Lany poniedziałek? No to płukanie łańcucha

W planach miałem odwiedzenie Maciejowic i Chinowa koło Kozienic. Wczoraj padał śnieg ale w Puławach drogi w większości czarne. Warszawę podobno przysypało. Liczyłem na to, że sypało bardziej na północ. Trasa miała liczyć około 160 km. Za Maciejowicami miałem wejść w las i odnaleźć mogiłę zbiorową z II wojny światowej. W Chinowie po raz trzeci szukać w lesie jakichś pozostałości cmentarza z I wojny światowej. Ten cmentarz w Chinowie to dla mnie zagadka. Na mapach WIG zaznaczony jest jako pomnik. Na mapach geoportalu widać, że jest to spory obiekt. Ale gdy dwa lata temu pytałem ludzi mieszkających w Chinowie o cmentarz powiedziano mi, że jest ale sam go nie znajdę. Uparłem się. Nie znalazłem go do tej pory choć na pewno byłem na jego terenie. Zawsze byłem w okresie wybujałej wegetacji. Teraz chcę spróbować zanim się zazieleni.

Taki był plan. I nie zrealizowałem go. Gdy wystartowałem lekko prószył śnieg. Wiatr momentami próbował mnie przewrócić ale nie było lodu pod kołami. Jeszcze gdy byłem na moście pod Dęblinem nie było źle. Breja na brzegach jezdni nawet ustępowała pod kołami. Temperatura z początkowego zera (nie absolutnego) powoli dochodziła do jednego stopnia na plusie. Zatrzymałem się na moment na moście nad Wieprzem. W oddali Wisła.

A w Dęblinie wszystko zaczęło się zmieniać. Najpierw sypnęło śniegiem. Potem dojechałem do ścieżki rowerowej. Zakaz jazdy po czarnej drodze i nakaz jazdy po oblodzonym chodniku. Trudno. Zdjęcie zrobiłem będąc w sąsiedztwie cmentarza garnizonowego Twierdzy Iwangorodzkiej.

W tym śniegu trochę się zacząłem bać o swoje bezpieczeństwo. Ale w zeszłym roku do torby włożyłem kamizelkę odblaskową :) Teraz ją założyłem. Jaskrawy pomarańczowy powinien być widoczny z daleka. Kurtka czarno-biała z przewagą bieli – to mogło umknąć kierowcom patrzącym przez padający śnieg.

Pognałem więc przez kałuże na drodze w Stężycy i dojeżdżając do lasu przypomniałem sobie o tym jak to kiedyś szukałem w tym lesie cmentarza wojennego. Bez skutku. Jest tylko na mapach z okresu międzywojennego. Albo został zlikwidowany albo przepadł zapomniany. Za to śnieg nie dawał o sobie zapomnieć. Strefa większych opadów z dnia wczorajszego najwyraźniej sięgnęła do granic Stężycy. Dalsza droga była biała. Dojechałem tylko do leśnego parkingu. Chwilę postałem zastanawiając się gdzie mam jechać dalej. Plan już był nieaktualny.

Nie chciałem wracać przez Dęblin. Ze Stężycy biegnie droga do Ryk. Nie wiedziałem jak jest w Rykach ze śniegiem. Może lepiej? Wypadało sprawdzić. A potem albo jazda przez Bobrowniki do Puław albo gdzieś dalej. Miałem ochotę zobaczyć znów gęsi nad Wieprzem. Chętnie w Jeziorzanach. Ostatecznie w Drążgowie.

Przejazd do Ryk nie sprawił żadnych kłopotów. Koleiny w śniegu szerokie. Samochody radziły sobie z ich rozjeżdżaniem podczas wyprzedzania. A śnieg wciąż padał. Wiatr teraz miałem w plecy. Tylko jechać i jechać przed siebie.

Kościół w Rykach (zaśnieżony lub neogotycki jak kto woli).

Pojechałem dalej prosto (z małym zygzaczkiem wśród starej zabudowy miejskiej) w kierunku Oszczywilka. Lubię tą nazwę. Pierwszy raz zobaczyłem ją robiąc prawo jazdy na samochód. Rozbawiła mnie wtedy. Teraz budzi wspomnienia o Fiacie 126p i sympatię.

Celem były Lendo Wielkie i Lendo Ruskie. Co do dalszej jazdy decyzję mogłem podjąć w Sobieszynie. Trochę niepokoił mnie stan dróg w lasach. Choć śniegu nie było wiele ale miejscami drogi były pokryte błotem pośniegowym wyjeżdżonych w śniegu koleinach. Samochody wyraźnie przed wjechaniem do lasu zwalniały i powoli przejeżdżały te leśne odcinki. Najwyraźniej wcześniej było tu bardzo ślisko. Ja już nie miałem tak źle. Przeciąłem drogę do Nowodworu i wjechałem do miejscowości Borki. Rozpędziłem na czystej drodze i zaraz hamowałem. Przede mną po drodze szedł bocian. Jadąc powoli szarpałem się aparatem zamkniętym w torbie na ramie roweru. Zanim aparat wyjąłem bocian mnie dostrzegł. Rozpostarł skrzydła. Podskoczył i już był w powietrzu. A ja na ustawieniach ręcznym aparatu nie miałem szans by zrobić dobre zdjęcie. Wyszło jak wyszło. Trochę szkoda.

