Już zima czy tylko zimno?

Wszystko było zaplanowane. No, prawie wszystko. Dwie pary rękawic. Dwie czapki. Na butach ochraniacze. Wszystko po to by sobie przypomnieć jak należy ubierać się na rower podczas mrozów. Niespodziankę zrobiła mi natura. Zamiast prognozowanych 2-3 stopni mrozu było ich prawie 6. W tych warunkach zmienianie rękawiczek i czapek nic nie zmieniało. Było zimno. Do tego jeszcze doszła mgła. Widać było niewiele. Mnie też było słabo widać mimo światła i odblasków. Mgła rządziła w terenie odkrytym. Zdjęcie zrobiłem z miejsca od niej wolnego.

Później sesja zdjęciowa na wiślanym rozlewisku. Tu zawsze warto się zatrzymać.

Potem powrót i w ciepełku czytanie. To akurat nie do końca się udało – chciałem też coś napisać, a tu padł serwer na którym jest ten blog i „Złe miejsca dla ślimaków” (zdjęcia też). Jeżeli ktoś tu zagląda to może cytaty z „Antropologii strukturalnej” C. Lévi-Straussa wynagrodzą ten trud zaglądania?

Twierdzenie, że społeczeństwo funkcjonuje – jest banałem, ale twierdzenie, że wszystko w danym społeczeństwie funkcjonuje – to absurd.

Najlepsze dzieło etnograficzne nigdy nie przeobrazi czytelnika w tubylca. Rewolucja 1789 roku przeżywana przez arystokratę nie jest tym samym zjawiskiem co rewolucja przeżywana przez sankiulotę; ani pierwsza ani druga nie będzie nigdy zgodna z rewolucją 1789 roku myślaną przez Micheleta czy Taine’a.

Spór dotyczy więc właściwie stosunków między historią a etnologią w ścisłym sensie tego słowa. Będziemy próbowali wykazać, że zasadnicza różnica między nimi nie dotyczy ani przedmiotu, ani celu, ani metody. Mają one bowiem ten sam przedmiot, którym jest życie społeczne; ten sam cel: lepsze zrozumienie człowieka – i metodę, w której zmianom ulegają tylko proporcje zabiegów badawczych. Różnią się natomiast przede wszystkim dlatego, że wybierają dopełniające się perspektywy: historia organizuje swe dane wokół uświadomionych przejawów życia społecznego, a etnologia – wokół jego nieuświadamianych warunków.

Nawet w naszym społeczeństwie sposoby zachowania się przy stole, zwyczaje społeczne czy reguły ubierania się oraz liczne postawy moralne, polityczne i religijne są skrupulatnie przestrzegane przez każdego, chociaż ich pochodzenie i rzeczywiste funkcje nie są przedmiotem refleksyjnego badania. Działamy i myślimy zwyczajowo, a niezwykły opór stawiany odchyleniom, nawet znikomym, bierze się bardziej z bezwładu niż ze świadomej woli utrzymania zwyczajów, których racje by się rozumiało.

…kuchnia angielska tworzy dania podstawowe z surowców ojczystych przygotowanych tak, że są one mdłe, i otacza je dodatkami z artykułów egzotycznych, gdzie wartości różnicujące są ostro zaznaczone(herbata, keks z owocami, dżem pomarańczowy, porto). Odwrotnie, w kuchni francuskiej…

…okazuje się, że skuteczność magii wymaga wiary w magię i że wiara ta występuje w trzech dopełniających się postaciach: jest to przede wszystkim wiara czarownika w skuteczność jego technik; jest to, dalej, wiara we władzę czarownika u chorego, którym on się opiekuje, lub u ofiary, którą prześladuje; są to, wreszcie, zaufanie i wymagania opinii zbiorowej tworzące w każdej chwili swego rodzaju pole grawitacyjne, w obrębie którego sytuują się i określają stosunki między czarownikiem a tymi, których on zaklina.

Jeśli system mitologiczny poświęca wiele miejsca jakiemuś bohaterowi, np. złej babce, to tłumaczy się nam, że w tym społeczeństwie babki zajmują postawę wrogą wobec wnucząt; mitologia będzie uznana za odbicie stosunków społecznych i społecznej struktury. Jeśli zaś obserwacja przeczy hipotezie, to dowodzi się od razu, że właściwym przedmiotem mitów jest dostarczenie ujścia uczuciom rzeczywistym, ale tłumionym. Bez względu na sytuację rzeczywistą, dialektyka, która nie zna porażki, znajdzie sposób, by dotrzeć do określonego znaczenia.

Nic nie przypomina bardziej myśli mitycznej niż ideologia polityczna. Być może w naszych współczesnych społeczeństwach druga z nich zastąpiła tylko pierwszą.

…powiązania magiczne, jak złudzenia optyczne, istnieją tylko w świadomości ludzi, my zaś żądamy od badania naukowego, by podało nam ich przyczyny.

…pojęcie struktury społecznej odnosi się nie do rzeczywistości empirycznej, lecz do zbudowanych na jej podstawie modeli.

Socjologia formalna nie zatrzymuje się bowiem u bram romantyki, lecz przekracza je, nie bojąc się zbłądzenia w labiryncie uczuć i zachowań.

Weźmy na przykład nasze społeczeństwo; swobodny wybór współmałżonka jest w nim ograniczony przez trzy czynniki: a) zakazane stopnie pokrewieństwa; b) wymiary izolatu; c) przyjęte reguły postępowania, które ograniczają względną częstość pewnych wyborów w obrębie izolatu.

Mamy tedy nadzieję, że przyczyniliśmy się do wyjaśnienia ruchu maszyny społecznej, która nieustannie wydobywa kobiety z ich grup pokrewieństwa, aby umieścić je w tyluż grupach domowych, przekształcających się z kolei w grupy pokrewieństwa itd.

Nadel wykazał już, że istnieje korelacja między instytucją szamanizmu a pewnymi postawami psychologicznymi charakterystycznymi dla odpowiednich społeczeństw. Porównując dokumenty indoeuropejskie, pochodzące z Irlandii, Islandii i Kaukazu G. Dumézil zdołał zinterpretować postać mitologiczną dotąd tajemniczą oraz powiązać jej przejawy z pewnymi szczególnymi cechami organizacji społecznej badanych ludów. Wittfogel i Goldfrank wyodrębnili znamienne odmiany pewnych tematów mitologicznych u Indian Pueblo, łącząc je z infrastrukturą społeczno-ekonomiczną każdej grupy. Monica Hunter Wilson wykazała, że wierzenia magiczne są bezpośrednią funkcją struktury społecznej. Wszystkie te rezultaty – wraz z innymi, których z braku miejsca nie będziemy tu omawiać – pozwalają spodziewać się, że będziemy kiedyś w stanie zrozumieć nie tyle funkcję wierzeń religijnych w życiu społecznym (jest to rzecz znana od czasów Lukrecjusza), ile mechanizmy, które pozwalają im na jej pełnienie.

fragment ze Smutku tropików: „…Żadne społeczeństwo nie jest z gruntu dobre, lecz również żadne nie jest z gruntu złe, wszystkie zapewniają swym członkom pewne korzyści, uwzględniając osad niesprawiedliwości, którego waga pozostaje w przybliżeniu stała…”

Od chwili gdy człowiek zaczął dysponować mową (oraz bardzo złożonymi technikami, gdyż wielka regularność form, właściwych przemysłom pradziejowym, wskazuje, że towarzyszyła im już mowa, umożliwiająca ich nauczanie i przekazywanie), określał on sam przebieg swojej ewolucji biologicznej, choć nie musiał zdawać sobie z tego sprawy.

Otóż ludzie stworzyli się sami w takim samym stopniu, w jakim stworzyli rasy swych zwierząt udomowionych, z tą tylko różnicą, że proces ten był w pierwszym przypadku mniej uświadomiony i zamierzony niż w drugim.

Jeśli bowiem prawdą jest, że plemię melanezyjskie i wioska francuska są grosso modo jednostkami społecznymi tego samego typu, przestaje to być prawdą, gdy ekstrapoluje się wnioski na całości bardziej rozległe. Stąd bierze się błąd badaczy charakteru narodowego, jeśli chcą oni pracować tak jak antropologowie.

Ruda Wielka

Zimno. Mokro. Dokuczliwy wiatr. Wszystko przemawiało za tym by wyjechać na cały dzień na rowerze. Z wyborem kierunku i celu nie miałem problemu. Po przejrzeniu kilku numerów poleconego mi jeszcze zimą pisma Radomir odnalazłem jeden poświęcony I wojnie światowej. Szczególnie zainteresowały mnie dwa artykuły poświęcone cmentarzom wojennym. Pierwszy, autorstwa Urszuli Oettingen prezentuje zagadnienie grobów wojennych w Kongresówce i w II Rzeczypospolitej. Drugi, którego autorem jest Jürgen Hensel, przy okazji przedstawiania stanu rotundy kommemoratywnej na cmentarzu wojennym w Rudzie Wielkiej również porusza zagadnienie cmentarzy wojennych na terenie Polski, z tym że w okresie po II wojnie światowej. Co istotne – J. Hensel opisuje stan cmentarza w roku w Rudzie Wielkiej z 1983 roku. W jego opisie na cmentarzu znajdują się krzyże z nazwiskami poległych, a rotunda jest częściowo uszkodzona. Wśród nazwisk umieszczonych na tabliczkach żeliwnych odnalazł takie jak: Zagrodnik, Koralczak i Klepczyński. Autor korzystał z opracowania sporządzonego przez Adama Penkallę dla Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Radomiu. Artykuły zamieszczono w 4 numerze Kwartalnika Turystyczno-Krajoznawczego „Radomir” z 1988 roku. Pismo to udostępniane jest w Radomskiej Bibliotece Cyfrowej.

