Po bólu (prawie)

Po ostatniej wywrotce próbowałem trzykrotnie jeździć. Dopiero za trzecim razem ból nie kazał mi zejść z roweru. Przekonałem się do żelu Diclac. Nie jest tak skuteczny jak zastrzyki z tramalu ale działa i jest bez recepty. To istotne, bo gdy ból był najsilniejszy próbowałem dostać się do lekarz i w najbliższej przychodni do której z trudem doczłapałem nie mogli mnie przyjąć "z braku numerków" – cokolwiek to znaczy. Najważniejsze, że w czwartek udało się wreszcie pojechać. Na wertepach bolało. Roweru nie podniosę. Ból się wzmaga gdy mam zadyszkę więc nie mogę szaleć na podjazdach ani jechać szybciej niż w tempie rekreacyjnym. Te ograniczenia wpłynęły na moją decyzję by nie pchać się z rowerem na kolejne forumowe spotkanie. Ale jeździć się chciało. Po tylu dniach niemal bez ruchu pragnąłem tego jak kania dżdżu.

Założenia były takie, że trasa nie może być daleka i ma przebiegać po w miarę równych drogach. To drugie nie do końca się udało. I jeszcze cel. Bo przecież najbardziej lubię jeździć do celu. Cel to cmentarz wojenny w Izdebnie. Wybieram się do niego od paru miesięcy i zawsze jest nie po drodze. No to teraz specjalnie tylko tam. Po rozrysowaniu trasy na mapie wyszło mi ok. 103 km w jedną stronę. Wiedziałem, że wracając wybiorę inną drogę – nie lubię wracać tą samą. Tego jednak nie planowałem. Coś się wymyśli podczas jazdy.

Start przed szóstą rano. Nowa komórka z nową baterią mają pokazać jak długo pociągną z endomondo. Ja mam sprawdzić, czy dam radę – mogę nie dać. Na dworze przed piątą była temperatura pokojowa. Do jedenastej była już dwupokojowa. Zacząłem od jazdy ścieżką rowerową do Bochotnicy. Po piątej droga asfaltowa do Bochotnicy jest już pełna samochodów, a ja nie miałem ochoty na słuchanie ich silników. Śpiew ptaków był znacznie bardziej kuszący.

Droga z Bochotnicy do Nałęczowa była zaskakująco pusta. Kilka samochodów, może kilkanaście. By nie wspinać się pod Armatnią Górę wjechałem w boczne drogi tak by skrócić sobie przejazd do Nowego Gaju i dalej do Wojciechowa. To nie był wybór najlepszy. Na tym skrócie w Nałęczowie nawierzchnie jest z trelinki i płyt betonowych – trzęsło. Za Nałęczowem droga do Nowego Gaju już jest tak zmasakrowana, że trzeba uważać nie tylko na dziury ale i na jadące z naprzeciwka samochody. Tu wszyscy skupieni są na omijaniu dziur i mogą nie dostrzec rowerzysty, a może i innego samochodu. W ubiegłym roku w Nowym Gaju rozpoczęto remont drogi. Nie wiem na czym on polegał bo nie ma nowego asfaltu. Tylko kawałek betonowy wydaje się równiejszy.

Z Bełżyc nie kierowałem się jak zwykle w stronę Bychawy. Miałem zamiar sprawdzić jak da się przejechać właśnie z ominięciem Bychawy. W Babinie mijałem jakiś pałacyk w ogrodzonym siatką parku (trzeba będzie sprawdzić). W Strzeszkowicach Dużych zostałem zaskoczony znakiem. Cmentarz wojenny. Nie miałem go w planach tego wyjazdu.

Przecież jak mam pokazany kierunek i jestem tu i teraz to nie zignoruję. Wjechałem w drogę szukając cmentarza przy torach (napisano, że przy torach). A to znaczy, że jadąc w stronę Niedrzwicy Dużej patrzyłem w prawo. To był błąd ale o tym dowiedziałem się później. Najpierw drogą, później ścieżką i nawet po nasypie na starym wiadukcie dojechałem w pobliże Niedrzwicy…

…a cmentarza nie widać. Zapytałem młodą kobietę spacerującą z dzieckiem ale znała tylko cmentarz w Niedrzwicy. Nic dziwnego. Tam miała znacznie bliżej. Zawróciłem. Dojeżdżając już ponownie do znaku wskazującego cmentarz zapytałem starszego mężczyznę na rowerze. Nic o cmentarzu nie wiedział. Może 20 metrów dalej go zobaczyłem. Od znaku do cmentarza nie ma chyba nawet 100 m. Jest jednak po drugiej stronie drogi niż tory i przysłonięty drzewami.

Jadąc dalej zahaczyłem o Lublin. Ale to taka jego część, że tylko urzędnicy wiedzą, że to miasto. Powstają nowe ścieżki rowerowe. Chyba cały Zalew Zemborzycki będzie można objechać bez wjeżdżania na jezdnię.

W Żabiej Woli nadal na rozjeździe ręcznie sterują ruchem.

Ponieważ jechałem teraz na południe miałem z wiatrem. Już wiatr mnie nie owiewał. Pot zalewał oczy. Szukałem sklepu by kupić wodę i wylać ją na siebie. Tylko nie gazowaną. Gazowana w zetknięciu z potem się pieni i po niej na słońcu skóra łatwo się czerwieni i szczypie – nawet gdy była wcześniej brązowa (szczególnie na twarzy). Szukałem sklepu po swojej stronie drogi. Po drugiej mijałem ich kilka. Dlaczego zawsze po tej drugiej stronie jest lepsza nawierzchnia i więcej sklepów? Po mojej łatwiej było kupić dom i wytapicerować autobus niż dostać wodę. Wiedziałem, że będę miał sklep po tej stronie co trzeba w Piotrkowie. Ale liczyłem na to, że znajdę jakiś wcześniej. W Piotrkowie planowałem zjazd z drogi do Przemyśla na mniej ruchliwą biegnącą do Krzczonowa przez Chmiel, a tam sklepów nie ma.

Już z butelką wody na bagażniku ruszyłem znów na wschód. Przede mną było pewne intrygujące mnie od dawna miejsce. W Piotrkowie jest kilka cmentarzy z I wojny światowej. W Chmielu jest mogiła z 1914 roku. W Krzczonowie cmentarz wojenny. A przede mną była stalowa wieża (ta z lewej strony)…

…ogrodzona płotem jednoznacznie mi się kojarzącym z cmentarzem.

Może tylko wpasowała się w ten cmentarny klimat?

W Chmielu znów jazda na południe. I lasy. W cieniu temperatura schodziła do 30 stopni. Chłodek. Na postoju część wody przelałem do bidonu rozcieńczając jakiś napój owocowy, a resztę wody wylałem na siebie. Mokre ubranie przyjemnie zaczęło mnie chłodzić. Na krótko. I tak zaraz wyschnie. Ale chociaż przez chwilę było przyjemnie. Może do cmentarza wojennego pod Krzczonowem. Tą drogę przejechałem po raz pierwszy. Kolejną drogą nieznaną była droga przez Walentynów. Już na początku były dwie informacje: do Pustelnika 6 km i dziury w jezdni na długości 6 km. Faktycznie do Chodyłówki dziury trzymały się jezdni. Nie wiem jak dalej, w Chodyłówce odbiłem w stronę Bazaru.

To takie deprymujące. Zjazd za zjazdem, niby fajnie ale wiadomo, że potem będzie podjazd. Lecąc miałbym bliżej. Kto mi da skrzydła? W Częstoborowicach rozpoczął się podjazd. Najostrzej na początku. Później "jak cię mogę" ale traktor jadący za mną wciąż był coraz bliżej mojego roweru. Dopiero gdy nachylenie stało się nieistotne zacząłem się od niego oddalać. Nie lubię gdy mi coś hałasuje. A wiedziałem, że jeśli dam się wyprzedzić to zaraz ja będę wyprzedzał. Tak do Izdebna. A po drodze chmielniki i pola. Chmiel już ładnie wyrósł.

Zaraz było Izdebno. Tu musiałem odnaleźć właściwą drogę do lasu. Lasu z Izdebna nie widać. Jest do niego ponad kilometr i trzeba wjechać na wzniesienie. Wybrałem drogę najbardziej wyjeżdżoną. Na innych była trawa. A ta droga miała mnie poprowadzić prosto na cmentarz. I poprowadziła. Spodziewałem się jednak, że będzie on wyglądać nieco inaczej. Były przygotowania do jego uporządkowania, a ja myślałem, że to zrobiono. Na miejscu zobaczyłem dlaczego nie jest to wcale takie proste.

Na terenie cmentarza (wlazłem tam przez krzaki) są wyraźne, wysokie mogiły. Nie ma krzyży. Rozmiary mogił wyraźnie mówią, że są to mogiły zbiorowe. Na mogiłach rosną już duże drzewa. W kilku lisy wykopały sobie jamy (jednego lisa spłoszyłem swoim najściem). Oczyszczenie cmentarza tak, by upodobnił się do cmentarza zamiast do lasu wymagałoby użycia sprzętu mechanicznego i zgody na wycięcie części drzew. Teraz jest tylko tabliczka na skraju lasu z której odpadła już część liter. Zadanie trudne do przeprowadzenia. Wymagałoby zaangażowania kilku instytucji i wielu ludzi.

