Do stolicy i z powrotem

28 września ruszyłem pierwszy raz na rowerze do Warszawy. Już z zasady omijałem to miasto. Nie po to jeżdżę na rowerze by męczyć się w towarzystwie samochodów. Hałas, ciasnota na drodze to żadna przyjemność. Ale skoro jeszcze nigdy nie wjeżdżałem do Warszawy to wypadało choć raz spróbować. Wybrałem najkrótszą drogę – trasę nadwiślańską. W dużej części była to droga, którą już znałem. Tędy kiedyś jechałem do Karczewa i Otwocka. Dalej się jednak nie zapuszczałem. Do tego dnia. Do Karczewa było w miarę spokojnie. Ale od Otwocka zaczął się koszmar którego zwykle unikam – sznur samochodów. Rowerzystów niewielu i nie odpowiadają na powitanie – podobno tutaj to norma. Zagrożenia: autobusy komunikacji miejskiej niemal ocierające się o kierownicę i młodzi kierowcy usiłujący wyjechać samochodami z dróg bocznych. Te problemy skończyły się gdy zaczęła się ścieżka rowerowa. Dojechałem do Saskiej Kępy. Wypiłem kawę i powrót. Ale nie tą samą drogą. Najpierw przejechałem na drugi brzeg Wisły. Na moście wykonałem jedyne zdjęcia podczas tego wyjazdu.

Miałem zamiar dojechać do Góry Kalwarii w miarę możliwości omijając ruchliwe drogi. I już zaraz za mostem popełniłem błąd – nie przejechałem przez wał tylko pojechałem ścieżkami rowerowymi szukając drogi prowadzącej na południe. Trochę pobłądziłem zanim dotarłem do Wilanowa. To na pewno nie miało być tak. Wilanów jak i Konstancin-Jeziorna miały być ominięte. Nie wiem jak ale chciałem je ominąć jadąc bliżej Wisły. To się nie udało. Dopiero w Konstancinie zjechałem w boczne drogi. W Górze Kalwarii przejechałem przez most i zacząłem kombinować jak dojechać przez Sobienie-Jeziory do Wilgi. Nie miałem map. Nie pytałem o drogę. Jechałem na wyczucie i gdy z gminy Wilga znów wjechałem do gminy Sobienie-Jeziory uznałem, że pozostaje się poddać i zawrócić. Słońce już zaszło. Do Wilgi dojechałem w ciemnościach i stąd miałem już tylko 70 km do Puław. Podsumowując: wyjazd nieciekawy ale trochę udało się pokręcić w znośnych jeszcze temperaturach.

Tarłów wczesną jesienią

Lato w kalendarzu, a przyroda już czuje jesień. Pola zrobiły się łyse nie tylko po żniwach ale też po odlocie bocianów. Zdarza się jeszcze zobaczyć gdzieś pojedynczą jaskółkę. Nocami można usłyszeć gęsi lecące teraz na południe. Noce są zimne i coraz dłuższe. A ja postanowiłem na szybko wyskoczyć do Tarłowa. Wybierałem się tam już od paru tygodni. Powodem były zdjęcia z cmentarza żydowskiego jakie zamieściła na fejsie Multi Localica. Gdy sam parę lat temu odwiedziłem cmentarz w Tarłowie zastałem tam tylko jedną przewróconą macewę i drzewa. Nic więcej. Przez ten czas jednak wiele się zmieniło. Pojawił się płot, pomnik i kilknaście macew. Bardzo chciałem zobaczyć to na własne oczy. Nie dlatego, że nie wierzę. Tylko dlatego, że zdjęcia nigdy nie pokazują wszystkiego. Wyjazd zaplanowałem na szóstą rano. Wstałem odpowiednio wcześniej i… poczekałem aż się zrobi cieplej. To znaczy, że wyjechałem po 10 rano.

