewy Machut-Mendeckiej "Kultura arabska. Mity, literatura, polityka", że skoro przebudzenie narodowe nastąpiło w tym arabskim regionie świata tak późno bo pod sam koniec XIX wieku to mogło wcale do niego nie dojść gdyby nie polityka kolonialna i wiadomości z obszaru kultury europejskiej. Teraz gdy jesteśmy tak mocno uzależnieni od ropy. Gdy tak wiele pieniędzy już powędrowało do tego od zawsze ubogiego kawałka świata. Gdy już religie odstawialiśmy od polityki. Można zacząć walczyć o dusze bez narażania się na sankcje. Co by było gdybyśmy przestali używać ropy? To już jest bez znaczenia. Kapitał z ropy dawno przestał być lokalny. Jest teraz światowy. Czy będą wojny religijne? Już są. Ale czy będą tutaj. Pod naszymi oknami. Na naszych ulicach? Kapuściński dawał 100 lat na islamizację Europy. Ale miał chyba na myśli proces powolny i pokojowy. Nie lubię polityki ale zawsze przyłapuję się na tym, że przegapiłem jakieś drobne zmiany na świecie, które prowadzą do zmian większych. Koniec końców nie pamiętam jak szybko znikały telewizory Rubin, Neptun. Jak znikały pralki Wiatka czy jeszcze starsza Frania. Jak zniknęły pieluchy tetrowe. Szklane butelki z kapslem na mleko i śmietanę. Jak znikały z ulic saturatory. Świat się zmienia i o tym jest też "Władca pierścieni" tylko ja się zaplątałem, a dzień był tak radośnie słoneczny. Ptaki śpiewały od świtu. Nie musiałem pędzić do pracy tylko na szkolenie 3 godziny później. Chciało się. Chciało się skakać, biegać i … jechać. Po kursie więc przyszedł czas na szybkie przełknięcie jakiegoś "co bądź", przebranie i w drogę :) .

Było ciepło. I chciałem pierwszy raz w tym roku poczuć wiatr we włosach. Wygrzebałem krótkie spodenki. Tak jest lepiej. Na celowniku były Maciejowice. Od paru tygodni czekałem by wreszcie poszukać miejsca egzekucji maciejowickich Żydów. Myślałem, że w Maciejowicach jest tylko cmentarz. I to nieoznakowany, zdewastowany. A tu na stronie Kazimierza Paciorka znalazłem informację o tym miejscu. Wiatr choć dość silny to dmuchał w stronę Maciejowic. Tylko się rozpędzić i jechać. Tak zrobiłem. I jak zwykle gdy jedzie się z wiatrem nie czuje się tego chłodu początku wiosny. Musiałem zdjąć bluzę. W krótkim rękawku gdy inni w kurtkach ale tak mi było ciepło. I do tego więcej włosów = więcej wiatru we włosach = większa przyjemność. Do Dęblina dojechałem znacznie szybciej niż się tego spodziewałem. Skoczyłem na cmentarz zapalić znicz na grobie rodzinnym i dalej w stronę Stężycy, Paprotni… A właśnie. Ktoś napisał, że usunął trochę krzaków z cmentarza wojennego w Paprotni. Byłem tam chyba 3 lata temu. Odbiłem więc trochę w bok by zobaczyć jak to teraz wygląda. I… wygląda jeszcze gorzej. Nie przypominam sobie by poprzednio były tam wykopane dwie dziury. Najwyraźniej ktoś już szukał tu skarbów. A drewniany krzyż spróchniał jeszcze bardziej. Ktoś też go odciągnął nieco na bok z samego szczytu kopca.

Wcale mi się to nie podoba. Tylko co ja mogę? Ponarzekać? Chyba tylko tyle.

Do Maciejowic dojechałem w dwie i pół godziny (tak na oko). Jak na mnie to szybko (podziękowania dla wiatru). Skierowałem rower w drogę do Łaskarzewa i szukałem drogowskazu do Zakrętów. Za drogowskazem miałem zjechać w pierwszą drogę z prawej strony. Proste. Dalej miało być 200 m drogą gruntową ale licznik pokazał mi tylko 140 m i już byłem na miejscu.

Nie wiem czy ciała tu nadal spoczywają. Nic nie napisano o ekshumacji. Opis egzekucji jest niemal identyczny z innymi o jakich czytałem. Choćby w "Spowiedzi" Calka Perechodnika, który opisał egzekucje m.in. w Otwocku.

Dochodziła godzina 18. Jutro na rano do pracy. Jestem ok. 50 km od Puław. I na pewno nie usnę od razu. Wiatr nieco osłabł dając mi nadzieję na w miarę szybką jazdę. Ale najpierw zrobiłem zdjęcie dawnemu ratuszowi w Maciejowicach. W ubiegłym roku prowadzono prace remontowe na rynku. O ile zmiany w postaci parkingu pokrytego kostką zamiast kocich łbów tak się w oczy nie rzucają to brak drewnianych okiennic i powiększone okna w części parterowej widać. Bardzo widać. Nie wiem czy mi się to podoba.

Jeszcze skoczyłem zobaczyć cmentarz żydowski. Ktoś mi napisał, że źle go zlokalizowałem i że kiedyś była tam tabliczka informacyjna. Gdy szukałem cmentarza żadnej tabliczki nie było. Wskazanie na lekkie wzniesienie terenu obok miejsca przeze mnie wskazanego pasowałoby nawet bardzo. Ale sam nie wiem. Szkoda, że nie ma żadnych śladów. W Maciejowicach pamięta się Kościuszkę, który był tu dość krótko. Nie pamięta się ludzi, którzy byli tu przez kilka pokoleń.

Wracając zajechałem na moment pod cmentarz wojenny w Kobylnicy. W rowie obok cmentarz chyba przybyło śmieci. Cmentarz raczej się nie zmienił (nie wspiąłem się tym razem na górę).

Nieco dalej jest miejscowość Wróble. Kiedyś podesłano mi informację, że jest tam cmentarz z I wojny światowej. Od tamtego czasu wyjaśniło się, że jest to mogiła żołnierza polskiego poległego w wojnie polsko-bolszewickiej. A ja i tak nadal nie wiedziałem w którym to miejscu. Kazimierz Paciorek podpowiedział, że na wzniesieniu obok szosy nadwiślańskiej. Powinienem więc jechać w pobliżu. Tylko jadąc w przeciwną stronę nic nie dostrzegłem. Teraz na wzniesieniu dostrzegłem białą tabliczkę wśród drzew. Wdrapałem się by zobaczyć co to jest.

Tak jakby ktoś to dla mnie przygotował :) Ale mogiła bez żadnych tablic pamiątkowych czy informacji. Tylko stalowy krzyż.

To już były chyba wszystkie cmentarze, które tego dnia miałem zamiar odwiedzić. Pozostało gnać do Puław. Słońce było coraz niżej. W Tyrzynie ostatni rzut oka na mazowiecką ziemię.

Jeszcze przed Stężycą założyłem ponownie bluzę. Robiło się chłodno.

Kościół w Stężycy (jeden z dwóch). Jeszcze modrzewie nie zasłaniają.

W Stężycy która ma ponad 700 lat są drogi, które już mają śladowe ilości asfaltu. Na wierzchu coraz więcej kocich łbów. To ma jakiś urok ale dziwnie wygląda gdy jednocześnie trwają prace budowlane nad Wisłą. Przyglądając się temu co tam robią dostrzegłem figurę św. Jana Nepomucena. Stara drewniana figura. Dlaczego nigdy wcześniej nie rzuciła mi się w oczy?