Cmentarz był celem tego wyjazdu. Teraz rozpoczynał się powrót. Licznik pokazywał, że błądząc dołożyłem sobie około 20 km. Całkiem niezły wynik jak na jazdę z włączonym błądnikiem :) Nie chciałem wracać przez Bychawę. Za to miałem ochotę objechać Lublin. Do wyboru miałem jazdę przez Piaski lub przez Fajsławice i Trawniki. Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie. A to znaczyło, że mam ruszyć drogą widoczną na zdjęciu powyżej. Poniżej zbliżenie na chaszcze odcinające cmentarz od drogi. Trzmiel chcąc zachować anonimowość skrył głowę za słupkiem. Lasy są monitorowane to i zwierzęta się do tego dostosowują.

W Fajsławicach uzupełniłem zapasy płynów. W Trawnikach ponownie podjechałem pod mural, który zaraz po powstaniu został pomazany swastykami i szubienicami. Teraz już jest chyba zabezpieczony tak by łatwiej ten antysemityzm i nazizm usuwać.

Jest jeszcze jeden mural historyczny w Trawnikach. O nim nie mówiono. Nie powstał w ramach projektów europejskich. I nie jest niszczony. A i historia mniej znana.

Pojechałem dalej przez Biskupice w kierunku Łęcznej. Nie miałem zamiaru do Łęcznej zajeżdżać. Musiałbym dwukrotnie przejeżdżać przez Wieprz by dostać się do Kijan. W drodze jednak pojawiły się nowe problemy. Nie wiem czy to z gorąca czy dlatego, że tak mało się ostatnio ruszałem ale zaczęły mnie łapać kurcze w łydce. Wcale nie było to miłe. Trochę pomagało rozchodzenie (albo nie pedałowanie). Postoje robiłem mniej więcej co 10 km ale i tak mnie łapały. Piłem już na potęgę. Mimo starań jednak się odwodniłem. Na szczęście nie na tyle by opadać z sił. W Kijanach wszedłem na chwilę w cień drzew pod pałacem. Czegoś w pałacu mi brakowało. Kto go wcześniej widział, ten będzie wiedział co zniknęło. Mam nadzieję, że to nie kradzież tylko zabezpieczenie przed kradzieżą.

Miałem nadzieję na trochę cienia w drodze do Niemiec. Ale słońce już świeciło od zachodu i cienia nie było. Może nie był to wielki problem. Prognozy wskazywały na możliwe opadu pod wieczór. I jeszcze zanim dojechałem do Krasienina niebo się zachmurzyło. Nie wiem dlaczego nie wpadłem na to, że to może być burza. Jeszcze jadąc przez Grabów i Markuszów dawną drogą krajową miałem przyjemny cień i niezrozumiały tłok na jezdni. W Kurowie okazało się, że niemal wszystkie samochody jadą do Puław. Odcinek w stronę Żyrzyna był niemal pusty. Tylko gdy już na niego wjechałem zerwał się silny przeciwny wiatr. Teraz zaczęło się ciężko jechać. Na południu, kilka kilometrów ode mnie tłukły pioruny. W Chrząchowie – przez który jechałem do Końskowoli – dwukrotnie popadał deszcz i zaraz przestawał. Błyskawice tłukły już i na wprost przede mną. Wiatr był przyjemnie chłodny i męczący ale dawało się jednak jechać. Gdy wjeżdżałem do Końskowoli zaczął padać deszcz. Podjechałem do sklepu i pod drzewem przepakowywałem się tak by ocalić to co nie powinno zmoknąć. Licząc na to, że zaraz się ten deszcz jednak skończy jeszcze zrobiłem piwne zakupy i ruszyłem dalej. 6 km mogę pomoknąć. Po całodniowym upale ten deszcz był nawet przyjemny. Mokłem krócej. Przestało padać gdy już wjechałem do Puław. Jednak to co było zanim dojechałem do wiaduktu to był potężny prysznic. Jechałem poboczem z zapalonymi światłami. Mijające mnie samochody też miały zapalone światła, a mimo tego były prawie niewidoczne. Aż dziwne, że to były jednak pojedyncze krople. Blisko im było do formy wodospadu. Deszcz nie był zimny. A ten rozgrzany na jezdni moczył mi na ciepło buty i nogi. Szczęśliwie większość samochodów jechała powoli i żaden nie jechał poboczem. Mogłem przeczekać w Końskowoli. Ale nie wiedziałem jak długo przyjdzie czekać. No i to było w sumie przyjemne. Obawiałem się tylko samochodów i czy deszcze nie zmieni się w grad – nie miałem się gdzie schronić.

Zlecenie

Na ostatnie dni urlopu chciałem wyskoczyć pod namiot na Roztocze. Zapomniałem zupełnie, że umówiłem się ze znajomymi na sobotnie łażenie gdzieś w okolicach Puław. Jak już sobie przypomniałem do zagospodarowania został mi tylko piątek. Chyba siłą rozpędu zacząłem planować do objechania miejsca, do których łatwiej i szybciej dojechałbym obozując w Zwierzyńcu. Czułem, że to za daleko ale w głowie tylko jakaś antykoncepcja, bo urlop się kończy i trzeba się spieszyć. Przypadek pomógł stworzyć plany realniejsze. Podczas czwartkowej rozmowy z koleżanką o problemach z lokalizacją cmentarzy żydowskich padła nazwa: Tyszowce. To bliżej niż Lubaczów o którym myślałem wcześniej. I coś do odnalezienia, a nie podane na tacy. Konkretnie chodziło o nowy cmentarz żydowski. Stary jest na mapach. Jedyne informacje to: na ulicy 3-go maja poza terenem zabudowanym. Oglądając katastry na geoportalu wypatrzyłem tam jedną działkę o dość dziwnym wyglądzie. Nie była zwykłym prostokątem. Wyglądało to tak jakby do oddalonego o kilkadziesiąt metrów od ulicy prostokątnego placu prowadziła wydzielona droga. Ale to było widać tylko w katastrach i nie było informacji o tym co na działce się znajduje. Nie było to też tak całkiem poza terenem zabudowanym – obok stoi dom i to po stronie przeciwnej niż centrum Tyszowców. To trzeba było sprawdzić naocznie. By się wyrobić w ciągu jednego dnia pojechać miałem do Chełma pociągiem. Akurat w dni robocze jest taki pociąg zaraz po czwartej rano z Puław. Nie daleko od drogi Chełm – Hrubieszów też miałem kilka miejsc do odwiedzenia i odnalezienia. Dodałem jeszcze kilka w pobliżu i znalazłem też coś na drogę powrotną. Wracać miałem przez Zamość. Chyba w zeszłym roku do niego nie zaglądałem. Chyba.

W piątek pociągiem do Chełma wracała jakaś wycieczka szkolna. Wsiedli pewnie w Dęblinie. Prawie cały koniec pociągu spał (poza opiekunami). Z rowerem więc przez całą drogę stałem. To mi nie przeszkadzało ale to ciągłe przesuwanie się bo raz otwierają się drzwi z jednej strony, raz z drugiej i jeszcze ludzie przechodzą między przedziałami. Ale przecież nie liczyłem na to, że jazda pociągiem będzie mnie cieszyć. Wystarczy, że na wielu stacjach nie ma jak z rowerem przedostać się na perony. Ten problem akurat na tej trasie nie istnieje. I to powinno mi wystarczyć. Wyjazd z Chełma w kierunku Hrubieszowa też nie jest trudny, chyba że ja prowadzę. Zrobiłem po mieście niezłą pętlę zanim wjechałem na właściwą drogę. A Chełm mi się kojarzy nie tylko z cmentarzami i knajpą w synagodze. Przed wojną o Żydach chełmskich opowiadano wiele dowcipów w których przedstawiano ich jako największych w Polsce głupców – to jedno skojarzenie. Drugie to fantazja niektórych mieszkańców Chełma. Ostatnio jeden z mieszkańców Chełma wyjechał na starym rometowskim Jubilacie do Gdańska. Gdy to piszę właśnie wraca. Akcja jest opisana na Facebooku i społeczność internetowa pomaga jak może. A poszło o zakład…

Trochę żałuję, że nie zobaczyłem jak teraz wygląda rynek w Chełmie. Ale może od zeszłego roku już się nie zmienił? W ostatnich latach przeszedł transformację i jest teraz miejscem w którym przyjemnie można spędzić czas. Ja spędzam przyjemnie czas trochę inaczej. Jadąc i szukając. Jechałem pod wiatr, a słońce już przygrzewało. Do pierwszego celu podróży miałem około 30 km. Temperatura już przekraczała 25 stopni. Prognozy mówiły o jeszcze wyższych temperaturach i zmianie kierunku wiatru i jego siły – powrót do Puław miałem mieć trudniejszy. Ten pierwszy cel to mogiła i pomnik w Buśnie. Jest przy samej drodze Chełm – Hrubieszów. Pędząc można go nie zauważyć. A ja nie dość, że jechałem tylko około 25 km/h to jeszcze wiedziałem gdzie on jest – robiłem mu już zdjęcia ale pod słońce i to chciałem poprawić. Pochowano tu ludzi gnanych w grudniu 1939 roku z Chełma do Hrubieszowa. To była bardzo mroźna zima i nie wszystkim wiek i zdrowie pozwalały maszerować tak daleko. Takich mogił pewnie jest więcej przy drodze. Ta jedna została upamiętniona.