Trasę wybierałem kierując się głównie natężeniem ruchu. Dlatego pojechałem przez Nasiłów. Dalej ale spokojniej. Później: Janowiec, Janowice, Brzeźce, Lucimia i Chotcza. Spokój i tylko czasami dostrzegałem na asfalcie mokre plamy po deszczu. Prognozy pogody mówiły o opadach po południu, bliżej wieczora. Nie miałem zamiaru jeździć tak długo. Liczyłem więc na suchy przejazd. I był suchy. Do czasu. Jeszcze w Solcu nad Wisłą było sucho. Zjechałem z drogi głównej by zobaczyć tamtejszy kirkut. Poprzednia wizyta była chyba ponad 2 lata temu. Chciałem zobaczyć czy coś się tam zmieniło.
Nie zmieniło się nic. Może to i dobrze. Przecież gdy chciałem zobaczyć ostatnią macewą w Józefowie nad Wisłą to dotarłem tam za późno – już jej nie było. W Solcu wciąż jeszcze jest. Jest macewa. Są mirabelki. I są też śmieci leżące w tych krzakach od lat. Widok przygnębiający. Ale może właśnie należy się cieszyć z tego, że tutaj nic się nie zmieniło na gorsze?
Do Tarłowa pojechałem przez Ciszyce. Gdzieś w okolicach granicy pomiędzy województwami mazowieckim i świętokrzyskim spotkałem się z burzą. Udało mi się jednak schować przed deszczem w wiacie przystankowej. Chmura dość szybko przemieściła się na wschód, na drugą stronę Wisły i mogłem kontynuować podróż do Tarłowa. Już zastanawiałem się jak jechać dalej. Kusiło mnie by pojechać do Annopola. Kusiło mnie by pojechać do Lipska. Dwa przeciwne kierunki. W sam raz na rzut monetą. Zastanawiając się nad wyborem dalszej drogi minąłęm tarłowską synagogę i zaparkowałem przy ogrodzeniu cmentarza w Tarłowie.
Brakowało mi inforamcji o tym kiedy ogrodzenie postawiono ale stan płotu wskazywał na to, że postawiono go co najmniej w zeszłym roku. Miejscami widoczna była już rdza. Na pomniku też nie ma informacji o dacie jego postawienia. Są za to kamienie zostawione tu przez odwiedzających.
I macewy, których wcześniej nie widziałem. Nie wiem skąd je zabrano. Może leżały zakryte na terenie cmentarza? Może powróciły z podwórek okolicznych gospodarstw?
Tak jak przed ogrodzeniem cmentarza tak i teraz przez cmentarz biegnie ścieżka z której korzystają okoliczni mieszkańcy. Idąc nią zauważyłem kilka fragmentów stel nagrobnych. Czy zostały odsłonięte nie dawno, czy też po prostu je poprzednio przeoczyłem? Tego nie wiem. Zajęty najpierw rozglądaniem się po terenie cmentarza, a następnie rozmową z przechodzącym przez cmentarz mężczyzną nie zauważyłem kiedy niebo zakryła ciemna, deszczowa chmura. Rozmowę przerwał gwałtowny szum deszczu padającego na liście drzew nad naszymi głowami. Intensywny deszcz nie potrzebował wiele czasu by przedrzeć się przez barierę z liści. Momentalnie przemokłem. Zdążyłem tylko schować przed zamoknięciem aparat fotograficzny. Siebie nie miałem gdzie schować. Pocieszałem się, że jeszcze nie jest zimno. Bez deszczu było ponad 28 stopni. W deszczu niecałe 10 stopni mniej. Do centrum Tarłowa wracałem drogą gruntową, która kiedyś była główną drogą prowadzącą na tarłowski kirkut. Z tej strony nie ma ogrodzenia. Postawiono je tylko przy drodze asfaltowej. A drogi asfaltowe zmieniły się już w rwące strumienie. Starałem się jechać na tyle wolno by nie zamoczyć mocno butów. Zmokły, tak jak i skarpety ale nie musiałem wylewać z nich wody.
Deszcz przestał padać tak samo gwałtownie jak zaczął. Wyjrzało słońce. A ja widząc, że i ta chmura powędrowała na wschód zdecydowałem się na jazdę do Lipska, czyli drogą krajową łączącą Warszawę w Sandomierzem. Decyzję zmieniłem już po mniej więcej kilometrze jazdy. Mimo tego, że ruch na drodze nie był szczególnie duży uznałem, że jest wystarczająco duży by tą drogą nie jechać. Wciąż pamiętam potrącenie przez samochód po którym do dziś odczuwam bóle w lewym barku. Odbiłem więc w stronę Solca nad Wisłą. Wkrótce zdziwiłem się widząc latające motyle. Po deszczu wydało mi się to dziwne – powinny jeszcze siedzieć gdzieś susząc skrzydła. Ale to byłoby prawdą gdyby one rzeczywiście zmokły. Nie zmokły ponieważ przyleciały z miejsc w których ten deszcz nie padał. Ok. 5 km przed Solcem zaczęła sie sucha jezdnia. Sam Solec też był suchy. Na mokro było dopiero za nim, w okolicach Boisk. Tu moje suche już ubranie ponownie zmokło gdy wjechałem w deszcz. Tym razem jednak był mały i trwał krótko. Kolejny złapał mnie dopiero w Górze Puławskiej, czyli 2 km przed końcem jazdy.
Na drogach spotkać można wiele zaskrońców. W większości są to już rozjechane przez samochody gady. Bywa, że w miejscach o lepionej byle jak nawierzchni zobaczyć można stare ślady po tych gadach i poczuć się trochę jak paleontolog.
Ta jesień dopiero się zaczęła ale już brak mi ochoty do dłuższych wyjazdów, do marznięcia, moknięcia. Lato mnie rozpieściło. Wiosną być może w jeszcze gorszych warunkach będę się rwał do jazdy. To będzie skutek zimowej abstynencji. Póki co nie mam jeszcze takich objawów.

Relaksacja ciała i duszy

Piątek był straszny. To był kolejny dzień z upałami. W pracy 33 stopnie. Za oknem młot pneumatyczny przez cały dzień rozbijał drogę. Wiatr przynosił z rana odór amoniaku. Masakra. Ten dzień wypadł mi z pamięci, z kalendarza. Wykończył psychicznie i fizycznie. I to drugie było najgorsze. Następnego dnia nie mogłem wypocić złości jadąc do jakiegoś celu bo nie miałem na to siły. Odpocząć musiały dusza i ciało. Najlepszym lekarstwem jakie znam jest jazda bez celu. Bez pośpiechu. Bez jakiegokolwiek przymusu i planu. Ogólnie swoboda. Ktoś jeszcze pamięta ten kawałek zagrany i zaśpiewany przez Józefa Brodę? Było na płycie "Fala".

Może nie do końca był to przejazd bez planu. Wymyśliłem, że to dobry moment by odwiedzić znajomych do których nie zajeżdżałem od dawna. Mieszkają za daleko by pójść i za blisko by jechać. Zwalić się im na głowę bez zapowiadania. Efekt był taki, że przejechałem od zamkniętych drzwi do kolejnych zamkniętych drzwi. Jest lato. Są wakacje.