To był mały przedsmak tego co miało się zdarzyć za moment. Poziom pH rósł. Na końcu wsi poczułem i zobaczyłem, że przebiłem dętkę. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Od dwóch lat jeżdżę na oponach, które nie powinny zawodzić. Oczywiście teoretycznie nie powinny. Nawet producent w swoim katalogu podaje, że Marathon Plus Tour są nie do przebicia . Na dole strony katalogu wycofuje się z tego twierdzenia. Zacząłem na nich jeździć zanim zobaczyłem katalog więc nie czuję się oszukany ;) Przez 2 lata nie miałem ani jednego przebicia. Odzwyczaiłem się. A wcześniej przyzwyczajony byłem do wymiany gumy w nocy w lesie, lub w mieście po zamknięciu sklepów. Właśnie przez serię przebić między Starachowicami i Ostrowcem Świętokrzyskim zdecydowałem się na zakup mocnych opon. Wtedy już przebiłem ostatni zapas i nie miałem łatek. Gdybym nie spotkał dobrego człowieka z łatkami miałbym problem. Dobry człowiek nie tylko dał łatki na drogę ale też pokazał mi gdzie jest cmentarz żydowski w Ostrowcu Św. (szukałem go sam bez skutku). I mówił o oponach z wkładkami antyprzebiciowymi. Wcześniej chodziło mi o to by było jak najtaniej. Ale nie warto. Opony które kupiłem są trwalsze od najtańszych i mocniejsze. Gdyby jeszcze dawały stuprocentową pewność… Nie dają. I właśnie się o tym przekonałem. Podreptałem 300 m do najbliższej wiaty przystankowej by osłonić się od wiatru. Termometr pokazywał 1,5 stopnia na plusie ale szprychach miałem lód. Nie tylko na szprychach. Ale na razie interesowała mnie wymiana dętki i poszukiwanie tego czegoś co może dalej siedzi w oponie i przetnie następną (jedyną zapasową dętkę jaką z sobą wziąłem). Nic w oponie nie znalazłem poza sporych rozmiarów dziurą na zewnątrz. Ta wkładka antyprzebiciowa rzeczywiście jest niebieska. Ręczną pompką nabiłem nową dętkę ile się dało i dalej w drogę. Miejscowość w której bawiłem się w wymianę gumy to Zawitała. Zawitałem :) i pożegnałem.

W Lendzie Ruskim zatrzymałem się przy krzyżu. Ze względu na jego tło. Zimowe bardzo.

Podczas postoju zmarzłem. I nie udawało mi się na nowo rozgrzać. Jeszcze zatrzymałem się na moment w lesie pod Sobieszynem. Chyba byłem blisko szkoły rolniczej bo słyszałem wycie silników quadów. Gdzieś tam są teraz takie rozrywki. Zabrały ciszę. A ja czekam na wiosnę. I czasami się złoszczę, że to jeszcze nie teraz.

Na tym postoju rzuciłem okiem na napęd. Już musiałem kopać w przednią przerzutkę przy zrzucaniu łańcucha. Łańcuch nie przechodził płynnie z koronki na koronkę. A to wszystko przez warstwę lukru.

Nic dziwnego, że to tak wyglądało. Każdy podjazd to jazda pod prąd – w koleinach spływają strumienie wody z topniejącego śniegu. A ten plus z termometru chyba nie do końca jest plusem dodatnim. Już wiedziałem, że nie pojadę do Jeziorzan. Utwierdziłem się tym postanowieniu po wyjechaniu z lasów. Wiatr był teraz jawnie moim wrogiem. Jadąc przez Drążgów, Baranów, Śniadówkę i Chrząchówek mogłem liczyć na częściową osłonę drzew. Tak też pojechałem. Kilka gęsi przeleciało mi nad głową. Dużo więcej gęsi było słychać z daleka ale nie widać. Nie lubią pozować.

Most na Wieprzy pomiędzy Drążgowem i Baranowem.

Z Baranowa pojechałem drogą przy cmentarzu żydowskim. Ciekawe jak wiele osób jeżdżących tędy wie, że to cmentarz?

A dalej… Dalej miejscami na zjazdach trzeba było pedałować. Byle do zabudowań, byle do lasu, które osłonią przed wiatrem. Zmęczyło mnie to. Tak jak lubię :)