Jednak cmentarz w Rudzie Wielkiej już wcześniej wzbudził moje zainteresowanie. Jeszcze zanim poznałem artykuły z „Radomira”. W sierpniu 2011 roku planowałem zajechać do Orońska. Przeglądając mapy (a nuż jakiś cmentarz lub pomnik skrywa się w przydrożnych lasach) odnalazłem ten właśnie cmentarz. Nic jednak o nim nie wiedziałem. Nawet z jakiego pochodzi okresu i czy jest nekropolią „cywilną” czy też „wojskową”. Wtedy do Orońska nie dojechałem. Nie miałem więc okazji tego sprawdzić. Pojechałem później ale zapomniałem gdzie dokładnie cmentarz się znajduje. Co prawda „profilaktycznie” wszedłem do lasu pamiętając, że cmentarz miał być na północ od drogi tylko nie byłem pewien czy to ten las. Po powrocie do domu odkryłem, że byłem kilkanaście metrów od cmentarza. U stóp skarpy na której szczycie on się znajduje. Na następny raz obiecałem sobie wejść wyżej. Ten następny raz wypadł właśnie teraz, w fatalną pogodę ale po lekturze już nie potrafiłem dłużej tego odkładać.

Przygotowując się do wyjazdu odkryłem, że przepadły gdzieś mapy drogowe tego rejonu. Wcześniej je miałem. Ale nie wiem czy „położyłem je na wierzchu by później łatwo je znaleźć”, czy też zostawiłem w piwnicy do której miałem niedawno włamanie. Pewnie to pierwsze. Po co by były złodziejowi potrzebne mapy? Narzędzia rowerowe to jeszcze tak – je zabrał na pewno. Ale mapy? Chyba będę musiał jednak poprzeglądać papiery. Wybrałem się więc bez map. Trasę znałem. Ale chciałem pojechać bocznymi drogami by ominąć także trasę przez Klikawę. Dlatego pojechałem przez Trzcianki i dojechałem do… Klikawy. Ale przynajmniej poznałem drogę, której wcześniej nie znałem. Z głównej drogi zjechałem w Piskorowie. i do Zwolenia pojechałem przez Łaguszów. Dalej tradycyjnie – Tczów, Skaryszew. W Chomentowie zwróciłem uwagę na tabliczkę umieszczoną na ścianie ostatniego budynku (drewnianego). Sfotografowałem ją dopiero wracając ale zastanowiło mnie co niemieckojęzyczna tabliczka robi w Chomentowie.

Sądząc po wkrętach jakimi ją zamocowano jest tu od niedawna. Ale takie tabliczki łatwiej znaleźć w Szczecinie. Chyba w tych okolicach nie ubezpieczano budynków od ognia akurat tam? Choć nie wiem jak to było podczas II wojny światowej.

W czasie jazdy niemal cały czas miałem przeciwko sobie wiatr. Od czasu do czasu kropił deszcz. Za Dąbrówką Warszawską, czyli już niemal u celu, dopadł mnie już znacznie większy deszcz. Ale nie była to jeszcze ulewa. Trochę żałowałem, że nie wziąłem parasola. Z nim mógłbym robić zdjęcia i podczas opadu. A tak? Starałem się jechać powoli i czekałem aż przestanie padać. Już w Rudzie Wielkiej było po deszczu. Po dojechaniu do lasu przyjrzałem się lepiej jego brzegowi. Mapy Geoportalu nie pokazywały by do cmentarza prowadziła jakaś droga. Ta którą pojechałem poprzednio biegła kilka metrów poniżej cmentarza. Może więc ścieżka? Na samym rogu lasu była jakaś wydeptana. Prowadziła pod górę w głąb lasu. Nią doszedłem na miejsce. Brak jakichkolwiek znaków wskazujących cmentarz jest dość dziwny. Ale jeszcze dziwniejsze jest to co zastałem na miejscu. Od lat osiemdziesiątych musiało się coś zmienić. I się zmieniło. Rotunda została wyremontowana. A na terenie cmentarza nie ma ani jednej żeliwnej tabliczki z nazwiskiem. Poszły na złom?

Sama rotunda przypomniała mi podobne, choć mniejsze na cmentarzach wojennych w okolicach Fajsławic. Czy jednak tamte są równie stare jak cmentarze? Tam przechowuje się narzędzia używane podczas sprzątania cmentarza. Tutaj ktoś urządził sobie ognisko. O ogniskach na cmentarzach czytałem dotąd tylko w przypadku cmentarzy żydowskich. A tak chodzi mi po głowie podobieństwo losów nekropolii żydowskich, wojennych i prawosławnych na terenach objętych akcją „Wisła”. Nie lepiej mają się cmentarze ewangelickie.

Powrót był znacznie łatwiejszy. Co prawda miałem zajechać do Jedlni Letnisko ale nie pamiętałem drogi. Dlatego za Skaryszewem zapuściłem się w nieznany teren chcąc trochę się porozglądać. Tak odkryłem drogę przez Tynicę. Za następnym razem będę mógł ominąć zmasakrowaną drogę przez Zakrzówek i Kobylany. Wiatr pchał mnie w stronę Puław. Wróciłem jeszcze przed zachodem słońca. 10 godzin. Trochę ponad 170 km. Może plan był ubogi – tylko jedno miejsce do odwiedzenia – ale zrobiłem to co odkładałem wciąż na później. Może nie wszystko. Chciałem przecież jeszcze zobaczyć kościół w Jedlni Letnisku. Kościół nie zając. Poczeka. Jest bliżej niż odwiedzony cmentarz więc może za tydzień?

Groby w sobiborskich lasach

Kilka lat temu wpadłem na stronę internetową Gminy Hańsk. Są tam udostępnione dwie monografie gminy. Szczególnie zainteresowały mnie informacje o cmentarzach. Choć nie ustaliłem ich dokładnej lokalizacji to raz w tamtym okresie (bezaparatowym) pojawiłem się na drodze Włodawa – Chełm licząc na znaki, które zaprowadziłyby mnie za rączkę na miejsce. Nic takiego wtedy nie nastąpiło – znaków nie było. Nie odnalazłem żadnych cmentarzy i grobów. Ale trochę poznałem teren. Może niewiele mi to pomogło – cmentarze pozostały niezauważone i nadal nie wiedziałem gdzie mam ich szukać. W koło widziałem tylko drzewa. Pomysł by znów tu zawitać pojawiał się co jakiś czas w moich planach i z nich wypadał. I chyba wreszcie dojrzałem do tego by go zrealizować. Kilka dni przed weekendem rozpocząłem przeszukiwanie map WIG i map Geoportalu. Do odnalezienia były dwa cmentarze z I wojny światowej – w Macoszynie i w Osowej. Mapy WIG pokazują nieco inny świat. Ten sprzed II wojny światowej i akcji „Wisła”. Cmentarzy i miejsc pamięci przybyło. Jednak przypisanie jakiejś miejscowości cmentarza znajdującego się w lesie nie jest zadaniem prostym. Musiałbym dysponować mapami z dokładnym podziałem administracyjnym. I to z okresu gdy zapisano lokalizację danego cmentarza. Chyba nie miałem wyjścia i musiałem dotrzeć do wszystkich miejsc zaznaczonych na mapach by samemu sprawdzić co w nich się znajduje. Uznałem, że poświęcenie na to jednego dnia może wystarczyć. A ponieważ dni są już krótkie skorzystałem z istniejącego połączenia kolejowego z Puław do Chełma.

Gdy już doszedłem do tego miejsca (jazdy koleją) uznałem, że warto rzucić okiem na okolice samego Chełma. Pasowało mi by była to część północna. W ten sposób też uniknąłbym ewentualnego moknięcia w porannych rosach. A jeśli chodzi o rosy to należało znaleźć jakieś budowle z dojazdem po drogach utwardzonych. Wybór padł na jeden pałac i jeden dworek. Być może jest ich tam więcej. Ja jednak tylko chciałem w ten sposób przeczekać zanikanie porannej rosy. Do całej tej wyprawy doszły niewiadome. W tygodniu oddałem do serwisu rower. Wymieniane były: przedni widelec i kierownica. Teraz miałem mieć z przodu niżej i kierownica była w innych kształcie. Z tego mogły być kłopoty – zwykle takie zmiany bolą. No i nie wiedziałem czy będę mieć rower na sobotę. To wyjaśniło się w piątek popołudniu. Odnowiony rower, w którym zrobiono znacznie więcej niż chciałem :) był gotowy do jazdy. Jeszcze tylko trzeba było się spakować by ruszyć na pociąg odjeżdżający przed wpół do szóstej. Założyłem z góry, że w sobotę tak rano będę siedział w przedziale do samego końca jazdy – Welocyped Lubelski jeździ najczęściej w niedziele i nie tak wcześnie.

Wstałem rano jak należało i nie wyrobiłem się na ten pierwszy pociąg do Chełma :( . Czegoś mi zabrakło. Chyba energii i przekonania, że warto wyjść z domu w nocy przy tak niskich temperaturach. W kasie znów poczułem „koniec lata” – za przewóz roweru już płaci się standardowe 4,5 zł, a nie letnią złotówkę. Kolejny pociąg zaskoczył mnie frekwencją podróżnych jadących z Puław. Oprócz mnie na peronie czekała tylko jeszcze jedna osoba, do tego w habicie. Ciekawie się zapowiadało. A w Lublinie zostałem zaskoczony Rajdem Jesiennym. To była jakaś akademicka grupa rowerowa. A teraz jak poczytałem w sieci o lubelskich grupach rowerowych to… jest ich wiele. Nie wiem jak to się stało, że dotąd grup tych nie spotykałem w pociągach. Ale też niezbyt często z pociągów sam korzystałem. Może to znak, że liczba rowerzystów rośnie? Wygląda to na organizowanie się w grupy ludzi dotąd niezrzeszonych, których połączył rower. Hmm… Rower łączy? Rekompensatą za stanie z rowerem od Lublina są ostatnio dla mnie rozmowy z rowerzystami. A niech nie myślą sobie, że za darmo ustąpiłem im miejsca :D . Za każdym razem są interesujące. A kończą się gdy wysiadam. Grupa jechała do Dorohuska, a ja do Chełma. Dowiedziałem się jednak, że będziemy się poruszać po tym samym terenie – na północ od Chełma. Tym razem nie zrobiłem zdjęcia przedziału zapchanego rowerami. Zmieniły się przecież tylko rowery. W Chełmie opuściłem pociąg i niespiesznie ruszyłem ul. Rampa Brzeska w stronę Srebrzyszcza.