Zaraz byłem w Dęblinie i już powłączałem światła. Robiło się ciemno. Wiatr nie dokuczał. Na moment zatrzymałem się przy drodze do Borowiny. Na przeciwko gniazda bocianów. Jeden akurat zanurkował i odleciał w stronę Wisły. Nawet nie zauważyłem, że był to tylko jakiś pokaz. Najwyraźniej trwają gody. Moment później już zbereźnik był w gnieździe. Wiosna, wiosna. Klekotanie, trzepotanie i robienie jaj.

Płazy na drogach, śnieg na poboczach

W ubiegłym roku usiłowałem zrobić zdjęcia na cmentarzach żydowskich w Drohiczynie i Mordach. Może to usiłowanie to określenie trochę na wyrost. W Drohiczynie nie udało mi się dokładnie zlokalizować cmentarza w porastających skarpę nadbużańską zaroślach, a w Mordach nie wchodziłem na teren cmentarza ponieważ w zielonej gęstwinie i tak trudno byłoby cokolwiek zobaczyć. Odwiedzenie obydwu tych cmentarzy zostawiłem sobie na wiosnę. Wczesną wiosnę. I taka właśnie się zaczęła. Do planu dodałem jeszcze kirkuty w Międzyrzecu Podlaskim, Łosicach i Sarnakach. Z cmentarzem w Międzyrzecu Podlaskim jest tak, że od trzech lat szukam możliwości zupełnie poprawnego wejścia przez furtkę. Zdaje się, że zupełnie niepotrzebnie. Ludzie wchodzą tam przez mur. Tym razem i ja miałem zamiar tak zrobić. Najwyraźniej nie ma innej możliwości. Zaplanowałem też, że do samego Międzyrzeca podjadę pociągiem. Mam taki bardzo wcześnie rano odjeżdżający z Dęblina. Problemem jest tylko to, że kursuje on tylko od poniedziałku do piątku. A urlopu nie udało mi się wziąć. Znając moje plany Krzysiek piszący na Olszyńskiej Stronie Rowerowej podpowiedział mi jeszcze, że warto poszukać mogiły powstańca styczniowego w Łosicach na cmentarzu parafialnym. Miała znajdować się w pobliżu kaplicy cmentarnej. To wydawało się proste – odnaleźć kaplicę i poszukać nagrobka na którym napisano, że zmarły był powstańcem. Na samej Olsztyńskiej Stronie Rowerowej zauważyłem wakat w dziale cmentarzy powstańców listopadowych w miejscowości Manie. Dotarcie tam wymagało tylko niewielkiej modyfikacji trasy. Z przejazdem pociągiem nie powinienem nawet osiągnąć nawet 300 km. Gorzej będzie bez pociągu. A tak właśnie wyszło. Maksimum z planu zawsze można obciąć.

Prognozy pogody wskazywały opady deszczu i silny wiatr po południu. Wypadało więc ruszyć jak najwcześniej. Gdybym miał jechać pociągiem musiałbym wyjechać z Puław o trzeciej rano by dojechać na czas do Dęblina na pociąg. Ponieważ pociągu nie było tego dnia wymyśliłem, że wystartuję o pierwszej w nocy i pojadę do Międzyrzeca Podlaskiego przez Łuków. 107 km znanymi drogami. Nie pomyliłem się tylko w kwestii dystansu. Znikający śnieg odsłania niespodzianki na drodze. Na starcie miałem delikatną mżawkę. Temperatura powietrza była w okolicach 5 stopni. Godzina była druga – miałem na wstępie mały poślizg z czasem ale to chyba nie jest wielki problem skoro zdarza mi się bardzo często. Na początek była najkrótsza trasa do Baranowa. W tych godzinach raczej mało uczęszczana. Niespodzianki zaczęły się w lesie pomiędzy Puławami i Wronowem. Pierwszą była mgła. Unosiła się nad topniejącym śniegiem. W kolejnym lesie (Żerdź – Baranów) w reakcji na wstrząsy wywoływane przez dziury w jezdni zaczął mi hałasować błotnik. Od Żyrzyna padał też już większy deszcz. Ale sprawa błotnika mnie nieco rozdrażniła. Wyciągnąłem więc narzędzia i odkryłem, że mocując tydzień wcześniej błotnik zapomniałem założyć przeciwnakrętkę. Obluzował się korzystał z wolności. Dziwne, że nie robił tego podczas dojazdów do pracy. Miał na to przecież 5 dni. Naprawa w zaśnieżonym lesie podczas deszczu nie była tym co lubię najbardziej ale to tylko jedna śrubka. Poszło szybko i mogłem dalej wsłuchiwać się w szum deszczu i gum.

Wyjeżdżając z Puław i przejeżdżając przez miejscowości oświetlone latarniami ulicznymi (nie ma ich wiele) zauważyłem, że ptaki śpiewają tylko w tych rozświetlonych miejscach. Ciemność kazała im milczeć? Inną sprawą było to, że i dla mnie mała ilość wrażeń była powodem do rozmyślań. W ostatnich rozdziałach swojej książki Marcin Kula zastanawiał się nad stosunkiem do cmentarzy grup już nieobecnych lub znacznie mniej licznych niż kiedyś. Doszedł do wniosku, który i dla mnie wydaje się być oczywistym: dbamy o cmentarze gdy uznajemy, że ta grupa jest częścią naszej grupy. Moim zdaniem na poziomie społeczeństwa mamy najczęściej do czynienia z dominującym przekonaniem czy przekonaniem "poprawnym politycznie". Stosunek poszczególnych ludzi może być różny do cmentarzy. Dlatego na cmentarzach można obok zniczy znaleźć śmieci. Dlatego cmentarze z I wojny światowej są szczególnie zadbane gdy mówi się, że wśród poległych są Polacy.

Deszcz przestał padać gdy dojechałem do Baranowa. Dalsza trasa wiodła przez most na Wieprzu i Sobieszyn. Zatrzymałem się by zrobić zdjęcie zabudowaniom dawnego PGR-u. Tam w ciemności jest jeszcze pałac.

Jadąc do Lenda Ruskiego miałem trochę szczęścia. Głównie chyba dlatego, że we mgle używałem dwóch reflektorów. Jeden świecił nieco dalej i rozpędzony zdążyłem w Wolce Sobieszyńskiej ominąć wyrwę w jezdni. Była oznakowana biało-czerwoną taśmą rozciągniętą między słupkami. Zero elementów odblaskowych. Zarwał się fragment jezdni przy przepuście na rzeczce Śwince. Dalej na trasie przez las w światłach pojawiały się żaby. W większości ustawione do mnie przodem. Wyraźnie było widać ich jasne podbrzusza. Chyba nie przejechałem żadnej. Prawdopodobnie wędrowały do rozmarzających stawów.

Kolejna niespodzianka. W Lendzie Wielkim za zakrętem do Woli Gułowskiej znów drogę przecinały biało-czerwone taśmy. Tutaj też powstała dziura w przepuście. I to chyba na jego środku. Narzucono też wiele gałęzi by utrudnić przejazd. Znak zakazu wjazdu. Ale jakoś przeszedłem. Dalej już tylko trochę dziur w jezdni. Spokój cisza. Zaczęło mi się śpiewać: "droga daleka, noc taka ciemna, nikt na ciebie nie czeka…"

Nie wiem czy w Woli Gułowskiej kościół bywa nocami iluminowany. Chyba nie. Nie pamiętam bym go kiedyś widział w nocy rozświetlonym. Na jednej z wież w październiku 1939 r. byli żołnierze Kleeberga i ostrzeliwali nacierających Niemców.

Dalej pognałem do Adamowa. Chciałem zrobić zdjęcie tamtejszemu kościołowi. Architektonicznie nie jest szczególnie ciekawy ale interesowały mnie możliwości mojego aparatu. Tu zjeżdżając z głównej drogi wjechałem w kałużę. To prawda, że woda może skrywać głębinę. Tak było w tym wypadku. Szczęśliwie przejechałem.

