Koniec długiego „łikendu”

W sobotę spóźniłem się na pociąg do Terespola. Miałem nim dojechać do Chotyłowa i z niego rozpocząć przejazd przez Piszczac na południe. Ambitnie nawet zakładałem, że dojadę i w okolice Krasnegostawu. Dnia na to jest za mało. W sobotę padało. W niektórych miejscach przez cały niemal dzień. Dobrze wyszło, że musiałem dwie minuty czekać na przejeździe by na ten pociąg się spóźnić. Ale z niedzielą zawsze mam problem. Muszę pamiętać, że w poniedziałek mam rano do pracy. Łatwo przesadzić i zaspać albo przyjechać za późno by zdążyć do pracy. Rower – w przeciwieństwie do środków komunikacji publicznej – nie lubi rozkładów jazdy. A wolność to nie tylko określona prędkość przejazdu. To także swoboda. Policzyłem. Do Dęblina na pociąg muszę stawić się na 6:33. Do Chotyłowa pociąg dojeżdża po 9-tej. Słońce wstaje po 5-tej i godzinę później można już robić zdjęcia. By dojechać do Dęblina muszę wstać o 4-tej (chyba że zrezygnuję ze śniadania). I tak musiałem po sobotnim spóźnieniu się w dzień zdrzemnąć więc… Może nie warto czekać na pociąg tylko ruszyć jeszcze w nocy? Wrócić na 20-tą. To było realne. Ostatnie miejsca, które chciałem odwiedzić znajdują się kilkaset metrów lub kilometr od dróg utwardzonych – po sobotnich deszczach mogłem je po prostu skreślić z listy. Poczekają na dni suche.

W nocy temperatura była w okolicach 8 stopni na plusie. Dało się wytrzymać. Marzły tylko trochę stopy. Przejazd przez Żyrzyn i Baranów nie sprawił żadnych problemów. Samochody na drogach w ilościach śladowych. Choć zapowiadano zachmurzenie jednak noc była gwiaździsta. Bardzo gwiaździsta. Lasy przed Baranowem wypełniały śpiewy ptaków. Szczególnie w okolicach miejsc podmokłych. Ale rozlewiska Wieprza było w tym nie do pobicia. Nie tylko ja nie spałem. Nie tylko ja cieszyłem się tą nocą. Za Sobieszynem, na drodze krajowej do Kocka już nie było tak bardzo słychać ptaków. Na stawach w Podlodowie dominowały płazy. A pod Przytocznem pojawiły się mgły. Początkowo delikatne.

Wiatr je gnał w stronę przeciwną do kierunku mojej jazdy. Ciekawe, że wiatr był ciepły, że w terenie pagórkowatym zdarzało mi się jechać pod mgłą – kas tylko czasami o jej podstawę "ocierał". Ale im bliżej Kocka tym był była gęściejsza. I tam już we mgle było odczuwalnie chłodniej – termometr nadal pokazywał tą samą temperaturę, to ubranie miejscami "brało wilgoć". Szczególnie zmokły buty i skarpety. I długo nie chciały wyschnąć (jeszcze im dołożyłem chodząc po świcie po mokrej od rosy trawie). Mgła utrzymywała się nad łąkami. Na dłuższych leśnych odcinkach była dobra przejrzystość powietrza. Zawsze obawiam się mgieł. Ani dobre światła, ani odblaski na to nie pomogą. Na szczęście wszyscy na drodze zdawali sobie sprawę z tego, że kiepsko widzą w tych warunkach. W Radzyniu Podlaskim zatrzymałem się na małe co nieco. Niby niedawno jadłem, a już ssało. Jeden batonik to było za mało. Gdy słońce już wstawało ja robiłem już kolejną przerwę na kolejne małe co nieco.

Sama droga nieco się zmieniła. Nie byłem na niej może już dwa lata. Ale pamiętałem wyboisty wyjazd z Radzynia Podlaskiego. Już jest inaczej. Nowa nawierzchnia. Ale tylko na samym wylocie. Dalej już jest jak było. To i tak dobrze, że się nie pogorszyło. A ruch na drodze krajowej 63 w dni wolne od pracy rano i w nocy jest znikomy. Po przejechaniu dwudziestu paru kilometrów zaczyna się dobra nawierzchnia i ruch jeszcze bardziej maleje. Zatrzymałem się przy jednym z przystanków autobusowych. Była tam rozkład jazdy. Dwa autobusy dziennie. Jeden do Warszawy, a drugi do Włodawy. Stojący na drodze lis uznał, że nie ma co czekać aż go rozjadę i zszedł z szosy. Spokój totalny. Choć to tylko pozory. Ruch był na drogach lokalnych. Ta droga leci do przejścia granicznego w Sławatyczach i nie jest osią transportu lokalnego. Przecina wiele lasów. Im dalej na wschód tym słabszy sygnał "plusa". Odczułem to kiedyś gdy zgubiłem się w lesie. Pozostało mi tylko brnąć dalej aż droga gruntowa doprowadzi mnie do jakiejś innej drogi lub osiedla. A robiło się już ciemno. To było też ze dwa lata temu. Teraz nie planowałem robić sobie skrótów przez lasy. Dojechać miałem do Wisznic i w nich opuścić drogę krajową by pojechać na północ. Miałem przejeżdżać obok dawnych cmentarzy żydowskich. Na jednym podobno po wojnie powstało boisko szkolne. Na drugim posadzono drzewa i stał się częścią lasu. W przypadku tego pierwszego musiałbym wiedzieć gdzie była szkoła wybudowana zaraz po wojnie. Na miejscu jest bowiem nowy budynek szkolny ale nie wiem czy w tej samej lokalizacji. Dlatego skupiłem się na tym drugim, zalesionym cmentarzu. Tak bardzo się skupiłem, że dałem się zaskoczyć jeszcze jednemu cmentarzowi w Wisznicach. Staremu chrześcijańskiemu. Został odnowiony, jest zabytkiem. Tylko nagrobków pozostało niewiele. Z cmentarza korzystali razem unici i katolicy. Po zniesieniu unii kościelnej przez cara i przemianowaniu unitów na prawosławnych południowa część cmentarza stała się cmentarzem prawosławnym. Na części prawosławnej nie ma dziś żadnego nagrobka. Za to na części katolickiej ostało się ich trochę.

Jest w tej części też kwatera powstańców styczniowych.

Jest tu kawałek historii. Ale wyraźnie widać, że tylko katolickiej. Po prawosławnych tylko przestrzeń. A po Żydach… Ich pamięć zadeptano i zalesiono. Nie wiem w którym miejscu było boisko założone na cmentarzu. A w lesie trudno dziś jednoznacznie wytyczyć granice cmentarza. To gdzieś tam:

W Wisznicach zaczyna się ścieżka rowerowa. Ciągnie się parę kilometrów. To właściwie chodnik z prawem do poruszania się rowerów. Nie da się po tym jechać szybko. Ale pomiędzy Dubicą Dolną i Rossoszem już nie ma tego problemu. Rossosz też ma ścieżkę ale nie ma zakazu wjazdów rowerów. Tutaj nie szukałem cmentarza żydowskiego. Znalazłem go kilka lat temu. To tylko zagajnik za cmentarzem katolickim. W tych okolicach cmentarze żydowskie posłużyły Niemcom jako składy materiału budowlanego. Macewy były rozbijane na tłuczeń i utwardzano nimi drogi (podobnie jak w Kurowie). Podobnie miało być z cmentarzami tatarskimi ale… nie wiem co Niemców powstrzymało (nie powstrzymało Polaków ale to inna bajka). Można jednak zawsze przyjąć, że gdzieś pojedyncze nagrobki się zachowały. Przydawały się w gospodarstwie. Dzisiaj ludzie nawet mogą nie wiedzieć, że je mają. Ale wrócę do Rossoszy. Mijałem tu parokrotnie upamiętniony tabliczką na kamieniu cmentarz katolicko-unicki. Nie ma żadnych nagrobków.

Naprzeciw niego jest duży trawnik z pomnikiem, który mi wyglądał na nagrobek. Sprawdziłem. To jest nagrobek. Czyżby tam znajdował się dawny cmentarz prawosławny?

Słońce z samego rana, po pierwszych rozbłyskach schowało się za chmury. Zakładałem, że tak będzie przez cały dzień. Ale chmury się przerzedziły. Musiałem założyć okulary choć to zostawiałem sobie na czas gdy już obeschną owady. A z owadami to było tak, że w te mokre dni jakby ich nie było. I chyba nie było ich też w miejscach ich tradycyjnego występowania wieczorami – na jezdniach. To na jezdniach szukają ich od zmierzchu jeże. Zamiast tego widziałem chyba kilkanaście świeżych trupów jeży w ciągu całego wyjazdu. Znacznie więcej niż zwykle. Do owadów jeszcze wrócę – zrobiły mi podczas powrotu mały horror.

W Łomazach porzuciłem drogę główną (do Białej Podlaskiej) i wybrałem kierunek: Ortel Królewski (tak wychodziło z drogowskazów tylko wcześniej trzeba było pojechać w drogę mającą lecieć do Tuczna). Droga biegnie obok cmentarza żydowskiego na którym znajdują się zbiorowe groby ofiar zbrodni jakiej Niemcy dokonali ok. 2 km dalej (drogowskaz na murze cmentarza). Ostatnio jak tu byłem cmentarz był zarośnięty. Teraz oczyszczony z wyższej roślinności. Oczywiście – macew nie ma.