Pałac w Srebrzyszczu jest od 1980 roku szkołą. Wieś do 1970 roku nosiła nazwę Serebryszcze. Folwark zajmuje Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna i chyba dobrze sobie radzi na rynku, bo mijałem dwa tiry do niej jadące. O wsi i mieszkańcach pałacu można poczytać w Wikipedii, a odnalezienie pałacu mimo braku drogowskazów nie jest trudne. Wystarczy jechać cały czas prosto.

Kolejnym miejscem do zobaczenia „na sucho” miał być dworek w Okszowie. Musiałem tylko tam dojechać. Pomiędzy Rampą Brzeską i pałacem mijałem dwie drogi odchodzące na zachód. Jadąc od pałacu puściłem się w pierwszą z nich. Jest tam drogowskaz do Rudy-Huty. Czyli to nie ta droga ale była bliżej. Zawróciłem dopiero gdy dojechałem do wsi Gotówka. Na pewno miałem jechać przez inną Gotówkę. Ta przez którą miałem jechać do Koza-Gotówka (na starszej mapie widziałem ją jako „Kozia Gotówka”). Wróciłem więc do Srebrzyszcza i przy okazji zobaczyłem tablicę ze starą nazwą wsi – Serebryszcze. Była zielona. Biała, stojąca kilkadziesiąt metrów dalej miała napis „Srebrzyszcze”. Chyba można się pogubić.

Dworek w Okszowie jest dziś zajmowany przez warsztaty szkoły rolniczej. A szkoła rolnicza zajmuje teren na rogu pomiędzy drogą z Kozy-Gotówki i drogą z Chełma. Jednak na miejscu musiałem zapytać który to budynek. Za dużo ich tu razem i akurat dworek jest jednym z mniejszych.

Dalej moja trasa miała przebiegać przez Czułczyce, Sawin i do Macoszyna. Nie przewidywałem po drodze niczego wartego zatrzymania. I się myliłem. Pierwszy raz zatrzymałem się już w lesie za Okszowem. Zatrzymał mnie dziwnie znajomy widok. W pobliżu drogi znajdował się prostokątny teren otoczony rowem i wałem ziemnym. W porastającej teren roślinności odnalazłem stary znicz. Brakowało tylko krzyża, tablicy informacyjnej. Miejsce wygląda jak stuprocentowy cmentarz z I wojny światowej. Na mapach nie sprawdzałem tak bliskich okolic Chełma. Zakładałem, że skoro w samym Chełmie są tak duże cmentarze z I wojny to w pobliżu miasta ich po prostu nie zakładano. Chyba się myliłem. Ale pewności nie mam.

Dojeżdżając do Czułczyc znów się zatrzymałem. Wśród pól zobaczyłem miejsce wyglądające na stary cmentarz. To już chyba jakieś skrzywienie. Podjechałem do miejsca które mnie zainteresowało i stwierdziłem, że rzeczywiście jest to cmentarz. Cmentarz prawosławny. Tak ja w Cycowie i tu na cmentarzu odbywają się nabożeństwa prawosławne.

Brakuje prawosławnej świątyni. No może nie do końca. W pobliżu znajduje się kościół. Dokładnie na zachód od cmentarza. I wgląda jak… Jak cerkiew. Na pierwszy rzut oka widać, że jest to projekt z końca XIX lub z początku XX wieku. W Guberni Chełmskiej trudno było (albo zupełnie było to niemożliwe) zdobyć zgodę na budowę kościoła rzymskokatolickiego.

Za Czułczycami dojechałem do szosy Chełm – Biała Podlaska. Mało dziur. Czasami nawierzchnia bez kolein. Z ciekawości sprawdziłem nową funkcję w widelcu roweru – blokadę skoku. Ze sztywnym widelcem poczułem większe nierówności nawierzchni ale nie odczułem by jechało się lżej. Tylko na tych pojedynczych nierównościach widelec zaczął mi hałasować. Chyba dlatego, że zablokowałem mu skok przy obciążeniu. Po zejściu z roweru i poprawieniu blokady już żadnych odgłosów nie słyszałem. Ostatecznie zdecydowałem się amorki odblokować. W ten sposób wydawało się, że jadę po gładkiej powierzchni i było to znacznie przyjemniejsze. Tak dojechałem do Macoszyna. A właściwie do drogi oznaczonej jako droga do Stulna. Z map drogowych wynikało, że to poszukiwany przeze mnie zjazd z głównej drogi. Dopiero tutaj odczułem, że nawet ten niezbyt duży ruch samochodów jednak był męczący.

Na mapach nie odnalazłem cmentarza w Macoszynie. Za to widziałem kilka w pobliżu. Szczególnie zainteresował mnie cmentarz w Kosyniu. Na mapach widziałem tam dwa cmentarze obok siebie. Jeden z nich był mniejszy i zasłonięty na zdjęciach lotniczych koronami drzew. Może to ten cmentarz wojenny? Drugi znajdował się przy leśnej drodze do Osowa. Założyłem, że ten drugi to „cmentarz w Osowie”. Nie planowałem przejazdu przez Macoszyn. Zatrzymałem się tylko przy wjeździe do wsi przy kapliczce. Obok niej stoi pomnik poświęcony żołnierzom WiN-u.

Jeszcze zanim dojechałem do cmentarzy w Kosyniu dowiedziałem się, że nie ma tam cmentarza wojennego. Moje wątpliwości rozwiał drogowskaz informujący, że mam 100 m do kościoła i 800 m do cmentarza prawosławnego. Dlatego pod kościołem zaczepiłem spotkanego turystę i zapytałem o cmentarz wojenny. Miał mapy :) ale o cmentarzu wojennym w Macoszynie nic nie wiedział. Poradził mi tylko zapytać o niego kobiety sprzątające kościół. Sam jednak uznałem, że lepiej zrobię pytając w samym Macoszynie. Tu tylko sfotografowałem kościół (dawną cerkiew). Pojechałem też w stronę cmentarzy. Jednak cmentarz prawosławny wydał mi się trudno dostępny, zniszczony lub ukryty w lesie i na jego teren nie wszedłem. Z drogi nie widziałem, żadnych nagrobków czy krzyży.

Wracając do Macoszyna analizowałem posiadane informacje. W monografii gminy Hańsk znajduje się informacja o dwóch cmentarzach z I wojny światowej. Jeden miał być w Macoszynie. Drugi w Osowie. Kosyń nie jest częścią gminy Hańsk. Trzeba więc teraz pojechać do Osowej przez lasy. Być może właśnie cmentarz przy tej leśnej drodze jest szukanym przeze mnie cmentarzem w Macoszynie? Nie wiedziałem tego na pewno ale jeżeli w dalszych poszukiwaniach tego dnia odnajdę jeszcze jeden cmentarz wojenny to znaczy, że tak właśnie jest.

Leśny cmentarz zaskoczył mnie. Nie dość, że pojawił się wcześniej niż oczekiwałem, to jeszcze nie widziałem go niemal do ostatniej chwili. Lepiej jest widoczny dla jadących do Osowej. Ja musiałem wspiąć się na niewielkie, piaszczyste wzniesienie by go zobaczyć. Zdziwił mnie brak tablicy informacyjnej.Cmentarz znajduje się w środku lasu. Jest ogrodzony. Na jego terenie stoi krzyż. Ale nie ma informacji o tym kto tu jest pochowany. Pewnie taka informacja była tylko ktoś tablicę zabrał? Tu jednak znów nie wiedziałem, czy odnalazłem cmentarz wojenny w Macoszynie, czy może jest to jakiś cmentarz powstańczy – w okolicy podczas powstania styczniowego stoczono kilka bitew.

Zanim dojechałem do Osowej musiałem zejść z roweru :) . Mijałem na drodze rowerzystkę z psem, który sprawiał jej taki sam problem jaki i ja kiedyś miałem ze swoim psiakiem. Ganiał wszystkich rowerzystów poza mną. Ten jednak był większy i nie musiałby podskakiwać do mojej łydki. Po tym spotkaniu mogłem dalej zasuwać w poszukiwaniu cmentarzy. Na polach w pobliżu Osowej znajduje się zbiorowa mogiła Żydów zamordowanych tu przez hitlerowców. Na mapach nie udało mi się ustalić drogi dojazdu do tego miejsca. W pobliżu jest rzeczka i bagna. Dlatego ucieszyłem się widząc przy drodze drogowskaz z napisem „Cmentarz wojenny”. Mina mi zrzedła gdy obok tej tabliczki zobaczyłem następną: „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Gdy zastanawiałem się czy mimo wszystko się ładować dalej usłyszałem za plecami: „Tylko przyjeżdżają i oglądają”. Zapachniało mi „konfrontacją” i już sobie odpuściłem. Pojechałem na koniec wsi szukać przejścia przez las. Teoretycznie jest ono możliwe. Trzeba chyba jednak przedostać się przez tereny podmokłe. Może nawet bagniste. Do tego miejsca więc nie dotarłem. Może kiedyś się to jeszcze uda? Tylko czy znowu zawitam w tych stronach? Może tak. Na razie postanowiłem udać się do ostatniego miejsca w którym miał znajdować się cmentarz. Na mapach wyglądało to trochę dziwnie. Obok cmentarza był symbol pomnika lub miejsca pamięci. Tak jakby obok siebie znajdowały się dwa miejsca pamięci. Tak też rzeczywiście jest. Choć myślałem, że może jest to jakaś pomyłka. Na tablicach informacyjnych z mapą gminy Hańsk widziałem zaznaczony jeszcze jeden cmentarz o którym nic nie wiedziałem. Miał się jednak znajdować po drugiej stronie drogi. Na miejscu wszystko się wyjaśniło.