W okolicach Kurowa na łąkach nad Kurówką było tak. Jak wszędzie są takie bele na żółtym ściernisku tak tu na zielonej trawie. Za Drążgowem chciałem jednym ujęciem załatwić bociany i jarzębinę. Nie wiem dlaczego bociany tak jak inne zwierzaki uciekają gdy rower się zatrzymuje.

Tu są trzy, a nie zauważyłem, że za plecami mam ich kilkanaście pomiędzy jakimiś krzakami (może aronia). Tych kilkanaście odleciało jak tylko się zbliżyłem. I nie było wśród nich młodzieży. Same dorosłe boćki. Młodzież nadal sterczy w gniazdach.

W Brzozowej drugie zamknięte drzwi. Ale jest od zawsze ładny dworek modrzewiowy.

I jakoś samo tak przyszło i zaczęło się śpiewać. Karuzela.

Właściwie jak już nikogo nie zastałem to postanowiłem sprawdzić dokąd prowadzi droga którą nigdy nie jechałem. Chodziło o drogę z Grabowców Dolnych do Grabowców Górnych. A jest jeszcze jedna. Przejeżdżałem obok kilkanaście razy w tym roku. Jeszcze nigdy tam nie byłem. Zapomniałem. I teraz też nie pojechałem.

Przy wschodnim skraju drogi do Grabowców Górnych leżało ciacho. Może nadal leży. Dla niektórych to wielkie ciacho. Powstało nawet zbiegowisko.

To już był powrót. Gdy startowałem koło południa było ponad 26 stopni. Ok. 16-stej już 20. Spodziewałem się, że spotka mnie deszcz. Wziąłem jakieś foliowe torby by chronić aparat foto, telefon i papierosy. Liczyłem na schłodzenie mnie po tych długotrwałych upałach. Na opłukanie z kurzu roweru i butów. Przeliczyłem się. Deszcz nie spadł. W Bobrownikach udało mi się jeszcze sfotografować białą flotę na łąkach nad Wieprzem.

IMG_5140

I tyle było tego jeżdżenia. Najważniejsze, że odpocząłem. Wiatr raz dokuczał, raz pomagał. A ludzie wciąż są dla mnie zagadką. W okolicach Sędowic mam do wyboru dwie drogi do Bobrowników. Pierwsza jest krótsza i biegnie pośród pól. Trochę na niej trzęsie. Z daleka widziałem na niej rowerzystów. Może byli nawet w połowie drogi. Druga droga wije się pomiędzy budynkami. Jest dłuższa. Czy dlatego jej nie wybrali? Domy osłaniają od wiatru. Na spokojnie wyprzedziłem widzianych z daleka rowerzystów. Krótsza droga nie jest synonimem łatwiejszej czy szybszej, a wiatru nie rozgarnia się rękami.

Kilka dawnych i nowych zaległości

Trasa krótka. Choć zakładałem, że zmieszczę się z przejazdem w jednym dniu i nie zahaczę nocy to tak "w razie czego" wystartowałem gdy słońce dopiero miało się pojawić. Prognozy pogody mówiły o całym dniu w pełnym słońcu i porannych mgłach. Ale tych mgieł nie było wcale za wiele. Wyjeżdżając z Puław znalazłem mgłę znad kanału z podgrzaną w Zakładach Azotowych wodą.

Gdzieś tam daleko na łąkach było widać trochę mgieł ale nie wiele. W Gołębiu już powyłączałem światła. Było za jasno by w czymś mogły pomóc.

Dopiero za Gołębiem zobaczyłem więcej mgieł. Ale były daleko od drogi do Dęblina.

Zatrzymałem się raz przy gnieździe bocianim. Dorosłe boćki już chodziły po polach. Młodzież jeszcze spała. Ale jadąc dalej widziałem wiele gniazd w których młode bociany stały bez ruchu. Tak jakby wcale nie miały ochoty się ruszyć z tych gniazd. Młode gawrony już od paru tygodni latają z dorosłymi. A bociany nie. Na pewno cierpią z powodu upałów. Ale rano jeszcze nie było tak ciepło. Temperatura dochodziła do 15 stopni.

W Stężycy rzuciłem okiem na to co jeszcze w tym roku budowano. Powstał ośrodek rekreacyjno-wypoczynkowy. Ale przed szóstą rano nikogo jeszcze tu nie było.

W pobliżu zauważyłem figurkę z Chrystusem Frasobliwym. Figurka na szczycie wygląda na nową ale cała kapliczka wydaje się starsza.

Do Maciejowic dojechałem tuż po siódmej rano. Przez robienie zdjęć już miałem opóźnienie ale jeszcze nie tak duże bym musiał skracać zaplanowaną trasę. W sumie nie jechałem za szybko. Nie tylko mi się nie spieszyło ale też spowalniał mnie słaby przeciwny wiatr. Z czasem coraz wyraźniej dawał się odczuwać. Ale jeszcze w Łaskarzewie był niemal niezauważalny. Nic nie poruszało liści na drzewach i krzewach. Tutaj jak zwykle zajechałem na cmentarz żydowski. Jest blisko drogi. To zachęca do odwiedzin. Za każdym razem widzę więcej zniszczeń. Już nie ma ani jednej Gwiazdy Dawida z ogrodzenia cmentarnego. Nie widziałem też by jakaś leżała na ziemi jak podczas poprzedniej wizyty. Przybywa śmieci.