Kolejny cel i miejscowość na trasie to Studzianka. Jak Studzianka to mizar (cmentarz) tatarski. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę "Studzianka mizar" lub "Studzianka cmentarz tatarski" a pojawia się Łukasz Węda. To już dla googli niemal synonimy. A ja chciałem zobaczyć postój dla rowerów o którym Łukasz napisał kiedyś, że zrobili go przy cmentarzu. Jest nawet zadaszenie :)

Gdy spotkałem Łukasza (jeden tylko raz) akurat kierował pracami porządkowymi na cmentarzu. W rozmowie wspomniał o swoim przejeździe na rowerze wzdłuż ściany wschodniej. Sypiał w wiatach przystankowych. To dla mnie coś takiego jak wyskok Aleksandra Małachowskiego po upadku komuny – pojechał na motocyklu do Izraela (przynajmniej tak wiele lat temu gdzieś napisano, a ja zapamiętałem). Spontaniczny wyczyn. Chyba niewielu ludzi ma coś takiego na swoim koncie. Raz tylko spotkałem A. Małachowskiego. Jechał pociągiem z Lublina w drugiej klasie. Niezręcznie było cokolwiek mówić – był zagrzebany w papierach. Dziś takich polityków chyba już nie ma. Nie mam na myśli jego poglądów politycznych. Chodzi o klasę. Wcale nie drugą.

A teraz podobno jest w Studziance lub w Łomazach kółko rowerowe. I to ma związek z tym parkingiem rowerowym. Rowerzystów nie spotkałem tu zbyt wielu. Ale byłem jeszcze wcześnie. Może za wcześnie? Mizar jednak skłania do zadumy. Tak jak każdy cmentarz. Tym razem obejrzałem sobie cały.

W drodze do Piszczaca przejeżdżałem przez Ortel Królewski. Jest tu ładny drewniany kościół. Ale to akurat niedziela. Nie chciałem przeszkadzać ludziom podczas mszy. Zresztą już kiedyś porobiłem trochę zdjęć. Teraz tylko jedno z daleka.

W Piszczacu przejechałem na koniec osady drogą do Lebiedziewa. Tu ma znajdować się cmentarz żydowski. I jest. Oczywiście bez nagrobków.

Byłem obserwowany. Ale z terenu cmentarza.

Przeglądając wcześniej w internecie informacje o Piszczacu trafiłem na wzmiankę o podlaskiej kamiennej babie przy kościele. Ją też chciałem zobaczyć. Przypominają krzyże choć podobno krzyżami nie były gdy je tworzono. Dotąd widziałem dwie. Teraz już trzy.

Teraz czekał mnie przejazd do Sławatycz. Przez Tuczną. Jeszcze pod Piszczacem widziałem pomnik żołnierzy Armii Czerwonej (tak myślę) pozbawiony tablicy. Dużo jest takich pomników które pozbawiono intencji i pozwala im się niszczeć. Moim zdaniem niesłusznie. Napisy na nich często miały za zadanie odwrócenie ról bohaterów i ofiar. Ale to jest obraz świata który odszedł. Można dyskutować czy Sowieci Polskę wyzwolili. Bo tu zdania są podzielone. Ale nie powinno się na siłę swoich poglądów narzucać innym. Samo to, że niszczenie ogranicza się do demontażu tablic już świadczy o tym, że istnieją jednak jakieś wątpliwości. Znicze też o czymś świadczą.

W Tucznej bardzo spodobało mi się bocianie gniazdo na starym wiatraku. Wiatrak już bez skrzydeł. Ale jak robiłem zdjęcie przybiegła właścicielka. Chyba nie chciała bym fotografował jej obejście. A ja nie miałem takiego zamiaru. Jakoś się dogadaliśmy. Nie wiem tylko dlaczego uznała, że jestem bezrobotny.

Wiatr tego dnia kręcił, zmieniał kierunki. Dojeżdżając do Sławatycz spotkałem dwoje ludzi na przejażdżce rowerowej. Na starych rowerach nawet bez przerzutek. Mówili, że mają i takie ale najlepiej im się jeździ na tych starych. Najlżej i najwygodniej. Na pewno znaczenie ma tu przyzwyczajenie. Ja zawsze potrzebuję trochę czasu by się do nowego roweru dopasować. A później zmieniam go tak by był jak najwygodniejszy. To trwa czasami kilka lat. A przecież można zostać przy jednym i się tego trzymać. Oni tak wybrali. Ale na jazdę do Tuczna się nie zdecydowali. Akurat w tej chwili mieli przeciwny wiatr. Zawrócili do Sławatycz. Na rozjeździe opuściłem ich wybierając drogę do przejścia granicznego. Jadąc tędy mogłem zobaczyć cmentarz, który dostrzegłem na mapach. Wiedziałem, że nie jest to cmentarz żydowski, ani parafialny katolicki. Z bliska zobaczyłem, że jest to cmentarz prawosławny. Jakoś nie przyszło mi to samo do głowy. Pomniki nowe. Jest wśród nich grób nieznanego z nazwiska i imienia żołnierza WP. Jadąc w stronę centrum dojechałem do cerkwi, której już kiedyś zrobiłem większą sesję zdjęciową.

Stoi na przeciwko kościoła katolickiego. Za nim miałem odnaleźć cmentarz katoliki i drogę prowadzącą do cmentarza żydowskiego. Cmentarz został odnowiony przy udziale Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego. To najczęściej oznacza, że jest zamknięty na cztery spusty i nie dostępny. Zdjęcia zamieszczone w Wirtualnym Sztetlu pokazywały, że jednak wejść można. Tylko one zostały zrobione zanim przywieziono kolejne macewy. Wcześniej były chyba tylko dwie albo jedna. Stosunkowo nowa brama. Stara siatka.

Kłódka i łańcuch. Zabrakło tylko tabliczki "Zakaz wstępu".

Widać, że cmentarz niedawno był wysprzątany. Butelki powrzucane przez płot wyglądały na dość świeże. Stara była za to dziura w ogrodzeniu prowizorycznie tylko zatkana. Po wyjściu "zamknąłem" jak tak samo jak "zamknięta" była wcześniej.

Po wizycie na kirkucie ruszyłem w stronę Włodawy. Słońce zaczęło prażyć. Gdybym wiedział… nie brałbym bluzki z krótkim rękawkiem tylko jakąś przewiewną bluzę z pełnymi rękawami. Nie przepadam za długim przebywaniem w słońcu. Czerwienię się przez to. Po przyjściu do pracy słyszę tylko "gdzie pan był tym razem panie Tomku, bo tak się pan opalił". Wymienić miejscowości, podać liczbę kilometrów i mam z głowy do czasu aż zapyta następny. To męczące zawracanie głowy. Dojechałem spokojnie do Dołhobrodów.

Gdzieś tutaj mijałem pierwszego rowerzystę na szosówce. Jechał walcząc z wiatrem. Ja miałem trochę lepiej. Wiatr był boczny ale czasami mnie pchał. Znów zgłodniałem i na szczęście w Różance trafiłem na czynny sklep. W Sławatyczach i Tucznej nie widziałem czynnych sklepów spożywczych. Po konsumpcji batonika przejechałem w pobliżu miejsca gdzie kiedyś na nadbużańskiej skarpie stał pałac. Był też folwark. Największy po nim budynek powoli się sypie.

Po pałacu zostały jakieś ślady na samej skarpie. Ale nie chciałem pchać się w te błota. Trwają też jakieś remonty w parku.

Za Różanką kolejny szosowiec jadący w kierunku Sławatycz. W Susznie zaczyna się ścieżka rowerowa do Włodawy. Znów nie można jechać szybko. Chętnie w samej Włodawie odjechałem w bok widząc drogowskaz wskazujący cmentarz żołnierzy radzieckich. Tylko nie dojechałem do tego cmentarza. Chodziło mi raczej o to by dojechać do synagogi. Lubię rzucić okiem na ten klasycystyczny budynek fundowany przez Czartoryskich. Projektantem mógł być Aigner. Kierunek zmieniłem widząc drogowskaz na cmentarz żydowski i lapidarium. Cmentarz to dziś park. Ale to lapidarium mnie zaintrygowało. Nie widziałem go i o nim nie słyszałem. I go nie zobaczyłem. Będę musiał jeszcze poszukać informacji. Może jest w innym miejscu niż cmentarz? Drogowskazy wskazują tylko kierunek, a nie konkretne miejsca.

Synagoga była otwarta. To znaczy otwarte było muzeum. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Jak się dowiedziałem od pań tam pracujących czynne jest do szesnastej. To wiele wyjaśnia. Zwykle we Włodawie byłem po tej godzinie. Ale dziś wejść nie mogłem. Bloki w butach porysowałyby posadzki. Będę musiał kiedyś tu zajechać z drugą parą butów. I przed szesnastą (od wtorku do niedzieli). Mogłem też zapytać panie o to lapidarium. Zapomniałem.

Od dawna wiem o grobach żołnierzy KOP i ich pomniku w Wytycznie. Nigdy nie miałem okazji tego zobaczyć. Dojechać tam jest najłatwiej drogą krajową do Lublina. A ja ją od zawsze omijam. Nawet nie wiedziałem, że przez 12 km jedzie się przez lasy. Teraz wiem. Tylko słońce stało wysoko i prażyło bezlitośnie. Drzewa nie dawały cienia. Zjechać można było tylko na przydrożne parkingi (po drodze są 3 lub 4). Sam las często podmokły. Między drzewami pływały kaczki. Do pomnika jedzie się drogą biegnącą obok kościoła.