W pobliżu szosy do Hańska, przy drodze Chełm – Biała Podlaska znajduje się posesja zamieszkana przez jedną rodzinę od kilku pokoleń. Wszystkiego można się tu więc dowiedzieć gdy się zapyta. Ja zapytałem. Już wcześniej pytałem i mówiono mi, że z daleka widać ogrodzenie cmentarza. A ja widziałem tylko drzewa. Dopiero „po palcu” spojrzałem i dostrzegłem ogrodzenie. Identyczne jak na cmentarzu w lesie między Osową i Macoszynem. Wyglądało więc na to, że odnalazłem obydwa cmentarze w gminie Hańsk choć nie do końca rozumiem jak tu przebiegają granice administracyjne. Mieszkańcy posesji przy cmentarzu mówili, że Macoszyn to inna gmina. Ale może to w tym miejscu nie jest tak ważne. Ważniejsze wydaje mi się to co usłyszałem na miejscu o samej okolicy i o cmentarzach.

Bliżej posesji znajduje się pojedyncza mogiła żołnierza poległego w II wojnie światowej. Zginął po wybuchu bomby zrzuconej z niemieckiego samolotu. Drugi żołnierz został wtedy ciężko ranny i zmarł w drodze do szpitala polowego w Sawinie. Poległy na miejscu nazywa się Józef Domański i pochodzi z Piaseczna. Na miejscu nie zapamiętano w którym to było dokładnie roku. Pewne jest, że było to podczas przemieszczania się tędy frontu. Mówiono mi, że był to rok 1944 ale nie pasują mi do tego informacje o osobie, która poległego pochowała. Miał to zrobić mieszkający w pobliskiej ziemiance Niemiec. Mieszkał tam z siostrą. Podczas okupacji znalazł zatrudnienie w obozie w Sobiborze. Może był strażnikiem? Na pewno nie był członkiem komanda z tego obozu. Po wojnie został osądzony i spędził jakiś czas w więzieniu. Jak mi się zdaje w 1944 raczej w ziemiance nie mieszkał. Chyba jego pracodawcy by na to nie pozwolili? W 1944 jego siostra uciekła na zachód. On sam pozostał na miejscu, choć musiał zabiegać o to by go na zachód nie wygnano. Zamieszkał w Osowej i tam się ożenił. Zapamiętano go jako bardzo pracowitego gospodarza. Przyczyną jego śmierci było prawdopodobnie zatrucie nawozami sztucznymi. Jest pochowany na którymś z okolicznych cmentarzy choć nie obok żony, która spoczęła na cmentarzu prawosławnym. Teraz po czystkach etnicznych zakończonych przez władze komunistyczne akcją „Wisła” to wydaje się trochę egzotyczne. Ale i gospodyni pamięta, że jej babcia nie pochodziła stąd i mówiła inaczej niż wszyscy wkoło. Z tego okresu pozostał grób Józefa Domańskiego. To on jest zaznaczony na mapach Geoportalu jako miejsce pamięci. Tylko gospodarze dziwią się, że nikt tym robem się nie interesuje. Nikt o pochowanego tu żołnierza nie pyta. Gmina zainteresowana była tylko cmentarzem wojennym i drugim grobem, po drugiej stronie drogi.

Ale może jeszcze coś o cmentarzu wojennym… Jak mówili mi gospodarze pobliskiej posesji cmentarz powstał jeszcze w czasach przed wybuchem wojny światowej. W miejscu tym miał znajdować się obóz więźniów caratu zatrudnionych przy budowie drogi. Wspomniano o budowie maglownicy przy wsi Luta. Jeśli dobrze zrozumiałem chodziło o stworzenie z bali drewnianych podkładu pod właściwą nawierzchnię na terenach podmokłych. Prowadzono też prace melioracyjne. Praca była dla wielu więźniów zabójcza. W pobliżu obozu założono więc dla nich cmentarz. Najprawdopodobniej ten sam cmentarz został wykorzystany przez armię austro-węgierską do pochowania poległych podczas walk żołnierzy. Gospodyni pamięta, że w latach pięćdziesiątych na mogiłach leżały drewniane krzyże z tabliczkami. Z porośniętych mchem tabliczek zapamiętała datę 1916 lub 1918. Taka jak mogiłę Domańskiego, także cmentarz wojenny gospodarze otoczyli swoją opieką za co ich dzieci otrzymały pamiątki od przedstawiciela Austriackiego Czarnego-Krzyża. To zapewne dzięki tej opiece na terenie cmentarza zachowały się wyraźne mogiły. Jest ich 40. Choć gospodyni mówiła, że pochowano tam też troje dzieci zmarłych zaraz po porodzie. Nie widać jednak by jakieś mogiły odcinały się wyglądem od pozostałych.

Informacji było tyle, że zapomniałem danych wspomnianego kolonisty niemieckiego. Ale podobno w Osowej dotąd go ludzie pamiętają. Na jego grób przyjeżdżała rodzina ocalałej siostry. A ja rozpocząłem powrót. I tak spodziewałem się, że będę przez jakiś czas jechać w ciemnościach ale to nie znaczy, że lubię jeździć po ciemku. Po drodze zajechałem do ostatniego w okolicy miejsca pamięci. To grób nieznanego żołnierza Korpusu Ochrony Pogranicza zmarłego od ran w 1939 roku.

Udałem się do Hańska. Gdy zastanawiałem się, czy fotografować hański kościół (niemal identyczny jak ten w Kosyniu) nadjechała spotkana rano w pociągu grupa rowerzystów. Dla nich to był pierwszy z dwóch dni wyjazdu. Dla mnie zaczynał liczyć się czas. W niedzielę chciałem ruszyć pod Radom. Z tego ruszenia nic nie wyszło. Z powodu… wcześniejszej zmiany kierownicy w rowerze. O ile od początku wyjazdu miałem często postoje to teraz już najwięcej czasu zajęło mi pedałowanie. Gdy licznik pokazał przejechane tego dnia 100 km już bolały mnie nadgarstki. Trzeba będzie pomyśleć o rogach albo zakrzywionej kierownicy (prędzej rogi). Po kolejnych 50 km zaczęły boleć plecy. Ale już miałem blisko. Już byłem za Bogdanką. Tylko już słońce schowało się za horyzont. A przecież jeszcze nawet nie było dziewiętnastej. Wkrótce przejdziemy na czas zimowy. Krótkie popołudnia i długie noce. Czasami chciałoby się zapaść w sen zimowy.

W domu byłem przed 22. Licznik pokazał, że jeszcze do 200 km brakuje mi 500 m. Nie było więc ani daleko ani szybko. Ale sen nie zakończył bólu w plecach i w nadgarstkach. Pozwoliłem więc sobie na popisanie zamiast jazdy. Cmentarze na mnie poczekają.

Viva Bychawa

Tytuł nie ma wiele wspólnego z treścią. W Bychawie miałem dwa nieprzyjemne zdarzenia podczas jazdy. Kilkanaście kilometrów dalej kolejne i już zastosowałem stereotyp kierowcy z Bychawy. A przecież od lat tu się pojawiam i nie zdarzyło się dotąd nic co mogłoby sugerować, że właśnie w Bychawie jest tak źle z kierowcami. Pech ale właśnie nad powstawaniem stereotypów zacząłem się po tym zastanawiać. Wystarczyło przecież, że przy wjeździe do miasta z samochodu wyrzucono przy mnie petardę. Czerwony samochód (kierowany przez blondynkę – kolejny stereotyp) zajechał mi drogę skręcając w prawo – musiałem ostro hamować by nie rozlać się na masce. Na koniec w Strzyżewicach pędzący ponad 100 km/h samochód zaczął na mnie trąbić z daleka gdy zakręcałem przepisowo w lewo – tu już właśnie nowy stereotyp mi się „objawił”. Uznałem, że na pewno kierowca tego Volkswagena jest z Bychawy. Dlaczego tak się dzieje? Prawo serii i coś jeszcze? Ale co?

Z wyjątkiem petard pozostałe zdarzenia dotknęły mnie już nie raz. W Puławach i w ich okolicach. Statystycznie w porządku. To tutaj najwięcej jeżdżę. Za to tylko w Puławach rzucono z samochodu we mnie butelką – na razie tylko 1 raz. Powinienem więc chyba założyć, że butelkami i petardami będzie się rzucać w rowerzystów nadal w przyszłości choć nie zawsze tym rowerzystą będę ja. Zajeżdżanie drogi to norma, tak jak jazda na długich światłach oślepiających rowerzystów. Tu kolejne pytanie. Dlaczego kierowcy samochodów skarżą się na rowerzystów skoro sami prowokują niebezpieczne zdarzenia – raz oślepiony zmieniłem pas ruchu i niewiele dzieliło mnie od wypadku. To znów jakieś uogólnienie. Większość kierowców jeździ zgodnie z przepisami i zachowuje się nie tylko poprawnie ale też potrafi być uprzejma. Tylko w pamięci utrwalają się najlepiej te zdarzenia które naruszają normy i burzą przyzwyczajenia. Jadąc w nocy na rowerze – dobrze albo jeszcze lepiej oświetlony i w kamizelce odblaskowej – jestem widoczny z daleka. Zdarza się, że z tego chyba tylko powodu na mnie się trąbi. Nie trąbi się zaś na rowerzystów i pieszych nie posiadających świateł i odblasków – nie ma na to czasu bo pojawiają się w zasięgu wzroku za późno. Sam więc też jestem ofiarą stereotypów mówiących, że rowerzyści na drodze stwarzają zagrożenie. Ale to tylko takie wariacje na temat jazdy. A czas opisać samą jazdę.