Kilka kilometrów od tego miejsca znajduje się jeszcze jedna mogiła. W Strzelcach. Kilka lat młodsza. W zeszłym roku jej szukałem ale bez powodzenia. Teraz się uparłem. O niej napisano, że znajduje się obok dworu w Strzelcach i z tym miałem problem – w Strzelcach nie było wg starych map dworu. Był za to folwark. Gdy już odnalazłem folwark (szukając skupiska starych drzew) nadal nie wiedziałem gdzie szukać mogiły. Zapytałem. Moja informatorka stwierdziła, że sam nie trafię i zaprowadziła mnie w pobliże mogiły. Do samej mogiły nie chciałem nawet by szła. Trawa i pokrzywy były tak mokre, że momentalnie miałem przemoczone buty. Mogiła jest na skraju parku. Widziałem tam drogę ale nie dla mojego roweru. Tak jak doszedłem też nie mógłbym rowerem dojechać. Szedłem skrajem parku po niekoszonej, mokrej trawie. Nawet nie było tu ścieżki.

Obydwa pomniki wystawiła Fundacja "Pamięć, która trwa". A mnie coś mieszkające w tej mokrej trawie użarło w nogę. Nie zwróciłbym pewnie uwagi ale było to tuż przy bucie i spuchło. Sprawdziłem tylko czy nie ma śladów zębów. Po godzinie opuchlizna zeszła, a ból zniknął. Nie mam pojęcia co to było ale najprawdopodobniej jakiś mokry owad.

Kolejnym celem mojej trasy były Wojsławice. Byłem tam już parokrotnie. Parokrotnie też jechałem z Buśna do Wojsławic. Więc choć droga nie była prosta to była mi znana. Temperatury już dochodziły do 30 stopni i trochę się martwiłem jak sobie poradzę z podjazdami. W upały ciężko mi jest wykrzesać z siebie potrzebną na podjazdy energię. A i przy powolnej jeździe pot zalewa oczy. Udało się jednak i dojechałem. Na rynku w Wojsławicach rok temu widziałem, że coś się buduje. Teraz już widać, że to ratusz. Ale do końca budowy jeszcze trochę czasu. Nie wiem czy to rekonstrukcja dawnego ratusza, czy zupełnie nowy projekt. Domyślam się, że część urzędów przeniesie się do ratusza z budynku synagogi.

Chociaż w Wojsławicach byłem parokrotnie, nigdy nie starczyło mi czasu na odnalezienie cmentarzy żydowskich. Teraz szukałem jednego z nich, nowego. Na starym nie ma żadnych nagrobków i podobno stoi stodoła (chyba widziałem to miejsce po drodze). Nowy cmentarz wg opisów jest ogrodzony siatką i znajduje się na wzgórzu. Na jego terenie miały zachować się 3 fragmenty nagrobków. Miejsce znalazłem.

Z tą siatką to nie do końca jest prawda. Od przebiegającej dołem drogi gruntowej rzeczywiście jest takie właśnie ogrodzenie. Ale tylko z tej strony. Boki ogrodzone są starym drutem kolczastym i nie do końca. A po przeciwnej stronie cmentarza ogrodzenia nie ma wcale. Fragmentów macew nie odnalazłem. W tej zieleni trudno jest cokolwiek znaleźć. Za to rzucają się w oczy poziomki…

i kwiaty.

To rzucało mi się w oczy, a na mnie rzuciły się komary. Dużo komarów. Znów miałem ich krew na rękach i nogach. Na szczęście miały opory przed lataniem w pełnym słońcu. Cmentarz jest bardzo zarośnięty, i tam mają wiele cienia. Po wyjściu z cmentarza na słońce jeszcze zrobiłem zdjęcie owadom w jakimś kwiatku.

Zadzwoniłem do pracy w sprawie przedłużenia urlopu i choć się tego nie spodziewałem udało się. Jeszcze tydzień na włóczenie się.

Przede mną był chyba najgorszy odcinek drogi do przejechania. Z Wojsławic do Grabowca. Teren pofałdowany, a droga potwornie podziurawiona. No i te temperatury. Już powyżej trzydziestu stopni. Pamiętałem, że gdzieś po drodze jest drewniany kościółek. Raz już kiedyś tędy jechałem. Wtedy nie zrobiłem zdjęcia ponieważ trwała msza i było przy kościele dużo ludzi. Ale nie pamiętałem nazwy miejscowości. Teraz zapamiętałem – Tuczępy.

Kościół ten budowano w latach 1939 – 1942. Nie jest więc stary.

W Grabowcu był cmentarz żydowski. Podobno nie ma na jego terenie żadnych nagrobków, są za to gdzieś w osadzie wykonane z nich schody. Po obejrzeniu zdjęć zamieszczonych w Wirtualnym Sztetlu doszedłem do wniosku, że informacja o tych schodach jest już nieaktualna (jest zdjęcie z kilkoma macewami ustawionymi pod jakąś ścianą). Nie po raz pierwszy zastanawiałem się, czy warto pchać się do wąwozu by zobaczyć drzewa – bo przecież nic więcej tam nie zobaczę. Po ostatnich deszczach to nawet mógłbym z sobą zabrać wiele błota. Zrezygnowałem. Tak samo zrezygnowałem po raz kolejny z wejścia na górę na której stał kiedyś zamek (w Bronisławce pod Grabowcem). Zostawiam to sobie na "kiedy indziej".

Parokrotnie po drodze mijałem pola pokryte makami. Raz się przy takim zatrzymałem. Nie było najładniejszym z tych mijanych. Ale tamte były przy zjazdach ;) Gorąco było tak, że rower miejscami grzązł w asfalcie.

Jechałem do Werbkowic. Po drodze – w Bereściu – widziałem ludzi pielęgnujących tamtejszy cmentarz wojenny. Gdy kiedyś robiłem mu zdjęcia porośnięty był wysokimi trawami. W Werbkowicach nigdy nie byłem. Jadąc z Hrubieszowa do Zamościa omijałem drogę krajową choć jest najkrótsza. Zamiast niej wybierałem drogę przez Bereść i Grabowiec. Być może jest bardziej rozbujana ale jest na niej znacznie ciszej. Teraz przez Werbkowice chciałem przelecieć przecinając tylko drogę krajową w poprzek. Przejechałem krajówką tylko obok parku i na szczycie wzniesienia, za parkiem zobaczyłem pałac? Chyba pałac. Podjechałem na górę by się mu przyjrzeć z bliska.

Mieści się w nim Rolniczy Zakład Doświadczalny. Od tyłu nie wygląda ładnie. Ale tam zasłaniają go blaszane garaże. Wróciłem na trasę. Tą drogą nigdy nie jechałem. Równoległą wojewódzką tak ale tą nie. Rozglądałem się więc licząc na jakieś niespodzianki. Pierwszą była kapliczka z figurą Napomucena we wsi Malice.

Drugą niespodzianką była tablica informująca o grodzie Czerwień we wsi Czermno.

Obie te niespodzianki nie byłby niespodziankami gdybym wcześniej przejrzał mapę Google ze zdjęciami. Obie tam są. Grodu nie szukałem. Nie wiem też czy jest stuprocentowa pewność co do tego, że jest to ten Czerwień od "Grodów Czerwieńskich" z dawnych kronik. I czy jest na powierzchni ziemi coś więcej niż tylko ta tablica. Nie sprawdzałem. Miałem już blisko do Tyszowców. Tam miałem zabawić się w poszukiwacza. Nie miałem z sobą wydrukowanego planu. Po Tyszowcach więc poruszałem się na pamięć. Ta jest jednak zawodna. Zapamiętałem, że cmentarz katolicki i żydowski (stary) są blisko siebie i kościoła. Ale nie pamiętałem gdzie mam szukać ulicy 3-go maja. Na początek przejechałem obok kościoła, podjechałem pod górkę i zaraz z niej zjechałem. Na domach była nazwa ulicy Podgórze. Ano tak. Wracać musiałem pod górę. Zapytałem jednak jak dojechać do miejsca którego szukałem. Zapytany rowerzysta objaśnił mi to bardzo dokładnie. A cmentarz okazał się być dokładnie w tym miejscu, które zajmuje działkę, która zwróciła moją uwagę swoim kształtem.

Będąc za płotem zrobiłem zdjęcie telefonem komórkowym i posłałem do koleżanki – mam nadzieję, że dane GPS które podobno aparat zapisuje w zdjęciu są do odczytania. Gdyby nie, od Chełma miałem w aparacie aktywne Endomondo – zapisywało ślad. Wyłączyłem też na cmentarzu. Można więc zobaczyć mapę na której w miarę dokładnie zaznaczony jest punkt końcowy trasy – nowy cmentarz żydowski. Tu też rosną poziomki.

Po powrocie na ulicę Kościelną jeszcze zrobiłem zdjęcie pomnikowi na terenie placu zabaw przy przedszkolu…

…i ruszyłem w stronę Zamościa. Dokładniej to jechałem do Komarowa Osady, że to jest droga do Zamościa dowiedziałem się z drogowskazu. Wcześniej nie zwróciłem na to uwagi ponieważ planując na szybko ten wyjazd w planie miałem jeszcze wizytę w Krasnobrodzie. Ten punkt programu został wykreślony gdy udało mi się przedłużyć urlop. W Komarówce też miałem odwiedzić cmentarz żydowski. Czytałem, że jest zamykany na klucz ale miałem też zapisany numer domu w którym klucz jest dostępny. Zanim dojechałem znów spotkałem Nepomucena. Tym razem figura z wieku XVIII (w Malicach była z wieku XIX).

Cmentarz jest już właściwie w Komarowie Dolnym. Furtka była otwarta. Trawy nikt nie kosi i mieszkają tu całe zastępy komarów.

Trudno go przeoczyć. Na bramie jest kilka tablic informacyjnych.