Trafić łatwo. Choć jest przy bocznej drodze nieutwardzonej to jest widoczny z daleka.

Krótką przerwę zrobiłem sobie w Urszulinie. Dzięki temu odkryłem całkiem nowy pomnik. Mała tablica obok pomnika upamiętniającego mieszkańców Urszulina pomordowanych podczas okupacji.

Wiele jest takich miejsc w których spoczywają ofiary mordów z okresu wojny. "Swoim" dawno powystawiano pomniki. O "obcych" trochę się pamięta ale nie upamiętnia się zbyt chętnie.

Kolejnym celem była wieś Wereszczyn. Było już późno. Ja się trochę pogubiłem i już nawet nie sprawdzałem na mapach jak tam dojechać. Chodzi mi oczywiście o cmentarze. Na mapach WIG i na współczesnych mapach są tam zaznaczone 4 cmentarze chrześcijańskie. Zaciekawiło mnie to mocno. Ale jeszcze tu kiedyś przyjadę. Na spokojnie. Teraz zacząłem się spieszyć do Puław. Następnego dnia miałem rano być w pracy. Pojechałem więc drogą do Puchaczowa. Po pierwszych dwóch kilometrach zaczął się koszmar. Dziura na dziurze. Samochody starały się miejscami omijać asfalt jadąc po poboczu. Inaczej się nie dawało. Tak było do Nadrybia. W pobliżu Bogdanki jest już znacznie lepiej. Ale ten przejazd zajął mi bardzo dużo czasu, także z powodu przeciwnego wiatru i zmęczenia. Słońce dało mi w kość.

Za Puchaczowem też miałem trochę dziur w drodze. Ale masowo występują też na drodze z Łęcznej do Kijan. 8 kilometrów slalomu i wertepów. To nie na moje zdrowie. Dziury skończyły się w Kijanach.

Tutaj sobie podszedłem. Do Puław jeszcze daleko. Sił mało. Więc trochę pooszczędzałem. W Kijanach był bardzo duży ruch samochodów. Wszystkie jechały w stronę Lubartowa. Przypomniało mi się, że 5 maja miał być w Zawieprzycach piknik historyczny. I chyba rzeczywiście wszyscy tam jechali. Samochody stały już na całej długości drogi do Zawieprzyc (1 km od drogi do Lubartowa) i na jej przedłużeniu. Od tego miejsca ruchu samochodów już prawie nie było. Spokojnie więc pojechałem przez Niemce. Ściemniało się szybko. Robiło się też chłodno. Zapalić światła. Przebrać się. I dalej. I… powraca temat owadów. Przez te kilka mokrych dni nie mogły latać. Szczególnie z tego powodu zapewne cierpiały chrabąszcze majowe. Ta noc była inna. Była sucha. Chrabąszcze latały pod wszystkimi chyba przydrożnymi drzewami (może z wyjątkiem brzóz). Uderzały w światło rowerowe. Czepiały się ubrania. Uderzały w okulary i kask. Wpadały w szprychy i pod koła. Najmniej przyjemne dla mnie było ich chodzenie po odsłoniętych częściach ciała (łydki i twarz). Dłonie nieco mi zmarzły więc na nich mi to tak nie przeszkadzało. Kamizelka odblaskowa czasami wyraźnie mi ciążyła. Z tymi, które zawisły mi na ubraniu nie było problemu – zaraz odlatywały. Ale jak jeden wpadł pod kask już był problem, bo nie mógł się sam wydostać. To skończyło się dopiero gdy pod Garbowem dojechałem do drogi krajowej. Do Chrząchowa za Kurowem miałem przynajmniej spokój z chrabąszczami. W Chrząchowie nie były już tak liczne. Ale to zapewne z powodu pory – lubią latać o zmroku i zaraz po nim. W chłodzie trochę przybyło mi sił. Ale i tak dojechałem znacznie później niż chciałem. Ostatecznie do pracy zaspałem i to bardzo. Nie powinienem jednak wyjeżdżać w niedzielę. Niedziela jest dobra na powrót.

Grodzisko i cmentarz w Giżycach Niemieckich

To był szybki popołudniowy wypad. Są miejsca do których mam blisko ale są zupełnie nie po drodze. Tak jest z Giżycami. Wiem gdzie jest tam grodzisko. I jeszcze nigdy nie trafiłem na moment gdy można było do niego dojść suchą nogą. Dziś chciałem sprawdzić czy może tym razem się uda. Wyjechałem po południu. Nie było daleko więc postanowiłem jechać trochę szybciej nie oszczędzając sił jak zwykle to robię. Z Końskowoli przez Sielce do drogi Warszawa – Lublin. Po jej przekroczeniu droga utwardzona tłuczniem do asfaltu w lesie (nie ma chyba kilometra). Ostatnio w lesie pojawiły się znaki szlaku rowerowego. Ale cykliści chyba już wcześniej te drogi pożarowe poznali. Dziś mijałem tam grupę szosowców.

W stronę Michowa pojechałem przez Bronisławkę, Wielkolas i prosto po świeżym dość asfalcie do Trzcińca. Ostatnie sto parę metrów to droga bez asfaltu. Dziwnie… A w Michowie zajechałem do lasu by zobaczyć czy może coś się zmieniło w lesie. Bo ma się zmienić. Po raz pierwszy spotkałem tam kogoś mieszkającego w Michowie i zapytałem o cmentarz żydowski. Podobno wiele osób pyta ponieważ napisano o nim w internecie. Nie wiem czy nie chodzi o moją stronę. Ale tym razem już nie mapy mnie prowadziły tylko żywy człowiek, który pamiętał gdzie stały macewy. Miejsce odnalazł po długiej bruździe w ziemi. Jest to prawdopodobnie ślad po parkanie rozebranym przez mieszkańców Michowa. To nie jest to miejsce o którym myślałem. Jest głębiej w lesie i bardziej na zachód. Teren cmentarza był podobno kiedyś niezadrzewiony. I nie był tak pofałdowany – ludzie stąd po wojnie brali piach do budowy domów. Podbieranie piachu miało się skończyć za sprawą leśników. Nie tylko zabronili ale też wykopali rów przy wjeździe do lasu. Już jest zamiast niej nowa droga ale już tędy nie jeździ się do serwitutów ani nie gna się nią krów na drugą stronę lasu, który jest teraz większy. Faktem jest, że leśna droga zaznaczona na mapach WIG już zarasta. Tak samo droga gruntowa z Michowa do lasu zmieniła swój bieg po scaleniu gruntów w latach siedemdziesiątych. Tylko ostatni odcinek, pod lasem biegnie tak jak przed wojną. Z ust mojego przewodnika dowiedziałem się, że podobno podczas wojny niemal codziennie kogoś na cmentarzu grzebano. Wiedział to od swojej matki. Jak mówił Żydów zabijano "przy figurze", nie gnano ich do lasu. Ale chowano na cmentarzu. Wracając do bruzdy w ziemi. Domyślam się tylko, że to ślad po parkanie. Przewodnik mówił, że macewy stały tylko po jednej stronie bruzdy – wskazał północ. Wspomniał też o tym, że brano stad gruz pod budowę domów. Sam myślał, że chodziło o macewy ale prawdopodobnie to rozbierano parkan – stele przecież leżały na chodnikach w Michowie, w lesie zostało ich tylko kilka. Te informacje to dla mnie skarb. Bardzo jestem zadowolony z tego, że je poznałem.

Dalsza trasa to przejazd do Giżyc. Trochę ją sobie skróciłem. Nie wjechałem do samego Rudna tylko przebiłem się przez pola do Zofianówki – po deszczu dało się po tym piachu przejechać. W Giżycach zapędziłem się w pola. I… Wieprz wciąż zalewa łąki. Przejścia nie ma.

Bywałem już bliżej. Ale zawsze na drodze ta woda.

Teraz chciałem rozejrzeć się za cmentarzem ewangelickim w pobliżu Giżyc. Przed II wojną światową Kolonia Giżyce to było kilka domów stojących w pewnym oddaleniu od siebie przy polnej drodze. Kolonia istnieje nadal ale przy prostej drodze znajdują się dziś tylko dwa gospodarstwa. Droga przy której stoją przecinała drogę do Giżyc i wchodziła do lasu. Przechodziła obok poszukiwanego cmentarza. W zasadzie tylko domyślałem się jego istnienia. Nie został bowiem zaznaczony na mapach WIG. Za to w Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich wspomniano o istnieniu kantoratu w Giżycach. Jak był kantorat to pewnie był i cmentarz. Sprawę nieco rozjaśniła mapa niemiecka sprzed 1919 roku. Na niej dzisiejsza Kolonia Giżyce nazywa się Giżyce Niemieckie i jest zaznaczony cmentarz. Tyle wiedzy biurkowej. Na miejscu zobaczyłem, że droga z Kolonii Giżyce nie przecina drogi asfaltowej do Giżyc. Teraz wjazd do lasu jest ok. 30 m dalej na wschód. Po wjechaniu, po 20 m drogi gruntowej stoi stalowy krzyż. Z drogi asfaltowej nie rzuca się wcale w oczy. Ale ktoś najwyraźniej upamiętnił dawny cmentarz ewangelicki. Lokalizacja pasuje tylko teraz droga gruntowa biegnie z drugiej strony cmentarza.