I tym razem w sobotę nie mogłem się zebrać by wyjść na zimne powietrze. Ostatecznie tylko w okolicach południa wyskoczyłem na szybką przejażdżkę. Nie daleczko. Za rzeczkę. Do Bronowic i dalej wzdłuż obwodnicy do Anielina – Wysokiego Koła – Regowa Starego – Borka – Zajezierza – Dęblina – Bobrownik – i dalej niebieskim szlakiem do Puław. Sześćdziesiąt parę kilometrów, 3 godziny. Po tym wyjeździe uznałem, że następnego dnia muszę wyskoczyć dalej – niezależnie do pogody. Przygotowałem się tak, by z rana tylko „wskoczyć w buty”. W planach była Izbica i cmentarz wojenny w Łysołajach. Najbliższa Łysołajom stacja kolejowa na mapach była w Jaszczowie. Tak więc koleją do Jaszczowa. Pamiętałem, że tam trzeba rower wnieść na kładkę dla pieszych choć miałem nadzieję, że jakieś przejście bez dźwigania się znajdzie. Rozrysowana na mapach Google trasa liczyła trochę ponad 176 km. Od 9 rano do zmierzchu miałem więc 12 godzin. Ze zwiedzaniem i fotografowaniem zakładałem, że spokojnie przejadę 160 km w dzień. Te 16 po zachodzie słońca to już drobnostka. Wyszło trochę inaczej ale o tym później.

W niedzielę w pociągu, w ostatnim przedziale jest dość luźno. Najczęściej jeżdżą nim pracownicy kolei. Tak było do Lublina. W Lublinie najpierw pojawili się ludzie z nocnej zmiany. Zaraz ich jednak wykurzyła lubelska grupa rowerowa „Welocyped Lubelski . Nie pierwszy raz się na nich natknąłem w pociągu. Nie pierwszy bo drugi. Za pierwszym razem w szynobusie, gdy jechałem do Stalowej Woli. Teraz grupa była liczniejsza. Przedział w którym siedziałem szybko zmienił się w skład rowerów. Po drodze na kolejnych przystankach jeszcze ich przybywało. Na zdjęciu poniżej jeszcze i mój rower się zmieścił. Ponieważ cała grupa jechała do Chełma starałem się by mój pojazd zawsze był na wierzchu. Na ostatnich kilometrach już nawet musiałem trzymać go „pod ręką” :)

Grupa co tydzień wyrusza w teren. Przejeżdża dziennie około 80 km. Nie przyłączę się – to nie mój styl jazdy. Do tego w planach mają powrót pociągiem, a dla mnie uciążliwe jest już poddanie się terrorowi rozkładu przy wyjeździe. W trakcie jazdy niechętnie patrzę na zegarek. Zostawiłem więc lubelskich cyklistów w pociągu i wspiąłem się na kładkę w Jaszczowie – innego przejścia nie odnalazłem.

Sugerując się zaznaczonymi na mapach drogami w pobliżu torów kolejowych usiłowałem się przebić na wschód jadąc wzdłuż linii kolejowej – bez powodzenia. Pozostało mi tylko dojechać do szosy łączącej Milejów z Łysołajami. Tu tylko tęsknie rzucałem okiem na mury otaczające park i pałac. Chciałoby się porobić zdjęcia ale bez ludzi. Tymczasem jest to niemożliwe. Jest tam szpital, są pacjenci. Nie wypada. Teraz nawet nie próbowałem i nie planowałem. Jechałem na tyły zespołu pałacowo-parkowego. Przy torach powinien tam się znajdować cmentarz wojenny. Byłem tam już kiedyś i go nie zauważyłem. Gotowy na błądzenie po krzakach nawet zdziwiłem się, że cmentarz jest zadbany i widoczny z drogi. Dlaczego poprzednio go nie zauważyłem?

Teraz powrót do głównej drogi i jazda do Trawnik. Oczywiście drogą najprzyjemniejszą, czyli przez Biskupice. Spokój, cisza. Na krótkim postoju, gdy zdjąłem z siebie kolejne warstwy ubrania, widziałem przemykającego torami lisa. Nawet nie spojrzał na mnie, a ja nie zdążyłem sięgnąć po aparat. W tych „okolicznościach przyrody” pojechałem dalej by minąć odwiedzony wcześniej cmentarz wojenny w Trawnikach. Celem był cmentarz wypatrzony na mapach w Łopienniku Podleśnym. Cmentarz wśród pól. Lokalizacja podobna do cmentarzy wojennych. Czyżby i tu taki się znajdował? Przy szosie Piaski – Krasnystaw są cztery. Ta szosa biegła równolegle ale bliżej Wieprza. Teren też był mniej „rozbujany” zapewne za sprawą tej rzeki. Po przejechaniu przez wpadający do Wieprza Łopień odnalazłem drogę prowadzącą do drzew wśród pól. Tam powinien znajdować się poszukiwany cmentarz. Przy okazji okryłem, że to co brałem na podstawie zdjęć za drogę prowadzącą do tego miejsca drogą wcale nie jest. To rów melioracyjny. Jechałem więc po polach ale innej możliwości dotarcia nie było. Spłoszyłem przy okazji sarny. A na koniec założyłem znów kurtkę i zanurzyłem się w krzaki.

Zupełnie niepotrzebnie to zrobiłem. Co prawda odnalazłem tam barwinek, który często potwierdza grzebalne użytkowanie terenu (ale nie wiem dlaczego) to nic poza tym nie odnalazłem dopóki nie wyszedłem z krzaków. Bo krzaki to jest około 1/4 terenu cmentarza. Cmentarza prawosławnego. Obecnie jest on oczyszczany, a zachowane nagrobki są odnawiane.

I dopiero teraz przypomniałem sobie co czytałem wcześniej o Łopiennikach. Początkowo były to dwie wsie oddzielone Łopieniem. Podział pochodzi jeszcze z okresu średniowiecza. Dziś noszą nazwy Dolny i Górny, Kiedyś były to Łopiennik Ruski i Lacki. Cmentarz znajduje się po stronie Łopiennika Ruskiego. To, że dziś znajduje się w takim, a nie innym stanie jest wynikiem działań wojennych z I wojny światowej. W 1914 roku wsie znalazły się na terenie zajętym przez wojska austro-węgierskie. Wycofując się okupanci dokonali grabieży i wielu zniszczeń. Rosjanie wrócili na krótko. W 1915 roku wycofując się zabierali z sobą cały ruchomy inwentarz. To „bieżeństwo” objęło na pewno w pierwszej kolejności wspólnotę prawosławną. A z „bieżeństwa”niewielu powracało, co nie znaczy, że wszyscy odeszli lub, że nie wracał nikt. Tu opuszczający swoje domostwa widzieli odchodząc jak pochłaniają je płomienie. Rosjanie zostawiali nadciągającym wojskom niemieckim i austro-węgierskim spaloną ziemię. Pozostał fizyczny podział wsi utrzymywany przez Łopień ale zabrakło dawnych mieszkańców, szczególnie tych z Łopiennika Ruskiego. Cmentarz powoli podupadał, a dziś trwają starania o jego zachowanie. Zamiast cmentarza wojennego znalazłem cmentarz, który sam jest ofiarą wojny.

Kolejny cel podróży znajdował się za oddalonym o 11 km Krasnymstawem. Co prawda najbliżej do Izbicy miałem drogą krajową, a takich nie lubię, jednak jest to droga z poboczem i z dobrą nawierzchnią. Nie miałem też bardzo daleko. W zasadzie do Izbicy przemknąłem szybko tylko na miejscu znów miałem problem z odnalezieniem cmentarza żydowskiego. Także problem lingwistyczny. Pytając o „cmentarz żydowski” zawsze sprawiam problem. W świadomości mieszkańców jego okolic cmentarz taki zwykle funkcjonuje pod nazwą „kirkut” lub „kierkut”. A ja ciągle o tym zapominam. Wiosną nie udało mi się do niego dotrzeć, gdy już wytłumaczono mi mniej więcej jak się tam dostać słońce już się chowało za horyzont. Teraz dotarłem jednak na miejsce. Ale nie widziałem na pewno wszystkich pomników tam się znajdujących. Jeszcze więc tam wrócę. Drogę już znam i to nie jedną.

Jak w wielu innych miejscach i tu także przez teren cmentarza biegnie używany często skrót. Tylko odnalezienie jego początku od strony centrum Izbicy nie jest łatwe. Może zapamiętam na przyszły rok. Na razie pojechałem dalej. Do Tarnogóry. Tam chciałem podejść do pałacu. Poprzednio tylko rzuciłem na niego przelotnie okiem. Teraz chyba był dobry czas na zrobienie paru zdjęć. Zastanowiła mnie jednak tabliczka zabraniająca wejścia na teren szkoły osobom postronnym. W zasadzie daje podstawy do przeganiania wszystkich turystów. Dziwne bo jak widziałem to raczej miejscowa młodzież tam broiła. Ja nawet nie miałem na to czasu ani ochoty.

Z Tarnogóry ruszyłem do Kolonii Tarnogóry. Niby nie daleko. Jednak wiosną by tam dojechać trzeba było jechać objazdem co znacznie wydłużało trasę. Chyba nawet o kilkanaście kilometrów. Teraz miałem więcej szczęścia. Przejazd był i mogłem wkrótce odczuć co w Kolonii Tarnogóry nazywa się „drogą dworską”. To przy niej znajduje się cmentarz do którego jechałem. Z map już wiedziałem, że muszę pojechać na szczyt wzgórza. Ale poziomice na mapie i podjazd na żywo to jakby dwie różne sprawy. Od patrzenia nie ma się zadyszki :) Cmentarz jest zaniedbany. O tym, że jest to cmentarz informuje pomnik wystawiony kilka lat temu. A jego lokalizacja jest urocza. Na szczycie wzgórza, wśród pól, w pobliżu lasu. Jedyne informacje jakie na temat tego cmentarza dotąd znalazłem umieszczone są na pomniku i stronie internetowej szkoły podstawowej w Kolonii Tarnogóra. W sumie niewiele.