Jest wiele nagrobków nowych upamiętniających dawnych mieszkańców Komarowa pochowanych na tym cmentarzu. Także jest pomnik w miejscu pochowania ponad 200 osób zamordowanych podczas okupacji niemieckiej.

Po dojechaniu do drogi łączącej Tomaszów Lubelski z Zamościem wypatrywałem cmentarza na terenie którego stoi kolejna figura Jana Nepomucena. Kiedyś ją dostrzegłem jadąc tą drogą o zmierzchu. Nie dość, że się wtedy już ściemniało to jeszcze było mgliście. Teraz słońce jeszcze było wysoko więc mogłem zdjęcia robić. Cmentarz był w miejscowości Łabunie.

W Łabuńkach dostrzegłem cmentarz z I wojny światowej. Trochę dziwny. W XXV lecie PRL uczczono tu dwóch działaczy ZMP zamordowanych przez bandę "Pakosa" 6 maja 1951 roku (tak napisano w oryginale). Nie wiem czy wtedy postawiono cały pomnik czy umieszczono na starszym pomniku tablicę. Faktem jest, że nie ma to żadnego związku z cmentarzem wojennym. Ale z tym cmentarzem też nie powinny mieć związku porozrzucana po terenie butelki po piwie (najliczniej występuję butelki po Perle).

Zamość. Tutaj nie mogłem ominąć Starego Miasta. A na Starym Mieście nie mogłem ominąć synagogi.

Na Rynku Solnym rzuciłem okiem na kotwicę – nowy nabytek z którym chyba nie wiedziano co zrobić. Na rynku parasolki, parasolki. A przez nie rynek wizualnie zrobił się malutki.

Ostatni raz gdy tu byłem ratusz był remontowany. Teraz jest już po remoncie choć nie wiem od kiedy.

Z Zamościa pojechałem najkrótszą drogą do Puław. A przynajmniej mi się wydaje, że ona jest najkrótsza i od zawsze gdy chcę jechać drogą najkrótszą to wybieram tą do Żółkiewki. Na początku nie było źle. Zapowiadane porywiste wiatry, które miały mi dokuczać od około godziny szesnastej pojawiły się dopiero po godzinie dziewiętnastej. W wyniku odwodnienia nie miałem wiele sił by się rozpędzić. Na odcinku 30 km wypiłem litr coli. I jakoś nie wpłynęło to w sposób odczuwalny na moją wydolność. Dalej byłem niewydolny. Gdy już zaczęło dmuchać pocieszałem się, że przed Żółkiewką mam bardzo fajny zjazd w lesie. Pamięć znów płatała mi figle. Ten zjazd jest gdy jedzie się w przeciwną stronę. Do samej Żółkiewki jest zjazd w terenie odkrytym czyli mogłem lekko na nim kręcić bo wiatr mnie zatrzymywał. Przed dojechaniem do miejscowości Wysokie zapaliłem światła. Już było ciemno. Do Bychawy się jakoś dowlokłem. W tym czasie wiatr się uspokoił. Wciąż zatrzymywałem się by złapać kilka łyków płynów. I coraz lepiej się jechało. Noce na szczęście zwykle pomagają. Już przez Bochotnicę, Parchatkę i Włostowice jechałem blisko 30 km/h. Tak do puławskiego miasteczka holenderskiego. Tutaj nie ma pasów dla rowerów. Trudno byłoby mnie wyprzedzić a od tyłu szybko zbliżał się do mnie samochód. Zjechałem mu z drogi chcąc jechać chodnikiem.

Po raz drugi w tym miejscu wjeżdżając pod ostrym kontem na bardzo niski krawężnik straciłem przyczepność i się przewróciłem. Poprzednio jechałem znacznie wolniej i nic się praktycznie nie stało poza tym, że upadłem na betonową kostkę. Teraz jechałem ponad 10 km/h szybciej. Runąłem z siłą wodospadu. Zatrzaski jak trzeba puściły i nawet nie zauważyłem kiedy. Kask zamortyzował uderzenie głowy w beton i być może zawdzięczam mu nawet życie. Podarte spodnie, pozdzierana skóra i bolesne stłuczenia na prawym boku. Mam nadzieję, że żebra są całe. Nie wiem czy zachowałem się przytomnie. Pierwsza myśl była: sprawdź czy nie połamałeś kończyn. Mimo bólu wstałem jeszcze gdy w pełnym pędzie mijał mnie samochód któremu chciałem zrobić tak dobrze. Jak już wstałem (cały się trząsłem) pomyślałem, że jestem w szoku i muszę poczekać aż się uspokoję. Usiadłem w wiacie przystankowej i zaraz wstałem by zabrać rower. Nie leżał na jezdni ale przy samym jej skraju. Jemu nic się nie stało. A na pewno się nie skarżył. A ja czekałem na uspokojenie się oddechu. Im był spokojniejszy tym bardziej czułem, że oddychanie boli. Chodzić mogłem. Ruszyłem więc pieszo. Do przejścia miałem około 3 km ale i tak w końcu wsiadłem na rower. Trochę żebra bolały na nierównościach ale dawało się powolutku jechać. Bycie uprzejmym może się wcale nie opłacać. Ale jakoś nie potrafię do życia podchodzić w sposób biznesowy.

Dzień suchy ale buty mokre

Plan na środę przewidywał kolejną wizytę w Żarnowie. Miałem też odwiedzić Przysuchę i objechać Radom od północy. Taka mała pętelka wokół Radomia. Udać się nie udało ale to nie znaczy, że nie jestem z wyjazdu zadowolony.

Zacząłem od szybkiej jazdy do Szydłowca. Nie miałem zamiaru go zwiedzać. Nie raz to robiłem. Teraz tylko zwróciłem uwagę na prowadzone w zamku remonty. Głównie chodziło mi w tym przejeździe przez Szydłowiec o podjazd do Huty. Musiałem sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak jak mi się wydawało – że podjazd w Bochotnicy jest trudniejszy. Dopiero końcówka podjazdu w Hucie była trudna i porównywalna z Bochotnicą. Już wiem. Nie wiem czy jeszcze będę próbował. Jakoś nie jestem fanem pedałowania pod górę czy pod wiatr. Więcej radości daje mi jazda, która nie męczy. Po wjechaniu na szczyt pomyliłem drogi. Chciałem drogami bocznymi dojechać jak najbliżej Końskich zanim będę zmuszony wjechać na drogę krajową. I tutaj mimo tego, że mapę miałem przed nosem musiałem się pomylić. Zamiast zakręcić na pierwszym skrzyżowaniu za mostem w prawo pojechałem prosto. W ten sposób zobaczyłem, gdzie jest cmentarz w Niekłaniu i dojechałem do Stąporkowa. Nie tak to miało wyglądać ale skoro już tak wyszło to trudno. Do Końskich pojechałem w końcu drogą krajową na której na szczęście nie było wielkiego ruchu. Gdy w Końskich dojechałem do zespołu pałacowo-parkowego postanowiłem sprawdzić jak on wygląda. Poprzednio nawet nie próbowałem widząc, że część budynków jest remontowana. Nadal są remontowane. Do tego trwały przygotowania do jakiejś imprezy plenerowej.

Inny nie remontowany teraz budynek to Domek Grecki. Chyba dawna oranżeria.

Po tym spacerze po parku, podczas którego nie mogłem się nadziwić, że facet z kosą mechaniczną kosi ogromny trawnik (zwykle używa się wydajniejszych kosiarek do takich areałów) ruszyłem w dalszą drogę. Tzn. pobłądziłem. Dopóki na drogowskazach był wymieniony Żarnów wszystko było OK. W momencie gdy zniknął kierowałem się numerami dróg wojewódzkich. Nieszczęśliwie obstawiłem zły numerek. Po dojechaniu do Dyszowa sprawdziłem na mapach czy to właściwa droga. To że kiedyś przejeżdżałem przez Końskie nic mi nie mogło pomóc – jest tu kilka dróg jednokierunkowych, a ja wtedy jechałem w przeciwną stronę. Zawróciłem i już trzymałem się znaków wskazujących Piotrków Trybunalski. I tak było dobrze. W Modliszewicach zajechałem pod dwór obronny.

Nie wiem czy ten pawilon z ładnym portalem jest częścią dworu. Właściwy dwór ma tabliczkę z zakazem wstępu.

Do Żarnowa miałem tylko kilkanaście kilometrów. Poszło szybko. Na miejscu miałem sprawdzić w terenie sprzeczne informacje o cmentarzu żydowskim. Nie dość, że lokowany jest w dwóch miejscowościach (a był jeden) to jeszcze jego losy powojenne są podawane różnie. Z własnych ustaleń wiedziałem, że cmentarz był w lesie. I nadal w tym miejscu rośnie las. Tymczasem jedno ze źródeł mówi, że na terenie cmentarza powstało boisko. Pochodziłem, pooglądałem. Macew nigdzie nie ma. Las wygląda jak las. Boisko też jak boisko. To co je łączy w tej chwili to wilgoć po ostatnich deszczach. W lesie jest kilka małych polanek mniej więcej na terenie dawnego kirkutu.

I rosną rośliny kwitnące.

Stadion znajduje się obok wysypiska śmieci (chyba już nieczynnego).

Tutaj też coś kwitnie.

Z map wynikało, że cmentarz znajdował się na lewo do drogi odchodzącej od ulicy Leśnej. I miejsce w lesie i stadion tak są usytuowane ale nie przy jednej drodze tylko dwóch różnych. No i stadion nie znajduje się w lesie.