Czekał mnie teraz szybki powrót. Chciałem sobie drogę skrócić jadąc do Węgielców drogą gruntową z Krup. Po drodze mijałem zalane i ukwiecone łąki.

Dawno tędy nie jechałem, a na zakręcie były dwie drogi gruntowe. Zapytałem. I dowiedziałem się, że szybciej dojadę wybierając drogę zaczynającą się kilometr dalej – jest utwardzona. Faktycznie jadąc prost z Krup miałbym długie odcinki piachu przez który nigdy nie udawało mi się przejechać. Po drodze była wieś w której wjeżdżałem na drogę utwardzoną ciągnącą się do Węgielców w których zaczyna się asfalt. Pojechałem jak mówili. I mówili prawdę, a ja nigdy nie sprawdziłem dokąd biegnie dalej droga żwirowa zakręcająca w Ostrówku tylko pchałem się prosto przez piachy. W linii prostej miałem bliżej ale jechać się nie dawało.

W Jeziorzanach doskonale widać jak bardzo Wieprz wylał. Łąki pod wodą – zdjęcie zrobione z mostu.

A dalej pojechałem przez Blizocin, Sobieszyn, Sarny, Bobrowniki. Chciałem zdążyć przed zmrokiem. Jutro do pracy. Może dlatego zdecydowałem się pojechać drogą rowerową przez las do centrum miasta zamiast drogą główną. Chciałem zobaczyć czy może już nie ma pozimowego piachu. Czy na łąkach nad Kurówką są kałuże. Piach jest. Kałuż nie ma. A na ścieżce zdenerwowali mnie motocykliści. Już parę razy widziałem jakiegoś długowłosego blondyna (nastolatka) jeżdżącego tą ścieżką na skuterze. Nawet jak spotykał znajomych to podczas rozmowy nie zdejmował kasku i nie gasił silnika. Teraz jeszcze jechał z kolegą na drugim motorze. Ja wiem że dla dzieciaka tak jest bezpieczniej ale to nie jest droga dla motocykli (samochody też się tu trafiają ale rzadziej). Jechali w stronę przeciwną niż ja. Nie ustąpiłem. Jakoś przecisnął się skrajem (drugi jechał drugim pasem zrobionym chyba dla pieszych). Za następnym razem chyba walnę go w ten pusty kask żeby fiknął. Albo zatrzymam i zadzwonię po policję. W lesie na ścieżce rowerowej nie powinno go być. Nie powinny ryczeć silniki i nie powinny śmierdzieć spaliny. Tak mi się przynajmniej zdaje.

Wiatr w plecy

Podczas ostatniego wyjazdu bardzo dokuczył mi wiatr. Plany nie zostały zrealizowane. A że kolejny wyjazd wypadł dość szybko nie bawiłem się w tworzenie nowej trasy. Trochę tylko zmodyfikowałem poprzednią. Zamiast jechać przez Kozienice teraz miałem przejechać przez Radom. Zamiast Białobrzegów do planu wstawiłem inną miejscowość – Inowłódz. Gotowa trasa miała być rozjeżdżana od północy. Tu nastąpił poślizg. Obudziłem się by wyłączyć budzik jak trzeba. Później budziłem się jeszcze parę razy ale już z postanowieniem – wstaję i jadę. Postanowienie sobie, a ja sobie. Inercja woli, lenistwo lub jak chcą niektórzy odwieczny konflikt uczuć i myślenia racjonalnego (choć nie wiem co tu było racjonalne). Prawie 3 godziny w plecy. I już nawet sprzyjające warunki nie pomogły tej straty nadrobić.

W Puławach unowocześniono skwer miejski. Jest na nim teraz więcej kamienia i mniej zieleni. Do tego kiczowata fontanna. Dzieciom się podoba. Moim zdaniem skwer remontem zepsuto. Fontanna zmienia kolory przez całą noc. Nie pierwsza fontanna w Puławach. Dotąd było tradycją, że fontanna po kilku latach przestawała działać i po kilku kolejnych latach była likwidowana. Nie spodziewam się innego losu i dla tej. Wszystko jest teraz na krótko, na chwilę.

Do Radomia chciałem podjechać drogą główną – najkrótszą. W nocy nie ma na niej wielkiego ruchu. Ta droga nie ma utwardzonego pobocza. To było moje największe zmartwienie – przy dużym ruchu było jednak niebezpiecznie. Dojeżdżając do Zwolenia wyraźnie odczułem narastający ruch samochodów. Chwilowy postój koło figury Jadzi pozwolił mi usłyszeć wiosenne śpiewy ptaków w ciemnościach. Przez hałas samochodów był niesłyszalny. Jeszcze jeden powód by jednak pojechać inną drogą.

W Zwoleniu odbiłem więc w drogę do Pionek. Kilka kilometrów lasu. Ale najwyraźniej te wiosenne śpiewy ptaków miały związek z oświetleniem miejskim. W lesie było bardzo cicho. Tutaj spotkałem nagle jeden samochód. I to był piekarniany bułkowóz. Gdy dojechałem do Suchej jeszcze było ciemno. Kilka kilometrów dalej – w Czarnej Wsi – już było szaro. Wstawał dzień. O piątej byłem już za Słupicą. Po przejechaniu przez Jedlnię-Letnisko na trasie miałem drewniany most. Gdzieś poznikały. Niewiele takich mostów pozostało. Trochę szkoda. Jest w wyrobach z drewna coś "ludzkiego". Może ciepło? Drewno samo nie jest zimne. Następne pokolenia z drewnem stykają się coraz rzadziej.

Nie wiem czy mają podobne odczucia.

W Radomiu byłem zaraz po szóstej. Miałem przejechać szybko, łatwo i przyjemnie. I prawie się udało. Prawie. Ponieważ wyjechałbym szybko w innym kierunku niż chciałem. Trochę się zgubiłem. Zamiast w ulicę Przytycką wjechałem w ulicę Zieloną. Błąd szybko dostrzeżony i poprawiony – należało pojechać obwodnicą do kolejnej krzyżówki. A potem… Wiatr mnie popychał. Gnałem i gnałem. Temperatura już z 5 stopni wzrosła do 9. Setkę na liczniku przekroczyłem pod Potworowem. Nie zatrzymałem się tym razem w Przytyku. Chciałem trochę nadrobić stracony czas. Ale czas raz stracony jest nie do odzyskania.

W Klwowie miałem nadzieję na to, że jak krzaki porastające cmentarz żydowski nie mają jeszcze liści uda mi się zobaczyć umieszczoną tam podobno tablicę pamiątkową. Krzaki widać z daleka – z drogi 48. Na miejscu widać też kolce na krzakach i pąki kwiatowe. Choć tablicy nie zobaczyłem zacząłem żałować, że nie trafiłem w moment gdy krzaki zakwitną. Byłem za wcześnie dzień lub dwa. Gdy to piszę może już to wszystko jest białe od kwiatów?

Na drodze do Odrzywołu jakaś ciężarówka chciała mnie zrzucić z jezdni. Jej kierowca uznał, że spokojnie mnie wyprzedzi i wróci na pas unikając kolizji z jadącym z naprzeciwka samochodem. W jego rozumowaniu może czegoś zabrakło? Może myślał, że jadę te piętnaście km/h lub mniej jak często się zdarza rowerzystom? Akurat jechałem sobie dwa razy szybciej i zdążyłem zwolnić widząc, że naczepa może mnie potrącić. Właśnie do kierowców samochodów ciężarowych zawsze mam najmniej uwag. A tu taki numer mi wywinął. Ale po drodze dwa lub trzy razy widziałem dziwne zachowania kierowców samochodów osobowych podczas wyprzedzania mojego roweru. Robili to na styk i powoli. Tak jakby chcieli mnie potrącić jak najsłabiej. Nie rozumiem tego. Chyba, że chcieli tą chwilę smakować jak najdłużej.

Z Odrzywołu do Drzewicy jest 9 km. Przed Drzewicą leśny parking i pomnik poświęcony żołnierzom poległym w kampanii wrześniowej 1939 roku. Nie wiem czy nie w tym miejscu właśnie zostali pochowani zaraz po śmierci.

Do Drzewicy wybierałem się już w ubiegłym roku. Tak jak i do Opoczna. Chciałem odnaleźć cmentarz żydowski. Przy okazji zobaczyć ruiny zamku i stary kościół. Przez zimę gdzieś mi się ulotniła pamięć o zamku i kościele. Dlatego byłem nimi mile zaskoczony :)

Nie odnalazłem cmentarza żydowskiego. To znaczy – na pewno byłem na jego terenie. Robiłem też zdjęcia. Ale na którym z nich na pewno jest teren cmentarza dopiero będę musiał ustali nakładając na siebie mapy i zdjęcia lotnicze. Na powierzchni ziemi nie ma żadnych śladów. Za to na cmentarzu parafialnym widziałem mogiłę żołnierzy, których pomnik mijałem przed Drzewicą.

Podobno są na cmentarzu pochowani też powstańcy i żołnierze polegli w pierwszej wojnie światowej. Ich grobów nie widziałem. Może nawet już ich nie ma i została tylko pamięć o tym, że gdzieś na cmentarzu spoczywają? Doświadczenie mam takie, że informacje o grobach często zachowują się dłużej niż same groby. Miejsce na cmentarzu przecież kosztuje. Ustawa o grobach wojennych w PRL-u była ignorowana. A i dzisiaj bywa obchodzona. Na cmentarzu w miejscu kwatery wojennej może pojawić się tabliczka pamiątkowa, by było zgodnie z prawem.