Kolejny punkt wyjazdu to cmentarz wojenny w Rybczewicach. Do przejechania miałem więc dłuższy odcinek bez zwiedzania. Choć jedno miejsce było takim „bez zwiedzania” ze znakiem zapytania. To Gorzków. A dokładniej cmentarz żydowski w Gorzkowie. Wiedziałem gdzie się znajduje. Jednak czytałem, że na jego terenie nie zachowały się żadne nagrobki. Jest więc cmentarz ale trudno jest nawet określić jego granice. Porasta go dziś las. Na miejscu tylko rzuciłem okiem z drogi i nie wchodziłem. Nie było nawet ścieżki, która by mogła zdradzić, że miejsce to jest odwiedzane. Nie jest. Ale szkoda by było, żeby całkiem o nim zapomniano. To kawałek historii osady.

Z Gorzkowa skierowałem się do Częstoborowic. To tam miałem wjechać na drogę do Rybczewic i Gardzienic. Jak na razie wszytko szło zgodnie z planem. Dopiero pod Częstoborowicami zaskoczył mnie cmentarz wojenny na którego obecność nie byłem przygotowany. Znajduje się przy drodze obok starego przystanku autobusowego. Kiedyś pewnie był to okrągły kopiec. Teraz przez podorywanie jest prostokątny, a nie poprawiany znacznie się obniżył.

Nawet bym nie wiedział, że to cmentarz gdyby nie pomnik wystawiony na jego terenie w 1994 roku. Nie był to koniec niespodzianek na drodze. W Rybczewicach zanim dojechałem do cmentarza moją czujność wzmogło zestawienie znaku ostrzegającego przed dziećmi na drodze i ogrodzenia za którym znajdował się zaniedbany park. Wszystko wskazywało, że jest tu szkoła w budynku dworu. I tak było. Było, bo szkoła chyba wyprowadziła się stąd do nowego budynku. Dworek wygląda na przynajmniej częściowo opuszczony.

Cmentarz jak pamiętałem znajduje się obok stacji benzynowej. Gdy więc już znalazłem się przy stacji nie pozostało mi nic innego jak tylko rozglądać się za ogrodzeniem lub krzyżami. Cmentarz już jest znany w Polsce z tego, że znajdują się na nim żeliwne krzyże prawosławne z przyspawanymi tabliczkami żołnierzy niemieckich. Ale nie ma przy drodze znaku, który by wskazywał gdzie ten cmentarz się znajduje. A znajduje się na wzniesieniu nad drogą. Udało mi się dostrzec zarośnięte schody prowadzące na szczyt i znajdującą się tam furtkę. A na miejscu jest faktycznie tak jak opisano – tabliczki żołnierzy niemieckich na krzyżach prawosławnych. Być może wyjaśnieniem nie jest tu wcale pomyłka. Rozglądając się na miejscu zauważyłem, że krzyży łacińskich prawie tu nie ma. Zapewne więc tabliczki przymocowano do tych krzyży, które tu były, nie patrząc na wyznanie.

Nie brakuje na miejscu śladów pamięci o zmarłych. Być może gdybym zapytał o cmentarz wskazano by mi go dość szybko. Ale nie musiałem pytać. Trochę mnie to podbudowało i pojechałem dalej, do Gardzienic. Odległość paru kilometrów ale już inna gmina. I byłbym zaraz na miejscu tylko zatrzymał mnie kolejny pałacyk. Tym razem było to w miejscowości Stryjno. To też ma siedzibę szkoła i chyba nie planuje się jej przenosić.

Jeszcze w Wygnanowicach widziałem drogowskaz do Domu Pomocy Społecznej. Wskazywał na las, a może bardziej zaniedbany park. Ale już nie sprawdzałem czy nie ma tam kolejnego dworku. Cienie już robiły się coraz dłuższe, a ja jeszcze chciałem zobaczyć dwa cmentarze wojenne zanim rozpocznę powrót.

Przejechałem przez całe Gardzienice i cmentarza nie odnalazłem. Wg map miał znajdować się blisko lasu za którym widać już Piaski. Ale nic nie wskazywało na to, bym go mijał. Powinien być tam choć duży krzyż jak już nie ma nawet tablicy informacyjnej. A ja nic takiego nie zobaczyłem po drodze. Zapytałem więc o cmentarz przechodzącą kobietę z siatami pełnymi zakupów. Dowiedziałem się, że muszę wrócić. Cmentarz znajduje się bowiem obok najbliższego przystanku autobusowego. Są to krzaki pomiędzy dwoma gospodarstwami. Jak usłyszałem „krzyży dawno już nie ma ale kiedyś był tam jeszcze pomnik”. Mogłem więc mieć nadzieję, że chociaż pomnik tam znajdę. Ale z nadzieją różnie bywa. Tu okazała się być równie dobra jak ta obecna przy puszczaniu kuponów totolotka – pomnika też nie ma. Są za to kolczaste krzewy i z zarośli wyszedłem z poranionymi, krwawiącymi nogami. Na terenie cmentarza dostrzec można zarysy mogił, reszki starych zniczy i butelki po alkoholach. Zarośla są już tak nieprzyjazne ludziom, że nawet śmieci się tu już od lat nie wyrzuca – co też robiono i są tego ślady.

Od strony drogi znajduje się tu drewniany, niewielki krzyż.

Kolejny punkt przejazdu to cmentarza wojenny w Krzczonowie. Ale do Krzczonowa miałem jeszcze około 15 kilometrów. Część drogi biegła przez lasy z rezerwatem. Na jednej z tablic informacyjnych znalazłem legendę o bitwie ze Szwedami. Już gdzieś ją wcześnie czytałem. Chyba nie na stronie Krzczonowa ale i tu się pojawia w tekście o historii Krzczonowa. Jest tam zdjęcie mogiły czy cmentarza, którego dotąd jeszcze nie widziałem. Może trzeba wejść wgłąb lasu by do niego dotrzeć? Jadąc nie zastanawiałem się nad tym. Jeszcze nie wiedziałem jak wygląda cmentarz z I wojny światowej. I zanim do niego dotarłem zobaczyłem jak wygląda przerzutka tylko Shimano Acera z odłamanym wózkiem. Należała do rowerzysty ze Świdnika. Nie wyglądało to dobrze. Cyklista widział możliwość ułatwienia sobie powrotu do domu w skróceniu łańcucha tak by dało się na rowerze jechać. A ja nie wożę z sobą (przynajmniej na razie) rozkuwacza. Nie był mi nigdy jeszcze potrzebny w drodze. Widząc jak przerzutka wyglądała zacząłem się jednak zastanawiać czy i moja tak kiedyś się nie rozleci. Raczej nie powinna – Deore XT w tym miejscu wygląda solidnie. Może jednak tylko wygląda. Przemyślę sprawę dorzucenia do zestawu podróżnego rozkuwacza. Może i parę spinek warto kupić choć mam bolce dołączane do łańcuchów Shimano – odkładam je na „w razie czego”. Przykro mi jednak było, że pomóc nie byłem w stanie. Chłopak miał przed sobą ponad 30 km drogi. A ja… Ja miałem ponad 80. Chyba już zaczynał gonić mnie czas.

Spodziewałem się, że cmentarz w Krzczonowie będzie zniszczony – taki czytałem jego opis. Jest jednak ogrodzony i oznakowany. Część ogrodzeniu już się posypała. Widać, że gmina pamięta. Ciekawe czy pamiętają jej mieszkańcy? Przez tablicę i samo odnowienie cmentarza – który znajduje się tuż przy uczęszczanej drodze – powstaje coś co można nazwać pamięcią urzędową. Ludzie wiedzą tyle ile gmina napisała i o więcej nie pytają. A może od swoich dziadków dowiedzieliby się czegoś o czym tam nie przeczytają? Trochę pewnie marudzę. Cmentarz zaniedbany – źle. Odnowiony – też źle. ;)

Od Krzczonowa przemieszczałem się już znacznie szybciej. Zależało mi na tym by jak najkrócej jechać w ciemnościach. Ale chyba coś źle policzyłem. Miało być 176 km. A w Bychawie wyliczyłem, że dociągnę z powodzeniem do 200 km. Skąd taka rozbieżność? Ano planując trasę zrobiłem sobie jej dwie wersje. W obu rezygnowałem z jakiegoś miejsca by nie przeginać. A pojechałem do wszystkich miejsc, które chciałem odwiedzić. No. Do prawie wszystkich. Nie byłem wciąż w Piaskach przy ruinach zboru kalwińskiego (kalwińskiego? Piaski nazywały się wcześniej Piaski Luterskie). Tak więc będąc w Bełżycach miałem już na liczniku 161 km. Tak jak planowałem właśnie zapadał zmierzch. A ja jeszcze miałem 40 km do przejechania, a nie 16. Robiło się też nie tylko coraz ciemniej ale i coraz zimniej. To z czego rano się rozbierałem znów na siebie pozakładałem. Doszła tylko jeszcze nie używana dotąd czapka kolarska. Przewidziana pod kask którego nie wziąłem. Ale się przydała. Ta w której jechałem przez cały dzień już tylko mogła mi zaszkodzić – mokra od potu zaczęła chłodzić niemiło zatoki czołowe.

Ten wcześnie zapadający zmierzch dokucza chyba nie tylko mi. Po drodze mijałem lub widziałem wielu rowerzystów. I to jeżdżących bez oświetlenia i odblasków. Ale zdarzają się też rowerzyści idący z rowerem poboczem. Też niewidoczni. Tego wciąż nie rozumiem. Przez lata przyzwyczaiłem się do tego, że wyjeżdżając muszę mieć sprawne oświetlenie i kamizelkę odblaskową. Może ich noc zaskoczyła? Potem zaskoczy ich zima? A mnie zaskoczy rozpadająca się przerzutka? Trudno jest być przygotowanym na każdą ewentualność. Ale może warto być przygotowanym na choć niektóre z nich?

W Puławach byłem zaraz po 20. Czyli mniej więcej o godzinę później niż chciałem być. Poślizg niewielki. Ale zimno i ciemno.

