Po ostatniej wywrotce próbowałem trzykrotnie jeździć. Dopiero za trzecim razem ból nie kazał mi zejść z roweru. Przekonałem się do żelu Diclac. Nie jest tak skuteczny jak zastrzyki z tramalu ale działa i jest bez recepty. To istotne, bo gdy ból był najsilniejszy próbowałem dostać się do lekarz i w najbliższej przychodni do której z trudem doczłapałem nie mogli mnie przyjąć "z braku numerków" – cokolwiek to znaczy. Najważniejsze, że w czwartek udało się wreszcie pojechać. Na wertepach bolało. Roweru nie podniosę. Ból się wzmaga gdy mam zadyszkę więc nie mogę szaleć na podjazdach ani jechać szybciej niż w tempie rekreacyjnym. Te ograniczenia wpłynęły na moją decyzję by nie pchać się z rowerem na kolejne forumowe spotkanie. Ale jeździć się chciało. Po tylu dniach niemal bez ruchu pragnąłem tego jak kania dżdżu.
Założenia były takie, że trasa nie może być daleka i ma przebiegać po w miarę równych drogach. To drugie nie do końca się udało. I jeszcze cel. Bo przecież najbardziej lubię jeździć do celu. Cel to cmentarz wojenny w Izdebnie. Wybieram się do niego od paru miesięcy i zawsze jest nie po drodze. No to teraz specjalnie tylko tam. Po rozrysowaniu trasy na mapie wyszło mi ok. 103 km w jedną stronę. Wiedziałem, że wracając wybiorę inną drogę – nie lubię wracać tą samą. Tego jednak nie planowałem. Coś się wymyśli podczas jazdy.
Start przed szóstą rano. Nowa komórka z nową baterią mają pokazać jak długo pociągną z endomondo. Ja mam sprawdzić, czy dam radę – mogę nie dać. Na dworze przed piątą była temperatura pokojowa. Do jedenastej była już dwupokojowa. Zacząłem od jazdy ścieżką rowerową do Bochotnicy. Po piątej droga asfaltowa do Bochotnicy jest już pełna samochodów, a ja nie miałem ochoty na słuchanie ich silników. Śpiew ptaków był znacznie bardziej kuszący.
Droga z Bochotnicy do Nałęczowa była zaskakująco pusta. Kilka samochodów, może kilkanaście. By nie wspinać się pod Armatnią Górę wjechałem w boczne drogi tak by skrócić sobie przejazd do Nowego Gaju i dalej do Wojciechowa. To nie był wybór najlepszy. Na tym skrócie w Nałęczowie nawierzchnie jest z trelinki i płyt betonowych – trzęsło. Za Nałęczowem droga do Nowego Gaju już jest tak zmasakrowana, że trzeba uważać nie tylko na dziury ale i na jadące z naprzeciwka samochody. Tu wszyscy skupieni są na omijaniu dziur i mogą nie dostrzec rowerzysty, a może i innego samochodu. W ubiegłym roku w Nowym Gaju rozpoczęto remont drogi. Nie wiem na czym on polegał bo nie ma nowego asfaltu. Tylko kawałek betonowy wydaje się równiejszy.
Z Bełżyc nie kierowałem się jak zwykle w stronę Bychawy. Miałem zamiar sprawdzić jak da się przejechać właśnie z ominięciem Bychawy. W Babinie mijałem jakiś pałacyk w ogrodzonym siatką parku (trzeba będzie sprawdzić). W Strzeszkowicach Dużych zostałem zaskoczony znakiem. Cmentarz wojenny. Nie miałem go w planach tego wyjazdu.
Przecież jak mam pokazany kierunek i jestem tu i teraz to nie zignoruję. Wjechałem w drogę szukając cmentarza przy torach (napisano, że przy torach). A to znaczy, że jadąc w stronę Niedrzwicy Dużej patrzyłem w prawo. To był błąd ale o tym dowiedziałem się później. Najpierw drogą, później ścieżką i nawet po nasypie na starym wiadukcie dojechałem w pobliże Niedrzwicy…
…a cmentarza nie widać. Zapytałem młodą kobietę spacerującą z dzieckiem ale znała tylko cmentarz w Niedrzwicy. Nic dziwnego. Tam miała znacznie bliżej. Zawróciłem. Dojeżdżając już ponownie do znaku wskazującego cmentarz zapytałem starszego mężczyznę na rowerze. Nic o cmentarzu nie wiedział. Może 20 metrów dalej go zobaczyłem. Od znaku do cmentarza nie ma chyba nawet 100 m. Jest jednak po drugiej stronie drogi niż tory i przysłonięty drzewami.