Do Garwolina już blisko. Kusiło mnie by pojechać przez Sulbiny i tam też rzucić okiem na kirkut. Ale tamten cmentarz jest daleko od domów. Tam jeszcze nie widziałem by wyrzucano śmieci. Ostatecznie pojechałem najkrótszą droga do Garwolina. I dostrzegłem przy drodze wiele kobiet (także z dziećmi) obserwujących drogę. Wszystkie patrzyły w kierunku w którym właśnie jechałem. W samym Garwolinie podobnie – stały i czekały, a ja nie wiedziałem na co czekają. Zagadka rozwiązała się sama. W centrum miasta zatrzymano ruch. Szły pielgrzymki. Garwolińskie pielgrzymki.

Po przejściu dwóch grup można było ruszyć dalej. Tutaj zakręcałem w prawo. Gdybym wiedział o co chodzi dawno bym to zrobił ale grzecznie czekałem. Jechałem do Parysowa i dalej – do Siennicy i Mińska Mazowieckiego. W Parysowie poza synagogą, cmentarzem żydowskim (bez nagrobków) i stodołą z fragmentów nagrobków żydowskich trudno o coś co chciałbym zobaczyć. Nigdy jednak nie fotografowałem kościoła.

Wciąż się śpiewała piosenka z Legionowa. Jedyny związek jaki mi przyszedł do głowy to moje marne tempo jazdy. To wystarczyło by w głowie akurat ta piosenka zaczęła się w kółko sama śpiewać.

W Mińsku Maz. najpierw pojechałem na cmentarz żydowski. W ostatnią niedzielę też tu byłem ale padł mi aparat. Zdjęcia robione komórką były fatalne no i nie zrobiłem ich wiele. Być może dlatego nie wiedziałem, że wchodzę na cmentarz od tyłu. Dziś odkryciem dla mnie był pomnik i brama cmentarna. Za pierwszym razem nie wszedłem tak głęboko w głąb cmentarza by je zobaczyć. A teraz mogłem zobaczyć jak ten cmentarz jest niszczony i zaśmiecany.

Te spodnie widziałem z daleka podczas poprzedniej wizyty. Ale generalnie nie przygotowałem się – tzn nie przeczytałem nic z tego co na temat tego cmentarza napisano w sieci. Dlatego odkrycie macewy z antysemickimi napisami było dla mnie szokiem. Nie wiedziałem czy mam zawiadomić policję. Postanowiłem najpierw to sprawdzić i zapytać koleżanki.

Już wiem, że już w 2011 o tym pisano w prasie. Dotąd nie usunięto. Pomazano też pomnik, który niedawno pomalowano.

Nieswojo się poczułem widząc, że zza krzaków obserwuje mnie łysy osiłek palący papierosa. Nie wiem kiedy się pojawił. I nie wiedziałem, czy ma ochotę na jakiś "cel rabunkowy" czy "rasistowski" – już takie myśli mi chodziło po głowie po tym co zobaczyłem na tym cmentarzu. Chyba nie miał na żaden z tych celów ochoty. Może tylko zobaczył kogoś na cmentarzu i sobie popatrzył co robię? Zdjęć zrobiłem wiele ale ostro świecące słońce i cienie drzew wiele z tych zdjęć zdyskwalifikuje. Ruszyłem szukać parku z pałacem.

Pałac niestety trudno obfotografować dookoła. Trwają jakieś roboty budowlane od frontu i trudno złapać całą fasadę na zdjęciu.

Kolejnym celem wyjazdu był Kałuszyn. W ubiegłym roku sfotografowałem tam macewę umieszczoną na ścianie kościoła. Chyba jedyna zachowana. Wtedy jednak nie wiedziałem gdzie dokładnie znajdował się cmentarz żydowski. Teraz byłem lepiej przygotowany i już szukałem dwóch cmentarzy. Nowy to tylko łąka.

Na starym znajduje się teraz budynek Urzędu Miejskiego.

Teraz mogłem rozpocząć powrót. Ale i na ten powrót miałem jeszcze coś zaplanowanego. Po minięciu w Zgórznicy pomnika bitwy pod Stoczkiem (przy którym w kwietniu w nocy o mało nie zamarzłem)…

…pojechałem w stronę miejscowości Jamielne. Na starych mapach przy polnej drodze zaznaczony był cmentarz. Nie wiem jaki. I to dotąd nie wiem. Nie ma tam żadnego krzyża, żadnej tabliczki. Rosną tylko krzewy i drzewa.

Zamiast wracać do Puław najkrótszą drogą pojechałem do Krzywdy. Głównie dlatego, że chyba jeszcze nigdy tam nie byłem. Mapy google pokazywały zdjęcie dworku będącego siedzibą Urzędu Gminy. Uznałem, że warto rzucić na to okiem. I warto było. Dworek jest ładny.

Już jadąc do Puław, w Okrzei pomyliłem drogi. Wybrałem tą z lepszą nawierzchnią zamiast tej najkrótszej. Pomyłkę uzmysłowiłem sobie gdy jechałem przy murze cmentarza. To na pewno nie ta droga, którą zwykle jeździłem. Po 12 km byłem w Nowodworze. To już regiony parokrotnie odwiedzane w tym roku. Nie było już szans na pomyłki. Przy pomniku Romów zamordowanych przez Niemców podczas II wojny światowej na terenie lotniska zakręciłem do Trzcianek.

W Puławach byłem około godziny przed zachodem słońca. Wszystko więc wyszło prawie tak jak planowałem. Prawie. Bo nie planowałem tych upałów i odwodnienia. Ale to już nie ważne.