A aparat niestety robi fatalne zdjęcia w nocy i nic na to nie poradzę. Na zdjęciu widać jedyne latarnie świecące całą noc w Adamowie. Są na rondzie. Poza nimi ciemność. Ale już się powoli rozjaśniało. W Wojcieszkowie był już prawie dzień. A na pewno dzień zrobił aparat rozjaśniając automatycznie zdjęcie. Tą jasność nieba potraktował już jako zachętę do robienia zdjęć bez szumu.

Na drodze do Łukowa już był ruch. Głownie w stronę Kocka. Ja jechałem w stronę przeciwną. Mgły unosiły się w lasach i ponad polami na których wciąż miejscami leżał śnieg

W Łukowie byłe już gdy było całkiem jasno. Drogi mokre. Niebo zachmurzone. Do Międzyrzeca jeszcze około 30 km. Droga którą pojechałem była mi trochę znana. raz jeden, w nocy zdarzyło mi się nią jechać. Dziwiłem się wtedy jak długo jedzie się przez Trzebieszów. Teraz licznik pokazał trochę ponad 6 km.

Przy drodze wiele gniazd z bocianami. W końcu to wiosna :)

W Strzakłach na skraju lasu zauważyłem grupę krzyży. Nie wiem jeszcze co to za miejsce. Jeden ze starych krzyży wygląda na karawakę (początkowo myślałem, że to krzyż prawosławny). Mogiła? Cmentarz? Na mapach geoportalu zaznaczono tylko krzyż przydrożny. Nie wiem jeszcze co oznaczono na starych mapach.

W Międzyrzecu się zgubiłem. Zamiast pojechać jak zwykle przez centrum dałem się poprowadzić znakom. Dotarłem w miejsce gdzie są nowiutkie ścieżki rowerowe ale nie ma cmentarzy. Ale ścieżka rowerowa zaprowadziła mnie szczęśliwie pod cmentarz choć nadłożyłem drogi. I żebym jeszcze wiedział, że przejeżdżałem obok drogi do do Huszlewa, którą miałem jechać dalej. Ale nie wiedziałem. Na razie podjechałem pod mur cmentarza żydowskiego i zobaczyłem, że na jego terenie są ludzie. Furtka i brama były zamknięte. A oni z piłami mechanicznymi wycinali krzewy. Zupełnie mnie ignorowali. I teraz jak mam się zachować? Niepostrzeżenie nie wejdę. Na ucieczkę przed facetem z piłą mechaniczną nie mam ochoty. Na czekanie na policję (gdyby ją wezwali) nie mam czasu. Muszę to więc odłożyć chyba na jeszcze inny wypad. Tak czułem, że 13 to nie jest najlepszy wybór na realizację planów.

Zapytany przeze mnie o dalszą drogę (Manie) człowiek powiedział, że mam wjechać na E8 i będę miał drogowskaz. Nie miałem na mapach zaznaczonej szosy E8. W sumie coś mi w tym nie grało. Pojechałem w inne miejsce zapytać kogoś innego. Znów przeciąłem drogę, którą miałem jechać dalej i dojechałem do krajowej dwójki (to o nią chodziło poprzedniemu pytanemu o drogę). Tu wskazano mi kierunek i powiedziano, że będzie drogowskaz. Faktycznie był. Tylko napisano na nim "Huszlew". To logiczne ponieważ Manie są między "po drodze". Dość, że choć nie udało mi się po raz kolejny obejrzeć cmentarza w Międzyrzecu Podlaskim to udało mi się z Międzyrzeca wyjechać w drogę, której nie znałem. W Maniach przywitała mnie kolorowa figura przydrożna. Teraz jeszcze tych kolorów brakuje przyrodzie.

W samej wsi pogoniło mnie małe stadko psów. A gdy już skończył się asfalt dojechałem do poszukiwanej mogiły.

Właściwie jest to cmentarz. Obok powstańców z 1830 roku spoczywają tu też polegli w I wojnie światowej. Informację o nich znalazłem na krzyżu obok pamiątkowego kamienia.

Dalsza droga miała mnie doprowadzić do Łosic. Zanim dojechałem do Huszlewa mijałem pamiątkowe kamienie pod Wygodą. Na jednym z nich umieszczono informację o bitwie oddziału AK z Niemcami. Na drugim jest jeszcze dla mnie tajemnicza liczba 1835.

W Huszlewie mijałem dwór. Nie wiem czy jest zamieszkały ale wygląda na wyremontowany.

Za Huszlewem zrobiłem sobie na leśnym parkingu krótką przerwę.

Później jadąc do Łosic mijałem pomnik pomordowanych pod Jeziorami podczas II wojny światowej.

Coś co wyglądało na dworek ale może wcale nim nie jest.

I na koniec drogowskaz wskazujący na znajdujący się wśród pól cmentarz z XVIII wieku. Gdyby nie błoto pewnie bym mu nie odpuścił. Ale dla niego chętnie przyjadę tu jeszcze raz. Przy wjeździe do Łosic mijałem cmentarz parafialny. Nie znalazłem na nim mogiły powstańca. Zabrakło… kaplicy cmentarnej. Może to nie ten cmentarz? Może jest jeszcze jeden? Zostawię to sobie na później. Teraz pojechałem do cmentarza żydowskiego.

Tutaj na szczęście jeszcze nie ukończono ogrodzenia więc mogłem spokojnie wejść. A warto. Na wewnętrznej stronie muru umieszczono wiele macew z zachowanymi resztkami polichromii. No i jest to przykład cmentarza na który powróciły macewy użyte podczas wojny do utwardzania uli, chodników czy placów.

Na popołudnie zapowiadano opady deszczu i silny wiatr. Gdy wróciłem do roweru z cmentarza była godzina 11:30. Do Sarnaków miałem ponad 30 km. Na dwunastą planowałem początek powrotu. Wiatr już był dokuczliwy. Zrezygnowałem więc z Sarnaków i Drohiczyna. Tym łatwiej było mi to zrobić, że ziemia jeszcze jest trochę za miękka do udeptywania. Śnieg dopiero niedawno z niej zniknął. Skierowałem się do Mordów. To nie jest daleko. Ale jednak przejazd tego odcinka oznaczał jazdę pod wiatr bez osłony. Do tego jest tu całkiem duży ruch samochodów. Zatrzymałem się raz by rzucić okiem na kopiec przy drodze. Kopiec Piłsudskiego. O kulcie Marszałka po 1926 r. też wspominał M. Kula. To był kult wspierany przez administrację państwową. Propagowany w prasie i w szkołach. Coś z tego zostało. Nie tylko kopce.

Cmentarz w Modach znajduje się przy drodze do Łosic. Założony na wzniesieniu obok terenów podmokłych. Niegdyś ogrodzony. Teraz miejscami nie ma siatki na słupkach. Teren porastają gęsto krzewy i drzewa. Jest tu trochę macew. Głównie wykonanych z kamieni polnych. Takie macewy nie nadawały się do utwardzania dróg. Więc zostały. Prawdopodobnie pozostają w swoich pierwotnych miejscach. Większość (choć są wyjątki) skierowana jest na zachód. Miejscami można natrafić na śmieci. Miejscami na doprowadzające do białej gorączki ortodoksów znicze ze znakiem krzyża.

Od strony centrum miejscowości cmentarz nie prezentuje się okazale.

Zanim skierowałem rower na trasę do Łukowa rzuciłem jeszcze okiem na pałac w Mordach.

Wydawać się może, że nic się przez rok nie zmieniło. Budynek nadal grozi zawaleniem i trwają prace remontowe w pałacu i parku (takie napisy są na tabliczkach). Ale brak zmian jest pozorny. Zmieniła się bowiem firma nadzorująca ten teren. Ciekawe czy czekamy aż się to wszystko rozsypie?