Jeszcze skorzystałem z obecności w pobliżu jednego z mieszkańców okolic Żarnowa i zapytałem o lokalizację kirkutu. Wskazał na las. Już więcej nie szukałem. Ruszyłem w dalszą drogę. Na cmentarz epidemiczny w Żarnowie. Znajduje się on w pobliżu drogi do Opoczna, którą miałem pojechać dalej. Czytałem, że jest tam kilka nagrobków postawionych ofiarom epidemii. Ale…

on nie tylko z zewnątrz jest tak zarośnięty. Dodatkowo miejscami widziałem rozbłyski słońca w wodzie. To zły czas by tam wchodzić.

Nagrobków pewnie i tak bym w tej dżungli nie odnalazł. Pozostaje przyjechać tu wczesną wiosną. A teraz ruszyłem w stronę Opoczna. Z tej drogi miałem zjechać za zbiornikiem retencyjnym. Celem był Gowarczów. Ale po drodze był Białaczów w którym jest pałac. Pałac jest ogrodzony, zamknięty i tyle. Nic nie wiem na temat jego przyszłości.

Chcąc wyjechać z Białaczowa miałem dylemat – którą drogę wybrać? Drogowskaz trochę jednak pomógł – mapa mówiła, że to zły kierunek.

W Petrykozach już nie miałem problemu z wyborem. Zakręciłem bez zastanowienia w złą stronę. Połapałem się, że coś jest nie tak po kilkuset metrach – brakowało mi zapamiętanego z map przejazdu przez rzekę. Zawróciłem i znalazłem most na drodze do Gowarczowa. A z map Google-a pamiętałem jeszcze jeden dworek po drodze. W Giełzowie zobaczyłem wysokie ogrodzenie, zamkniętą bramę i nie wiele więcej. Był tam jakiś budynek ale nie wyglądał na dworek. Pojechałem więc dalej. W samym Gowarczowie chciałem odnaleźć kirkut. Niewykonalne bez wydrukowanego planu z zaznaczoną lokalizacją. To, że pamiętałem nazwę ulicy nie wystarczyło. Układ dróg mi nie pasował do tego, co zapamiętałem z geoportalu. Być może chodziło o jakąś drogę gruntową. A te w środę były tak niemiłe, że nie próbowałem nimi jeździć. Odłożyłem więc i to na kiedy indziej. Teraz pozostało mi jechać w stronę drogi do Przysuchy. Przede mną kilka kilometrów lasów. I na początek długi zjazd. Ptaki śpiewają, rower sam jedzie, może gdyby jeszcze droga była bez dziur to by już nic nie brakowało? I zabrakło mi w tym historii o czym zaraz przypomniał pomnik.

Las jest więc dość młody, a poligon dla którego przesiedlono ludzi istniał bardzo krótko.

Dziwnie mi się jechało przez ten las. Po może dwustu metrach parking leśny z krzesełkiem wyrzeźbionym z pniaka. Znów musiałem się zatrzymać.

Kolejne 200 – 300 metrów i ruiny starego domu. Obok krzyża była lub miała być tablica.

Ziemia nie tylko w lasach jest bardzo mokra. W Przysusze chciałem najpierw zobaczyć świątynię słowiańską. Znajduje się w lesie i chyba nie ma tam utwardzonej drogi. Zrezygnowałem z tego pomysłu jeszcze zanim dojechałem do Ruskiego Brodu. W miejscowości Gwarek spotkałem Jana. Jakiś taki inny. Ogolony i bez czapki. Ale za to z końca XVIII wieku.

W Przysusze pojechałem jednak tak by zobaczyć czy jest tu jakiś oznakowany szlak prowadzący do lasu. Jeden, zielony dla pieszych. Ale nie wiem czy prowadzi do interesującego mnie miejsca. Szukałem też czerwonego szlaku rowerowego. Prowadzi do Czarnolasu, czyli niemal pod same Puławy. Ale na mapach zobaczyłem, że parokrotnie biegnie drogami gruntowymi. Na to jeszcze wg mnie za wcześnie. Niech ten świat trochę podeschnie zanim w nim zagoszczę. Podjechałem więc pod synagogę by zobaczyć jak się zmieniła od remontu. A remont wciąż trwa. I wizualnie chyba nic nie zmieni. Cel tego remontu to wzmocnienie konstrukcji, a nie przebudowa.

Zdecydowałem się więc na powrót bez zataczania pętli woków Radomia. I przypomniałem sobie, że od tej strony w Radomiu są fajne ścieżki rowerowe – u nas we wsi takich nie ma. Do Radomia miałem 38 km. Wcześniej, w Mniszku miałem drogę do Orońska na wypadek gdybym jednak zmienił zdanie. I zmieniłem. Jeszcze w Zbożennej zrobiłem jedno kiepskie zdjęcie dworku. Okazję by zrobić zdjęcie temu dworkowi miałem nie jeden raz. Nigdy jednak nie zrobiłem. Teraz sfotografowałem dwór zasłonięty przez drzewa. Wcześniej nie robiłem ponieważ nie przepadam za restauracjami i hotelami w dworkach. A teraz mam już czyste sumienie – paliłem ale się nie zaciągałem – jak Bill Clinton.

Hałas jaki robiły przejeżdżające tuż obok mnie samochody był trudny do zniesienia. W Wieniawie dołączył do tego jeszcze pociąg. Tak więc po 14 kilometrach zrezygnowałem z jazdy przez Radom. Pojechałem przez Orońsko. Zdjęć w Orońsku nie robiłem, bo ile razy można robić to samo zdjęcie? Trening czyni mistrza? No nie wiem czy akurat taki trening. Poza tym chciałem już zakończyć ten koncert kolejnych rezygnacji. Pognałem nawet nie zaglądając na cmentarz z I wojny w Rudzie Wielkiej. Na pocieszkę zdjęcie kapliczki w Chomentowie na cmentarzu epidemicznym. Nadal nie wiem co za święty w niej rezyduje.

A dalej to już powtórka z wcześniejszego przejazdu w drugą stronę. Do Puław dotarłem znów po zmierzchu. To jak zwykle. Wciąż nie wyrabiam się z czasem.

Rower pod parasolem

Wciąż mokro. Nawet jak deszcz nie pada w lasach i na polach mokro. To ma wpływ na planowanie tras. Unikam dróg gruntowych. Od pewnego czasu na odnalezienie czekały dwa cmentarze ewangelickie. W Urszulinie i w Dębowcu. W niedzielę ruszyłem więc do Urszulina. Prognozy znów straszyły deszczem po południu. Przelotnym. Nie brałem więc peleryny. Miało też być ciepło więc nawet jak zmoknę to szybko wyschnę. Ale wziąłem parasol. To na wypadek gdyby znów było gradobicie. Na wielki grad nic to nie pomoże ale na drobny, gdy nie będzie się gdzie schować na pewno wystarczy.

Ruszyłem rano. Może nie skoro świt ale na tyle wcześnie rano, że jeszcze samochody spały. Droga taka jak zwykle na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie. To znaczy do Garbowa i dalej przez Niemce. Zastanawiałem się nad tym czy nie pojechać najkrótszą drogą z Końskowoli do Kurowa. Pewnie przez to, że jest nowa trasa szybkiego ruchu. Problem w tym, że to odciążyło nie tą drogę. Ostatecznie więc pojechałem przez Chrząchów do drogi na której faktycznie jest teraz pusto. Podobało mi się. Jakiś ruch zaczął się od Kurowa. To samochody jadące z Końskowoli do Lublina. Ale to mało w porównaniu z tym co tu było. Teraz można usłyszeć ciszę. Wcześniej samochody jechały niemal bez przerwy w dzień i w nocy. Jeden za drugim. Przejechałem przez Michów. Przejechałem przez Garbów. I było całkiem przyjemnie. Za Garbowem zjazd z byłej drogi krajowej i jazda do Niemiec (Niemce na trasie Lubartów – Lublin). Tu już więcej samochodów. Ale to wszędzie teraz samochodów przybywało. Budziły się po nocy. Nie tylko ten spokój na drogach był czymś innym niż zwykle. Drugą inną niż zwykle rzeczą była sama moja jazda. Zwykle poruszałem się dość powoli oszczędzając siły. Tak w razie wystąpienia problemów w postaci silnego przeciwnego wiatru podczas powrotu. Teraz nic nie oszczędzałem. Do przejechania miałem około 200 km. I to być może po setce w każdą stronę tą samą trasą. Taka jazda tą samą trasą w jedną i drugą stronę też byłaby dziwna jak dla mnie. Na przemyślenie tego miałem 100 km.

Tym razem nie pojechałem przez Kijany. Zobaczyłem na mapach, że jest droga z Zawieprzyc do Ludwina. Nie wiem czy jest krótsza ale nigdy nią nie jechałem.

Kolumna przed dawnym zespołem pałacowym, obecnie w ruinie.