Jadąc dalej zahaczyłem o Lublin. Ale to taka jego część, że tylko urzędnicy wiedzą, że to miasto. Powstają nowe ścieżki rowerowe. Chyba cały Zalew Zemborzycki będzie można objechać bez wjeżdżania na jezdnię.
W Żabiej Woli nadal na rozjeździe ręcznie sterują ruchem.
Ponieważ jechałem teraz na południe miałem z wiatrem. Już wiatr mnie nie owiewał. Pot zalewał oczy. Szukałem sklepu by kupić wodę i wylać ją na siebie. Tylko nie gazowaną. Gazowana w zetknięciu z potem się pieni i po niej na słońcu skóra łatwo się czerwieni i szczypie – nawet gdy była wcześniej brązowa (szczególnie na twarzy). Szukałem sklepu po swojej stronie drogi. Po drugiej mijałem ich kilka. Dlaczego zawsze po tej drugiej stronie jest lepsza nawierzchnia i więcej sklepów? Po mojej łatwiej było kupić dom i wytapicerować autobus niż dostać wodę. Wiedziałem, że będę miał sklep po tej stronie co trzeba w Piotrkowie. Ale liczyłem na to, że znajdę jakiś wcześniej. W Piotrkowie planowałem zjazd z drogi do Przemyśla na mniej ruchliwą biegnącą do Krzczonowa przez Chmiel, a tam sklepów nie ma.
Już z butelką wody na bagażniku ruszyłem znów na wschód. Przede mną było pewne intrygujące mnie od dawna miejsce. W Piotrkowie jest kilka cmentarzy z I wojny światowej. W Chmielu jest mogiła z 1914 roku. W Krzczonowie cmentarz wojenny. A przede mną była stalowa wieża (ta z lewej strony)…
…ogrodzona płotem jednoznacznie mi się kojarzącym z cmentarzem.
Może tylko wpasowała się w ten cmentarny klimat?
W Chmielu znów jazda na południe. I lasy. W cieniu temperatura schodziła do 30 stopni. Chłodek. Na postoju część wody przelałem do bidonu rozcieńczając jakiś napój owocowy, a resztę wody wylałem na siebie. Mokre ubranie przyjemnie zaczęło mnie chłodzić. Na krótko. I tak zaraz wyschnie. Ale chociaż przez chwilę było przyjemnie. Może do cmentarza wojennego pod Krzczonowem. Tą drogę przejechałem po raz pierwszy. Kolejną drogą nieznaną była droga przez Walentynów. Już na początku były dwie informacje: do Pustelnika 6 km i dziury w jezdni na długości 6 km. Faktycznie do Chodyłówki dziury trzymały się jezdni. Nie wiem jak dalej, w Chodyłówce odbiłem w stronę Bazaru.
To takie deprymujące. Zjazd za zjazdem, niby fajnie ale wiadomo, że potem będzie podjazd. Lecąc miałbym bliżej. Kto mi da skrzydła? W Częstoborowicach rozpoczął się podjazd. Najostrzej na początku. Później "jak cię mogę" ale traktor jadący za mną wciąż był coraz bliżej mojego roweru. Dopiero gdy nachylenie stało się nieistotne zacząłem się od niego oddalać. Nie lubię gdy mi coś hałasuje. A wiedziałem, że jeśli dam się wyprzedzić to zaraz ja będę wyprzedzał. Tak do Izdebna. A po drodze chmielniki i pola. Chmiel już ładnie wyrósł.
Zaraz było Izdebno. Tu musiałem odnaleźć właściwą drogę do lasu. Lasu z Izdebna nie widać. Jest do niego ponad kilometr i trzeba wjechać na wzniesienie. Wybrałem drogę najbardziej wyjeżdżoną. Na innych była trawa. A ta droga miała mnie poprowadzić prosto na cmentarz. I poprowadziła. Spodziewałem się jednak, że będzie on wyglądać nieco inaczej. Były przygotowania do jego uporządkowania, a ja myślałem, że to zrobiono. Na miejscu zobaczyłem dlaczego nie jest to wcale takie proste.
Na terenie cmentarza (wlazłem tam przez krzaki) są wyraźne, wysokie mogiły. Nie ma krzyży. Rozmiary mogił wyraźnie mówią, że są to mogiły zbiorowe. Na mogiłach rosną już duże drzewa. W kilku lisy wykopały sobie jamy (jednego lisa spłoszyłem swoim najściem). Oczyszczenie cmentarza tak, by upodobnił się do cmentarza zamiast do lasu wymagałoby użycia sprzętu mechanicznego i zgody na wycięcie części drzew. Teraz jest tylko tabliczka na skraju lasu z której odpadła już część liter. Zadanie trudne do przeprowadzenia. Wymagałoby zaangażowania kilku instytucji i wielu ludzi.