Za Mordami zakręciłem w drogę do Wielgorza. To kilka kilometrów jazdy przez łąki. Teraz są zalane. W zeszłym roku ale chyba w maju dałem się tu przyłapać opadom gradu. Teraz spokojnie. Tylko miejscami woda zalewa skraj jezdni. Za Zbuczynem chciałem sprawdzić czy już są bociany w ogromnym gnieździe w miejscowości Grodzisk. Można powiedzieć, że tak i nie. Nie – ponieważ drzewo na którym było gniazdo zniknęło. Tak – ponieważ w jego miejscu postawiono słup z kołem na szczycie i para bocianów właśnie wiła na nim gniazdo.

Jednak to nie to samo. Zdjęcie z zeszłego roku (była trójka młodych).

W okolicach Dziewul chwilę popadał deszcz. Ale choć pojawiły się chmury, a czasami wiatr silniej dmuchnął dawało się jechać. Zatrzymałem się na moment na parkingu leśnym 5 km od Wojcieszkowa. Strasznie tu ludzie naśmiecili przez zimę.

W Adamowie zrobiłem nie po raz pierwszy zdjęcie cmentarzowi o którym nic nie wiem. Krzyże na płocie sugerują, że to cmentarz chrześcijański.

Ciemniejsze chmury pojawiły się na niebie gdy wyjeżdżałem z Woli Gułowskiej. Zatrzymałem się na moment by zrobić jej jedno zdjęcie.

Ta ciemność za moment zrobiła się mokra. Nawet grzmiało. Błyskały pioruny. Gwałtownie ale krótko padał deszcz. Zdążyłem jednak zmoknąć zanim znalazłem wiatę przystankową. Gdy już tylko kropiło ruszyłem dalej. Udało mi się dojechać do wiaty w Kalinowym Dole gdy znów lunęło.

W sakwach miałem wiele zwykle niepotrzebnych rzeczy, które mogą się przydać. Była tam np. peleryna przeciwdeszczowa. Bardzo dobra gdy nie ma silnego wiatru (więc nie dzisiaj). Były też ochraniacze na buty. Nie chciało mi się ich zakładać gdy rozpocząłem wyjazd. A było mi zimno w stopy. Teraz założyłem je by nie przemoczyć nóg. I ruszyłem w znów słoneczny dzień. Już się niestety jednak kończył.

Przed Lendem Wielkim Zobaczyłem już prowizorycznie naprawiony przepust na drodze (ten sam który w nocy był zamknięty).

Przez Zielony Kąt do Nowodworu. Przy pomniku Romów zamordowanych na terenie lotniska odbiłem w stronę Trzcianek.

W Sarnach ze stawu pokrytego jeszcze lodem unosiła się mgła. Zalewała drogę biegnącą obok niego. A ja rzuciłem okiem na zachód słońca.

W Gołębiu już kościół oświetlają w nocy. Ale się nie zatrzymywałem. Już było blisko. Już chciałem zmyć z siebie cały ten pot. I chyba przyroda postanowiła mi pomóc. Gdy wjeżdżałem do Puław zaczął padać deszcz. Ale to już może 4 km w deszczu. I koniec.

Dwa mosty z płukaniem łańcucha

Ponieważ jeszcze leży śnieg. Ponieważ jeszcze jest zimno. Ponieważ… Nie ważne. Nie było sensu jechać tam gdzie chciałem (Opoczno, Końskie, Chinów, Mordy, Drohiczyn, Maciejowice, Góra Kalwaria itd – nie wszystko na raz oczywiście). Dlatego musiałem wymyślić trasę taką by wszystko było przy drodze. Wybór padł na starą zabawę w dwa mosty. Puławy i Annopol. Na razie nie ma między nimi żadnego innego mostu. Ma być. W Kamieniu. Ale na razie chcąc przedostać się na drugi brzeg Wisły przez oba mosty trzeba na wschodnim brzegu przejechać ponad 67 km. Pogoda zapowiadała się mokra. Temperatury dodatnie. A ja dawno nie sprawdzałem czy pojawiły się nowe rzeźby na Szlaku Artystycznym w okolicach Biedrzychowic. Nigdy też nie byłem w Lasocinie. A mapy googla pokazały tam ładną kapliczkę słupową z Chrystusem Frasobliwym.

Te plany powstały w piątek. Nastawiłem budzik na straszną godzinę (o której wstaję do pracy w tygodniu) i wymyśliłem, że do Kazimierza Dolnego przemknę się jeszcze przed wschodem słońca.

Obudziłem się jeszcze przed budzikiem. Kolano kontuzjowane w lutym bolało tak mocno, że mnie obudziło. Za oknem śnieg i gęsta mgła. Mgła i noc to nie jest najlepszy zestaw. Poczekałem z wyjazdem do wschodu słońca. Poczytałem "Ostatecznie trzeba umrzeć" Marcina Kuli, a potem i tak musiałem jechać na światłach. W Parchatce zatrzymałem się na moment przy kopcu powstańczym. Nie wiem dlaczego umieszczono tam daty 1831 i 1863. Najprawdopodobniej tylko ta pierwsza jest prawdziwa.

Droga z Puław do Bochotnicy nie była bardzo przyjemna. Znaki informowały w którą stronę znika droga. Nie było aż tak daleko widać. Ale w Bochotnicy już się nieco "przetarło". Zatrzymałem się przy drodze do przeprawy promowej. Dochodzi tutaj ścieżka rowerowa z Puław.

Dalej ma przechodzić nad wpadającą do Wisły Bystrą. Jeszcze nie przechodzi ale już i w tamtą stronę jest ok. 100 m ścieżki.

Szkoda, że nie leci koroną wału. Jeszcze rzut oka na trasą do Puław. W tej mgle śpiewały głośno ptaki. Zaklinały wiosnę (lub przeklinały zimę).

Do Kazimierza dojechałem bez większych problemów. Jeszcze było wcześnie. W późniejszych godzinach ruch jest tu uciążliwy. Szczególnie w weekendy gdy jest wiele samochodów z warszawskimi rejestracjami.

Pusty rynek to obrazek widywany tylko we wczesnych (bardzo wczesnych) godzinach lub właśnie gdy jest taka ohydna pogoda.

Coś co mnie zdziwiło: przy jatkach żydowskich nie było rozłożonych straganów i namiotów. Zwykle o świecie wre już tam praca. A dziś pusto.

Dalej pojechałem przez Czerniawy z lapidarium na nowym kirkucie.

Po zakręceniu w drogę do Uściąża jeszcze chciałem odwiedzić cmentarz wojenny. Ale tam dziś królują śnieg i bażanty.

Marcin Kula wspomniał o pewnym przesądzie panującym wśród żołnierzy Armii Czerwonej. Otrzymywali oni zamiast nieśmiertelników kapsułki w których mieli umieścić kartkę z informacjami osobowymi. Wielu kapsułki pozostawiało puste. Obawiali się, że właśnie umieszczenie tych informacji wewnątrz przyśpieszy ich śmierć. No i mamy groby bezimienne. A rodziny nie wiedzą, gdzie szukać swoich zmarłych. Inna informacja podana przez Marcina Kulę dotycząca obozów pracy wydaje się być nieprawdziwa. Napisał, że mimo wojny system GUŁ-agów masowo przyjmował nowych skazańców i nie wypuszczał starszych. Z monografii Stanisława Ciesielskiego dowiedzieć się można, że właśnie w czasie wojny obozy opuściło wielu mężczyzn w wielu poborowym. Zwolnieni przedterminowo byli zaraz werbowani do armii i wysyłani na front. Dopiero po zakończeniu wojny do obozów wysyłano żołnierzy, którzy doszli do Niemiec, Austrii. Ale to były obozy filtracyjne, a nie obozy pracy przymusowej zarządzane przez GUŁ-ag. Obawiano się, że widząc kapitalistyczny świat będą wrogo nastawieni do systemu sowieckiego. Po likwidacji GUŁ-agów nadal stosowano pracę niewolniczą w ZSRR. Wykonywali ją poborowi wcieleni do oddziałów budowlanych. I to jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku. Chyba w Karcie były wspomnienia jednego z takich żołnierzy. Ale zostawię to na razie.