Wokół politycznego centrum państwa

Wyjazd trochę zakręcony. Zaczęło się od pomysłu by pojechać do Sochaczewa zobaczyć tamtejszy kirkut i kilka cmentarzy nad Bzurą, które zaznaczono na przedwojennych mapach WIG. Jak Sochaczew to blisko do Wyszogrodu. Od dawna też obiecuję sobie pojechać do Mińska Mazowieckiego zobaczyć tamtejszy cmentarz żydowski. Pomiędzy tymi miejscami jest polityczne centrum Polski do którego zajeżdżać nie mam ochoty. Z obliczeń wychodziło mi, że przeskok z zachodu na wschód Wawy będę robił w nocy. Ale tak w razie czego i na mijane miejscowości miałem jakieś plany zwiedzania. Przejazd W-Z mógł odbywać się dwiema alternatywnymi trasami – wiele zależało od natężenia ruchu. Wersja dłuższa zbliżała mnie do granicy 500 km. Możliwe było jej przekroczenie. Wiele zależało od przypadku, a tego nie da się zaplanować. By był to przejazd "rekordowy" szanse były niewielkie. Może przesadziłem z temperaturami. Nie przejąłem się zbytnio zapowiadanymi upałami. Liczyło się dla mnie głównie to, że będzie ciepło w nocy.

Wystartowałem "skoro świt". Do Warki. Poza miastem unosiły się mgły i było ciepło.

Do Warki pojechałem inną trasą niż zwykle to robiłem. Najczęściej jechałem przez Kozienice. Tym razem wybrałem się przez Garbatkę Letnisko i Pionki. A to dlatego, że już mijało kilka lat jak nie jechałem przez Garbatkę Letnisko. Zawsze tą miejscowość kojarzyłem z zapachem drewna. Być może gdzieś za zabudowaniami są tartaki. Teraz też pachniało drewno i było to bardzo przyjemne. Za Pionkami kierowałem się w stronę Brzózy. Wszędzie po drodze złociły się zboża. Po deszczu ich kolor stał się bardzo intensywny.

A kombajny szaleją, szaleją… Nie tego dnia rano – jeszcze zboże było za mokre. Ale wiele pól już wykoszonych i pozostało na nich tylko siano. Meteorolodzy straszą wczesną jesienią tego roku. Może nadejść już w sierpniu.

Cmentarz wojenny w Grabowie nad Pilicą od lat się nie zmienia – krzyże poustawiane przypadkowo.

W Warce wybierając drogę do Grójca wpakowałem się w środek targowiska. Masa samochodów i ludzi. Poza tym miejscem w zasadzie w mieście pusto. Wystarczyło oddalić się na 200-300 m od targowiska. Przejazd jednak był koszmarny. A jadąc koleiną w stronę Grójca (nigdy nie jechałem tą drogą wcześniej) mijałem dwa dworki. W zasadzie niedostępne. A i czasu mi było na nie szkoda. Szukałem cmentarzy, nie dworów.

Wg map z Grójca pojechać dalej mogłem chyba tylko Drogą Krajową 50 w stronę Mszczonowa. Ale droga do Grójca, którą jechałem od Warki wcale do Grójca nie zakręcała. Przechodziła wiaduktem nad trasą szybkiego ruchu i … znikała. Tzn niby biegła dalej ale już sam początek był ciekawy. Piach i bruk z polnych kamieni. Tak przez ponad kilometr. Wśród sadów. Gdyby nie nocne opady deszczu nie przejechałbym. A gdy już przejechałem i dalej poruszałem się na wyczucie drogami asfaltowymi natrafiłem na mogiłę powstańców styczniowych w Belsku Małym.

Ze względu na czas nie zdecydowałem się na przejazd następnymi drogami gruntowymi, a tylko tak można dojechać do Mszczonowa bez wjeżdżania na drogę krajową. Lawirując drogami bocznymi przejechałem ok. 11 km od Grójca. Na pewno nie skróciłem sobie drogi tylko ją wydłużyłem. Ale wciąż gdy słyszę nadjeżdżający od tyłu samochód osobowy kurczowo zaciskam palce na kierownicy. Tak przy okazji… Minęło już kilka tygodni od wypadku, a do tej pory mam problemy z lewą ręką. Ponaciągane ścięgna i mięśnie (może i ponadrywane bo za długo to trwa). Mocne trzymanie kierownicy nie pomogło, a wręcz zaszkodziło. Teraz wjeżdżając na drogę krajową cieszyłem się z wąskiego pobocza. Tak jakby biała linia była murem, który mnie przed czymś będzie chronić. Ale tłumaczę wciąż sobie, że zasada ograniczonego zaufania do innych użytkowników drogi nie może zmienić się w zasadę braku całkowitego zaufania. To byłaby już jakaś paranoja.

Mam liczące sobie już 4 lata mapy drogowe. Właściwie to nie mapy tylko kartki z atlasu samochodowego. Już część pogubiłem. A teraz coraz częściej gubię się korzystając z tych nieaktualnych już map. W Mszczonowie jest obwodnica i trasa szybkiego ruchu. Nie mam ich na mapach. Cmentarz żydowski do którego chciałem dojechać znajduje się prawie poza miastem. Wg mapy (w tym wypadku wydruk mapy z geoportalu) miałem mieć drogę biegnącą prosto w stronę cmentarza. W rzeczywistości miałem tam zamiast drogi przechodzący w poprzek chodnik i jakieś kwietniki. Pojechałem więc drogą okrężną, na wyczucie. Tak dojechałem do kładki nad trasą szybkiego ruchu. Kładka ładna. Udało mi się podjechać mimo jednego bardzo ciasnego zakrętu.