Chodziło nie tylko o poznanie drogi. Z Kijan zwykle jadę w stronę Puchaczowa drogą z roku na rok coraz gorszą. Teraz miałem pojechać przez Ludwin. Ale ostatecznie i tak dojechać do ronda w Nadrybiu. Przyznam się, że próbowałem tego dojechania do ronda uniknąć. Dlatego w Uciekajce zamiast jechać ścieżką rowerową w stronę Nadrybia odbiłem w dróżkę asfaltową i dojechałem do lasu. Po czym zawróciłem. Zero znaków, a ja nie znam terenu. Powodem tej ucieczki w Uciekajce z drogi rowerowej był stan dróg prowadzących do Urszulina. Wczesną wiosną samochody tam starały się omijać asfalt. Mieszkańcy przydrożnych domów stawiali ogrodzenia żeby im nie jeżdżono po trawnikach. Obawiałem się, że nic się tam nie zmieniło. A jednak się zmieniło. Te największe dziury zostały połatane i można było jechać po asfalcie prosto, bez zabawy w slalom. Temperatura dochodziła do 30 stopni. Chwilę ochłody przyniosła mi ciemna chmura przysłaniająca słońce. Gdy byłem w Suminie słońce znów grzało. Nad jeziorem ludzie aktywnie wypoczywali unikając ruchu. Wiadomo. Walka z krzywicą. Produkcja witaminy D.

Na szosie, pod drzewami zauważyłem mokre plamy. A im bliżej Urszulina tym były większe. Pojawiły się też kałuże. Ta chmurka, która wcześniej dała mi trochę ochłody, tu przyniosła deszcz. Miało padać. Dlatego wziąłem parasol. Dlatego miałem nadzieję, że uda mi się uniknąć przemoczenia albo szybko wyschnę. Game over.

Wydawało mi się, że jadąc do Urszulina będę przejeżdżał przez Dębowiec. Tak jednak nie było. Nie dlatego, że pomyliłem drogi. To dlatego, że źle spojrzałem na mapę. Zamiast więc zacząć od cmentarza w Dębowcu pojechałem do cmentarza ewangelickiego w Urszulinie. Poprzednio byłem tuż obok niego. Nie widziałem ponieważ zasłaniał mi las. 10 metrów lasu może trochę więcej. Teren cmentarza był porządkowany. Wycięte krzaki. Wykoszone. Kilka betonowych nagrobków – nie wszystkie całe, nie wszystkie stoją.

W oddali widać zabudowania Michałowa. I zacząłem się zastanawiać czy na pewno ten cmentarz jest w Urszulinie. Przed wojną Michałów nazywał się Michelsdorf. Cmentarz znajduje się na skraju lasu właśnie do strony Michałowa.

Podczas poprzedniej wizyty pytałem o ten cmentarz będąc około 100 metrów od niego. Osoba z którą rozmawiałem nie wiedziała gdzie mam szukać ale wspomniała o nagrobkach w okolicy przystanku w Michałowie. Pojechałem to sprawdzić. Na starych mapach nie ma żadnych śladów by tam były groby. Jedyne co można było wziąć za nagrobki to stare, betonowe słupki drogowe. Chyba rozmawiałem z niewłaściwą osobą.

Wracając do Urszulina spróbowałem na zdjęciu uchwycić ruch wiatraków. Słabo to wyszło ale skrzydła trochę się rozmazały. Z lewej stornie widać fragment lasu. To tam jest cmentarz. Z tej strony patrząc jest przed lasem. Można mieszkać i nie wiedzieć, że to był Michelsdorf, że tu jest stary cmentarz.

W Urszulinie jeszcze zajechałem pod pomniki. Stary pomnik jest nieczytelny. Zakładam, że na lśniącej tablicy umieszczono matowe litery. Tablica zmatowiała i litery są słabo widoczne. Odczytałem, że pomnik wystawił z potrzeby serca Związek Kombatantów Rzeczypospolitej. Już to mi dziwnie brzmiało ponieważ trudno jest mi jest sobie wyobrazić organizację z sercem. Ale na szczycie pomnika jest zdanie (może źle odczytałem?) o akcji sabotażowej w której zostali zabicie przez hitlerowców (i tu nazwiska których w słońcu przy ruszających się cieniach odczytać się nie daje). Obok jest postawiony w zeszłym roku pomnik Żydów pomordowanych w Urszulinie podczas II wojny światowej.

I teraz jazda do Dębowca. Na cmentarz na który odsyłano mnie dwukrotnie podczas poprzedniej mojej tu wizyty. Było: "niech pan zobaczy jak go odnowili Niemcy którzy tu przyjeżdżają". Ale najpierw musiałem ten cmentarz odnaleźć. Zgodnie z mapą zjechałem z drogi asfaltowej na gruntową. I nie zgodnie z mapą pojechałem sobie prosto przed siebie. Gdy już dojeżdżałem do Urszulina sprawdziłem jeszcze raz jak to wygląda na mapach. Należało wjechać w drogę pomiędzy dwoma pierwszymi budynkami, a ja je minąłem. Powrót. Na miejscu okazało się, że droga przebiega tak jakby przez podwórko domu stojącego w pobliżu. Dom ogrodzony jest tylko od frontu. Cmentarz zarośnięty. Cztery nagrobki. Wszystkie jakoś uszkodzone. Jedyny z napisem stoi na grobie dziecka urodzonego i zmarłego w maju 1939 roku. Coś mi się zdaje, że ktoś z Niemiec mógł przyjechać ten cmentarz odwiedzić, pytał jak dojechać – bo znaleźć nie jest łatwo – i poszła plotka. Ale nikt nie przyszedł by zobaczyć jak ten cmentarz wygląda.

Jak wracałem do drogi głównej pogonił mnie mały piesek ale jakoś tak bez przekonania. A ja zacząłem kombinować. Jestem na drodze którą nigdy nie jechałem. Mam ponad kilometr się wrócić do drogi do Sosnowicy albo… próbować jechać dalej i szukać jakiegoś innego przejazdu na północ. Bo już wymyśliłem też, że nie będę wracać tą samą drogą, którą przyjechałem, tylko pojadę sobie przez Sosnowicę, Parczew i Kock. Tylko nie wiedziałem, czy kierując się na zachód dojadę do jakiejś drogi zmierzającej do Sosnowicy. Zastanawiałem się jadąc już na zachód i zobaczyłem przed sobą rowerzystę jadącego w tym samym kierunku. Podjechałem. Zapytałem. Zaproponował, że mnie podprowadzi ponieważ sam jedzie w tym samym kierunku, a wybierając najprostsze drogi zakopię się w piachach. I pogadaliśmy sobie trochę o jeździe na rowerach, o stosunkach wodnych na Pojezierzu, o wegetarianizmie, a na koniec o cukrach. Choć mój przewodnik zapraszał do siebie, na działkę obiecując kawę odmówiłem. Zależało mi na dojechaniu do Puław przed zmrokiem. Dwa dni temu coś takiego się nie udało. To była kolejna próba. Jechać miałem z wiatrem. Średnia prędkość spadła mi do 21 km/h. Była okazja by to poprawić. Żar lał się z nieba. Nie było takiej możliwości bym pociągnął bez przerwy do Parczewa i mógł dalej jechać wydajnie po takim odwodnieniu. Pierwszą przerwę zrobiłem sobie w Sosnowicy. Pod cerkwią. Cmentarz znajdujący się za cerkwią w polu widać było jak gęsto porośnięty zagajnik. Ale tam nie podjechałem. Już kiedyś byłem i jeśli coś się zmieniło to tylko na gorsze. Cerkiew już chyba od ponad dwóch lat jest remontowana. Po raz pierwszy trafiłem na możliwość wejścia za ogrodzenie.

Z Sosnowicy do Parczewa. Będąc w Uhninie zauważyłem, że od wschodu idzie ogromna chmura deszczowa. Za Dębową Kłodą obserwowałem rozbłyski na niebie gdzieś w Parczewie lub za nim. Zerwał się silny wiatr i to akurat wiejący w przeciwną stronę. Na zachodzie niebo było niemal czyste. Ale uparcie jechałem do Parczewa. Gdy już byłem blisko centrum (do którego nie zajeżdżałem) poza kroplami deszczu zaczął też lecieć z nieba grad. Użyłem tajnej broni – parasola. Burza – ze śmiechu chyba – zaraz odeszła z Parczewa i mogłem jechać dalej. Mijałem nowy kościół. Kiedyś jak go budowano podejrzewałem, że to będzie cerkiew. Oj dawno mnie tu nie było.

Dalsza droga prowadziła przez Siemień. Jest tam ogromny staw. Tak ogromny, że Czartoryscy przyjeżdżali tu na ryby. Z pałacu niewiele chyba zostało ale staw jest.

Teraz już jechałem prawie sentymentalnie. Obrałem kierunek na Czemierniki w których dawno nie byłem. Jechałem jednak drogą, której nie znałem. W Wólce Siemieńskiej sprawdziłem jak tam moje Endomondo w telefonie. Program miał zapisać ślad przejazdu. Nie wiedziałem kiedy przestał. Bateria w telefonie padła. Drugą sprawą było to czy jak tak sobie padnie to czy na stronie internetowej Endomondo ten niepełny ślad zapisany do miejsca rozładowania baterii się zapisze. Zapisał się.

W Czemiernikach zajechałem pod pałac (lub zamek jak kto woli) i zobaczyłem, że tu nic się nie zmieniło. Od pewnego czasu się nie zmienia. Gdzieś czytałem o jakichś problemach z dotacjami na remont. Staw miał być tylko pogłębiony a już zarasta.

Na cmentarz żydowski nie jechałem, ruszyłem do Kocka. Przy drodze mijałem cmentarz parafialny. Gdzieś na jego terenie podobno znajdują się groby żołnierzy poległych w I wojnie światowej. Kiedyś bez powodzenia szukałem. Może jeszcze kiedyś spróbuję. Gdybym chociaż wiedział w której części cmentarza szukać. I że na pewno jeszcze nie zostały zlikwidowane.