W Uściążu zakręciłem w drogę do Opola Lubelskiego. Początkowo miałem zamiar jechać przez Wilków i Zagłobę. Ale w Opolu od dwóch lat trwają prace na terenie cmentarza wojennego. Chciałem zobaczyć co się zmieniło od jesieni. Zmiany są nie tylko tam. W Karczmiskach rozebrano część muru parku przy dworku Wesslów. Był w kiepskim stanie. Będzie nowy. W Opolu Lubelskim ogrodzono już teren cmentarza i postawiono postument. Są tam jakieś informacje. Ale nie wiem jeszcze jakie. Nie chciałem wchodzić w ten mokry śnieg. Przyjadę tu jeszcze.

Jeszcze dwa lata temu byłem pewien, że jest to cmentarz prawosławny. Najprawdopodobniej garnizonowy. Zdaje się, że tu podobnie jak w Dęblinie pochowano żołnierzy poległych w I wojnie światowej. Na cmentarzu parafialnym też jest kwatera wojenna. Może tu pochowano tylko żołnierzy armii carskiej?

Już gdy opuszczałem Karczmiska zaczęło śnieżyć. Przez moment w Opolu zastanawiałem się czy nie wracać. Ale przecież nie będzie padać przez cały dzień. Dlatego pojechałem dalej. Nie zatrzymywałem się przy cmentarzu żydowskim. Tam od czasu posprzątania nic się nie zmienia. Albo śnieg zakrył śmieci. Wszystkie opuszczone cmentarze przysypane śniegiem wyglądają tak samo. Na forum jeden z użytkowników napisał, że palenie zniczy na takich opuszczonych cmentarzach to próba "mentalnego zawłaszczenia obcych". Dziwne ale M. Kula i o tym napisał w swojej książce. Zacytuję:

Ponieważ cmentarz pokazuje, tak dobitnie jak tylko można, czyja była ta ziemia kiedyś, grupy, wchodząc na jakiś teren, nieraz niestety bardzo chcą wyrwać inne korzenie, by tam zapuścić swoje. Zależy im na tym, by nie pojawiał się w tej kwestii choćby cień wątpliwości. Wielokrotnie nie biorą pod uwagę, że ta sama ziemia należała w historii do różnych grup i dla wszystkich może mieć podobnie ważne znaczenie symboliczne ex post.

W innym miejscu (ale w tym samym rozdziale) napisał:

Nieraz cmentarze są też miejscem bardzo swoim dla grup mniejszościowych lub/i religijnych.

Może dlatego cmentarze żydowskie w Opolu Lubelskim i Józefowie nad Wisłą pozostają zdewastowane i są zaśmiecane? W ostatnich latach w Józefowie zniknęła ostatnia macewa. Kilka lat temu jej zdjęcie ktoś wrzucił do sieci, a mi nie udało się już jej zobaczyć gdy byłem na miejscu.

Z Opola Lubelskiego pojechałem dalej drogą do Annopola. Gdy dojechałem do Kluczkowic chciałem podjechać pod pałac. Drogi przy pałacu były zastawione samochodami. Na gęsto i prawie na styk. Wykręciłem więc rower w drugą stronę i pojechałem do Józefowa. Na tym odcinku padający dotąd śnieg zaczął zamieniać się w drobny deszcz. W Józefowie zrobiłem tylko jedno zdjęcie zabytkowego kościoła.

Za Józefowem widziałem przelatującego bociana. A w Bliskowicach dwa w gnieździe. Wyglądały na wymęczone. Przemoczone. Biedne. Gdy wyciągałem aparat jeden z boćków uznał, że bezpieczniej będzie odlecieć. Może przesądny?

Gdzieś w tych okolicach wymyśliłem, że zamiast do Annopola powinienem pojechać do Kopca. W ten sposób skróciłbym sobie drogę i ominął centrum Annopola. I przypomniałem sobie o pysznych bułkach z pieczarkami. Ostatecznie więc pojechałem do Annopola. Dla bułki. A pomiędzy mną i bułką stanęły zakłady granulacji kości w Annopolu.

Od lat leży tam sterta nieprzerobionych kości.

Tutaj znowu przypomniał mi się M. Kula. Przez skojarzenie, a nie porównanie. Napisał, że po ujawnieniu zbrodni katyńskiej Niemcy wprowadzili w obozach system palenia ciał pomordowanych by zatrzeć ślady. I tutaj nie jestem pewien czy się nie pomylił. Jak napisał Czesław Madejczyk o grobach w lesie katyńskim dowiedzieli się od mieszkańców okolic Polacy pracujący w okolicach Smoleńska w Organisation Todt latem 1942 r. Ale tajna policja niemiecka sprawą zainteresowała się dopiero w lutym 1943 roku. Tymczasem Calek Perechodnik w "Spowiedzi" pisanej w 1943 roku wspomina o produkowaniu w Treblince z ludzi nawozu. To tak szybko by się wydało? Wiedzieć o tym mieli zarówno Żydzi jak i Polacy. Być może zbrodnia katyńska utwierdziła Niemców w słuszności decyzji o paleniu ciał. Ale raczej nie wpłynęła na powstanie samego pomysłu.

Jadąc dalej mogłem podjechać do mogiły zbiorowej Żydów pomordowanych w Annopolu. Ale śnieg, błoto. Tak samo na cmentarzu żydowskim w Annopolu. Pojechałem więc do piekarni/cukierni. Po zjedzeniu bułki mogłem pognać z góry na most i na drugą stronę Wisły.

Gdybym pojechał przez Kopiec wyjechałbym właśnie w tym miejscu. Po przejechaniu przez most musiałem jeszcze przejechać ponad kilometr do zjazdu w stronę skarpy. A tam zobaczyłem wiele nowych rzeźb ustawionych przy Szlaku Artystycznym.

Więcej w galerii

Dojechałem do wsi Nowe i stamtąd ruszyłem do Lasocina. Nie udało mi się odnaleźć poszukiwanej kapliczki słupowej. Ale też nie szukałem dokładnie. Jeszcze może tam powrócę. Na razie chciałem jechać dalej omijając Ożarów. Ponieważ nie znam tych okolic wybrałem drogę na wyczucie. Pojechałem do Czchowa i dalej, do Wlonic. Tak dojechałem do końca asfaltu. W lecie może bym się zdecydował jechać dalej. Teraz to co jest trudno jest nazwać wiosną. Pojechałem więc w drugą stronę i dojechałem do Ożarowa, który chciałem ominąć. Tu na moment zatrzymałem się przy synagodze.

Synagoga tu była. Budynek przebudowano. Zupełnie zatracił swój dawny charakter. Może tylko to zamurowane okno jest ostatnim śladem?

Przez http://bikestats.pl naszło mnie by wyrobić na rowerze dobrą średnią prędkość. Ruszyłem więc ostro do Tarłowa. Droga gładka. Kiedyś gdy jeszcze była z głębokimi koleinami to jak pamiętam i pobocza i drzewa były przyprószone białym pyłem. Dziś to wygląda zupełnie inaczej. Można nie zauważyć jadąc przez las, że tuż obok jest duża cementownia.

W Tarłowie też podjechałem pod synagogę. A właściwie pod ruiny synagogi. Ktoś uszkodził ogrodzenie i nawet wszedłem do środka. Widać, że to teraz śmietnik i kibel. Nie wiadomo jak długo postoi. Szkoda.