Z kładki widać cmentarz, który chciałem zobaczyć z bliska.

Ohel i kilka macew. Brama i furtki zamknięte. W wysokiej trawie i tak niewygodnie by się szło by je sfotografować z bliska. Nie znalazłem informacji o tym gdzie jest dostępny klucz. Poprzestałem na oglądaniu przez płot. Tu też były wysokie trawy i trochę pokrzyw.

Choć nie sprawdziłem tego na mapach miałem nadzieję dojechać do Żyrardowa drogą, która zaczynała się obok cmentarza. Po kilkuset metrach zakręcała w tą samą stronę, w którą biegła obwodnica Mszczonowa z numerkiem drogi krajowej 50. Raz się tylko zgubiłem przez te obwodnice. Dojechałem do końca jakiejś drogi dojazdowej do pól. Nie było szansy bym przedostał się na sąsiednią DK przez rów i płot. Ostatecznie jednak dojechałem. I przejechałem. Żyrardów od dawna jest dla mnie zagadką. To do Żyrardowa jechały transporty z rannymi po atakach chemicznych pod Bolimowem. A jednak nawet na przedwojennych mapach WIG nie ma zaznaczonych cmentarzy w których by żołnierze umierający w szpitalu byli chowani. Znalazłem jeden ale dziś w jego miejscu stoi duży budynek. W Żyrardowie jest też cmentarz żydowski ale nie byłem nastawiony na jego odwiedzenie. Dlatego, że wciąż szukam informacji o miejscach pochówków żołnierzy z żyrardowskiego szpitala (lub szpitali). A samo miasto wydało mi się przy tym szybkim przejeździe dość ciekawe i warte nalotu większej grupy eksploratorów. Jakby nie było przejechałem przez to miasto z myślą, że jeszcze tu kiedyś wrócę.

Kolejnym punktem w którym miałem się porozglądać były Wiskitki. Na mapach współczesnych (z geoportalu) są tu trzy cmentarze i pomnik. Pierwszy cmentarz na zdjęciach lotniczych wyglądał na zarośnięty drzewami i krzewami. Na miejscu zobaczyłem, że porastają go gęsto bzy. Ale nie ma żadnych tablic informacyjnych. Tak jakby to był tylko zagajnik.

Nie mam pomysłu na to, komu ten cmentarz służył. Moje początkowe podejrzenia, że jest to cmentarz z I wojny światowej osłabły gdy dotarłem do miejsca oznaczonego na mapach jako pomnik. To jest właśnie cmentarz z I wojny. I być może wyjaśnia przyczynę braku cmentarzy wojennych w samym Żyrardowie. Jego podobieństwo do cmentarza w pobliskim Guzowie jest uderzające. Tu też są podłużne mogiły zbiorowe. Nieco krótsze niż te z Guzowa. Nie wykluczone jednak, że i tu masowo chowano ofiary chmur chloru. W Guzowie chowano ludzi przysypując kolejne warstwy wapnem. Tu mogło być podobnie. I choć cmentarz wygląda niepozornie na pewno spoczywa tu ponad tysiąc poległych (choć tą pewność mam tylko z domysłów i podobieństwa do cmentarza w Guzowie).

Wg map vis a vis "pomnika" jest cmentarz żydowski. Samotna furtka na skraju puszczy zastanawia.

W zaroślach kryje się co najmniej kilka macew. Nie spenetrowałem całego terenu – cmentarz nie jest mały. Warto tu chyba pojawić się zanim się wszystko zazieleni. Może przy okazji jakiejś wyprawy pociągiem do Żyrardowa? Może.

Z Wiskitek miałem zamiar jechać prosto do Sochaczewa. Tak jak biegnie DK50. Ale zapomniałem o Guzowie. Dopiero gdy zobaczyłem bramę do parku postanowiłem rzucić okiem na pałac. To w nim znajdował się w 1915 r. punkt opatrunkowy. I w pobliżu parku jest wspomniany ogromny cmentarz wojenny. Pałac jest remontowany. Ale zniknęły taras i schody do parku.

W 2009 roku wyglądało to inaczej. Pałac więc będzie wyglądał trochę inaczej. Ale się nie zamieni w ruinę.

Zanim się na dobre rozpędziłem znów zatrzymał mnie widok cmentarza wojennego. Nie słyszałem o nim wcześniej ani nie dostrzegłem na mapach. Jest przy samej drodze w Bielicach. Zadbany. Sam się rzuca w oczy.

W Sochaczewie zaskoczył mnie remont wiaduktu. Na kartce przyczepionej do znaku zakazu wjazdu napisano długopisem jak dojechać do centrum. Dla mnie to nie był problem ponieważ dla pieszych pozostawiono jeden chodnik na wiadukcie dostępny. Ale kierowca któremu odczytałem treść kartki (nie chciało mu się wychodzić z samochodu i kartki nie zauważył) miał ubaw. Grunt, że było jasne jak do tego centrum dojechać. Ja przeszedłem spokojnie, a za wiaduktem ruszyłem już na rowerze rozglądając się za skrzyżowaniem z którego miałem dotrzeć do jednego z najstarszych w Polsce cmentarzy żydowskich. Przez lenistwo nadłożyłem drogi. Cmentarz był przy samym skrzyżowaniu w bocznej uliczce. A ja pojechałem ponad kilometr dalej szukając go przy drodze głównej. Dopiero po sprawdzeniu na mapie wróciłem i zauważyłem (widoczne z daleka) gwiazdy Dawida na bramie cmentarnej.