Cmentarz był celem tego wyjazdu. Teraz rozpoczynał się powrót. Licznik pokazywał, że błądząc dołożyłem sobie około 20 km. Całkiem niezły wynik jak na jazdę z włączonym błądnikiem Nie chciałem wracać przez Bychawę. Za to miałem ochotę objechać Lublin. Do wyboru miałem jazdę przez Piaski lub przez Fajsławice i Trawniki. Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie. A to znaczyło, że mam ruszyć drogą widoczną na zdjęciu powyżej. Poniżej zbliżenie na chaszcze odcinające cmentarz od drogi. Trzmiel chcąc zachować anonimowość skrył głowę za słupkiem. Lasy są monitorowane to i zwierzęta się do tego dostosowują.
W Fajsławicach uzupełniłem zapasy płynów. W Trawnikach ponownie podjechałem pod mural, który zaraz po powstaniu został pomazany swastykami i szubienicami. Teraz już jest chyba zabezpieczony tak by łatwiej ten antysemityzm i nazizm usuwać.
Jest jeszcze jeden mural historyczny w Trawnikach. O nim nie mówiono. Nie powstał w ramach projektów europejskich. I nie jest niszczony. A i historia mniej znana.
Pojechałem dalej przez Biskupice w kierunku Łęcznej. Nie miałem zamiaru do Łęcznej zajeżdżać. Musiałbym dwukrotnie przejeżdżać przez Wieprz by dostać się do Kijan. W drodze jednak pojawiły się nowe problemy. Nie wiem czy to z gorąca czy dlatego, że tak mało się ostatnio ruszałem ale zaczęły mnie łapać kurcze w łydce. Wcale nie było to miłe. Trochę pomagało rozchodzenie (albo nie pedałowanie). Postoje robiłem mniej więcej co 10 km ale i tak mnie łapały. Piłem już na potęgę. Mimo starań jednak się odwodniłem. Na szczęście nie na tyle by opadać z sił. W Kijanach wszedłem na chwilę w cień drzew pod pałacem. Czegoś w pałacu mi brakowało. Kto go wcześniej widział, ten będzie wiedział co zniknęło. Mam nadzieję, że to nie kradzież tylko zabezpieczenie przed kradzieżą.
Miałem nadzieję na trochę cienia w drodze do Niemiec. Ale słońce już świeciło od zachodu i cienia nie było. Może nie był to wielki problem. Prognozy wskazywały na możliwe opadu pod wieczór. I jeszcze zanim dojechałem do Krasienina niebo się zachmurzyło. Nie wiem dlaczego nie wpadłem na to, że to może być burza. Jeszcze jadąc przez Grabów i Markuszów dawną drogą krajową miałem przyjemny cień i niezrozumiały tłok na jezdni. W Kurowie okazało się, że niemal wszystkie samochody jadą do Puław. Odcinek w stronę Żyrzyna był niemal pusty. Tylko gdy już na niego wjechałem zerwał się silny przeciwny wiatr. Teraz zaczęło się ciężko jechać. Na południu, kilka kilometrów ode mnie tłukły pioruny. W Chrząchowie – przez który jechałem do Końskowoli – dwukrotnie popadał deszcz i zaraz przestawał. Błyskawice tłukły już i na wprost przede mną. Wiatr był przyjemnie chłodny i męczący ale dawało się jednak jechać. Gdy wjeżdżałem do Końskowoli zaczął padać deszcz. Podjechałem do sklepu i pod drzewem przepakowywałem się tak by ocalić to co nie powinno zmoknąć. Licząc na to, że zaraz się ten deszcz jednak skończy jeszcze zrobiłem piwne zakupy i ruszyłem dalej. 6 km mogę pomoknąć. Po całodniowym upale ten deszcz był nawet przyjemny. Mokłem krócej. Przestało padać gdy już wjechałem do Puław. Jednak to co było zanim dojechałem do wiaduktu to był potężny prysznic. Jechałem poboczem z zapalonymi światłami. Mijające mnie samochody też miały zapalone światła, a mimo tego były prawie niewidoczne. Aż dziwne, że to były jednak pojedyncze krople. Blisko im było do formy wodospadu. Deszcz nie był zimny. A ten rozgrzany na jezdni moczył mi na ciepło buty i nogi. Szczęśliwie większość samochodów jechała powoli i żaden nie jechał poboczem. Mogłem przeczekać w Końskowoli. Ale nie wiedziałem jak długo przyjdzie czekać. No i to było w sumie przyjemne. Obawiałem się tylko samochodów i czy deszcze nie zmieni się w grad – nie miałem się gdzie schronić.