Na cmentarz żydowski nie pojechałem. Ostatnio była tam tylko jedna macewa. Leżąca na ziemi i pozbawiona napisów. Teraz pewnie przysypana śniegiem. Kolejnym celem był Solec nad Wisłą. Ale nie chciałem tam jechać drogą krajową. Wolę boczkiem. Nad Wisłą przez Ciszyce (jest ich kilka). Zupełnie przypadkiem dokonałem odkrycia. Po otrzymaniu sporządzonego w 1938 roku wykazu cmentarzy wojennych w województwie kieleckim nie mogłem odnaleźć na mapach wsi Dorotka. A teraz przejeżdżałem obok niej. Chyba i tam się wybiorę jak już wszystko podeschnie i się ociepli.

Po przejechaniu przez rzekę Kamienną zatrzymałem się przy dużym opuszczonym budynku w Woli Pawłowskiej. Ściana boczna jest murowana. Być może była to szkoła. Żałuję, że nie obejrzałem sobie dawnej, drewnianej szkoły w Chrząchowie. Te drewniane budynki mają coś w sobie. Nie potrafię jednak powiedzieć co. Przyciągają uwagę.

Naprzeciwko drogi, którą dojechałem do Pawłowic była malutka, biała kapliczka z figurą św. Jana Nepomucena. Już jej nie ma. Figura może jest ta sama ale kapliczka jest już inna.

Wszędzie są jakieś zmiany. W samym Solcu też. Tamtejsza figura Nepomuka będzie miała nowe zadaszenie. Wcześniej było drewniane.

Z Solca mam już tylko około 40 km do Puław. Gnałem zerkając na licznik czy mam ładną średnią prędkość. Nigdy tak nie jeździłem. Zawsze dojeżdżałem z zapasem sił. Oszczędzałem. Tak na wszelki wypadek. W Borowcu miałem koledze zrobić zdjęcie domu za młynem nad Zwolenką. Nie zrobiłem. Za Janowcem, w Oblasach zjechałem z głównej drogi do Góry Puławskiej i pojechałem przez Wojszyn. Tu od lat stoi opuszczona szkoła. Jest w coraz gorszym stanie.

Dalej był Nasiłów i … opadłem z sił. Co mi po dobrej średniej prędkości jak w ten sposób nie jadę swoim tempem, nie zatrzymuję się gdy chcę odsapnąć czy zapalić? Odpuściłem robienie średniej i już powolutku pojechałem dalej do Puław. Być może byłem trochę wcześniej na miejscu ale chyba nie było warto. Nie jestem sportowcem. Lubię jazdę do celu. I tak już będzie za następnym razem. Ciekawe, że gdy już byłem w Wojszynie znów zrobiło się zimno, wiał wiatr i trochę zaczął prószyć śnieg. Zima. Mogłaby wreszcie odpuścić. Po suchych drogach jeździ się znacznie przyjemniej.

Lany poniedziałek? No to płukanie łańcucha

W planach miałem odwiedzenie Maciejowic i Chinowa koło Kozienic. Wczoraj padał śnieg ale w Puławach drogi w większości czarne. Warszawę podobno przysypało. Liczyłem na to, że sypało bardziej na północ. Trasa miała liczyć około 160 km. Za Maciejowicami miałem wejść w las i odnaleźć mogiłę zbiorową z II wojny światowej. W Chinowie po raz trzeci szukać w lesie jakichś pozostałości cmentarza z I wojny światowej. Ten cmentarz w Chinowie to dla mnie zagadka. Na mapach WIG zaznaczony jest jako pomnik. Na mapach geoportalu widać, że jest to spory obiekt. Ale gdy dwa lata temu pytałem ludzi mieszkających w Chinowie o cmentarz powiedziano mi, że jest ale sam go nie znajdę. Uparłem się. Nie znalazłem go do tej pory choć na pewno byłem na jego terenie. Zawsze byłem w okresie wybujałej wegetacji. Teraz chcę spróbować zanim się zazieleni.

Taki był plan. I nie zrealizowałem go. Gdy wystartowałem lekko prószył śnieg. Wiatr momentami próbował mnie przewrócić ale nie było lodu pod kołami. Jeszcze gdy byłem na moście pod Dęblinem nie było źle. Breja na brzegach jezdni nawet ustępowała pod kołami. Temperatura z początkowego zera (nie absolutnego) powoli dochodziła do jednego stopnia na plusie. Zatrzymałem się na moment na moście nad Wieprzem. W oddali Wisła.

A w Dęblinie wszystko zaczęło się zmieniać. Najpierw sypnęło śniegiem. Potem dojechałem do ścieżki rowerowej. Zakaz jazdy po czarnej drodze i nakaz jazdy po oblodzonym chodniku. Trudno. Zdjęcie zrobiłem będąc w sąsiedztwie cmentarza garnizonowego Twierdzy Iwangorodzkiej.

W tym śniegu trochę się zacząłem bać o swoje bezpieczeństwo. Ale w zeszłym roku do torby włożyłem kamizelkę odblaskową :) Teraz ją założyłem. Jaskrawy pomarańczowy powinien być widoczny z daleka. Kurtka czarno-biała z przewagą bieli – to mogło umknąć kierowcom patrzącym przez padający śnieg.

Pognałem więc przez kałuże na drodze w Stężycy i dojeżdżając do lasu przypomniałem sobie o tym jak to kiedyś szukałem w tym lesie cmentarza wojennego. Bez skutku. Jest tylko na mapach z okresu międzywojennego. Albo został zlikwidowany albo przepadł zapomniany. Za to śnieg nie dawał o sobie zapomnieć. Strefa większych opadów z dnia wczorajszego najwyraźniej sięgnęła do granic Stężycy. Dalsza droga była biała. Dojechałem tylko do leśnego parkingu. Chwilę postałem zastanawiając się gdzie mam jechać dalej. Plan już był nieaktualny.

Nie chciałem wracać przez Dęblin. Ze Stężycy biegnie droga do Ryk. Nie wiedziałem jak jest w Rykach ze śniegiem. Może lepiej? Wypadało sprawdzić. A potem albo jazda przez Bobrowniki do Puław albo gdzieś dalej. Miałem ochotę zobaczyć znów gęsi nad Wieprzem. Chętnie w Jeziorzanach. Ostatecznie w Drążgowie.

Przejazd do Ryk nie sprawił żadnych kłopotów. Koleiny w śniegu szerokie. Samochody radziły sobie z ich rozjeżdżaniem podczas wyprzedzania. A śnieg wciąż padał. Wiatr teraz miałem w plecy. Tylko jechać i jechać przed siebie.

Kościół w Rykach (zaśnieżony lub neogotycki jak kto woli).

Pojechałem dalej prosto (z małym zygzaczkiem wśród starej zabudowy miejskiej) w kierunku Oszczywilka. Lubię tą nazwę. Pierwszy raz zobaczyłem ją robiąc prawo jazdy na samochód. Rozbawiła mnie wtedy. Teraz budzi wspomnienia o Fiacie 126p i sympatię.

Celem były Lendo Wielkie i Lendo Ruskie. Co do dalszej jazdy decyzję mogłem podjąć w Sobieszynie. Trochę niepokoił mnie stan dróg w lasach. Choć śniegu nie było wiele ale miejscami drogi były pokryte błotem pośniegowym wyjeżdżonych w śniegu koleinach. Samochody wyraźnie przed wjechaniem do lasu zwalniały i powoli przejeżdżały te leśne odcinki. Najwyraźniej wcześniej było tu bardzo ślisko. Ja już nie miałem tak źle. Przeciąłem drogę do Nowodworu i wjechałem do miejscowości Borki. Rozpędziłem na czystej drodze i zaraz hamowałem. Przede mną po drodze szedł bocian. Jadąc powoli szarpałem się aparatem zamkniętym w torbie na ramie roweru. Zanim aparat wyjąłem bocian mnie dostrzegł. Rozpostarł skrzydła. Podskoczył i już był w powietrzu. A ja na ustawieniach ręcznym aparatu nie miałem szans by zrobić dobre zdjęcie. Wyszło jak wyszło. Trochę szkoda.