Dwór w Bełczącu

Już padał deszcz. Zaczął nieśmiało i delikatnie. Zdążyłem spokojnie ukryć aparat do nieprzemakalnej sakwy. A później tak nadal jakby nieśmiało ale konsekwentnie nie przestawał padać i to nawet wtedy gdy świeciło słońce. Było to trochę kłopotliwe. Jechałem w kierunku słońca ale nie mogłem założyć okularów, bo nie mam wycieraczek. Na szczęście przestało padać gdy dojechałem do mostu nad Tyśmienicą wpadającą pod Kockiem do Wieprza. Nad Tyśmienicą są ogromne łąki. I teraz na pewno są podmokłe – nawet nikt nie próbuje kosić.

Pod Kockiem, obok cmentarza jest wiadukt. Miałem okazję pierwszy raz się nim przejechać. Pod nim pociągnięto obwodnicę Kocka. Ładny stąd widok na cmentarz. W centrum Kocka jakieś remonty na rynku. Ja tylko podjechałem pod pałac

i pojechałem dalej. Ulicą Berka Joselewicza. Ulica prowadzi do Białobrzegów ale obok grobu tegoż Berka. Pamiętałem, że jest tam przyjemny i łagodny zjazd. Zapomniałem, że to nie w tą stronę. Berkowi dostawiono teraz tablicę informacyjną. A jeszcze nie minęło 5 lat jak ten grób był zaniedbany. Przed wojną wpisywał się w tworzenie legendy Piłsudskiego. Odbywały się tu manifestacje patriotyczne z udziałem władz państwowych i syjonistów. A później chyba nie wiedziano co zrobić z grobem. Do momentu gdy ktoś przypomniał o dwusetnej rocznicy śmierci Berka. Z tej okazji pojawili się tu dyplomaci izraelscy, a wcześniej zdążono zrobić nowy płot i poczernić litery na kamieniach. Mam zdjęcia sprzed i po ale tutaj zdjęcie z 09.06.2013.

Zmiany w okolicy są jak dla mnie rewolucyjne. Wszędzie nowy asfalt. I jest droga asfaltowa od grobu Berka do Poizdowa. Z przyzwyczajenia pojechałem przez Białobrzegi dołem choć mogłem jechać prosto. Dalsza trasa to Przytoczno, Jeziorzany (pod nazwą Łysobyki były miastem założonym na wyspie na rzece Wieprz), Sobieszyn. Poniżej zdjęcie tamtejszego pałacu.

Dworkom w Ułężu i Sarnach darowałem i zdjęć i nie robiłem. Wciąż była nadzieja, że do Puław dojadę przed zmrokiem. W Gołębiu zrobiłem zdjęcie domku loretańskiego i schowałem aparat do sakwy zakładając, że już tego dnia nie będzie mi potrzebny.

Gdy już do domu miałem 8 km z bocznej drogi przede mną wyjechał cyklista w koszulce Puławskich Pielgrzymek Rowerowych. Dał się wyprzedzić i podczepił się. Poczułem się wykorzystywany. Ale w planie i tak miałem przejazd ścieżką rowerową przez las. Jemu to chyba nie pasowało i pojechał dalej drogą główną. Dotarłem jeszcze za dnia. Ale jednak o zmierzchu. Trzeba będzie jeszcze nad tym popracować. Nad prędkością jazdy.

Mapa z zaznaczoną trasą przejazdu

Entliczek pentliczek

Trwający już tak długo meteoterror nie nastraja mnie optymistycznie. Ale zawsze można udawać, że go nie ma. Zamiast robić szybkie wypady z nadzieją na szybki powrót gdyby pojawi się burza postanowiłem jednak wyskoczyć troszkę dalej. Opady są przelotne. Jest więc szansa, że nie mnie akurat deszcz przeleci. Tu nie ma zasad. Tu jest tylko nadzieja na to, że się uda.

Wracając z Rybnika chciałem odwiedzić cmentarz żydowski w Skarżysku-Kamiennej. Od dawna przymierzałem się do odwiedzenia kwatery z I wojny światowej w Końskich. Całkiem niedawno na mapach odnalazłem lokalizację cmentarza żydowskiego w Żarnowie. Dodatkowo jeszcze pomnik w Stąporkowie – w Wikipedii wyczytałem, że stoi tam jedyny w Polsce pomnik kaloryfera. To wyjazd na cały dzień. Mapy pogody codziennie pokazują opady po południu. Tego dnia większe miały być na wschodzie niż na zachodzie. Ruszam więc na zachód, tam gdzie będę miał większe szanse na pozostanie suchym. Najpierw do Skarżyska-Kamiennej.

Trasa biegła w stronę Iłży. Praktycznie tak jak podczas powrotu z Rybnika. Jedynie kierunek był przeciwny. Pod Kazanowem wjechałem w las rzucić okiem na pomnik ofiar terroru hitlerowskiego. Na pomniku umieszczono informację o połowie zamordowanych w jednej egzekucji. Czy dlatego, że druga połowa to Żydzi?

Za Kazanowem nie dałem się poprowadzić drogowskazowi. Nie zakręciłem do Iłży. Pojechałem nieco dalej i wjechałem w drogę której nie mam na swoich mapach (mapy sprzed paru lat). W ten sposób pierwszy raz dojechałem do Nadarczowa. Nadłożyłem może 2 km drogi ale to nie miało większego znaczenia. Do Iłży i tak miałem jeszcze około 20 km. Niebo było zakryte chmurami. Trawa była mokra. Kałuże na poboczach. Woda stojąca miejscami na polach. Mokry świat.

W Iłży. Piec garncarski. Wg opisu na tablicy informacyjnej. Jest to obudowa w której znajdują się dwa piece umieszczone piętrowo. Było ich podobno więcej.

Z Iłży dalej pojechać mogłem krajową dziewiątką (czego nie lubię) lub drogą nazwaną przez Google ul. Bodzentyńską. Google właściwie proponowały mi jeszcze inną drogę. Przez Seredzice do Trębowca. Ale to kilka kilometrów drogi gruntowej przez lasy. Wątpię bym akurat teraz przejechał nią bez problemów. Dlatego wolałem przejechać do Białki drogą, której jeszcze nigdy nie jechałem ale była cała pokryta asfaltem. To droga równoległa do dziewiątki o gorszej od niej nawierzchni, dłuższa ponieważ się wije i ma kilka zjazdów i podjazdów. A najważniejsze, że jest na niej znacznie mniejszy ruch. Spodobała mi się. Myślę, że częściej będę nią jeździł.

W miejscowości Mirzec zamiast jak zwykle skręcić w stronę Wąchocka, tym razem pojechałem prosto. Tej drogi też nie znałem ale miała mnie doprowadzić do Skarżyska. Początkowo był na niej mały ruch ale im bliżej Skarżyska tym samochodów było więcej. Spodziewałem się, że może być jeszcze gorzej więc nie uznałem tego za problem. Do cmentarza żydowskiego musiałem odbić z drogi głównej. Znajduje się on w pobliżu przystanku kolejowego Skarżysko Kościelne. Wiedząc z map z której strony mam podjechać najbliżej znalazłem się na tyłach kirkutu. A wejście jest od strony cmentarza katolickiego. Trawa wykoszona. Na macewach kamienie pozostawione przez odwiedzających. Zaskoczyła mnie grubość stel nagrobnych. Zwykle widuję niemal o połowę cieńsze.

Po zwiedzeniu kirkutu miałem przebić się przez Skarżysko-Kamienną w stronę Stąporkowa. Miałem z sobą wydrukowaną mapkę z zaznaczoną trasą przejazdu. Ale to nie uchroniło mnie przed zabłądzeniem. Na szczęście połapałem się w pomyłce kilkadziesiąt metrów za zakrętem, w który nie powinienem był wjechać. Choć są tu tabliczki z nazwami ulic to jednak nie wszystkich. Na wyczucie chyba bym nie przejechał przez to miasto. Po poprawce już byłem na drodze właściwej ale o tym przekonałem się dopiero po kolejnym zakręcie. A wcześniej zwróciłem uwagę na kobietę sunącą na rowerze po chodnikach. Była ubrana cała na niebiesko. Chustę miała tego samego koloru. Rower – stara damka. A ona w długiej sukience skakał dość szybko po krawężnikach. Dopiero gdy się z nią zrównałem odkryłem, że to zakonnica. Ostatnio w trasie widywałem zakonnice tylko w samochodach. Owszem, w Kazimierzu Dolnym dwa lata temu wczesną wiosną zakonnica zaczepiła mnie i pytała czy już się na rowerze daje jeździć ale została zbesztana przez drugą siostrę za samą chęć pedałowania. Wcale nie trzeba jeździć w obcisłym :)

Wyjechać z miasta musiałem fragmentem trasy szybkiego ruchu. Tak to wymyślono, że ścieżka rowerowa kończy się wcześniej niż ta trasa. Mam nadzieję, że policja nie ściga za to rowerzystów. Podobno nie ma innej możliwości. Pytałem. Już jadąc drogą krajową 42 zauważyłem znak wskazujący groby z II wojny światowej. Z ciekawości pojechałem tak jak prowadziły znaki. Dojechałem do mogiły 360 osób straconych za działalność w organizacji niepodległościowej. Jest to w miejscowości Bór, która znajduje się gdzieś za drzewami.