Niewiele macew udało mi się tu zobaczyć. Albo tak mało ich się zachowało albo skrywały je wysokie trawy. Jest kilka pomników. Jeden z nich składa się ze szczątków rozbitych stel nagrobnych.

W planie miałem teraz cmentarze w pobliżu Sochaczewa od strony Wyszogrodu. Przejeżdżając przez centrum dostrzegłem, że trwają jakieś prace przy wzgórzu zamkowym. Ale się nie zatrzymywałem. Trochę źle zaplanowałem trasę. Najpierw pojechałem do cmentarzy w Młodzieszynie, a później do Brochowa. Gdybym zrobił odwrotnie miałbym krótszą nieco trasę do przejechania do mostu na Wiśle. Spodziewałem się odnaleźć tu choć jeden cmentarz z I wojny światowej. Ale pod Młodzieszynem to co na mapach WIG zaznaczono jako cmentarze z I wojną niewiele ma wspólnego. Choć może trochę… Jeden z tych punktów to cmentarz parafialny. Znajdują się na nim mogiły żołnierzy poległych w 1939 roku podczas Bitwy nad Bzurą.

Drugie miejsce można nazwać kościeliskiem. Był tu kiedyś kościół. Być może przy nim był cmentarz. Kościół zniszczono w roku 1915 i dziś w jego miejscu stoi pomnik.

Jadąc do Brochowa rozglądałem się za drogą gruntową do dawnej żwirowni. Gdzieś tam miał być poszukiwany cmentarz. Jedyna droga jaka mi pasowała to droga prywatna z zakazem wjazdu. Innej nie znalazłem. Na mapach współczesnych cmentarza nie odnalazłem. Założyłem więc, że może już go nie być. Ale jeszcze poszukam informacji. Gdzieś kiedyś czytałem, że w pobliżu Brochowa jest taki wojenny cmentarz. Może nie ten. Ale to dopiero muszę sprawdzić. Zajechałem jak 4 lata temu pod kościół by znów zrobić mu zdjęcie z jego odbiciem w wodzie. Poprzednio byłem tu o świcie, teraz słońce już było nisko.

Było nisko i szybko się obniżało. A ja jeszcze chciałem… No chciałem ale realistycznie patrząc brałem pod uwagę i taką możliwość, że słońce schowa się zanim dojadę do Czerwińska. Ale do Wyszogrodu miałem dojechać jeszcze za dnia. Ruszyłem więc troszkę szybciej. Mijałem drogowskaz do miejsca przeprawy W. Jagiełły w 1410 r. Mijałem drogowskaz do cmentarza ewangelickiego. Z bólem serca ale mijałem. Z tego pędu był tylko pot, który zalał mi oczy gdy się na moment zatrzymałem przejeżdżając po raz trzeci przez Bzurę. Przydała się woda mineralna do obmycia twarzy i głowy. Inaczej by mi chyba wypaliło oczy i nie zauważyłbym świateł kierujących ruchem. Pierwsze miałem przy wjeździe na DK50. Tu odkryłem, że światła mają czujniki które nie widzą rowerzysty. Kolejne światła kierowały ruchem wahadłowym na moście – remont. W Wyszogrodzie chciałem zobaczyć fragment starego mostu przez Wisłę wybudowanego przez żołnierzy armii niemieckiej w 1915 roku. Nie udało mi się go odnaleźć. A spiesząc się przed zachodem słońca pognałem szukać kirkutu. Ten odnalazłem bez problemu.

Dalszy plan był taki, że w Czerwińsku miałem sprawdzić co za cmentarze znajdują się w lesie na skarpie wiślanej. Na mapach zaznaczone są dwa i nie ma do nich drogi dojazdowej. Jadąc do Czerwińska miałem ocenić natężenie ruchu na drodze. Gdyby był mały miałem zamiar dojechać tą drogą do Serocka i tam przejechać przez Narew. W przypadku dużego natężenia ruchu z Czerwińska miałem odbić do Pułtuska. Ruch był duży. Nie było też pobocza. Nie podobało mi się to, a już robiło się ciemno, bardzo ciemno. Już nie było szans na zobaczenie cmentarzy żydowskich w Nasielsku i w Wyszkowie. Za to rosły nadzieje na zobaczenie cmentarza żydowskiego w Mińsku Mazowieckim. Wyglądało na to, że będę w nim już za dnia. Dawno pożegnałem się z wypracowaną na pierwszych stu kilometrach średnią prędkością przejazdu 24 km/h. Ale jeszcze nie brakowało sił. Tylko było ciemno. I jechałem w terenie którego zupełnie nie znałem. Nie wiem więc czy mogę uznać:

  • że byłem w Nasielsku (choć jechałem przez centrum),
  • że byłem w Pułtusku (przejechałem w nocy daleko od centrum),
  • że byłem w Wyszkowie (objechałem centrum tak jak nakazywały znaki, a wcześniej wlokłem się po wyłożonej kostką ścieżce rowerowej).