To był mały przedsmak tego co miało się zdarzyć za moment. Poziom pH rósł. Na końcu wsi poczułem i zobaczyłem, że przebiłem dętkę. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Od dwóch lat jeżdżę na oponach, które nie powinny zawodzić. Oczywiście teoretycznie nie powinny. Nawet producent w swoim katalogu podaje, że Marathon Plus Tour są nie do przebicia . Na dole strony katalogu wycofuje się z tego twierdzenia. Zacząłem na nich jeździć zanim zobaczyłem katalog więc nie czuję się oszukany ;) Przez 2 lata nie miałem ani jednego przebicia. Odzwyczaiłem się. A wcześniej przyzwyczajony byłem do wymiany gumy w nocy w lesie, lub w mieście po zamknięciu sklepów. Właśnie przez serię przebić między Starachowicami i Ostrowcem Świętokrzyskim zdecydowałem się na zakup mocnych opon. Wtedy już przebiłem ostatni zapas i nie miałem łatek. Gdybym nie spotkał dobrego człowieka z łatkami miałbym problem. Dobry człowiek nie tylko dał łatki na drogę ale też pokazał mi gdzie jest cmentarz żydowski w Ostrowcu Św. (szukałem go sam bez skutku). I mówił o oponach z wkładkami antyprzebiciowymi. Wcześniej chodziło mi o to by było jak najtaniej. Ale nie warto. Opony które kupiłem są trwalsze od najtańszych i mocniejsze. Gdyby jeszcze dawały stuprocentową pewność… Nie dają. I właśnie się o tym przekonałem. Podreptałem 300 m do najbliższej wiaty przystankowej by osłonić się od wiatru. Termometr pokazywał 1,5 stopnia na plusie ale szprychach miałem lód. Nie tylko na szprychach. Ale na razie interesowała mnie wymiana dętki i poszukiwanie tego czegoś co może dalej siedzi w oponie i przetnie następną (jedyną zapasową dętkę jaką z sobą wziąłem). Nic w oponie nie znalazłem poza sporych rozmiarów dziurą na zewnątrz. Ta wkładka antyprzebiciowa rzeczywiście jest niebieska. Ręczną pompką nabiłem nową dętkę ile się dało i dalej w drogę. Miejscowość w której bawiłem się w wymianę gumy to Zawitała. Zawitałem :) i pożegnałem.

W Lendzie Ruskim zatrzymałem się przy krzyżu. Ze względu na jego tło. Zimowe bardzo.

Podczas postoju zmarzłem. I nie udawało mi się na nowo rozgrzać. Jeszcze zatrzymałem się na moment w lesie pod Sobieszynem. Chyba byłem blisko szkoły rolniczej bo słyszałem wycie silników quadów. Gdzieś tam są teraz takie rozrywki. Zabrały ciszę. A ja czekam na wiosnę. I czasami się złoszczę, że to jeszcze nie teraz.

Na tym postoju rzuciłem okiem na napęd. Już musiałem kopać w przednią przerzutkę przy zrzucaniu łańcucha. Łańcuch nie przechodził płynnie z koronki na koronkę. A to wszystko przez warstwę lukru.

Nic dziwnego, że to tak wyglądało. Każdy podjazd to jazda pod prąd – w koleinach spływają strumienie wody z topniejącego śniegu. A ten plus z termometru chyba nie do końca jest plusem dodatnim. Już wiedziałem, że nie pojadę do Jeziorzan. Utwierdziłem się tym postanowieniu po wyjechaniu z lasów. Wiatr był teraz jawnie moim wrogiem. Jadąc przez Drążgów, Baranów, Śniadówkę i Chrząchówek mogłem liczyć na częściową osłonę drzew. Tak też pojechałem. Kilka gęsi przeleciało mi nad głową. Dużo więcej gęsi było słychać z daleka ale nie widać. Nie lubią pozować.

Most na Wieprzy pomiędzy Drążgowem i Baranowem.

Z Baranowa pojechałem drogą przy cmentarzu żydowskim. Ciekawe jak wiele osób jeżdżących tędy wie, że to cmentarz?

A dalej… Dalej miejscami na zjazdach trzeba było pedałować. Byle do zabudowań, byle do lasu, które osłonią przed wiatrem. Zmęczyło mnie to. Tak jak lubię :)

Wiosna miała być ale coś ją zatrzymało

Zapomniałem ostatnio o rozpoczynaniu ciepłej pory roku wypadami do Solca. To była jakaś tradycja. Tradycji się ot tak nie porzuca, nie zmienia. W tym roku postanowiłem do tego powrócić. Tylko pogoda… Wcale nie jest wiosenna. Dość mam jednak czekania. Postanowiłem udawać, że to jest już wiosna. Że już można. Bo za bardzo się chce. Dzień wcześniej sprawdziłem jak wygląda trasa. Tak do połowy. Było całkiem nieźle. Tylko na bocznych drogach można było zobaczyć takie obrazki.

Zdawałem sobie sprawę, że to tylko połowa drogi. Reszta miała być niewiadomą. Ale byłem gotowy dać się zaskoczyć. Jedyne co mi dokuczyło to zimny wiatr. Ręce bardzo zmarzły. W razie czego postanowiłem następnego dnia wziąć grubsze rękawiczki. Ale jako zapasowe.

Start nastąpił o 9 rano. Cały odcinek przebadany poprzedniego dnia był przejezdny. Po 20 km zaczęły się niespodzianki. Nie dojechałem poprzednio do Lucimi. A tam drogi białe. Tak samo droga do Chotczy z Lucimi. Na zdjęciu odcinek pod samą Lucimią.

To podjazd na drodze do Zwolenia. Trochę szedłem. Lód nie pozwalał podjechać, a śnieg rozłaził się pod kołami. Może bym się uparł i jechał zygzakami ale nie wiedziałem czy kierowcy samochodów podejdą do tego z wyrozumiałością i poczekają aż dojadę do kawałka z czarną nawierzchnią. Droga do przeprawy na Zwolence nie wyglądała lepiej. Nie zjechałem ostrym zjazdem do mostu. Zjazd się wije, a ja nie miałbym tak dobrej przyczepności by zwolnić lub zakręcić. Co roku myślę o oponach z kolcami. Na myśleniu się kończy. Nie jeżdżę ekstremalnie. Często jeżdżę po drogach czarnych, a tych kolce nie lubią.

Przy moście jest stary młyn. Teraz jest odnowiony. Ktoś w nim mieszka. Stał się przez to mniej malowniczy. Ale miejsce pozostało malownicze. Nawet mimo nowego mostu (kiedyś był drewniany). Rozlewisko przed młynem zamarznięte.

Zachowała się stara tabliczka pamiętająca drewniany most. A może ten most nadal jest drewniany tylko wylano asfalt? Nie zastanawiałem się nad tym ale widziałem już takie mosty na których asfalt odtwarza układ desek pod nim leżących. Tutaj jeszcze nie. Nawierzchnia jest jeszcze zbyt nowa.

Do Chotczy dawało się jechać bez większych problemów. Bywały białe miejsca. Ale po tym białym daje się jechać i nawet manewrować. W zasadzie to tak miałem już do samego Solca. Ale po drodze. Za Chotczą. W miejscu gdzie odchodzi od drogi głównej interesująca mnie szosa zobaczyłem co powyrabiał u wiatr. Duże obszary lasu noszą jego ślady.