Gdy oglądałem zamek spadł deszcz. W prognozach widziałem wcześniej, że w okolicach południa ma się dość nagle ocieplić. Ten deszcz, który spadł przy temperaturze w okolicach 10 stopni był sygnałem nadchodzącego ocieplenia. W drodze do Inowłodza zatrzymałem się na chwilę by zadzwonić do koleżanki i podczas rozmowy co chwilę coś z siebie zdejmowałem. Temperatura wzrosła do 20 stopni. A wiatr osłabł. Ucieszył mnie mały ruch samochodów na drodze do Inowłodza. Dopiero na miejscu zobaczyłem co było tego przyczyną. Ta droga gdzieś w okolicach Opoczna była zamknięta. Miałem więc może trochę szczęścia. A przejazd przez lasy był bardzo przyjemny. Mijałem drogowskaz wskazujący kapliczkę ukrytą gdzieś w lesie. Mijałem też pomnik pomordowanych podczas II wojny światowej mieszkańców okolicznych wiosek.

W Inowłodzu chciałem zobaczyć synagogę

Nie wiedziałem, że w jej wnętrzu są polichromie. Chociaż jak je już zobaczyłem to wydało mi się, że już gdzieś na zdjęciach je oglądałem. Może w Wirtualnym Sztetlu? Pani w sklepie poproszona o zgodę na ich sfotografowanie wyraziła zgodę. To miłe – częściej spotyka się w takich okolicznościach niechęć.

Poza synagogą interesowały mnie jeszcze: cmentarz żydowski i widoczny z daleka kościół św. Idziego. Najpierw pojechałem w kierunku kościoła.

Z cmentarzem sprawa wydawała się trudniejsza. Pamiętałem z map mniej więcej którędy mam do niego dojechać. Zaskoczył mnie drogowskaz wskazujący tą drogę z informacją, że do cmentarza jest 300 m. Po przejechaniu 300 m jednak nie trafiłem na cmentarz. Teren w sąsiedztwie cmentarza jest eksploatowany jako odkrywka. Odległość podano w linii prostej. Żeby dojechać musiałem objechać wykop. Z daleka widać żółtą tabliczkę z napisem "Cmentarz żydowski". Ale napis przeczytać można tylko z bliska.

Jest tu około 30 macew w różnym stanie. Najczęściej są uszkodzone. I wiele śladów pamięci.

Przy drodze do kirkutu dostrzegłem znak wskazujący ruiny zamku. Nie po raz pierwszy pomyślałem, że tak wiele budowano w pobliżu cmentarzy żydowskich ;) Wiem, że kolejność jest odwrotna. Ale liniowość dziejów sama kusi by ją trochę zapętlić. No i te ruiny wyglądają na częściowo odbudowane.

Dalsza trasa miała mnie doprowadzić do Opoczna. Ale nie miała to być drogą którą dojechałem do mostu w Inowłodzu. To miała być droga łącząca Tomaszów Mazowiecki z Opocznem. Taki był plan. W tym celu musiałem zaraz za mostem pojechać drogą na zachód. Bardzo przyjemna droga. Szczególnie na długim odcinku leśnym zaczynającym się zaraz za Inowłodzem. Przedostanie się do tamtej drogi miało cel. Przeglądając mapy dostrzegłem pomiędzy wsiami Kamień i Szadkowice zaznaczony cmentarz. Miał znajdować się w pobliżu drogi w zagajniku. Było to dla mnie tym bardziej interesujące, że dwa lata temu jechałem tą drogą wracając z sakwami z Osjakowa i nie widziałem tu żadnego cmentarza – zwróciłbym uwagę, takie mam już skrzywienie. Z tym cmentarzem jest chyba tak samo jak z cmentarzem wojennym w Chinowie pod Kozienicami. Jest na mapach. Na miejscu brakuje śladów. Choć wydaje się, że mógł być tu kopiec lub tylko wzniesienie i zostało częściowo rozkopane. Będę jeszcze szukać, może znajdę jakieś informacje. Nie wiem przecież nawet co to za cmentarz, choć pierwszowojenny wydaje się najbardziej prawdopodobny.

Wjazd do Opoczna przez ostatnie lata się zmienił. Jest teraz obwodnica, rondo. Jest łatwiej. Przynajmniej kierowcom pojazdów mechanicznych. Samo Opoczno jest po staremu zapchane samochodami. Obwodnica miała zmniejszyć ten ruch ale przybyło samochodów. No i ludzie wolą podjechać samochodem do sklepu niż na rowerze czy pieszo. Gdyby tylko nie kolidowało to z ruchem pieszym i rowerowym, a koliduje. Ciężko jest przejechać przez Opoczno poruszając się w poprzek drogowej osi miasta. Przedostałem się jednak na dawny cmentarz epidemiczny. Chodziło mi o kwaterę wojenną.

Najwięcej tabliczek imiennych z I wojny należy do żołnierzy armii carskiej. Dziwnie to wygląda gdy na prawosławnym krzyżu czyta się polskie i żydowskie nazwiska. Ale Żydzi i Polacy służyli we wszystkich armiach walczących w tej wojnie na ziemiach polskich.

Cmentarze żydowskie w Opocznie podobno były trzy. Jeden – najnowszy – gdzieś w okolicach cmentarza epidemicznego. Dwa starsze w okolicach ulicy Limanowskiego. Na terenie najstarszego, w pobliżu synagogi, jest dziś zajezdnia PKS. Drugi to teren zielony. Brak jakichkolwiek znaków które by informowały o dawnym przeznaczeniu tych miejsc. Sama synagoga też jest na terenie zamkniętym. Jest to teraz chyba wytwórnia okien.

Ale przynajmniej bryła budynku zachowała swoje dawne cechy w odróżnieniu od synagog w Dęblinie, Rykach czy Ożarowie.

Już było po szesnastej ale miałem nadzieję na parę godzin dobrego światła do robienia zdjęć. Pognałem więc do Żarnowa. Wiatr na zmianę pomagał i dokuczał. Ale nawierzchnia dobra i trochę lasów. Można było przyjemnie jechać i do tego ruch samochodów nie był uciążliwy. W Żarnowie chciałem zobaczyć miejsce które było grodem, a później stało się cmentarzem epidemicznym.

W pobliżu jest jeszcze i kościół romański.

Już się zastanawiałem co robić dalej. Do Końskich nie miałem szans dojechać wystarczająco wcześnie by robić zdjęcia. Ale powrotu tak na prawdę nie było. Jedyna trasa jaka wchodziła w grę to trasa przez Stąporków i Szydłowiec. W Końskich jeszcze nigdy nie byłem. W Stąporkowie też. Nigdy nie jechałem drogą między Stąporkowem i Szydłowcem. To wszystko było jak zachęta by tam pojechać i to zobaczyć.

W Modliszewicach pod Końskimi jest dwór obronny.

Do niego też warto będzie jeszcze przyjechać. Tak jak do zespołu pałacowo-parkowego w Końskich i do kwatery wojennej na cmentarzu parafialnym w Końskich. Sam zespół pałacowo-parkowy jest teraz rozgrzebany – trwają jakieś prace budowlane więc nie będę się spieszył z kolejna wizytą. Warto może też będzie zobaczyć Stąporków. Tak wyszło, że do niego nie wjechałem. Niebieski szlak rowerowy, który miał mnie przeprowadzić przez lasy omijał Stąporków. Ja też go trochę ominąłem i musiałem wrócić. Później jeszcze w jednym miejscu szlak zgubiłem i wyjechałem na drugim końcu Stąporkowa. Ale ten błąd udało się szybko naprawić. Przede mną była jazda nieznaną drogą przez las. Drogą asfaltową. Tylko miejscami ten asfalt miał problemy z ciągłością. Dziury. Minusem jazdy w nocy w lesie jest to, że na podjazdach nie widać ich końca. Szczęśliwie wsie przez które przejeżdżałem były oświetlone. Są tam piękne zjazdy i… chyba nie zdecyduję się prędko na przejazd w stronę przeciwną. Gładkie podjazdy pozostają jednak podjazdami. A przy zjazdach hamowałem. Problemem nocnej jazdy jest ograniczona widoczność. Nie wiedziałem czy nagle nie pojawią się dziury. Kask chronił moją czaszkę ale ktoś musiał chronić resztę silnika rowerowego.

Ratusz w Szydłowcu nocą.

Dalszą drogę znałem. Może nie jeździłem jeszcze przez Szydłowiec nocą ale przez Wierzbicę nie raz. Podobnie przez Skaryszew. Ale w Skaryszewie pojawiło się na rynku coś nowego. Takie sentymentalne.

Psy jakoś tej nocy nie dokuczały mi mocno. Gdy wyjeżdżałem ze Skaryszewa z jednego z podwórek odezwał się chaotyczny chór gęsi. Przypomniały mi legendę o gęsiach ratujących Rzymian. A w Tynicy (droga do Rawicy) bardzo mi dokuczał jeden piesek. Nie wystarczyło mu, że raz mnie pogonił. Zrobił to jeszcze raz. I jeszcze raz. Zezłościł mnie tym dziwnym zachowaniem. Sięgnąłem po jeszcze jedno światło by mu się lepiej przyjrzeć. Oczywiście od razu uciekł. A ja zobaczyłem wielki czworonożny cień. To był jeszcze jeden pies. Najwyraźniej młody (chciał podejść zainteresowany mną ale się bał) biegł z tym małym i go tym nakręcał. Nie szczekał. Podobało mu się bieganie, rower go nie interesował. Dalsza jazda była spokojna. Od Zwolenia znów pojechałem drogą główną. Wiatr mnie delikatnie popychał. I tak już było do końca jazdy, do Puław.