Wiatr we włosach? Pluskwiaki i pajęczaki na twarzy

Sobota 17 września przywitała mnie chłodno. Poczekałem więc aż się trochę ociepli. A wyjeżdżając o 11 już nie mogłem pozwolić sobie na odległe cele. Wybór więc padł na Kozienice gdzie nie widziałem jeszcze cmentarza ewangelickiego i kwatery Legionistów na cmentarzu rzymsko-katolickim.

Przejazd od Góry Puławskiej do Kozienic to sama przyjemność. Ruch niewielki, dużo lasów. Dopiero pod samymi Kozienicami to wszystko się psuje. Ale tu już na początku zabudowy kozienickiej miałem szukać cmentarza. Doprowadzić mnie do niego miała wąska ścieżka biegnąca pomiędzy budynkami. Nie wiem czy informacja o tym, że ścieżka biegnie przy posesji nr 171 była dostępna w sieci już wcześniej. Ja zauważyłem ją dopiero rano w sobotę. Ścieżka rzeczywiście jest wąska. Ledwo starczy miejsca na rower. A cmentarz nie jest zbyt duży. Cały ogrodzony. Ale ogrodzenie już się sypie. Nagrobków niewiele. Może jeszcze jakieś skrywają się pod murawą? Miejsce wygląda na zadbane i ktoś się nim opiekuje. To zawsze jakaś odmiana po tym co widuję w pobliżu Puław. Może z wyjątkiem Końskowoli, gdzie cmentarz ewangelicki jest (przynajmniej częściowo) zadbany. Leokadiów, Sosnów – to przykłady wręcz odwrotne. A i w pobliżu Zwolenia pewnie jest nie lepiej ale tego jeszcze nie sprawdzałem. Za Kozienicami jeszcze jest cmentarz ewangelicki w Chinowie. Gorzej wygląda w tej samej miejscowości sprawa cmentarza wojennego (z I wojny światowej) – przepadł gdzieś w lesie, a wg map jest dość duży. To może tyle o tych okolicach. Cmentarz ewangelicki w Kozienicach jest skromną i zadbaną nekropolią.

Poszukiwanie kwatery Legionistów musiałem rozpocząć od znalezienia cmentarza na którym się ona znajduje. Pamiętałem tylko, że będzie to mniej więcej na północ od kozienickego kirkutu. Tak więc wystartowałem spod kirkutu i starałem się jechać po zachodniej stronie miasta. Cmentarz był niedaleko ale ja dojechałem do niego okrężną drogą. Co więcej – odkryłem, że już nie raz przejeżdżałem w pobliżu tylko nie zwróciłem uwagi na to, że jest tam cmentarz. Będąc za bramą dostrzegłem znak miejsca pamięci narodowej po lewej stronie. Tam też się udałem i zamiast poszukiwanej kwatery zobaczyłem groby „utrwalaczy” poległych w 1947 roku. Wydawało mi się, że wiem o co chodzi. Ale tylko mi się wydawało, bo od razu przyszedł mi do głowy Jaskulski „Zagończyk”. Jednak on już wtedy był uwięziony w Kielcach. Co więc się wydarzyło w 1947 roku w Kozienicach lub w ich pobliżu? Dalej są groby z II wojny światowej i poszukiwana kwatera Legionistów.

Dałem się oszukać. Patrząc z oddalenia myślałem, że ogrodzenie z bramą to wszystko. Tymczasem mogiły Legionistów znajdują się także przed bramą. Wielu bezimiennych. Ale to i tak dziwne, że nie przeniesiono tych pochówków do mauzoleum w Laskach.

Teraz mogłem udać się w drogę powrotną. Wciąż oszczędzałem siły z myślą o dniu następnym. Prognozy mówiły o poranku o 5 stopni Celsjusza cieplejszym od sobotniego. Dlatego wyjazdu odpuścić nie mogłem. Przecież zaraz będzie jeszcze zimniej i dzień będzie jeszcze krótszy. Wracałem przez Dęblin i Bobrowniki. Dawno tam nie byłem (ostatnio w czwartek ;) ). Jednak przejazd tą drogą jest o niebo przyjemniejszy niż trasą nadwiślańską. Jest tylko dalej. Na moście w Dęblinie zrobiłem sobie krótki odpoczynek – przeszedłem po nim prowadząc rower. Korzystając z okazji otrzepałem się z mszyc, a później zebrałem ogromne ilości „babiego lata”. A dalej było coraz szybciej. Trudno jest mi utrzymać tempo wypoczynkowe gdy warunki sprzyjają szybkiej jeździe. Ale nie przegiąłem. Następnego dnia mogłem ruszać nie czując w nogach 100 km z poprzedniego dnia.

Start nastąpił o 7 rano. Prognozy pokazywały silny, przeciwny wiatr ale bez wariacji. Liczyłem więc, że pomoże mi on podczas powrotu. Powolna jazda pod wiatr pozwoliła mi na lekkie rozproszenie. Głównie myśli moje kręciły się wokół czytanych właśnie „Wspomnień żydowskiego działacza rzemieślniczego” Barucha Elimelecha Raka. Żałuję bardzo, że tak późno książka ta wpadła mi w ręce. Jednak wydana została dopiero w 2010 roku. Wcześniej ukazała się tylko raz – w 1958 roku w Brazylii i do tego w języku jidysz. Zachowano w niej stary wstęp z roku 1958 oraz dodano nowy. Uzupełniono też książkę o aparat naukowy. Całość jest fantastycznym obrazem życia społecznego rzemieślników żydowskich w okresie międzywojennym. Kontekst „Wspomnień…” też ma niebagatelne znaczenie. Pojawiają się tu wydarzenia polityczne i gospodarcze opisanego okresu i czasami spojrzenie na społeczność chrześcijańską (może jedno tylko takie spojrzenie jest we „Wspomnieniach…” ale to też jest już COŚ).

„Wspomnienia…” przybliżają mi zjawisko wewnętrznych podziałów wewnątrz społeczności żydowskiej. Przy tworzeniu organizacji rzemieślniczej one musiały się pojawić. Skoro rzemieślnicy reprezentowali wszystkie grupy polityczne to ta polityka musiała i tu przemówić. Bund nie chciał zasiadać przy jednym stole z burżujami. Syjonizm nie był ideologią powszechną. Z ruchu rzemieślniczego narodziła się partia folkistowska. Wszystko zaczyna się jeszcze przed I wojną światową, gdy zaborca rosyjski chce policzyć rzemieślników w Kongresówce. A liczyć ma zamiar tylko zrzeszonych w cechach. Żydzi nie mieli prawa się zrzeszać ani należeć do cechów. Stanowili zaś prawdopodobnie ponad połowę wszystkich rzemieślników na tych ziemiach. Ale nie będę tu opisywał książki. Kto się interesuje tymi zagadnieniami na pewno i tak sięgnie do oryginału. Po raz kolejny reforma Grabskiego jest zestawiona z aliją Grabskiego – zagadnieniem znacznie mniej znanym, a istotnym dla życia gospodarczego Polski jak i budowy państwa żydowskiego. Istotny też jest fakt o którym najpierw przeczytałem w przedmowie Marka Turkowa, a potem to samo przeczytałem w treści „Wspomnień…” – antysemici rzadko lub wcale nie atakowali rzemieślników żydowskich. Ostrze ich krytyki wymierzone było w grupę „nieproduktywną” a do niej rzemieślników zaliczyć się nie dawało. A to prawie połowa społeczności żydowskiej II RP. Wciąż chodzi jeszcze za mną brak zrozumienia dla ideologii antysemickiej. Może kolejne lektury mi coś w tym względzie rozjaśnią. A na razie jechałem do Bełżyc.

Jechałem do Bełżyc i zdałem sobie sprawę z tego, że do nich wcale nie mam 32 km jak zawsze myślałem. Pomyłka przekracza trochę tylko 10 km. To ok. pół godziny spokojnej jazdy. Licząc dalej odkryłem, że do Bychawy mam około 70 km. Do czego to podobne żebym zobaczyć nieznane mi jeszcze cmentarze musiał jeździć aż tak daleko? To przecież strata czasu. I pewnie żałowałbym bardzo gdyby nie to, że lubię jeździć. Tylko teraz gdy dzień jest już tak krótki trochę szkoda czasu. Może jednak powinienem choć w najbliższych „dniach jezdnych” skorzystać z pociągów? Z samego Lublina już miałbym znacznie bliżej do Bychawy. A z Minkowic jeszcze bliżej do Piask. Warto może. No i cmentarze w samym Lublinie. Je też warto odwiedzić. Już miałem to zrobić poprzedniej zimy. Ale uwiązłem w kolorowych kamienicach Starego Miasta i na Krakowskim Przedmieściu. Zimą bardziej brakuje mi kolorów niż cmentarzy i nic na to nie poradzę.

Jakie to myśli przychodzą do głowy gdy rower powoli toczy się pod wiatr… Jadąc szybko bardziej się odczuwa niż myśli. Ale za Strzyżewicami musiałem zjechać z głównej drogi. Stanikus z forum eksploratorów wspominał kiedyś o cmentarzu wojennym w Dębszczyźnie. Podobno parę lat temu został odnowiony przez austriacki Czarny Krzyż i władze lokalne, a potem popadł w zapomnienie. Na mapach geoportalu łatwo go można odnaleźć. Mapy pokazują też, że można do niego dojechać drogą gruntową koło jakiejś posesji. Droga wg map kończy się na lesie porastającym cmentarz. Sama Dębszczyzna mocno mnie zaskoczyła. Po wyjechaniu z lasu znalazłem się w sielskiej krainie. Wąska droga i domy (głównie drewniane) z małymi podwórkami na których wypoczywali mieszkańcy. Było koło południa. Wczesna sjesta? Miło się tędy przejeżdżało. Wkrótce też odnalazłem cmentarz. Ale tylko z daleka. Droga kończy się przy zabudowaniach. Tu nasadzono na drodze iglaki, a za nimi widać, że zamiast drogi jest pole uprawne. Z drogi pozostała tylko miedza do której nie ma jak podejść. Wycofałem się i próbowałem odnaleźć jakąś inną drogę – bez skutku. Zacząłem nawet wątpić czy w dobrym miejscu szukam. Zapytałem więc młodego człowieka o cmentarz wojenny. Znał tylko cmentarz przy kościele i wskazywał kierunek Kiełczewic. O cmentarzu w tym miejscu nie słyszał. W domu sprawdziłem jeszcze raz mapy. To było dobre miejsce. Ktoś tylko odciął dostęp do cmentarza. Trochę szkoda, że nie spotkałem nikogo z mieszkających przy tej odciętej drodze. Może dowiedziałbym się o co w tym wszystkim chodzi. Poniżej widok lasu porastającego cmentarz do którego nie ma jak dotrzeć i o którym chyba się na miejscu nie pamięta.