Zastanawiałem się czy nie podjechać do soleckiego kirkutu. Ale dziś znalazłbym tam tylko śnieg. Ta jedna, jedyna stojąca macewa na pewno byłaby widoczna ale kawałki rozbitej leżące na ziemi na pewno są przykryte jeszcze białym puchem. Zrezygnowałem z tego pomysłu. Ale i sam Solec był mało turystyczny. Boczne drogi pokryte bardziej lodem niż śniegiem. Na rynku dużo samochodów, a ich właściciele w kościele. Miałem wracać. Miałem. Ale przyszło mi do głowy, że z Solca biegnie droga do Lipska, a ja ją nigdy nie jechałem. To dobry powód by nią pojechać :)

Zjechałem więc z Solca położonego na skarpie wiślanej do drogi. Po drodze mijałem stary młyn. Wciąż stoi. I chyba wcale go nie ubyło choć jest w połowie ruiną.

Nieco dalej stoi figura św. Jana Nepomucena. Zawsze był pod daszkiem, a dziś akurat nie. Na postumencie nieco cegieł. Chyba będzie miał nową kapliczkę. A droga przez Przedmieście i Dziurków nie poprowadziła mnie tak jak wydawało mi się, że poprowadzi. Wydawało mi się, że dojadę nią do Woli Soleckiej i tam zamiast drogi do Lipska będę mógł wybrać drogę do Gołębiowa. Żeby tak pojechać musiałbym chyba wrócić do Boisk. Jest droga z samego Solca ale nawet nie widać było po niej czy ma utwardzoną nawierzchnię. Ostatecznie musiałem pojechać przez Lipsko. I to szlakiem rowerowym ponieważ główna droga z Solca posiada ścieżki rowerowe i obowiązuje zakaz wjazdu rowerów. Ponieważ ścieżki nie są odśnieżone zapuściłem się w drogi boczne. I chyba dobrze zrobiłem. Nie lubię przedzierać się przez miasta. Chciałem tylko najkrótszą drogą dojechać do Ciepielowa i zobaczyć czy synagoga nadal jest synagogą. Z Lipska to chyba 12 km ale drogą krajową. Takie drogi lubię nocą, gdy panuje na nich mały ruch. Ale i dzisiaj nie był wielki. Chyba ludziom było za zimno. Dzięki temu spokojnie do Ciepielowa dojechałem i zobaczyłem, że tylko kawałek poszycia położonego tymczasowo przez nowego właściciela został zerwany.

Gdy pisałem o tej synagodze na forum eksploratorów załączyłem też film w którym narrator zastanawiał się dlaczego Żydzi, którzy odwiedzili Ciepielów bardziej interesowali się cmentarzem niż synagogą. A to przecież jasne. Przynajmniej dla mnie. Cmentarz jest uświęconym miejsce spoczynku zmarłych. Synagoga to tylko budynek. Jeszcze nie brałem się za ciepielowski kirkut. Trochę jest "niezręczny". W większości zaorany. A część mniejsza jest teraz zabudowana. I to zabudowana przez gospodarstwo stojące w tym miejscu zupełnie samotnie. To że tak właśnie cmentarz żydowski wygląda to obraz profanacji miejsca uświęconego. Chrześcijanie mają odmienny stosunek do miejsc pochówku i rzadko pamiętają, że nie jest to stosunek obowiązujący wszystkich tak samo. Paradoksalnie cmentarz w Ciepielowie, podobnie jak również zaorany cmentarz Turobinie są w ten sposób lepiej chronione przed poszukiwaczami "żydowskich skarbów" niż cmentarze pozostające "nieużytkami".

Synagoga przez pewien czas była magazynem sklepu ze środkami chemicznymi dla rolnictwa. Sklep też jest zdewastowany. A ogrodzenie teraz nawet uniemożliwia podejście bliżej synagogi w której poza prowizorycznym przykryciem dachu przez dwa lata nic się nie zmieniło.

Czułem głód i byłem już spragniony. Nie brałem z sobą nic do jedzenia i picia. Miałem przecież skoczyć do Solca i wracać. Byłoby może trochę ponad 80 km. Jak startowałem termometr pokazywał -6 stopni. W Solcu już tylko -2 i tak już zostało do końca wyjazdu. Ruszyłem więc na rynek w Ciepielowie. I odkryłem, że zatracił zupełnie swoją dawną rolę handlową. Może są tam 3 sklepu. Większość budynków to tylko domy mieszkalne. Nawet nie sprawdziłem czy sklep oferujący artykuły spożywcze i przemysłowe jest czynny. Pojechałem dalej.

Kolejna miejscowość na trasie do Sycyna. Miejsce urodzenia Jana Kochanowskiego. Ale ja nie Kochanowskiego szukałem tylko czynnego sklepu. Była niedziela. Mijałem kilka stacji paliwowych na których mogłem się zaopatrzyć w batonika i colę. Ale się przy nich nie zatrzymałem. Był nawet na końcu Ciepielowa "sklep nocny". Tylko nie chciało mi się sprawdzać czy już w nim panuje noc. W Sycynie już jechałem na "oparach". Zapytałem o czynny sklep oczekującego na busa młodzieńca. Pewnie i ten sklep bym minął. Przecież nie miał ustawionej wielkiej tablicy z napisem "czynne". W cieplejsze dni jest z tym łatwiej. Pod czynnym sklepem zbiera się grupa konsumentów. Stoją rowery. A teraz wiosna na niby. Śnieg i ludzie nie chcą z domów wychodzić. Ale się pożywiłem i mogłem jechać dalej. Już miałem 5 km do Zwolenia i… nie chciałem tam jechać. Nie lubię jeździć przez Zwoleń. Są tam dziwne ograniczenia ruchu dla rowerzystów i często spotykane ścieżki rowerowe przenoszące się z jednej na drugą stronę ruchliwej drogi krajowej. W cieplejsze dni jeżdżę drogą gruntową z mostem na Zwolence. Łączy ona Zielonkę z Wólką Szelężną. Postanowiłem spróbować. Najwyżej będę szedł ale nie będę musiał iść przez Zwoleń. Zakładałem, że i tam ścieżki rowerowe nawet nie są odśnieżone. Sprawdzać nie chciałem.

Droga do Zielonki nie była taka zła. Miejscami nawet się roztopiła.

Jak skończą się roztopy na pewno zostanie wyrównana. Jak co roku. Sama Zwolenka tutaj nie jest zamarznięta.

Pływają sobie po niej kaczki. Odpłynęły jednak już gdy przejeżdżały tędy samochody. Droga jest uczęszczana. Najbliższy most na Zwolence jest w samym Zwoleniu, czyli ok. 3 kilometrów dalej. Wyjazd z doliny Zwolenki ani trochę nie był wiosenny. Dobrze że drogę odkopano. Ostatnio musiała być zawiana śniegiem. Sądząc po tym jak to wygląda obok drogi to było tu z pół metra śniegu.

Dalej droga znana ale miejscami zmieniona nie do poznania. Biała miejscami na odcinkach nawet stumetrowych. Minąłem Szczęście. Przejechałem przez Zamość. A dojeżdżając do Łagowa zobaczyłem dwa walczące bażanty. Najwyraźniej to już dla nich pora godów. Wiosna. W walce były niemal całkowicie zaślepione. Jeden niemal nie wbiegł pod przejeżdżający droga samochód. Gdy dotknął jego felgi dopiero dostrzegł niebezpieczeństwo. Dziwne ale na rower i rowerzystę zareagowały inaczej. Bacznie mnie obserwowały. Byłem pewien, że uciekną jak tylko się zatrzymam. Więc jechałem i strzeliłem zdjęcie bez zatrzymywania. Nawet kilka ale tylko na jednym widać koguty.

Zaraz był Łagów i Wólka Łagowska. Pojechałem przez Pająków choć bardziej lubię drogę biegnącą przez Piskorów. Tamta była biała. A ja już miałem dość tej bieli. Na szosie do Puław też było biało ale od soli. Spokojnie dojechałem do mostu.

Od rana się trochę zmienił. Rano chodnik był jeszcze pokryty śniegiem i lodem. Może więc bażanty mają rację?