Kolejny drogowskaz o podobnej treści zobaczyłem ok. 1 km dalej. Wskazywał na asfaltowy podjazd. Tylko nie pasowała mi nazwa miejscowości. Na drogowskazie napisano Brzask, a tu była miejscowość Brześce. Przystanek kolejowy Brzask mijałem chwilę wcześniej ale nie widziałem nigdzie znaku wskazującego taką miejscowość. Na podjeździe wyprzedził mnie jakiś rowerzysta. Jego tempo mnie zdumiało ale zaraz zrozumiałem, że podjechał wspomagając się silnikiem elektrycznym w przedniej piaście. Pedałował i to mnie zmyliło. Teraz oglądając mapy widzę, że do Brzasku jedzie się przez Brześce. Ale wtedy, na miejscu tego nie wiedziałem i po podjechaniu na górę uznałem, że to chyba jakaś moja pomyłka. Zawróciłem. Gdyby na znaku była jeszcze podana odległość… Ale był tylko kierunek.

Tą samą drogą, którą jechałem przebiega fragment szlaku architektury drewnianej. Zaintrygowała mnie w Mroczkowie informacja o kaplicy św. Rocha. Święty pojawia się często w miejscach ogarniętych zarazą. Przy kaplicy jest tablica informacyjna i podana legenda wg której kaplicę wybudowano po ustaniu zarazy na miejscu pochówku jej ofiar. Widać, że kaplica była rozbudowywana.

Ta kaplica miała powstać w XVII w. W Odrowążu jest kościółek z wieku XIX. Architektonicznie nie ciekawy ale spodobało mi się stojące przy wejściu dzieło kamieniarza. A tak swoją drogą to drewniane kościoły miewają pięknie pomalowane wnętrza. Nie wiem jak jest w tych dwóch.

Kilka bocznych dróg prowadziło do Szydłowca lub Niekłania, który jest przy drodze do Szydłowca. Tamtędy miałem wracać ale jeszcze nie dojechałem do końca. Jednak już zrezygnowałem z jazdy do Żarnowa. Nie chciałem wracać w nocy. A za to miałem zamiar pojechać choć raz w przeciwną stronę, z Szydłowca do Końskich. Interesował mnie podjazd. Jak dotąd tylko raz jechałem tą drogą od Końskich. W nocy. Podobał mi się zjazd. Teraz chciałem przejechać tędy w dzień. Te dodatkowe 40 km mogły mi zabrać możliwość pierwszego dziennego zjazdu.

Dojechałem do Stąporkowa. Działała tu kiedyś odlewnia żeliwnych grzejników. Taki grzejnik właśnie ma tu swój pomnik.

Przeglądając wcześniej w Googlach mapy ze zdjęciami postanowiłem do Końskich ze Stąporkowa pojechać przez lasy bocznymi drogami. Nie dość, że dojechałbym od razu pod cmentarz to jeszcze ominąłbym nudną drogę główną. Na zdjęciach widziałem też krzyż który mnie zaintrygował. Był otoczony murkiem tak jak większa mogiła. Droga którą pojechałem jest oznakowana. Nie tylko drogowskazami ale też biegnie tędy kilka szlaków rowerowych. Od początku do końca jest to szlak niebieski. 11 kilometrów bardzo przyjemnej drogi. Często w cieniu drzew. A ja od Skarżyska-Kamiennej miałem mały kryzys. Nie szła mi ta jazda. Średnia prędkość gwałtownie malała. Do tego od Skarżyska wciąż gdzieś grzmiało. Burze w prognozach miały kręcić wiatrami i kręciły. W którą stronę bym nie jechał ciągle wiatr mi w tym przeszkadzał, choć nie zawsze wiał prosto w twarz i tylko z rzadka był silny. Ale podczas kryzysu nawet najsłabszy podmuch męczy.

Krzyż postawili leśnicy w 1849 roku. Nie ma chyba żadnego związku z mogiłami.

Miałem stąd chyba 4 km do cmentarza w Końskich. Dopiero na miejscu zobaczyłem, jak duży jest to cmentarz i zastanawiałem się jak odnajdę kwaterę z I wojny. Zdjęcie dzięki któremu dowiedziałem się o istnieniu tej kwatery było zrobione od dołu – krzyże były na górze. Wszedłem więc przez główną bramę i ruszyłem pod górę. Ale się rozglądałem i dlatego dostrzegłem żeliwne krzyże w oddali. Wcale nie były na szczycie. Gdy już do nich doszedłem zobaczyłem, że zdjęcie z Googli zrobiono z drogi przebiegającej obok cmentarza. Jest tu osobna furtka w murze. Ze złej strony do cmentarza podjechałem :) . Wg konserwatora zabytków spoczywa tu 236 żołnierzy.

Wygląda to tak jakby u stóp wzniesienia usypano kopiec będący mogiłą zbiorową. U jego stóp znalazłem groby dwóch lekarzy i dwóch pielęgniarek.

To dziwne. To musiał być jakiś wypadek. Może w szpital uderzył pocisk artyleryjski? Gazy bojowe wykluczam. To nie Bolimów. Podczas I wojny światowej jeszcze szanowano znak czerwonego krzyża, a lekarze i sanitariuszki nie walczyli z bronią w ręku. I chociaż widziałem cmentarze na których pochowano więcej ofiar I wojny światowej to ten zrobił na mnie wielkie wrażenie. Jednego jednak nie rozumiem. Dlaczego są tu tylko krzyże prawosławne?

Do Stąporkowa wracałem tą samą drogą. Właściwie w Końskich mnie nie było. Chciałem odwiedzić cmentarz i tylko do niego dojechałem. A on jest na skraju miasta przy drodze, którą przyjechałem i odjechałem. W Czarnej odbiłem w stronę drogi krajowej. Do Szydłowca miałem pojechać drogą oznakowaną jako szlak rowerowy niebieski. Nie wiem czy to ten sam szlak, który z Końskich biegnie do Stąporkowa. Ale tamten biegnie w kierunku centrum i tam dopiero dochodzi do drogi krajowej. Ja zaś miałem ruszyć do Niekłania drogą przy samym początku Stąporkowa. Gdy jechałem do Końskich słyszałem grzmoty burzy za sobą. Teraz wjechałem na asfalt mokry od deszczu, który całkiem nie dawno tutaj padał. W tym wypadku udało mi się rozminąć z deszczem.

Z Niekłania miałem trochę wyboistych podjazdów. Dobra nawierzchnia zaczyna się w okolicach Huty. Tu też zaczyna się zjazd. Zrobiłem zdjęcie na którym chyba widać Szydłowiec. Chyba. Może to Chlewiska?

Zmierzyłem długość zjazdu. Około 1 km. Wcale więc nie tak dużo. Nachylenie też chyba mniejsze niż w Bochotnicy gdzie dodatkowo mam gorszą nawierzchnię. Podjazd więc nie powinien być trudny. Nie wiem jednak kiedy się wybiorę by podjechać. Na razie rozglądałem się za chmurami burzowymi. Prognozy mówiły, że o 20 ma być koniec opadów. A ta godzina była coraz bliżej.

W Szydłowcu obowiązkowo wizyta pod ratuszem.

Zaopatrzyłem się w pobliżu w napoje i również obowiązkowo odwiedziłem kirkut. Spodobała mi się cienie rzucane przez ogrodzenie.

Choć nie miałem zamiaru wchodzić na teren tego cmentarza pojechałem wzdłuż ogrodzenia. Nie odnalazłem furtki, którą dawało się kiedyś wejść na jego teren. Od frontu też są zmiany. Tablice stojące kiedyś przed wejściem są teraz na terenie cmentarza. Zamknięte na kłódkę. Nie sprawdziłem czy klucze nadal są dostępne w szkole. Może i to się zmieniło?

Trochę się spieszyłem. Już nie było szans na to bym do Puław dojechał przed zmrokiem. Ale jeszcze liczyłem na to, że w Zwoleniu będę jechał w dzień.

Kościół w Jastrzębiu.

Za Wierzbicą burze miałem z prawej i lewej strony. Wydawało się, że przejadę między nimi. Chmury jednak zajęły cały wschód. Jechałem w stronę deszczu. W Skaryszewie udało mi się jeszcze w dziennym świetle zrobić zdjęcie tamtejszym "zabawkom odpustowym".

Drugie ramię tęczy stało mi na drodze. Zaczął padać deszcz. Ponieważ dzień wcześniej założyłem stare sakwy "zakupowe" (i już nie chciało mi się ich zmieniać), które są przemakalne wyciągnąłem pokrowiec przeciwdeszczowy i do sakw schowałem wszystko co mogło zamoknąć. Zastanawiałem się tylko czy zakładać pelerynę. Deszcz nie wyglądał na ulewę. Nie był też zimny. Jakieś dzieci ze śmiechem tańczyły w deszczu. W oddali – na wschodzie – widać było przejaśnienia. Postanowiłem się przez to szybko przebić. Po ok. 10 km już deszcz zaczął zanikać, a za mną słychać było grzmoty i widać rozbłyski wyładowań. Udało mi się znowu. Tym razem nawet buty nie przemokły. Choć to mogło się zmienić. W Odechowie przez jezdnię miejscami przepływały strumienie. To dlatego, że tam z jednej strony szosy jest wzniesienie. Spływała woda z podwórek. Spływała woda z pól. W Rawicy na drodze leżało wiele postrącanych z drzew gałęzi. Tu musiało być znacznie gorzej. Ale im bliżej Zwolenia tym więcej odcinków suchych. Niestety już w Tczowie jechałem w ciemnościach. Nie udało mi się wyrobić przed zachodem słońca. W Puławach podobno była też wielka ulewa z gradem. Ja tego nie widziałem. Wierzę na słowo.