Kolory

W ubiegłym roku miałem w planach wyskok do Opoczna. Od początku wiosny realizuję różne zaległe plany. Ten też chciałem. Choć na planowanej trasie najpilniejsze było odnalezienie cmentarza wojennego w Chinowie pod Kozienicami. Liczyłem na to, że skoro okoliczni mieszkańcy wiedzą gdzie on jest (mówili mi że sam go nie znajdę) to może odnajdę choć mały krzyż czy znicz. Chodziło tylko o to bym tam przyjechał zanim się wszystko zazieleni. Na mapach WIG ten cmentarz zaznaczony jest jako pomnik, na mapach geoportalu jest wyraźnie naniesiony. By się nie pomylić pomierzyłem sobie na mapie odległości. Licznik rowerowy miał mi ułatwić działanie w terenie. Podczas przygotowań słuchałem jednego z moich ulubionych kawałków The Trucks i myślałem, że to będzie piosenka przewodnia tego wyjazdu.

W planach oprócz Opoczna pojawił się nieznany, może wojenny cmentarz na północ od Opoczna. A także Końskie. Tylko na taki wyjazd już potrzebny byłby kawałek nocy. A ta miała być deszczowa. Jeszcze nie pozbyłem się całkiem przeziębienia po poprzednim wyjeździe. Postanowiłem więc to przemyśleć. Jedno było pewne. Zajadę do lasu pod Chinowem. A dalej pojadę trasą 48. Jak będzie to się dopiero zobaczy podczas jazdy. Na pewno nie chciałem jechać przez Radom. Po co mi wiosną miasto? A zanim się wybrałem córcia na fejsie podrzuciła link do … Nie ważne. To już był nowy motyw przewodni. Ciągnęło się to za mną niemal przez całą drogę.

Wystartowałem tak jak co dzień rano do pracy – o piątej. Rzut oka na Puławy z mostu na Wiśle. Gdzieś tam dalej wstawało słońce.

Pojechałem wzdłuż wału wiślanego. Kilka kilometrów. Przed Wysokim Kołem wjechałem na drogę do Kozienic. Już było całkiem jasno. A wiatr choć miał mnie pchać tylko przeszkadzał. Tak było do Gniewoszowa. Później pomagał. Po drodze krótkie postoje:

Przy cmentarzu wojennym w Bąkowcu

przy cmentarzu wojennym w Słowikach

W Kozienicach zajechałem do parku miejskiego pod cmentarzyk Dehnów (rodzina generała Iwana Iwanowicza i on sam). Chyba jednak "patrioci" którzy postawili obok pomnik AK nie wymuszą likwidacji tego cmentarza, który im tak nie pasuje przy pomniku. Generał przecież zaprojektował kilka twierdz rosyjskich na terenie Polski i modernizował twierdzę w Modlinie. Po prostu czarny charakter :-) .

W Chinowie doszedłem do tego miejsca, które wskazywały mapy. Dwa lata temu byłem dokładnie w tym samym miejscu. Wtedy jeszcze bardziej poharatały mi nogi jeżyny i inne kolczaste rośliny. Nie ma żadnego krzyża, zniczy. To kawałek lasu. Nic ciekawego na zdjęciach nie mam. Wiem tylko, że już wcześniej jednak trafiłem choć mówiono mi, że sam nie trafię. To, że cmentarz nie jest w żaden sposób upamiętniony jest co najmniej dziwne. Atrakcją turystyczną Chinowa jest cmentarz ewangelicki ale to kilkaset metrów od tego cmentarza i przy asfaltowej drodze. Tutaj jest tylko droga gruntowa.

Wiosna. Dodaje energii i poprawia humor. Widziałem żuczka, który był chyba w siódmym niebie. Żuczym niebie.

I kwiaty. Jeszcze są zawilce. Już zaczęły kwitnąć dzikie śliwy. Robi się kolorowo. A ja jechałem dalej (nucąc Jamajkę). Wiatr dmuchał od czoła. Spowalniał i męczył. Zatrzymałem się więc na moment ok. 2 km od Chinowa w Maciejowicach i zajrzałem na tamtejszy cmentarz wojenny.

Teraz na trasie miałem Brzózę. Jest tu kościół z połowy XIX wieku. Może projekt nie typowy. Z wieżyczkami na ścianie frontowej. Zrobiłem jedno zdjęcie z daleka i miałem już nie zawracać sobie dziś nim głowy.

Zgłodniały zajechałem do sklepu. Mieli tylko pączki. Wziąłem co mieli i jedząc obserwowałem krążącego wokół kościoła bociana. Na jednej z wieżyczek bociany założyły gniazdo. Najwyraźniej zeszłoroczny młodzik chciał gniazdo dla siebie. Rodzice go przepędzali. A ile było przy tym klekotania (nie wiem czy mu nie ubliżały). Młody stoi na wyższej wieżyczce. Zaraz go stamtąd przegoniono.

Po przejechaniu przez obleganą przez wędkarzy Radomkę dojechałem do Głowaczowa i dalej. W Dobieszynie sfociłem kościół. Nie wydaje się stary ale aż się prosi o remont.

O jedenastej dojechałem do Białobrzegów. Wciąż pod wiatr. Ale miałem przejeżdżać przez cmentarz żydowski. Dokładnie tak. Przejeżdżać przez cmentarz ponieważ trasa 48 biegnie przez cmentarz. Nie ma tu żadnych nagrobków.

Cmentarz jest i pod jezdnią i po jej bokach. Zaskoczył mnie napis na murze przy terenie cmentarza. W kontekście cmentarza jest to jak triumfalny pomnik obwieszczający zwycięstwo nad zmarłymi.

Przede mną było teraz kilka kilometrów lasu. Ale jeszcze zanim dojechałem do Białobrzegów postanowiłem rozpocząć powrót między dwunastą i trzynastą. Jeszcze się łudziłem, że może uda mi się dojechać do Klwowa. Dalej chciałem pojechać do Przysuchy i do Orońska. Ale to było za daleko. Może gdyby wiatr zmienił kierunek… Miał zmienić wg prognozy ok. 17. Teraz tylko dalej mnie męczył. Drogowskaz wskazujący Przytyk uznałem za właściwy znak i pojechałem tam gdzie on wskazywał. Zezłościło mnie trochę to, że w tym momencie wiatr się uspokoił. Ale nie na długo. Po kilkunastu minutach znów powiało. I to powiało chłodem. Akurat byłem w Radzanowie. Na mapie umieszczonej na przeciwko kościoła zobaczyłem, że nieopodal Radzanowa jest jakaś mogiła. Miałem tam dojechać czarnym szlakiem rowerowym. Szlak doprowadził mnie do szkoły i tu się skończył. Żadnych znaków, które by wskazywały miejsce pamięci. Podjechałem jeszcze do Rogolina ale i tam nic. Sprawdziłem na mapie turystycznej, którą wrzuciłem jeszcze wczoraj do sakwy. Na niej też żadnych znaczków – tak jakby takiego miejsca tu nie było. Wróciłem więc na drogę do Przytyku.

W Przytyku obowiązkowo zajechałem na cmentarz żydowski.

Teraz już wiatr mnie pchał. I kropił co chwilę deszcz. Ale nawet na jezdni nie było tego widać. Do Radomia wpadłem jak burza i choć wciąż go nie znam udało mi się jednak szybko przez niego przejechać. Zatrzymałem się tylko na moment przy pozostałości radomskiego zamku.

Wjeżdżając do Radomia i wyjeżdżając z niego zwykle kierowałem się znakami czarnego szlaku rowerowego. I zawsze go gdzieś gubiłem. Ponieważ było całkiem wcześnie postanowiłem dokładniej się porozglądać by wreszcie ustalić przebieg szlaku. Jego znaki są przy wyjeździe z Radomia i przy drodze do Jedlni-Letniska. Ale zdawało mi się, że ten szlak nie przechodzi pod Radomiem przez tory kolejowe. Dziś po raz pierwszy zauważyłem znaki szlaku na słupach trakcji elektrycznej przy torach. Droga gruntowa. Zapuściłem się w nią radośnie i nie cieszyłem się zbyt długo. Zatrzymałem się przy bajorze. Po drugiej stronie stał kaczor kaczki krzyżówki i widząc że nie odchodzę odleciał.

Byłem pewien, że nie przejadę. A przejście wydawało się niemożliwe. Próbowałem górą ale nie było jak zejść za bajorem. Z naprzeciwka nadjechali też cykliści. Próbowali przejść i się nie udało. Gdy ja już się wycofałem przejechali. Ale oni już mieli nie daleko. Ja miałem jeszcze ponad 60 km do przejechania. Nie wiedziałem czy wyszedłbym z tego z suchymi nogami. Pojechałem tak jak zwykle przez Rajec Szlachecki i przeniosłem rower przez tory. A wiatr wciąż pchał. W Słupicy znów zatrzymałem się przy starym, nieużywanym już kościele.

W Suskowoli przy zrujnowanym dworze.