Do Bychawy pojechałem przez Łęczycę. Tak było najbliżej ale czy najszybciej? Droga gruntowa posypana grubym żwirem. Moje koła nie przepadają za taką nawierzchnią. Mimo tego przejechałem. Po powrocie na asfalt znów musiałem zmagać się z wiatrem ale już nie daleko. Z Bychawy do Piotrkowa jest około 9 km. A tam miałem do odwiedzenia kilka cmentarzy. Jeden już wypatrzyłem w poniedziałek – jest przy samej drodze Lublin-Przemyśl. Będę musiał kiedyś sprawdzić czy pobocza przy tej drodze ciągną się od samego Lublina. Na pewno nie ma ich w Wysokim i dalej w stronę Tarnogrodu. Zanim jednak zjechałem w dolinę do Piotrkowa zobaczyłem przeciwległe wzniesienie z cmentarzem do którego jeszcze nie wiedziałem jak dotrzeć. Zacząłem od cmentarza przy drodze głównej. Sprawia wrażenie zapuszczonego i opuszczonego. W ogrodzeniu brakuje furtki. Brak śladów mogił poza jednym kopcem na końcu cmentarza. Na szczycie znajduje się tylko jeden malutki krzyż. Brak jakiejkolwiek tablicy informacyjnej.

Przyszła kolej na cmentarz na wzgórzu. Po tym co zobaczyłem na poprzednim spodziewałem się, że wybieram się jedynie do punktu na mapie. Okazało się zresztą, że nie ma czegoś takiego jak droga dojazdowa. Do wyboru miałem dwie zarośnięte miedze. Na jednej wysokie trawy były uschnięte więc odpadła – miałem nieodpowiednie obuwie na suchą trawę. Rower trzeba było cały czas prowadzić i wcale nie byłem pewien czy wracając nie zostanę przez kogoś nawyzywany. Nie pytałem o zgodę tylko wszedłem. Pewnie zbyt pesymistycznie na to patrzę – zakładam że nie ma co zobaczyć, że ktoś stwierdzi, że wszedłem w szkodę… ale szedłem. Nie odpuszczę tak łatwo jak w Dębszczyźnie.

Na miejscu czekało na mnie miłe rozczarowanie. Cmentarz kilka lat temu musiał być odnawiany. Otacza go głęboki rów i wysoki wał. Za nimi znajduje się 5 wysokich kopców. Miejscami dają się dostrzec też zarysy mniejszych mogił. 3 podłużne kopce przecinają cmentarz na pół. Dwa jeszcze większe znajdują się na końcu cmentarza. Na tych ostatnich znajdują się drewniane krzyże i stare, wypalone znicze. Mniej więcej w środku cmentarza stoi krzyż stalowy podobny do krzyży z Białej Góry pod Bychawą. I zardzewiała tablica, chyba kiedyś o czymś informowała.

Wracając nie zauważyłem by moje wejście wzbudziło czyjeś zainteresowanie. Z jednym wyjątkiem – zauważyła je pewna starsza kobieta ale nie miała wobec mnie chyba żadnych zamiarów. Za to ja miałem ochotę dowiedzieć się czegokolwiek na temat cmentarza od miejscowych. Zapytałem więc czy może wie kiedy cmentarz był odnawiany. Odpowiedzi na to pytanie nie dostałem ale upewniłem się, że odnawiany był. Także, że dzieci ze szkoły chodzą tam zapalać znicze i że chodzą tą drugą miedzą. I że kiedyś miedze były inne, bo ludzie wypasali na nich krowy. To było jak olśnienie. Faktycznie w dzieciństwie nie widywałem miedz zarośniętych tak wysokimi trawami. Krowy kształtowały krajobraz… Dowiedziałem się także, że cmentarze są jeszcze: przy głównej drodze (byłem tam już wcześniej) i na końcu wsi, „przy dworze” (dopiero zamierzałem tam dotrzeć). Do tego drugiego cmentarza pojechałem drogą równoległą do głównej. Po drodze mijałem kościół, który intrygował mnie nie tyle elewacją co dzwonami. Z daleka widać na jego nowoczesnym szczycie 3 dzwony. Jednak nie dzwonią. Dopiero teraz zobaczyłem, że są jedynie dekoracją – płaskie kawałki blachy w kształcie dzwonu.

Cmentarza „przy dworze” nie odnalazłem. Nie miałem z sobą dokładnej mapy z zaznaczoną lokalizacją. Pamiętałem tylko, że jest za zabudowaniami. Ale nie pamiętałem za którymi. A ludzi na drodze i na podwórkach nie było. Chyba było za gorąco. W domu sprawdziłem jak to wygląda na mapach. Cmentarz znajduje się na terenie prywatnym. To działka wewnątrz działki większej – jak matrioszka. Trzeba więc przejść przez teren prywatny ale czy gospodarze na to pozwolą? Bez pytania się nie dowiem. Muszę tylko pamiętać, że to trzeci z kolei dom przy drodze po lewej stronie. Drogą tą pojechałem prosto do Piotrkówka. Zanim dotarłem na drogę utwardzoną zobaczyłem trzech jeźdźców na koniach jadących w poprzek mojej trasy. Znów czułem się jak na innej planecie. A przecież niedaleko przebiegała ruchliwa droga, której odgłosy było słychać i tutaj. Zmierzałem do lasu.

Przeglądając mapy z terenami w okolicach Piotrkowa zauważyłem cmentarz w lesie w pobliżu Piotrkówka. Nie znalazłem go wtedy w książce Dąbrowskiego o cmentarzach Wielkiej Wojny (po powrocie znalazłem :) ). Pojechałem więc do lasu by zobaczyć na własne oczy co to za cmentarz. Do tego lasu lepiej nie zapuszczać się na rowerze po deszczu – podłoże zmienia się w nim w lepkie lessowe błoto. To już przerabiałem w Dzierzkowicach-Podwodach. Teraz jednak miało konsystencję skały i jechało się po nim całkiem wygodnie. Cmentarz nie znajduje się bezpośrednio przy drodze ale z daleka widać, że jest to cmentarz wojenny. I to cmentarz niedawno odnowiony. Ale chyba nie razem z cmentarzem w Piotrkowie – tu są duże drewniane krzyże, nie ma stalowego z kształtowników. Na kopcach obok nowych krzyży leżą resztki krzyży starych. I tak chyba powinno to wyglądać. Stare krzyże z czasem same się rozsypią w pył.

Na dwóch końcach cmentarza znajdują się pojedyncze podłużne kopce. Na jednym z nich jest krzyż łaciński, na drugim prawosławny. Pomiędzy kopcami są słabo widoczne mniejsze mogiły. I stare wypalone znicze. W rowie odnalazłem jakiś żeliwny element ale nie mam pojęcia co to mogło być. Może tylko fragment jakiejś maszyny? Choć wyobraźnia podpowiadała mi, że to jedno z ramion krzyża.

Ale nic o cmentarzu nie wiedziałem. Była tu tabliczka informująca o pochowaniu żołnierzy poległych w I wojnie światowej ale nie wiedziałem, że o nim już gdzieś napisano. Potrzebowałem człowieka. Człowieka, który by coś wiedział o tym miejscu. I znalazłem kogoś. Starszy, samotny człowiek w lesie. A ja jak wariat podjechałem i zacząłem go przepytywać. Nie uciekł :) . Dopiero później zdałem sobie sprawę, że najpierw się przestraszył, a przez całą rozmowę coś za sobą ukrywał. Nie to dla mnie było ważne. Chciałem wiedzieć kiedy cmentarz odnowiono. Podobno około trzech lat temu. Odnowienia miano dokonać za sprawą jednego z pochowanych tu żołnierzy. Rodzina odnalazła cmentarz na którym pochowano kogoś z jej przodków. Nie wiem skąd byli i czy to prawda ale na pewno tak powstała kolejna opowieść, która utrwali na jakiś czas pamięć o tym miejscu.

Było trochę po piętnastej. W planach miałem jeszcze kilka cmentarzy. Wszystkie miały znajdować się przy drogach utwardzonych. Ale zrezygnowałem. Poprzednio, w poniedziałek ruszyłem w drogę powrotną z Piask o szesnastej. Wróciłem do Puław na tyle późno, że jeszcze przed pracą przespałem się przez 4 godziny. W pracy do tego potwornie bolała mnie głowa – być może od nadmiaru słońca poprzedniego dnia. Nie chciałem tego powtórzyć. Więc z lasu pojechałem polną drogę do Piotrkowa mijając Piotrkówek. Zanim dojechałem w okolice „przy dworze” jeszcze rzuciłem okiem na las w którym ktoś odnalazł grób kogoś bliskiego.

A potem… Potem wiatr tak jak chciałem pozwolił mi gnać na zachód. Nawet zdecydowałem się na nadłożenie drogi by ominąć drogi z kiepską nawierzchnią. W Nałęczowie szosa była zakorkowana. Uzdrowisko ale raczej nie na nerwy kierowców. Mignął mi stary znajomy rowerzysta z Opola Lubelskiego. Jeszcze się chyba nie wybierał w drogę powrotną, a słońce już było czerwoną kulą nisko zwisającą nad horyzontem. I mimo wszystko znów się nie wyspałem :D Chyba jednak poprzestanę na podróżach sobotnich z niedzielą na odpoczynek. Nie będę musiał się aż tak spieszyć.