To tak jak z wcześniejszym przejazdem w poprzek Roztocza – przejechałem całe ale nocą. Teraz, za Wyszkowem, miałem przed sobą lasy, lasy i lasy. Znów jechałem DK62 nadal bez żadnego pobocza. Nie było to komfortowe ani trochę. Gdy na jednym ze śródleśnych skrzyżowań zobaczyłem rowerzystę bez jakichkolwiek świateł i odblasków zatrzymałem i rzuciłem okiem na mapy (brak tu związku przyczynowego ale logika nie jest moją mocną stroną). Z map wynikało, że mogę sobie nieco skrócić drogę jadąc na skróty przez Urle. W przeciwieństwie do DK tu było oświetlenie i działało w nocy. Kolejne miejscowości blisko siebie więc odcinków nieoświetlonych nie było w sumie wiele. Bujna roślinność jednak czasami przysłania znaki. Tak było w Borzymach. Nie zauważyłem znaku wskazującego zakręt w lewo. I może bym pojechał nie wiadomo gdzie gdyby droga na wprost była wyasfaltowana. Była jednak brukowana kocimi łbami i pokryta piachem. Wytrzęsło mnie i na koniec się zakopałem. Trudno o mocniejsze zwrócenie uwagi na to, że zjechałem z drogi głównej.

W Jadowie już robiło się szaro. Dosłownie. Znad łąk napływały mgły. Tak samo było na DK50 którą miałem dojechać do Mińska Mazowieckiego. Zero pobocza i miejscami fatalna widoczność. Znak wskazujący cmentarz powstańców styczniowych uznałem za dobry znak. Szukając cmentarza mogłem przeczekać aż słońce mgły rozproszy. Problem w tym, że dalej w Kątach Wielgich nie ma żadnych znaków wskazujących cmentarz. Dojechałem do końca asfaltu i dalej jechałem drogami gruntowymi trzymając się drogi głównej – boczne odchodziły do sąsiednich wsi. Jedyną istotą która mnie zauważyła był samotny bocian na ściernisku. Nie śmiałem go pytać o drogę… Wracając natknąłem się na starsze małżeństwo jadące furmanką. Zapytałem ich o cmentarz. Jak się okazało zrobiłem to ok. 100 m od leśnej drogi prowadzącej do cmentarza. Gospodarz zaprowadził mnie na miejsce. Mówił, że jeszcze niedawno to był tylko krzyż i zardzewiały płotek. Od syna niedawno dowiedział się, że to mogiła powstańców. Druga podobno znajduje się w Boruczy za jednym z domów. Ale do Boruczy musiałbym wracać. Poprzestałem więc na obfotografowaniu tej jednej mogiły.

Mgły już zanikały ale jeszcze nie było za jasno. Zatrzymałem się na chwilę na przydrożnym parkingu. Zjadłem batonika. Zapaliłem i zauważyłem obserwującego mnie kota. Dziwnie było. Gdy na niego patrzyłem on patrzył gdzieś w bok. A kątem oka widziałem, że mnie obserwuje. Gdy się spakowałem i ruszałem dalej kota już nie było. Nie wiem kiedy się pojawił i kiedy zniknął. Może przegapiłem jego znikający jako ostatni uśmiech?

Gdy dotarłem wreszcie do Mińska Mazowieckiego już było koszmarnie gorąco. Na ulicach pusto. Niedziela, siódma rano. Szukając kirkutu, który znajduje się na wschód od centrum przejeżdżałem obok cmentarza czerwonoarmistów poległych w 1944 roku. Kilka zdjęć i aparat odmówił posłuszeństwa. Nic nie pomogła wymiana baterii, karty pamięci. Nie chciał działać i już.

Kirkut znalazłem. Zrobiłem kilka zdjęć komórką ale nie nadają się do niczego – rozmyte i z fatalnym kontrastem. Jak już wiem jak do cmentarza dojechać to przyjadę jeszcze raz. Z działającym aparatem. Znów naszła mnie myśl, że skoro wożę z sobą prawie cały warsztat rowerowy to może powinienem mieć też zapasowy aparat. I chyba tak jest. Aparat ruszył dopiero w domu. Podejrzewam, że w upale i w słońcu po wcześniejszych mgłach doszło do jakiegoś zwarcia. A aparat i tak jest mocno zużyty. Ma 3 lata. Poobcieraną obudowę. Podrapany obiektyw. Gdyby padła elektronika to już nawet nie byłoby warto go naprawiać. Wiele przeszedł i przejechał.

Dalsza podróż w potwornych temperaturach była… potworna. Walczyłem z własną niemocą. Od Mińska do Parysowa było przynajmniej równo. Później w okolicach Miastkowa droga miejscami składa się głównie z dziur w asfalcie. Ten koszmarny przejazd zakończyłem na znaku zakazu wjazdu – uszkodzony most na drodze do Żelechowa. To znaczyło tylko tyle, że przez Żelechów nie pojadę – są inne drogi do Ryk. I właśnie jest taka droga, którą nigdy nie jechałem. Zawsze odbijałem w stronę Łukowa i przy jarczewskim dworze zakręcałem w stronę Starej Huty, Gęsiej Wólki i Stryja. Gdy zobaczyłem ludzi na rowerach wjeżdżających w drogę, której nie znałem zapytałem ich czy dojadę nią do Ryk. "Chyba tak" mnie zachęciło do dalszej jazdy. Co prawda trochę się zaplątałem i przejechałem przez teren kopalni piachu lub żwiru ale ta droga chyba jest jednak krótsza. Może o 500 m ale krótsza. Gorąco bardzo dawało się we znaki. Strasznie się rozpiłem. Im później tym częściej popijałem. Na pewno się nieźle odwodniłem. Na pewno się bardzo zmęczyłem. Na pewno sprawił mi ten wyjazd przyjemność. Tak jak kąpiel po powrocie. Tylko komórka, która miała zapisywać cały przejazd padła 10 km przed końcem trasy – baterię wykończyło robienie zdjęć, które i tak do niczego się nie nadają.