Po ponad 4 km lasu jeszcze Policzna (pomnik pomordowanych w 1943 roku mieszkańców osady).

Dalej jest Czarnolas i tu zawsze mam zgryz. Fotografować? Ale co fotografować? Jest muzeum Kochanowskiego. Ale nie ma dworu Kochanowskiego. Został z niego tylko jeden kamienny fragment (chyba kominka). Nie ma lipy. I od dawna nie ma też Urszulki. Nie robiłem żadnych zdjęć. Pognałem do Polesia gdzie na moment zatrzymałem się przy cmentarzu żołnierzy niemieckich. Kiedyś myślałem, że tylko poległych podczas II wojny światowej. Ale nie. To na ten cmentarz z Siedlec przeniesiono pochowanych tam żołnierzy poległych podczas I wojny światowej. Zrobili sobie "cmentarz żołnierzy polskich" zmieniając trochę niemiecki pomnik i nie patrząc na to, że w niemieckiej armii służyli też Polacy.

Już miałem tylko 15 km do Puław. W sumie wyjazd nie udany. Tyle miejsc do których nie dotarłem. Ale teraz gdy to piszę właśnie na dworze grzmi. Mam wolne do 2 maja. Jeszcze zdążę dojechać do Opoczna.

Falstart czyli o błędach i pechu

Plan tego wyjazdu powstał w dwóch wersjach. Pierwsza to resztki z innych wyjazdów. Odwiedzić miałem cmentarz żydowski w Międzyrzecu Podlaskim, cmentarz unicki pod Łosicami, kaplicę cmentarną w Łosicach, cmentarze żydowskie w Sarnakach i Drohiczynie. Te miejsca uznałem za niezbędne minimum. W trakcie przygotowań pojawiły się kolejne miejsca. Cmentarz wojenny w Krzewicy, cmentarze żydowskie w Sokołowie Podlaskim, Mokobodach, Kałuszynie i Mińsku Mazowieckim. Wszystkie te miejsca razem to plan maksymalny. Zasadą jest, że maksimum nie daje się zrealizować jeśli warunki temu nie sprzyjają. Tego dnia chodziło o wiatr. Wg prognoz miał w ciągu dnia zmienić kierunek i dmuchać z siłą wyraźnie odczuwalną. Spodziewałem się, że do mostu na Bugu będę miał wiatr boczny i czasami przeciwny. Później będę przez wiatr pchany lub będę miał wiatr boczny. Temperatury: w ciągu dnia do 20 stopni, w nocy w okolicach zera. By nie tracić czasu postanowiłem też dotrzeć do Międzyrzeca Podlaskiego w okolicach świtu. Start był więc w nocy (nie spałem by nie zaspać). Tempo starałem się utrzymywać na poziomie takim by się nadto nie pocić – tego by mi tylko brakowało by chłód dobrał się do przepoconego ubrania. Przebieg planowanej trasy nieco zmieniłem po przejechaniu przez most między Baranowem i Drążgowem. Wieprz wylał dość obficie i nie wiedziałem czy przez Blizocin da się przejechać "suchym kołem". A zaletą przejazdu przez Blizocin był płaski teren. Ostatecznie musiałem pojechać drogą krajową z jej dołkami i górkami. Krótki postój w Przytocznie. Następny w Kocku pod pomnikiem Kleeberga.

Nie byłem pewien jak jedzie się teraz do Radzynia Podlaskiego. Ostatnim razem gdy tu byłem prace przy obwodnicy Kocka trwały poza drogą główną. Teraz podczas planowania mapy google pokazywały mi jakieś zygzaczki przy trasie do Radzynia. Ale już tędy można spokojnie jechać. Zwłaszcza w nocy gdy samochody są na drodze rzadkością. W ogóle w dzień roboczy jest ich mniej niż w weekendy. Ludzie śpią czy co?

Mogłem ominąć Radzyń ale zajechałem do jego centrum by zobaczyć co się dzieje z pałacem, którego nikt nie chce wydzierżawić. Jeszcze go nie rozebrali.

Droga do Międzyrzeca jest wybrukowana kostką chyba bazaltową – nie przyglądałem się dokładnie ale nie wyglądało na beton. Zanim dojechałem do pałacu mijałem nowy budynek sądu w Radzyniu. To chyba wyjaśnia dlaczego pałac jest teraz miastu niepotrzebny. Resztę instytucji, które tam były pewnie poupychano po innych budynkach.

Gdy startowałem była temperatura nieco poniżej 4 stopni na plusie. Gdy byłem w Kąkolewnicy już był mróz. Lekki. Do Międzyrzeca temperatura spadła do -1 stopnia. Na trawie szron. Ale nie czułem jakoś specjalnie tego chłodu. Nawet na butach miałem ochraniacze – założyłem tak w razie czego i się przydały. A pod cmentarzem żydowskim, pod bramą, stał jakiś samochód. Czyżby ktoś był w domku na cmentarzu? To stawiało mnie w niezręcznej sytuacji gdy tam wchodziłem. Ale przez 3 lata nie udało mi się ustalić jak oficjalnie wejść na teren cmentarza. Na co dzień jest zamknięty. I zwykle kończyłem na patrzeniu z zewnątrz. Teraz jednak pojechałem do wyrwy w murze z tyłu cmentarza. Po przeskoczeniu mocno się zdziwiłem widokiem.

Te macewy nie są wyrzucone. Były umieszczone na zniszczonej części muru. A śmieci… Ktoś je tu podrzucił. Nie tylko śmieci. Są też ślady "załatwiania potrzeb fizjologicznych przez ludzi". Miejsce jest ustronne. Gdyby go nie było nadal nie widziałbym żeliwnych macew.

Ale podejść do domku nie chciałem. Nie wiem czy ktoś kto tam był, nie poczułby się zagrożony. Czułem się intruzem. Zaraz też opuściłem cmentarz i Międzyrzec Podlaski.

Teraz chciałem dotrzeć do cmentarza wojennego. O jego istnieniu dowiedziałem się trochę przypadkowo. Przeglądając rejestr zabytków w gminie Międzyrzec Podlaski (szukałem cmentarza w Strzakłach) znalazłem cmentarz w Krzewicy do którego najlepiej chyba dotrzeć od strony Łukowiska. Cmentarz jest przy gruntowej drodze. Cały porośnięty drzewami i krzewami. Nie ma na jego terenie oryginalnych krzyży. Ale kiedyś podnoszono mogiły ponieważ są wyraźnie widoczne. Tak jak dół wykopany przez poszukiwaczy skarbów w jednej z mogił zbiorowych. Granice cmentarza wytyczają wał ziemny i rów. Przerwa w wale będąca wejściem na cmentarz znajduje się od strony Krzewicy. A rów stał się dzikim wysypiskiem śmieci.

Na terenie cmentarza nie brak śladów pamięci o spoczywających tu ludziach.

Nie pojechałem najkrótszą drogą do Łosic. To byłoby za proste. Pojechałem przez Huszlew by nie pominąć cmentarza unickiego w Chotyczach.

Prawdę mówiąc spodziewałem się, że jak na terenach objętych Akcją Wisła i ten cmentarz jest opuszczony. Ale myliłem się. Choć cmentarz jest nieczynny to jednak groby są odwiedzane i pielęgnowane.

Kolejnym punktem wyjazdu był grób powstańca styczniowego w Łosicach. Miał znajdować się w sąsiedztwie kaplicy cmentarnej. Kaplica jest na terenie starego cmentarza. Może to był cmentarz przykościelny? Nie wiem w którym miejscu do 1929 stała cerkiew unicka (drewniana). Teraz stoi w Dęblinie i to już w drugim z kolei miejscu w tym mieście. Jak na budowlę z drugiej połowy XVIII w. dobrze się trzyma. A w Łosicach w sąsiedztwie kaplicy cmentarnej nie ma nagrobków. Pod ogrodzeniem w jednym miejscu widziałem ich resztki zsypane jak gruz. Czy ciało powstańca nadal tu spoczywa? A jeśli tak to w którym miejscu?

Wiatr już wiał dość mocno. W drodze z Łuzek do Łosic przyjemnie mnie popychał. Akurat na tej drodze spotkałem wielu drogowców. Wycinają drzewa. Tego nie lubię. Ale przynajmniej niektórzy mnie pozdrawiali. Jak myślę dlatego, że też byłem w pomarańczowej kamizelce odblaskowej. Od Łosic do Sarnaków już wiatr przeszkadzał. Do tego droga wąska, a na niej dużo TIR-ów. Wiele razy chciałem im zjechać z drogi ale pobocza są tu za miękkie. Ostatecznie przepuszczałem je tylko na podjazdach. Za to jak wszędzie busy i autobusy pasażerskie niemal się o mnie ocierały. Kolejny raz dały mi odczuć, że ich kierowcy oceniają wartość życia ludzkiego na podstawie cennika biletów. Najważniejsze, że dojechałem. Zjechałem w drogę przy której powinienem odnaleźć cmentarz żydowski i nie byłem pewien czy to ta droga. Gdy stanąłem przy krzakach porastających cmentarz zamarły prace w ogródkach. Nie wiem dlaczego ale tak mam często. Jak podchodzę do cmentarza żydowskiego, a w pobliżu mieszkają ludzie to od razu staję się głównym punktem programu. Ludzie stali i patrzyli. Tego dnia mi się to nie spodobało i nie zapytałem ich czy to ulica Konopnickiej (jeszcze nie miałem pewności czy to jest to miejsce). Podjechałem do centrum, do pomnika partyzantów zaangażowanych w przekazanie Brytyjczykom informacji o V2.

Następnie wróciłem pod krzaki – nie było żadnej innej drogi, która pasowałaby mi do cmentarza z mapy WIG.

Ale na teren cmentarza nie wszedłem. Musiałbym się znów ubrać by wcisnąć się pomiędzy krzaki. Tak robiłem w Józefowie nad Wisłą. I nic tam nie znalazłem poza śmieciami. Tu może znalazłbym tyle samo. Ruszyłem więc do Drohiczyna. Odcinek od Sarnaków do Bugu jest nawet przyjemny. Fajny zjazd. Lasy. Ale tego mostu nie lubię. Głównie z powodu przejść dla pieszych. Kiedyś tam się wcisnąłem z rowerem. Oczywiście nie po to by jechać tylko by przejść. I na takie przejście jest tam za ciasno. Teraz nie próbowałem tylko przejechałem drogą.

Bug szeroko się rozlał. Bardziej niż Wieprz. Plan przewidywał zjazd w pierwszą drogę w lewo. I nie zjechałem. Przy samej drodze była woda. Pomyślałem, że to pewnie nie ta droga. I się pomyliłem. Tak więc z jednej drogi krajowej wjechałem w następną. Na szczęście nie była zapchana samochodami. Dało się jechać spokojnie. W pierwszej mijanej miejscowości zaintrygowały mnie błyszczące w słońcu kopuły cerkwi. Musiałem do niej podjechać.

Świątynia wygląda na nową dlatego zdziwiłem się czytając tablicę informacyjną przy niej. Jest tam napisane o celu zwiększenia atrakcyjności wsi Słochy Annopolskie. Dałem się zwieść błyskotkom?

Niemal na przeciwko drogi do cerkwi jest pomnik pomordowanych podczas wojny mieszkańców wsi. W 1941 roku Niemcy zamordowali 58 mieszkańców Słochów Annopolskich. Ślady z czasów wojny są i dalej choć nieco inne. Za to cechą charakterystyczną rozbujanego krajobrazu są małe krzyże na polach – bliżej lub dalej od szosy. No i wspomniane ślady po okresie wojennym. Pierwszy:

Drugi:

Trzeci:

Takie betony są i w Drohiczynie i dalej ale to nie jest to co mnie kręci. Wjechałem w gruntową część Alei Jaćwieży i szukałem cmentarza żydowskiego. Dwa razy obok niego przejechałem zanim go odnalazłem. Właściciele sąsiadującej z cmentarzem posesji oddzieli się od niej drutem kolczastym. Pies z ich posesji szczekał i szczekał… Żałowałem jednego. Macewy z polnych kamieni mieniły się w słońcu. I tego na zdjęciach nie widać.

Od Drohiczyna było już ciężko. Przez wiatr i zmęczenie. Coś też mi nie wyszło z planowanych kilometrów. Na liczniku miałem ich o 20 więcej niż planowałem. Prawdopodobnie nie przewidziałem przejazdu przez Huszlew. Przejeżdżając przez most na Bugu w stronę Sokołowa Podlaskiego miałem już ponad 200 km w kołach. Już myślałem o tym by się jednak wycofać. Minimum zrealizowałem. I to z lekkim naddatkiem. Ale nie chciałem znowu jechać przez Mordy i Łuków. Z Sokołowa podlaskiego do Siedlec i Łukowa też nie chciałem jechać. Pierwsza droga już była w tym roku przeze mnie przejechana. Drugą nie lubię jeździć. Dojechałem więc do Sokołowa i postanowiłem najpierw poszukać Rynku Szewskiego by zobaczyć, czy w rampie przy sklepach nadal widoczne są macewy. Nie widziałem żadnej. Za to na przeciwko jest cukiernia. Chciało mi się słodkiego. Nie wiem z czego robi się bajaderki ale tego dnia okazały się dla mnie za mało słodkie.

Cmentarz żydowski w Sokołowie Podlaskim jest teraz parkiem. O tym, że spoczywają tu ludzie można przeczytać na tablicy pamiątkowej. Choć nie ma tam słów które by mówiły wprost, że spaceruje się tu po grobach.

Kolejny cel to Mokobody. Wymyśliłem wcześniej, że pojadę tam przez ulicę Fabryczną w Sokołowie. Tylko nie wiedziałem jak do tej ulicy dojechać. Na mapach WIG jest przy niej mały cmentarz. Może z I wojny światowe? Na zdjęciach z geoportalu już go nie ma. Teren jest zmasakrowany. Myślałem, że była tu jakaś kopalnia odkrywkowa. Ale nie. Gdy zapytałem o drogę dowiedziałem się, że przy drodze jest cukrownia i kiedyś był tam stadion. Widocznie te ślady po kopaniu to teren stadionu. A cukrownię zobaczyłem z daleka. Miałem szczęście bo właśnie jest burzona. A bez niej może nie znalazłbym ulicy Fabrycznej. Po cmentarzu nie ma żadnego śladu. A ja zacząłem dokonywać złych wyborów. Mapa zamiast podpowiadać mi jak jechać zaczęła mi pokazywać dokąd zbłądziłem. Chciałem pojechać przez Rozbity Kamień ale nie wyszło. Po drodze tylko odebrałem telefon z pytaniem czy mam łyżki do opon. Mam. Ale mnie nie ma. Przynajmniej w Puławach.

Do Mokobodów dojechałem. Odnalazłem też ulicę Stodolną przy której jest kirkut. Wg opisów to jest dziś boisko. Podczas wojny usunięto macewy. Po wojnie wycięto drzewa. Trochę też podkopano skarpę wydobywając piach. Przy ulicy Stodolnej takich podebranych miejsc w skarpie jest dużo. Ale już na samym początku ulicy złapałem kapcia. Drugi raz w tym roku. I w tej samej oponie. Poprzednio to było szkło. Teraz kolec z jakiegoś drzewa. Kolec który wbił się w zeszłym tygodniu. Zanim go usunąłem zdążył sam odpaść. Tak myślałem, a on się ułamał i cały czas drążył problem ogumienia rowerowego. Szybka łatka. I pojechałem do końca Stodolnej. Geoportal pokazywał, że będzie można do cmentarza przejść bez przeszkód ale nie znalazłem takiego miejsca. Szkoda.

Do Kałuszyna i Mińska Mazowieckiego nie chciałem już jechać. I do nich i do Puław miałem pod wiatr. Postanowiłem wracać. Nie wiedziałem, że rozpocząłem całą serię błędów. Plan: jadę do Broszkowa i Kotunia. Wykonanie: dojechałem do Nowego Opola i Nowych Igań. Kolejny plan: jadę do Wodyń. Wykonanie: dojechałem do Kotunia. Chociaż byłem w pobliżu miejsc mi znanych to jednak na ziemi nieznanej i to już po ciemku. Zamiast wrócić do miejsca w którym zgubiłem drogę zacząłem szukać skrótu. Myliłem się jeszcze dwukrotnie ale zaraz po dojechaniu do tablicy z nazwą miejscowości sprawdzałem dokąd jadę. Dwukrotnie jechałem w stronę przeciwną niż powinienem. Ostatecznie jednak dojechałem do Wodyń po drodze przebierając się ponownie w ubranko zimowe.

W drodze do Stoczka Łukowskiego poczułem się senny. I to bardzo. Do tego brakowało sił. Nic tylko się kłaść przy drodze. Na chwilę. To pomaga. Przyczyną było na pewno ubranie. Dopóki czułem chłód mobilizowałem się do wysiłku. Na ciepło nie czułem takiej potrzeby. Zatrzymałem się więc na chwilę przy pomniku bitwy pod Stoczkiem Łukowskim. Wtargałem rower na wyższy poziom by nie rzucać się w oczy przejeżdżającym. Zdarzało mi się już, że gdy rozprostowywałem plecy w wiatach przystankowych zatrzymywały się samochody. Ludzie chcieli pomóc. Widzieli przecież, że gość leży. Może potrzebuje pomocy? Nie potrzebowałem. Potrzebowałem chwilę odpocząć. Teraz więc by nie zawracać nikomu głowy i z braku karimaty położyłem się na ławeczce. Nie na długo. Kilka minut leżenie wystarczyło żebym zaczął się cały trząść z zimna. Nie było mrozu ale tu docierał chłód znad łąk i rzeki przepływającej przez Stoczek. Mobilizacja gigantyczna. Zanim z rowerem zszedłem do drogi szczęka złapała swój rytm. Nawet podjazd do centrum Stoczka Łukowskiego mnie nie rozgrzał całkiem. Kolejny już trochę bardziej. A później rozgrzewały mnie co jakiś czas pieski goniące mnie przez wieś. Bywały i spore. Wiadomo. Duży pies daje więcej ciepła. Na szczęście nigdy nie goniło mnie więcej niż dwa na raz. Od Stryjna do Puław już mi się to nie zdarzyło. A już wypracowałem taką technikę: odpoczynek i spokojna jazda w terenie niezabudowanym. Przez wieś sprint. Brakowało mi sił na dłuższe przejazdy bez odpoczynku. Za wcześnie zdecydowałem się na tak długą trasą. To pewnie jeszcze ta euforia nie tyle wiosenna co pozimowa. Do jesieni jeszcze trochę czasu. Jeszcze się pojeździ.